Ganek
AutorWiadomość
Ganek
Niewielki, zabezpieczony balustradą podest, na który prowadzi kilka niezbyt wysokich schodków. Ozdobiony glinianymi, podwieszonymi na belce doniczkami z ziołami. Mimo niezbyt imponujących rozmiarów może pomieścić ze dwa krzesła, co jest niezwykle istotną zaletą, bo pozwala podziwiać polanę, przecinającą ją ścieżkę i pobliską linię drzew w pozycji siedzącej.
Latem daszek zapewnia odrobinę cienia, zimą – chroni przed całkowitym zasypaniem drzwi wejściowych śniegiem.
Latem daszek zapewnia odrobinę cienia, zimą – chroni przed całkowitym zasypaniem drzwi wejściowych śniegiem.
Zaklęła siarczyście, wpadając gwałtownie w przepastną kałużę, natychmiast żałując, że nie wybrała dłuższej drogi podróży na Arraxowym grzbiecie, lecz w głębi duszy wiedziała, że nie naraziłaby ponownie własnego zwierzęcia na odnowienie traum sprzed ledwie kilku dni. Machinalnie wzniosła dłoń z wiklinowym koszykiem w górę, podejmując kolejną już dziś próbę wyratowania jego zawartości przed upadkiem. Machnęła stopą, próbując wytrącić z trzewika nagromadzoną ilość wody. Wychodziło na to, że nawet sama Matka Natura próbowała odwieść ją od tej wizyty, jakby nie do końca ufała w to, że Evelyn tym razem podejdzie do tego wszystkiego na spokojnie i bez emocji. Matka Natura najwyraźniej sama była okropną hipokrytką.
Pokonała nieliczne schodki na ganek i mało myśląc zapukała (odrobinę zbyt mocno i gwałtownie) w znajome drzwi. Zazgrzytała zębami, zastanawiając się, po co – u licha – tutaj przybyła i gdzie w tym wszystkim zabrakło tej piątej klepki. Bała się jednak, że jeśli pozwoli sobie na chwilę zastanowienia, to odwróci się na pięcie i odejdzie z powrotem w stronę Szkocji. Buzowało w niej wiele przeciwnych emocji, bezpodstawnych rozważań nad obawami, których wchodząc na ten ganek mieć nie powinna, pomijając oczywisty problem z wodą w bucie, który już wprawił ją w nastrój godny burzowych chmur. To wszystko było tak osobliwe, dziwne w obliczu ostatniej katastrofy, nowych lęków, widoku krwi i zachłyśnięcia się popiołem. Wciąż była gotów sądzić, że czuje swąd palonych tkanin i skóry, a urzeczywistnieniem tych odczuć była zdarta, poczerwieniała skóra na kobiecych łopatkach, starannie skryta pod materiałem odzienia. Tamten dzień był końcem i początkiem, jednym z wielu dobitnych i przewrotnych w aspekcie rozważań o przyszłości. Jedno było pewne - nie mogła się cofać, nie teraz, gdy świat postanowił udowodnić, że sam nie jest stabilny i bezpieczny. Bezpieczną przystań należało znaleźć na własną rękę i wcale nie zdziwiła się, gdy ta myśl finalnie pokierowała ją właśnie tutaj.
Gdy tylko drzwi rozchyliły się, jawiąc za sobą zarys znajomej sylwetki, bez ceregieli wcisnęła w dłonie Everetta koszyk pełen ciastek, czym prędzej próbując się go pozbyć, by znów nie zagrozić jego zawartości. Czarodziej nawet nie zdawał sobie sprawy z tego ile poświęcenia kosztowało ją dotarganie go tu w całości, wszak podróżowanie stało się niezwykle uciążliwe dla kogoś, komu wciąż w pamięci jawiły się lęki sierpniowych anomalii pogodowych – tsunami, meteoryty, trzęsienia ziemi i inne tego typu przyjemności. Zdawało się, że kosz dotarł jednak cały, a i ciastka wyglądały nieźle, no, może prócz tych kilku przypalonych na brzegach. Cud, że w ogóle istniały takie, które wyglądały niemal idealnie, bądź co bądź Szkotka nie mogła się nazywać idealną kucharką, a przez jej życiowy pęd zwykle wypieki przypominały stwardniałe węgielki niżeli kuszące przysmaki. – Owsiane. Miała być szarlotka, w końcu owoce dzikiej antonówki są już wystarczająco dojrzałe, ale jak na złość zabrakłoby mi odpowiedniej ilości mąki… Wyobrażasz sobie, że moi mugolscy sąsiedzi nie chcieli mi jej sprzedać, bo mają mnie za czarownicę z lasu? Też mi absurd – prychnęła z jawnym oburzeniem malującym się na bladym licu, uwydatniając zaciśniętą szczękę i gniewnie zmarszczone brwi. Oparła dłonie na biodrach, zaciskając usta w cienką kreskę. – Pochodzę ze wzgórz, nie z jakiegoś podrzędnego gąszczu, co za ignorancja, na litość Merlina – fuknęła, opierając dłonie na biodrach. Co oni myśleli, że stworzy z tej nieszczęsnej mąki ciastkowego potwora, który nocami siać będzie pogrom w wioskowych domach, kradnąc dzieci rodzicom? Głupcy bez wyobraźni; co miałaby niby zrobić z tymi wszystkimi przybłędami? Nie była wróżką ze szkockich legend, zresztą, wolałaby już kraść słodycze za sprawą ów mącznego stworzenia, gdyby w ogóle potrafiła go przyzwać.
Czyżby właśnie paplała bez sensu? Och, cóż za zaskoczenie, kto by się spodziewał, że może poczuć się w tym wszystkim nieswojo. Nagle zdała sobie sprawę, że wypadałoby przedstawić wymówkę dla której tu przybyła.
- Przyszłam do Wilfreda, by sprawdzić, czy na pewno dobrze zniósł ostatni koszmar. Mam w koszu kilka olejków, które mogłoby pomóc. Nie żebym wątpiła w twoją zdolność oceny, jednakże chciałabym sama zerknąć na niego swym okiem – bo, do licha ciężkiego, to ja wyciągałam mu przed miesiącami szklane odłamki z tytanicznej skóry; chciałaby powiedzieć, powstrzymując się jednak zagryzieniem języka. To zwierzę nie było pod jej opieką, nie powinna personalnie wiązać jego żywota ze sobą. Robiła tak jednak zawsze z każdym napotkanym stworzeniem, które przyszło jej opatrywać. Nie chciała jednak nachodzić garboroga bez wiedzy jego opiekuna, co było dość oczywiste.
Wsparła się ramieniem o framugę, krzyżując ręce na piersi. Czuła ciężar niedopowiedzeń, braku wyjaśnienia pewnych sytuacji i chyba potrzebowała zamknąć i tamten rozdział, by móc funkcjonować choć jedynie po części tak, jak było wcześniej. Przyjrzała się twarzy czarodzieja, sięgając chciwie spojrzeniem w stronę niebieskoszarych tęczówek, lustrując je o moment za długo, podejmując rozważania nad podejmowaną przed przybyciem decyzją o poruszeniu tematu obleczonego mgłą, ustępując od swej zwyczajowej, nadto wyogromnionej dumy.
- Męczy mnie to – zaczęła nagle, wykrzywiając usta w posępnym grymasie. – Te wieczne uniki i udawanie, że nic się nie stało. Świat zmienia się zbyt gwałtownie, kto wie, czy będziemy istnieć jutro? Za tydzień? Miesiąc? Rok? Mogłabym żreć się z tobą choćby do końca świata. Niemniej nie popełnię tego błędu ponownie. Nie rozstanę się w gniewie z kolejną bliską mi duszą. Nie z tobą – podkreśliła, tak po prostu, omijając całe zależności o których wciąż zapewne nie zdawał sobie sprawy i których przyznawać w głos nie miała śmiałości, wszak znów mogłoby to wywołać zawiłe dyskusje prowadzące do temperamentnego zaognienia wymiany zdań, a temu właśnie starała się zapobiec. Nie chciała być mu niewygodnym ciężarem, kimś wytwarzającym lęk przed utratą pracy, a przecież tak mógł się poczuć, choć błogo sobie życzyła, by żywił pewność, że jej złość nigdy nie wywoła tak gwałtownego odrzucenia, co zresztą niejako udowodniła w poprzedzających, skażonych wzajemnym dyskomfortem, miesiącach. Była rozgoryczona, odkąd zdała sobie sprawę, że mogła go narazić na tego typu obawy. Nie tak to powinno wyglądać. – Nie przeproszę cię, nie będę zadośćuczynić za to, że próbowałam czynić dobrze, nawet jeśli oznaczało to konieczność odtrącenia. Jednocześnie zapewniam, że nie żywię urazy, wciąż jesteś dla mnie ważny – ostrożnie ważyła słowa, podchodząc do nich z zachowawczym dystansem, zawzięcie ignorując drobne ukłucia na duszy. Stała twardo na nogach, przyjmując niewzruszoną pozę, przenikliwie lustrując męską twarz. Raz jeden powzięła wdech, ze świstem wypuszczając wezbrane powietrze, nim finalnie wyciągnęła prawą dłoń w stronę czarodzieja na znak przełamania powstałej między nimi za sprawą ostatniego sporu bariery, bo co innego miałaby zrobić? Objęcie go ramieniem w przyjacielskim geście pojednania nie wchodziło w grę, bo choć byłaby w stanie postąpić i ten krok wprzód, tak dyskomfort wobec ostatnich wydarzeń wyzwolił w niej poczucie, że byłby to co najmniej niestosowny gest. Musiał wiedzieć, po prostu musiał mieć świadomość, że wystosowany przez nią gest znaczył wiele i stanowił niejakie poświęcenie, którego nie bała się poczynić, o czym świadczyła niezachwiana pewność w spojrzeniu, stanowiąc istne przeciwieństwo do trzęsącej się dłoni. - Zgoda? Obiecuję, że odpowiem na wszystkie ewentualne pytania, wyjaśnię to, a jednocześnie... to jednorazowa próba, Sykes. Muszę wiedzieć, co czynić, więc wybierz mądrze; przyjmij lub odtrąć – skwitowała, nie spodziewając się, że te słowa przyprawią serce o kilka gwałtownych fikołków, bo choć pozornie mogła się spodziewać reakcji, tak samo dywagowanie o możliwym odtrąceniu wyczyniało spustoszenie w jej organizmie. Jak miałaby się zachować, gdyby oficjalnie została odepchnięta? Musiała jednak wiedzieć, być pewną tego na czym stoi, móc się wesprzeć choć o iluzoryczny filar i poczuć jego stabilny opór chroniący przed przewrotnym upadkiem.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Przejechałem wzrokiem po warzywach, które dopiero co rozłożyłem na solidnym drewnianym blacie; promienie sączącego się zza firanki słońca odmalowywały na nim przedziwne, niezrozumiałe wzory. Jednocześnie westchnąłem boleśnie, raz i drugi, zdając sobie z tego sprawę dopiero z pewnym opóźnieniem; odkąd oddałem Jarvisa w ręce rodziny i zostałem sam, zacząłem działać mechanicznie, kierując się odruchami, bezwiednie powtarzając wyuczone schematy. Pozbyć się liści, umyć, odłożyć do wiklinowego koszyka. Choć naprawdę próbowałem skupić się na tu i teraz, a w ten sposób na choćby moment zapomnieć o wciąż dyszącej w kark obawie, myśli bezustannie sięgały do wewnątrz, ku wspomnieniom niedawnej katastrofy. Nie wystarczyło im dryfowanie po powierzchni, musiały zmuszać mnie do spojrzenia w głąb siebie, do ponownego przeżywania palącego strachu, oślepiającego bólu, odbierającej kontrolę zgryzoty. W Gawrze – która jakimś sposobem przetrwała deszcz meteorytów – byłem bezpieczny, święcie w to wierzyłem, co z kolei tylko wzmacniało niewesołą refleksję, iż zagnieżdżony w piersi lęk nie dotyczył przecież dzisiaj; iż stał się codziennym, znienawidzonym kompanem, który przypominał o swym istnieniu bladym świtem, natychmiast po otworzeniu powiek, a także był ostatnim, o czym myślałem, gdy składałem głowę do snu.
Czy kiedyś będzie lepiej? Kiedykolwiek...?
Chowałem właśnie ziemniaki do jednej z niższych szafek, gdy – zupełnie nieoczekiwanie – od strony wejścia dotarło do mnie gwałtowne, donośne pukanie. Efekt mógł być tylko jeden; poderwałem się i zaryłem głową o półkę, przy akompaniamencie siarczystego przekleństwa. Próbowałem je stłumić, no, przynajmniej jego końcówkę, gdy zrozumiałem, że to najpewniej moja matka, że pewnie odstawiała Jarvisa; chciałem uniknąć wysłuchiwania propozycji potraktowania języka pumeksem, ewentualnie mydłem.
– Co tak wcześnie? – zawołałem odrobinę zirytowany pulsującą bólem czaszką – no jasna cholera, wystarczyło zdzielić się w łeb, i już odzyskiwałem pełne skupienie – żwawo kierując się w stronę niewielkiego przedpokoju, a także prowadzących na ganek drzwi. Przerzuciłem trzymaną w dłoniach ścierkę przez bark, pociągnąłem za klamkę... i cóż, stanąłem jak wryty.
Czy zamiast herbaty wypiłem zieloną wróżkę? Oczy postanowiły spłatać mi figla? A może wciąż śniłem?
Evelyn. Tutaj, na moim progu. Nagle, bez zaproszenia – co akurat nie było wielkim problemem – i bez uprzedzenia. Musiałem wytrzeszczyć oczy, niezdolny do złożenia ust w uśmiechu, do przywołania na twarz względnie uprzejmego wyrazu. Jednak otępienie prędko ustąpiło zmartwieniu; coś musiało się stać, inaczej nie przyszłaby akurat do mnie, nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Zakleszczyłem palce na wciskanym w dłonie koszyku, odruchowo spoglądając do jego wnętrza. Czy to...
– Ciastka? – wydusiłem, wyraźnie zaskoczony. Absolutnie nie rozumiałem, co się dzieje. Jakbym został wrzucony w jakąś sytuację, scenę, która nie miała nic wspólnego z dotychczasowym przebiegiem dnia. Pozwoliłem więc czarownicy mówić, jednocześnie delektując się brzmieniem kobiecego, zabarwionego szkocką twardością głosu; od dłuższego czasu jedynym, o czym rozmawialiśmy, była hodowla. Zwierzęta, pasza, dostawy, popsute ogrodzenia i wymagające łatania dachy. Teraz zaś – prychała na niemagów, którzy nie chcieli sprzedać jej mąki. Niby gniewna, oburzona, lecz nie tak jak podczas naszej lipcowej kłótni, a w sposób naturalny, typowy. Zupełnie jak gdybyśmy cofnęli się w czasie, lub zaaplikowali przepisane przez magomedyka Obliviate. – Nie wiem, jak mogli tak pomyśleć. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie mieszkasz w lesie, nie masz żadnych tych... śmiesznych gałązek we włosach – zawtórowałem, próbując reagować z zapomnianą miesiąc temu lekkością; lecz kłamca był ze mnie żaden, toteż między zgłoski zakradało się nieudolnie maskowane napięcie. Musiałem jednak zauważyć, choć wyłącznie w duchu, iż sam w pierwszej chwili miałem zwrócić na to uwagę; że przecież nie była żadną wiedźmą z głuszy. Wciąż myśleliśmy podobnie, nawet jeśli ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by przekonywać się o tym w praktyce.
– Dzięki, na pewno są smaczne, Jarvis oszaleje z radości – dodałem powoli, przelotnie uciekając wzrokiem w kierunku ułożonych na serwetce wypieków. Powinienem zapytać, co ją tutaj sprowadza...? – Ach, no tak. Wilfred. Bez wątpienia ucieszy się, że cię widzi. Musiał się stęsknić. Dawno go nie odwiedzałaś. – Pokiwałem głową, dopiero po wypowiedzeniu tych słów zauważając ich ewidentną, rażącą w oczy niejednoznaczność. O kim ja tak właściwie mówiłem, o leżakującym za domem garborogu, czy o sobie samym? Byłem jednak zbyt skonfundowany, by móc się porządnie zawstydzić; szczęście w nieszczęściu.
Wciąż stałem dokładnie w tym samym miejscu, jeszcze nie wpadając na to, że wypadałoby zaprosić Evelyn do środka. Wzięła mnie z zaskoczenia, wybiła z rytmu, swym nieoczekiwanym pojawieniem się w progach Gawry przypominając mi o czymś jeszcze, co spędzało mi sen z powiek, nie pozwalało odetchnąć pełną piersią. Słońce wschodziło i zachodziło, czas mijał, świat wciąż trwał, wbrew przeciwnościom losu, lecz związane z naszym konfliktem emocje nie znikały. Może nieco zbladły, przestały być aż tak jaskrawe, tak ostre, jednak zadane tamtego dnia ciosy zostawiły po sobie rany, które nie chciały się zasklepić. Czy ona też to czuła? Czy zaakceptowała odmienny stan rzeczy, uspokoiła trawiący myśli pożar, nauczyła oddychać na nowo? Nie uciekałem przed kobiecym spojrzeniem, choć nie pamiętałem już, kiedy ostatnio patrzyliśmy sobie w oczy tak długo. A gdy zaczęła mówić, że ją to męczy, że nie chce tak dłużej funkcjonować, nieposłuszne serce przyśpieszyło swój bieg, niemalże podchodząc mi przy tym do gardła.
– Wiem, że mogłabyś. – Żreć się ze mną do końca świata; w to akurat nie wątpiłem choćby przez chwilę. Nie brakowało jej do tego siły, zapału, ani pokładów uszczypliwości. Tylko po co? – Ale uwierz mi, że nie jest mi to w smak, że i ja nie chcę traktować się w ten sposób, oschły, oziębły, gniewny... Cholera, Evelyn, prawie umarliśmy. Na plaży, w trakcie wyścigu. I za nic w świecie nie chciałbym żegnać się z tym światem ze świadomością, że jesteś na mnie zła albo... – urwałem, gwałtownie wzruszając ramieniem, próbując uspokoić wzbierającą w piersi falę emocji. Tych, które próbowałem okiełznać od kilku tygodni. O których rozmawiałem z Addą. – Albo że po prostu już cię nie obchodzimy. Ja, Jarvis. Wilfred. – Bo przecież twierdziła, że przyszła do tego ostatniego, co w sumie nie powinno mnie dziwić. Zawsze wolała towarzystwo zwierząt. – Nie musimy się przepraszać. Nie o to chodzi. Kto się, nie wiem, podda, ugnie. Rozumiem, że masz inne zdanie, ale nie zgadzam się z nim. I nie zgodzę. Miło po prostu usłyszeć, że jestem dla ciebie... ważny. – Przy ostatnim słowie kącik ust bezwiednie wzniósł się do góry; to był pierwszy raz podczas tej rozmowy, gdy prawie się uśmiechałem. Albo nawet naprawdę się uśmiechałem. Ważny, cokolwiek przez to rozumiała, rozlało się po piersi falą ciepła.
Dostrzegałem całą tę powagę, całe napięcie towarzyszące jej wypowiedziom. A także trud, z którym wyciągała do mnie dłoń – i dosłownie, i w przenośni. Dlatego nie zwlekałem; ostrożnie odstawiłem wciąż ściskany koszyk, zaraz przeniosę go gdzieś głębiej, do kuchni, po czym przelotnie zahaczyłem o ścierkę, w ramach upewnienia się, że moja własna dłoń jest akceptowalnie czysta.
– Zgoda – przytaknąłem miękko, ugodowo, skinąwszy przy tym głową. Najchętniej przygarnąłbym Evelyn do piersi, zamknął w niedźwiedzim uścisku, ale przecież pamiętałem wszystko to, co powiedziała mi w stajni. O bólu, dyskomforcie. Z tego powodu ograniczyłem się do ostrożnego, subtelnego ujęcia kobiecych palców, muśnięcia wierzchu dłoni w pokrzepiającym geście; wyczuwałem wyraźne drżenie, nie mogłem więc przeciągać struny, wydłużać dotyku, a tym samym dokładać czarownicy jeszcze więcej powodów do nerwów. Nawet jeśli znów miałem ochotę oburzyć się, że przecież nigdy bym jej nie odtrącił. Zamiast tego westchnąłem lekko, zmusiłem usta, by złożyły się w bladym uśmiechu.
– Wejdź, Evelyn. Powiedz, czego się napijesz. Wtedy pomyślimy nad tymi pytaniami... Chociaż, w sumie, mam pierwsze. Dasz mi swoje zdjęcie? – wypaliłem, kiedy już zrobiłem krok w tył, otworzyłem drzwi szerzej. Despenser znała drogę do fotela, wiedziała też, że nie musi ściągać butów, więc nie zaprzątałem sobie głowy takimi wyjaśnieniami czy grzecznościami. Moje myśli pognały dalej, w kierunku medalionu humoru, zakupionego w dość konkretnym celu i z myślą o konkretnej osobie, toteż zadane przeze mnie pytanie wydawało mi się zupełnie logiczne i zrozumiałe. Może dlatego, że ja posiadałem informacje o istnieniu tegoż medalionu, ona jednak – żadnych.
Czy kiedyś będzie lepiej? Kiedykolwiek...?
Chowałem właśnie ziemniaki do jednej z niższych szafek, gdy – zupełnie nieoczekiwanie – od strony wejścia dotarło do mnie gwałtowne, donośne pukanie. Efekt mógł być tylko jeden; poderwałem się i zaryłem głową o półkę, przy akompaniamencie siarczystego przekleństwa. Próbowałem je stłumić, no, przynajmniej jego końcówkę, gdy zrozumiałem, że to najpewniej moja matka, że pewnie odstawiała Jarvisa; chciałem uniknąć wysłuchiwania propozycji potraktowania języka pumeksem, ewentualnie mydłem.
– Co tak wcześnie? – zawołałem odrobinę zirytowany pulsującą bólem czaszką – no jasna cholera, wystarczyło zdzielić się w łeb, i już odzyskiwałem pełne skupienie – żwawo kierując się w stronę niewielkiego przedpokoju, a także prowadzących na ganek drzwi. Przerzuciłem trzymaną w dłoniach ścierkę przez bark, pociągnąłem za klamkę... i cóż, stanąłem jak wryty.
Czy zamiast herbaty wypiłem zieloną wróżkę? Oczy postanowiły spłatać mi figla? A może wciąż śniłem?
Evelyn. Tutaj, na moim progu. Nagle, bez zaproszenia – co akurat nie było wielkim problemem – i bez uprzedzenia. Musiałem wytrzeszczyć oczy, niezdolny do złożenia ust w uśmiechu, do przywołania na twarz względnie uprzejmego wyrazu. Jednak otępienie prędko ustąpiło zmartwieniu; coś musiało się stać, inaczej nie przyszłaby akurat do mnie, nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Zakleszczyłem palce na wciskanym w dłonie koszyku, odruchowo spoglądając do jego wnętrza. Czy to...
– Ciastka? – wydusiłem, wyraźnie zaskoczony. Absolutnie nie rozumiałem, co się dzieje. Jakbym został wrzucony w jakąś sytuację, scenę, która nie miała nic wspólnego z dotychczasowym przebiegiem dnia. Pozwoliłem więc czarownicy mówić, jednocześnie delektując się brzmieniem kobiecego, zabarwionego szkocką twardością głosu; od dłuższego czasu jedynym, o czym rozmawialiśmy, była hodowla. Zwierzęta, pasza, dostawy, popsute ogrodzenia i wymagające łatania dachy. Teraz zaś – prychała na niemagów, którzy nie chcieli sprzedać jej mąki. Niby gniewna, oburzona, lecz nie tak jak podczas naszej lipcowej kłótni, a w sposób naturalny, typowy. Zupełnie jak gdybyśmy cofnęli się w czasie, lub zaaplikowali przepisane przez magomedyka Obliviate. – Nie wiem, jak mogli tak pomyśleć. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie mieszkasz w lesie, nie masz żadnych tych... śmiesznych gałązek we włosach – zawtórowałem, próbując reagować z zapomnianą miesiąc temu lekkością; lecz kłamca był ze mnie żaden, toteż między zgłoski zakradało się nieudolnie maskowane napięcie. Musiałem jednak zauważyć, choć wyłącznie w duchu, iż sam w pierwszej chwili miałem zwrócić na to uwagę; że przecież nie była żadną wiedźmą z głuszy. Wciąż myśleliśmy podobnie, nawet jeśli ostatnio nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by przekonywać się o tym w praktyce.
– Dzięki, na pewno są smaczne, Jarvis oszaleje z radości – dodałem powoli, przelotnie uciekając wzrokiem w kierunku ułożonych na serwetce wypieków. Powinienem zapytać, co ją tutaj sprowadza...? – Ach, no tak. Wilfred. Bez wątpienia ucieszy się, że cię widzi. Musiał się stęsknić. Dawno go nie odwiedzałaś. – Pokiwałem głową, dopiero po wypowiedzeniu tych słów zauważając ich ewidentną, rażącą w oczy niejednoznaczność. O kim ja tak właściwie mówiłem, o leżakującym za domem garborogu, czy o sobie samym? Byłem jednak zbyt skonfundowany, by móc się porządnie zawstydzić; szczęście w nieszczęściu.
Wciąż stałem dokładnie w tym samym miejscu, jeszcze nie wpadając na to, że wypadałoby zaprosić Evelyn do środka. Wzięła mnie z zaskoczenia, wybiła z rytmu, swym nieoczekiwanym pojawieniem się w progach Gawry przypominając mi o czymś jeszcze, co spędzało mi sen z powiek, nie pozwalało odetchnąć pełną piersią. Słońce wschodziło i zachodziło, czas mijał, świat wciąż trwał, wbrew przeciwnościom losu, lecz związane z naszym konfliktem emocje nie znikały. Może nieco zbladły, przestały być aż tak jaskrawe, tak ostre, jednak zadane tamtego dnia ciosy zostawiły po sobie rany, które nie chciały się zasklepić. Czy ona też to czuła? Czy zaakceptowała odmienny stan rzeczy, uspokoiła trawiący myśli pożar, nauczyła oddychać na nowo? Nie uciekałem przed kobiecym spojrzeniem, choć nie pamiętałem już, kiedy ostatnio patrzyliśmy sobie w oczy tak długo. A gdy zaczęła mówić, że ją to męczy, że nie chce tak dłużej funkcjonować, nieposłuszne serce przyśpieszyło swój bieg, niemalże podchodząc mi przy tym do gardła.
– Wiem, że mogłabyś. – Żreć się ze mną do końca świata; w to akurat nie wątpiłem choćby przez chwilę. Nie brakowało jej do tego siły, zapału, ani pokładów uszczypliwości. Tylko po co? – Ale uwierz mi, że nie jest mi to w smak, że i ja nie chcę traktować się w ten sposób, oschły, oziębły, gniewny... Cholera, Evelyn, prawie umarliśmy. Na plaży, w trakcie wyścigu. I za nic w świecie nie chciałbym żegnać się z tym światem ze świadomością, że jesteś na mnie zła albo... – urwałem, gwałtownie wzruszając ramieniem, próbując uspokoić wzbierającą w piersi falę emocji. Tych, które próbowałem okiełznać od kilku tygodni. O których rozmawiałem z Addą. – Albo że po prostu już cię nie obchodzimy. Ja, Jarvis. Wilfred. – Bo przecież twierdziła, że przyszła do tego ostatniego, co w sumie nie powinno mnie dziwić. Zawsze wolała towarzystwo zwierząt. – Nie musimy się przepraszać. Nie o to chodzi. Kto się, nie wiem, podda, ugnie. Rozumiem, że masz inne zdanie, ale nie zgadzam się z nim. I nie zgodzę. Miło po prostu usłyszeć, że jestem dla ciebie... ważny. – Przy ostatnim słowie kącik ust bezwiednie wzniósł się do góry; to był pierwszy raz podczas tej rozmowy, gdy prawie się uśmiechałem. Albo nawet naprawdę się uśmiechałem. Ważny, cokolwiek przez to rozumiała, rozlało się po piersi falą ciepła.
Dostrzegałem całą tę powagę, całe napięcie towarzyszące jej wypowiedziom. A także trud, z którym wyciągała do mnie dłoń – i dosłownie, i w przenośni. Dlatego nie zwlekałem; ostrożnie odstawiłem wciąż ściskany koszyk, zaraz przeniosę go gdzieś głębiej, do kuchni, po czym przelotnie zahaczyłem o ścierkę, w ramach upewnienia się, że moja własna dłoń jest akceptowalnie czysta.
– Zgoda – przytaknąłem miękko, ugodowo, skinąwszy przy tym głową. Najchętniej przygarnąłbym Evelyn do piersi, zamknął w niedźwiedzim uścisku, ale przecież pamiętałem wszystko to, co powiedziała mi w stajni. O bólu, dyskomforcie. Z tego powodu ograniczyłem się do ostrożnego, subtelnego ujęcia kobiecych palców, muśnięcia wierzchu dłoni w pokrzepiającym geście; wyczuwałem wyraźne drżenie, nie mogłem więc przeciągać struny, wydłużać dotyku, a tym samym dokładać czarownicy jeszcze więcej powodów do nerwów. Nawet jeśli znów miałem ochotę oburzyć się, że przecież nigdy bym jej nie odtrącił. Zamiast tego westchnąłem lekko, zmusiłem usta, by złożyły się w bladym uśmiechu.
– Wejdź, Evelyn. Powiedz, czego się napijesz. Wtedy pomyślimy nad tymi pytaniami... Chociaż, w sumie, mam pierwsze. Dasz mi swoje zdjęcie? – wypaliłem, kiedy już zrobiłem krok w tył, otworzyłem drzwi szerzej. Despenser znała drogę do fotela, wiedziała też, że nie musi ściągać butów, więc nie zaprzątałem sobie głowy takimi wyjaśnieniami czy grzecznościami. Moje myśli pognały dalej, w kierunku medalionu humoru, zakupionego w dość konkretnym celu i z myślą o konkretnej osobie, toteż zadane przeze mnie pytanie wydawało mi się zupełnie logiczne i zrozumiałe. Może dlatego, że ja posiadałem informacje o istnieniu tegoż medalionu, ona jednak – żadnych.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wytrząsała wodę z buta z żarliwością godną miana życiowej misji, a wszystko jedynie po to, by ów błahą czynnością odwrócić własną uwagę od miejsca do którego przyszło jej zawitać i słów, które powinna powiedzieć, a które – z uwagi na wyogromnioną dumę – nie chciały spłynąć z ust. Pozornie najprostsze czynności już wcześniej bywały splątane zawiłą siecią komplikacji, ale teraz stawały się cierpiętniczo trudne, wszak świat zatrząsł się w posadach, burząc u większości zwykłych, szarych obywateli, już i tak skąpe poczucie bezpieczeństwa. Jak miała tłumaczyć się z gniewu sprzed miesiąca, gdy obecnie tamten dzień zdawał jej się być odległym wspomnieniem za mgłą? Czy jej wizyta nie była jedynie fanaberią ku ukojeniu rozdrażnionego sumienia obleczonego w płaszcz strachu? Nie dało się nie zauważyć ciążącej łuny; wyspy się zmieniały, natura ukazała swe okrucieństwo, sprzeciwiając się bezczelnemu ingerowaniu w jej strukturę za sprawą magicznego daru i zdawać się mogło, że dotychczasowy spektakl tragedii był ledwie przedsmakiem grozy, z jaką przyjdzie się mierzyć mieszkańcom.
Wraz z upadkiem komety i pierwszymi sowami pojawiającymi się na kuchennym parapecie, który lata świetności miał już za sobą, w sercu Szkotki zamieszkało nowe pragnienie, czyniące gwałtowną chęć odnalezienia choć jednej stałej w tym barwionym pożogą chaosie. Wieści od hodowców, kontrahentów i znajomych – starych, czy też nowych, rysowały szeroki obszar pełen negatywnych skutków – powodzi, pożarów, rozłamów w ziemi i wszelakich anomalii brutalnie zbierających swe żniwo. Każdy otwierany list stawał się nową wyrwą, dojmującym ukłuciem żalu, ukazując bezbrzeżne straty, marzenia starte w proch i brak wizji na odbudowanie dobytku. Pergaminy nasączone były bezsilnym lękiem do tego stopnia, że ten przedzierał się do opuszków trzymających list palców, wsiąkając w skórę niczym trucizna. Stosik korespondencji piętrzył się, natłok informacji ciążył na spracowanym umyśle, a z każdym kolejnym w piersi narastało niespokojne pytanie – jak to, u licha, możliwe, że sama nie odniosła większych strat? Wybite szyby i zaogniony bark zdawały się trywialną niedogodnością w porównaniu do wszystkich tych parszywych rzeczy, które nastręczały problemów innym. Czyżby tym jednym jedynym razem Merlin faktycznie wziął ją pod swoją opiekę, chroniąc przed złem, którego gorzki posmak znała na tyle dobrze, by w każdej chwili móc przywołać go sięgając ku pierwszym lepszym wspomnieniom sprzed ośmiu lat? Niezależnie od powodu, była wdzięczna, cholernie wdzięczna, że nie odebrano jej więcej, gotów sądzić, że kolejnych strat by nie zniosła.
Wyzbyła się więc zalegających w skrzyniach latami ubrań – brata, czy też rodziców, przeznaczając je na rzecz tych najbardziej doświadczonych widmem klimatycznego kryzysu. Wpierw co prawda chciała się nimi podzielić z mugolami z okolicznej wioski, którą podtopiło Loch Lomond, ale oni już i tak brali ją za potomkinię Nicnevin, więc jakoś niespecjalnie chciała wpaść do nich w czasie zwyczajowo organizowanego céilidh, skoro najpewniej urządziliby z tej okazji przaśny stos, na którym mogłaby co najwyżej wesoło poskwierczeć w akompaniamencie własnego krzyku. Szkockie wierzenia były co prawda baśniowe i choć w miastach podchodzono do nich z przymrużeniem oka, tak w głęboko odosobnionych wsiach nadal brano je za pewnik. Bezpieczniej – i zdecydowanie lepiej dla zdrowia psychicznego – było skupić się na wspieraniu tych, którym daleko było do staroświeckich zapędów rodem z krucjat.
Jednak to, co czyniła, nie potrafiło wystarczająco ukoić myśli uporczywie gnających tam, gdzie wciąż miała niewyjaśnione sprawy, a te, cóż, zaprowadziły ją nigdzie indziej, jak do Lancashire.
Pomyśleć tylko, że ledwie w kilka chwil po stanięciu przed drzwiami gawry, gotów okazać skruchę, przywitana zostanie jakże czule przez gospodarza, wpierw urwanym przekleństwem, a następnie gorzko brzmiącym pytaniem, które sprawi, że nagle całą ów skruchę najchętniej wepchnęłaby mu dobrze wiadomo gdzie, na do widzenia życząc, by go tak matagoty zżarły.
Przezwyciężyła pierwszą falę oburzenia, wraz z chwilą, w której drzwi zostały gwałtownie otwarte na oścież. Zdławiła – choć z trudem — cisnące się na usta wyzwiska, spoglądając na mężczyznę w stanie względnego szoku i zmieszania. Najwyraźniej nie była tą osobą, której tak radośnie – co ironicznie wnioskowała z wcześniejszych słów – się spodziewał. Mało myśląc i nie zważając na użycie siły, wcisnęła wiklinowy kosz w pierś mężczyzny, co w tamtej chwili zdawało się jej być najlepszym wyjściem z sytuacji, przynajmniej dopóki zwoje mózgowe nie poczęły poprawnie funkcjonować. Zmarszczyła brwi, łapiąc się na chwilowej konsternacji, bo nijak nie rozumiała, co też się, u licha, zadziało i co sobie wyobrażała. W tym całym absurdzie przynajmniej nie była jedyną, która w owym momencie przybrała głupią minę; Everett zdawał się mieć ją zgoła podobną, choć mniej marsową, co finalnie zdawało się dość marnym pocieszeniem. Wyglądało na to, że u kruczowłosej nawet skrucha przedstawia się za pomocą wiecznie ściągniętych brwi i przymrużonych oczu.
Zdobyła za to kilka dodatkowych i jakże cennych chwil, sumiennie poświęcając je na doprowadzeniu siebie – a przede wszystkim własnej mimiki – do porządku, celowo ignorując głupawe pytanie, opiniując je jako jedno z tych czysto retorycznych, tym bardziej że ciastka węgielków nie przypominały, choć kształtem kojarzyć się mogły prędzej ze spodkami do filiżanek, ale to było winą Rufusa, który ni stąd, ni zowąd postanowił bestialsko rozplaskać niezastygniętą jeszcze masę porządną, żeliwną patelnią. Dlaczego? Sama chciałaby wiedzieć, ba, gotów była podarować denara temu, kto kiedykolwiek rozgryzie sens zapędów tego zbója.
Merlin chyba nie był dziś dla niej łaskawy, bo już w trakcie kolejnej wypowiedzi zmuszona była zdławić bezwarunkową reakcję parsknięcia wobec wymuszonej uprzejmości, co krzty rozbawionego brzmienia nie uwidziała, choć się na taką wzorowała. Jedna z czarnych brwi powędrowała ku górze w kpiącym powątpieniu, gdy blade usta trwały jeszcze w winnym zdziwienia grymasie.
– Niezmiernie raduje mnie twoja dzisiejsza spostrzegawczość – skwitowała ostrożnie z jawnie słyszalnym zawahaniem, nie będąc pewną, czy może sobie pozwolić na zwyczajową zaczepność z nutą drwiny, czy jednak jest na to zbyt wcześnie i powinna sumiennie gryźć się w język, ilekroć coś podobnego będzie dziś cisnąć się na jej język. Co prawda nie odbierała słów czarodzieja negatywnie, jednak wspomnienie gałązek we włosach kojarzyło jej się nazbyt nieprzyjemnie z sierpniową herbatą u Adriany i stanem bliskim zapaści za sprawą pewnej pajęczyny sięgającej drażliwej blizny za uchem.
Nadal nie potrafiła przyzwyczaić się do uczucia dyskomfortu, które dotykało jej do żywego za każdym razem, gdy Sykes znajdował się w pobliżu. Poniekąd sama była sobie winna od momentu, w którym nie ucięła tematu podczas lipcowej sprzeczki, pozwalając, by ta zamieniła się w niezrozumianą plątaninę słów, przelewając czarę goryczy. Nie zwykła żałować własnych czynów, ale tym razem to nie dawało jej spokoju, aż w końcu musiała przyznać, że doskonale wie, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Może właśnie dlatego od tamtej pory podchodziła do mężczyzny jak do zapędzonego w kozi róg zwierzęcia, nie wiedząc czego się do końca spodziewać; ugryzienia, a może akceptacji?
Nie pozwoliła sobie jawnie skomentować dwojakiego odbioru słów, aczkolwiek kącik jej ust nieśmiało zadrżał pod wpływem ich wybrzmienia. Dzieci, zrugała się w myślach. Zachowujemy się gorzej od dzieci.
- Mam taką nadzieję, w końcu i ja podzielam tę tęsknotę – przyznała jedynie, mimowolnie uciekając spojrzeniem do wnętrza budynku, by odnaleźć pewnego, dobrze jej znanego urwisa. – Jarvis jest w domu? – Zapytała, chcąc się upewnić, czy chłopiec w ogóle znajduje się w pobliżu. Nie tylko dlatego, że chciała sprawdzić, czy ostatnie wydarzenia nazbyt mu się nie naprzykrzyły, ale też, by wiedzieć jak ma prowadzić dzisiejszą rozmowę na temacie prawdziwego powodu, dla którego się tu pojawiła. Bądź co bądź w jego obecności wolała stosować zgoła bardziej dostosowany dla młodych uszu język, bez stosowania typowych dla siebie, często nieokrzesanych, zwrotów.
Nie znosiła dobrze świadomości skazy na ich wspólnej relacji, może właśnie dlatego postawiła na szczerość, choć ta w jej wydaniu wciąż zdawała się zawiłą i przesadnie pokomplikowaną, a wszystko za sprawą zwyczajowej zachowawczości i lat przesadnego szufladkowania się, jakoby była tworem nieludzkim, skazanym na życie pomiędzy i zmuszonym do wiecznego oglądania się za siebie w wyrazie strachu przed czyhającym na nią bratem, którego szaleństwo wykraczało poza znaną jej skalę. Czas na marazm i zakopywanie się we własnym żalu skończył się wraz z całą serią splatających się wydarzeń, gdzie najważniejszym z nich była wieść o niezaprzeczalnej śmierci Sorena, która zabrała z kobiecych barków nagromadzony ciężar, oddając swobodny dech płucom i trzeźwość myśli. Co prawda nie przewidywała, że chwilę po odzyskaniu wolności znów przyjdzie jej się mierzyć z kolejnym bagażem traum za sprawą anomalii matki natury, ale znacznie prościej było przetrwać skutki pogromu komety, gdy wieloletnie zagrożenie odeszło w niebyt. To była niebezpieczna chwila, smak siły w skutek przetrwania potrafił zwodzić i wielokrotnie musiała już ganić się w myślach, by nie zapomnieć, że wciąż nie jest niezniszczalna i nic się w tej materii nie zmieniło.
Zacisnęła zęby, wsłuchując się w pozornym spokoju, choć zachowanie go sprawiało jej niebywałą trudność – zaczynała mieć wrażenie, że dłonie trzęsą jej się bardziej niż zwykle, a wzdłuż kręgosłupa poczyna wspinać się odrętwienie. Wizja plaży powracała nocami, jawiąc się realistycznymi koszmarami czerpiącymi chciwie z głębi wspomnień. Mogła nie pamiętać wszystkiego z tamtego wieczoru, obraz wszak niejednokrotnie rozmazywał się przed jej oczami, czyniąc ją ślepą, lecz wtedy kontrolę przejmowały pozostałe zmysły. Pamiętała krzyki tak donośne, że niemal wstrząsały ziemią, gdy powietrze niosło z sobą swąd spalenizny i metaliczną woń krwi tuż po uderzeniu, gdy piach i popiół wzbiły się w niebo, utrudniając już i tak skąpą widoczność. Otępienie obuchowego uderzenia było niczym drętwota rzucona na przestraszony do granic tłum łapczywie oddający się pod dyktando pierwotnej potrzeby przetrwania.
Jednak przeżyli, prawda? Udało im się i to było w tym wszystkim najważniejsze, a sama śmiałość tej myśli zachęciła Szkotkę do wzniesienia wyżej brody i skierowania weń zdeterminowanego spojrzenia. Byli tu, przeżyli kataklizm i nie dali się złamać, a to samo w sobie było oznaką siły.
- Z góry zaznaczam, że nie przyszłam tu prawić morałów, ani usilnie zmieniać twojego postrzegania co do poszczególnych kwestii – zastrzegła, nie będąc do końca pewną, czy te słowa kierowała bardziej do czarodzieja, czy jednak miały one na celu upomnienie samej siebie. Trudno było po tym wszystkim zebrać się na sensowną i jasną wypowiedź, gdy uderzyło w nią tyle rzeczy, które mogła dwojako zrozumieć. Rozum mówił, by chłodno przekalkulować, ale serce, cóż, jego w ogóle zdawała się nie kontrolować; gwałtownie bębniło w piersi, najwyraźniej mając ochotę wyskoczyć i zwiać gdzie pieprz rośnie; a może po prostu uwidziało mu się w tak podniosłym momencie tańczyć cholernego kankana – nie do końca wiedziała, jak się to w ogóle tańczy, ale to słowo zdecydowanie najlepiej oddawało sytuację. Wieńczący wypowiedź uśmiech rozkwitły na ustach Everetta zdecydowanie nie pomagał w opanowaniu tejże dolegliwości. Powiedział jednak wszystko, co pragnęła usłyszeć, nie zdając sobie zapewne sprawy, jak bardzo tego potrzebowała. Może poza jedną, malutką wątpliwością, której nie omieszkała naprostować. – Mogę ciskać gromami, burzyć się, odpychać i wyrządzać setki werbalnych przykrości, które w moim odczuciu są niczym innym, jak płaszczem ochronnym, za którym się ukrywam, co jest pewnie równie skomplikowane, jak i durne – prychnęła cicho, dziwiąc się poniekąd, ileż to zmieniły ostatnie tygodnie i choć wiele znaczących aspektów pozostawało jeszcze do przepracowania, tak o wiele prościej brało się je na tapet, gdy część brzemion zostało bezpowrotnie zdjętych z kobiecych barków. – Nie znaczy to jednak, że mnie nie obchodzicie. Niektórych odczuć nie można sobie ot, tak narzucić, czy zmienić i chciałabym, żebyś miał tego świadomość, a zarazem pewność, choć możliwe, że moja wylewność ograniczy się do tej chwili. Zależy mi na was; na tobie, Jarvisie i oczywiście Wilfredzie – i już, powiedziała to, tak po prostu, bez zgrzytów, grymasów, zbędnego przedłużania, komplikacji i werbalnych ucieczek. Czy było trudno? Cholernie. Czy to było jasne? To się miało jeszcze okazać. Nie bez powodu też podkreśliła w tym wszystkim Wilfreda; coś czuła, że garboróg stał się niechcący jakimś nowym, nie do końca jasnym przekazem między słowami i chyba potrzebowała uwypuklić tę wiedzę.
Zgoda, zdążyła zarejestrować polubowne przytaknięcie, zdając sobie sprawę, że naprawdę najgorsze mieli już za sobą. Cóż, pozornie, ponieważ sama w heroicznym akcie wysunęła dłoń na pojednanie i teraz przyszło jej się mierzyć z własną decyzją, ale przecież nie mogła do końca życia tego unikać, już teraz jej awersja tłumaczona była niekiedy jako przejaw arogancji. Wypuściła powietrze spomiędzy rozchylonych warg, kontrolując niechybne uczucie dyskomfortu nadwrażliwej na ludzki dotyk dłoni, a przynajmniej w taki oto najprostszy sposób można było wytłumaczyć psychiczną barierę wzniesioną za sprawą matczynych i braterskich krzywd – dotyk kojarzył się z bólem. Nie poruszyła ręką, ani też nie zacisnęła jej w reakcji wzmacniającej, jedynie przyjmując, odbierając i podążając subtelnie za kontaktem z drugiej strony. Z uporem ignorowała instynktowną potrzebę wyswobodzenia się, tłumacząc zawzięcie, niczym mantrę, że nie ześle to na nią kolejnego pasma cierpienia.
Może to za sprawą nadmiaru emocji, a może z uwagi na własne gapiostwo, po przyjęciu zaproszenia do środka i przekroczenia progu, nie zauważyła nic niepokojącego w pytaniu czarodzieja. Dzwony nie biły na alarm, umysł nie rozpoczął wariackiego pościgu w bezbrzeżnych szufladach w poszukiwaniu powodu, dla którego ów prośba mogła wyjść właśnie teraz. Ba, lepiej – Szkotka po prostu machnęła na to ręką, zupełnie jakby była to ledwie błahostka do spełnienia w sekundę.
- Och, oczywiście, że dam ci zdjęcie – przytaknęła niewzruszona, przemierzając izbę z zamiarem odnalezienia w pierwszej kolejności dobrze znanego fotela, w którym chciała się zapaść. Co prawda, to właśnie w tym fotelu protestowała ostatnio przed szczuroszczetowym paskudztwem, ale tym razem nic nie zapowiadało, by zagrożenie wystąpiło ponownie. – Wody? Herbaty? Co masz, to przyjmę, naprawdę nie będę wybrzydzać – przyznała i już miała miękko osuwać się w fotel, szukając odpowiedniego kąta podparcia dla zbolałych pleców, gdy dotarł do niej prawdziwy sens zasłyszanych słów. Nie chodziło o byle jakie zdjęcie, a o to możliwie najbardziej konkretne, jej własne. Zdziwienie wobec odkrycia było na tyle gwałtowne, że zamiast lekko siąść, klapnęła bezwiednie, uderzając się przy tym w potylicę, czego nie omieszkała skomentować mało gustownym przekleństwem, ograniczając je jednak do dobrze znanego sobie dialektu. - Chwila… co? – Zdobyła się na nie najmądrzejsze pytanie, pierwsze z listy tych, które przyszły jej na myśl, gdy opuszkami palców szukała bolesnego miejsca pod włosami. - Moje zdjęcie? Na litość Merlina, Everett – sapnęła, próbując rozgryźć fenomen tego człowieka, bo gdy już zaczynało się jej wydawać, że zaczyna go rozumieć, ten każdorazowo wyskakiwał z czymś nowym. - Jestem tu, więc jeśli się stęskniłeś, możesz patrzeć na mnie do woli, ustawię się nawet lepszym profilem – zażartowała sztywno, próbując zyskać chwilę na przetrząśnięcie zasobów pamięci, nie rozumiejąc po kiego mu takowa fotografia potrzebna i gdzie w tej całej rozmowie zgubiła wątek. Przez chwilę przeszło jej nawet przez myśl, że to był żart, może nawet z gatunku tych na rozluźnienie, a ona go nie załapała. Nie chciała jednak bawić się w proroka, przyznając bez bicia, że ostatnio nie skończyło się to dla nich zbyt dobrze, co i tak było nad wyraz delikatnym określeniem tygodni spędzonych na wzajemnym unikaniu się. Zamiast tego skłoniła się ku bezpieczniejszej opcji, posyłając Sykesowi jedno z tych spojrzeń, które jawnie wyrażało, że - kolokwialnie mówiąc - ni cholery go nie rozumie.
Wraz z upadkiem komety i pierwszymi sowami pojawiającymi się na kuchennym parapecie, który lata świetności miał już za sobą, w sercu Szkotki zamieszkało nowe pragnienie, czyniące gwałtowną chęć odnalezienia choć jednej stałej w tym barwionym pożogą chaosie. Wieści od hodowców, kontrahentów i znajomych – starych, czy też nowych, rysowały szeroki obszar pełen negatywnych skutków – powodzi, pożarów, rozłamów w ziemi i wszelakich anomalii brutalnie zbierających swe żniwo. Każdy otwierany list stawał się nową wyrwą, dojmującym ukłuciem żalu, ukazując bezbrzeżne straty, marzenia starte w proch i brak wizji na odbudowanie dobytku. Pergaminy nasączone były bezsilnym lękiem do tego stopnia, że ten przedzierał się do opuszków trzymających list palców, wsiąkając w skórę niczym trucizna. Stosik korespondencji piętrzył się, natłok informacji ciążył na spracowanym umyśle, a z każdym kolejnym w piersi narastało niespokojne pytanie – jak to, u licha, możliwe, że sama nie odniosła większych strat? Wybite szyby i zaogniony bark zdawały się trywialną niedogodnością w porównaniu do wszystkich tych parszywych rzeczy, które nastręczały problemów innym. Czyżby tym jednym jedynym razem Merlin faktycznie wziął ją pod swoją opiekę, chroniąc przed złem, którego gorzki posmak znała na tyle dobrze, by w każdej chwili móc przywołać go sięgając ku pierwszym lepszym wspomnieniom sprzed ośmiu lat? Niezależnie od powodu, była wdzięczna, cholernie wdzięczna, że nie odebrano jej więcej, gotów sądzić, że kolejnych strat by nie zniosła.
Wyzbyła się więc zalegających w skrzyniach latami ubrań – brata, czy też rodziców, przeznaczając je na rzecz tych najbardziej doświadczonych widmem klimatycznego kryzysu. Wpierw co prawda chciała się nimi podzielić z mugolami z okolicznej wioski, którą podtopiło Loch Lomond, ale oni już i tak brali ją za potomkinię Nicnevin, więc jakoś niespecjalnie chciała wpaść do nich w czasie zwyczajowo organizowanego céilidh, skoro najpewniej urządziliby z tej okazji przaśny stos, na którym mogłaby co najwyżej wesoło poskwierczeć w akompaniamencie własnego krzyku. Szkockie wierzenia były co prawda baśniowe i choć w miastach podchodzono do nich z przymrużeniem oka, tak w głęboko odosobnionych wsiach nadal brano je za pewnik. Bezpieczniej – i zdecydowanie lepiej dla zdrowia psychicznego – było skupić się na wspieraniu tych, którym daleko było do staroświeckich zapędów rodem z krucjat.
Jednak to, co czyniła, nie potrafiło wystarczająco ukoić myśli uporczywie gnających tam, gdzie wciąż miała niewyjaśnione sprawy, a te, cóż, zaprowadziły ją nigdzie indziej, jak do Lancashire.
Pomyśleć tylko, że ledwie w kilka chwil po stanięciu przed drzwiami gawry, gotów okazać skruchę, przywitana zostanie jakże czule przez gospodarza, wpierw urwanym przekleństwem, a następnie gorzko brzmiącym pytaniem, które sprawi, że nagle całą ów skruchę najchętniej wepchnęłaby mu dobrze wiadomo gdzie, na do widzenia życząc, by go tak matagoty zżarły.
Przezwyciężyła pierwszą falę oburzenia, wraz z chwilą, w której drzwi zostały gwałtownie otwarte na oścież. Zdławiła – choć z trudem — cisnące się na usta wyzwiska, spoglądając na mężczyznę w stanie względnego szoku i zmieszania. Najwyraźniej nie była tą osobą, której tak radośnie – co ironicznie wnioskowała z wcześniejszych słów – się spodziewał. Mało myśląc i nie zważając na użycie siły, wcisnęła wiklinowy kosz w pierś mężczyzny, co w tamtej chwili zdawało się jej być najlepszym wyjściem z sytuacji, przynajmniej dopóki zwoje mózgowe nie poczęły poprawnie funkcjonować. Zmarszczyła brwi, łapiąc się na chwilowej konsternacji, bo nijak nie rozumiała, co też się, u licha, zadziało i co sobie wyobrażała. W tym całym absurdzie przynajmniej nie była jedyną, która w owym momencie przybrała głupią minę; Everett zdawał się mieć ją zgoła podobną, choć mniej marsową, co finalnie zdawało się dość marnym pocieszeniem. Wyglądało na to, że u kruczowłosej nawet skrucha przedstawia się za pomocą wiecznie ściągniętych brwi i przymrużonych oczu.
Zdobyła za to kilka dodatkowych i jakże cennych chwil, sumiennie poświęcając je na doprowadzeniu siebie – a przede wszystkim własnej mimiki – do porządku, celowo ignorując głupawe pytanie, opiniując je jako jedno z tych czysto retorycznych, tym bardziej że ciastka węgielków nie przypominały, choć kształtem kojarzyć się mogły prędzej ze spodkami do filiżanek, ale to było winą Rufusa, który ni stąd, ni zowąd postanowił bestialsko rozplaskać niezastygniętą jeszcze masę porządną, żeliwną patelnią. Dlaczego? Sama chciałaby wiedzieć, ba, gotów była podarować denara temu, kto kiedykolwiek rozgryzie sens zapędów tego zbója.
Merlin chyba nie był dziś dla niej łaskawy, bo już w trakcie kolejnej wypowiedzi zmuszona była zdławić bezwarunkową reakcję parsknięcia wobec wymuszonej uprzejmości, co krzty rozbawionego brzmienia nie uwidziała, choć się na taką wzorowała. Jedna z czarnych brwi powędrowała ku górze w kpiącym powątpieniu, gdy blade usta trwały jeszcze w winnym zdziwienia grymasie.
– Niezmiernie raduje mnie twoja dzisiejsza spostrzegawczość – skwitowała ostrożnie z jawnie słyszalnym zawahaniem, nie będąc pewną, czy może sobie pozwolić na zwyczajową zaczepność z nutą drwiny, czy jednak jest na to zbyt wcześnie i powinna sumiennie gryźć się w język, ilekroć coś podobnego będzie dziś cisnąć się na jej język. Co prawda nie odbierała słów czarodzieja negatywnie, jednak wspomnienie gałązek we włosach kojarzyło jej się nazbyt nieprzyjemnie z sierpniową herbatą u Adriany i stanem bliskim zapaści za sprawą pewnej pajęczyny sięgającej drażliwej blizny za uchem.
Nadal nie potrafiła przyzwyczaić się do uczucia dyskomfortu, które dotykało jej do żywego za każdym razem, gdy Sykes znajdował się w pobliżu. Poniekąd sama była sobie winna od momentu, w którym nie ucięła tematu podczas lipcowej sprzeczki, pozwalając, by ta zamieniła się w niezrozumianą plątaninę słów, przelewając czarę goryczy. Nie zwykła żałować własnych czynów, ale tym razem to nie dawało jej spokoju, aż w końcu musiała przyznać, że doskonale wie, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Może właśnie dlatego od tamtej pory podchodziła do mężczyzny jak do zapędzonego w kozi róg zwierzęcia, nie wiedząc czego się do końca spodziewać; ugryzienia, a może akceptacji?
Nie pozwoliła sobie jawnie skomentować dwojakiego odbioru słów, aczkolwiek kącik jej ust nieśmiało zadrżał pod wpływem ich wybrzmienia. Dzieci, zrugała się w myślach. Zachowujemy się gorzej od dzieci.
- Mam taką nadzieję, w końcu i ja podzielam tę tęsknotę – przyznała jedynie, mimowolnie uciekając spojrzeniem do wnętrza budynku, by odnaleźć pewnego, dobrze jej znanego urwisa. – Jarvis jest w domu? – Zapytała, chcąc się upewnić, czy chłopiec w ogóle znajduje się w pobliżu. Nie tylko dlatego, że chciała sprawdzić, czy ostatnie wydarzenia nazbyt mu się nie naprzykrzyły, ale też, by wiedzieć jak ma prowadzić dzisiejszą rozmowę na temacie prawdziwego powodu, dla którego się tu pojawiła. Bądź co bądź w jego obecności wolała stosować zgoła bardziej dostosowany dla młodych uszu język, bez stosowania typowych dla siebie, często nieokrzesanych, zwrotów.
Nie znosiła dobrze świadomości skazy na ich wspólnej relacji, może właśnie dlatego postawiła na szczerość, choć ta w jej wydaniu wciąż zdawała się zawiłą i przesadnie pokomplikowaną, a wszystko za sprawą zwyczajowej zachowawczości i lat przesadnego szufladkowania się, jakoby była tworem nieludzkim, skazanym na życie pomiędzy i zmuszonym do wiecznego oglądania się za siebie w wyrazie strachu przed czyhającym na nią bratem, którego szaleństwo wykraczało poza znaną jej skalę. Czas na marazm i zakopywanie się we własnym żalu skończył się wraz z całą serią splatających się wydarzeń, gdzie najważniejszym z nich była wieść o niezaprzeczalnej śmierci Sorena, która zabrała z kobiecych barków nagromadzony ciężar, oddając swobodny dech płucom i trzeźwość myśli. Co prawda nie przewidywała, że chwilę po odzyskaniu wolności znów przyjdzie jej się mierzyć z kolejnym bagażem traum za sprawą anomalii matki natury, ale znacznie prościej było przetrwać skutki pogromu komety, gdy wieloletnie zagrożenie odeszło w niebyt. To była niebezpieczna chwila, smak siły w skutek przetrwania potrafił zwodzić i wielokrotnie musiała już ganić się w myślach, by nie zapomnieć, że wciąż nie jest niezniszczalna i nic się w tej materii nie zmieniło.
Zacisnęła zęby, wsłuchując się w pozornym spokoju, choć zachowanie go sprawiało jej niebywałą trudność – zaczynała mieć wrażenie, że dłonie trzęsą jej się bardziej niż zwykle, a wzdłuż kręgosłupa poczyna wspinać się odrętwienie. Wizja plaży powracała nocami, jawiąc się realistycznymi koszmarami czerpiącymi chciwie z głębi wspomnień. Mogła nie pamiętać wszystkiego z tamtego wieczoru, obraz wszak niejednokrotnie rozmazywał się przed jej oczami, czyniąc ją ślepą, lecz wtedy kontrolę przejmowały pozostałe zmysły. Pamiętała krzyki tak donośne, że niemal wstrząsały ziemią, gdy powietrze niosło z sobą swąd spalenizny i metaliczną woń krwi tuż po uderzeniu, gdy piach i popiół wzbiły się w niebo, utrudniając już i tak skąpą widoczność. Otępienie obuchowego uderzenia było niczym drętwota rzucona na przestraszony do granic tłum łapczywie oddający się pod dyktando pierwotnej potrzeby przetrwania.
Jednak przeżyli, prawda? Udało im się i to było w tym wszystkim najważniejsze, a sama śmiałość tej myśli zachęciła Szkotkę do wzniesienia wyżej brody i skierowania weń zdeterminowanego spojrzenia. Byli tu, przeżyli kataklizm i nie dali się złamać, a to samo w sobie było oznaką siły.
- Z góry zaznaczam, że nie przyszłam tu prawić morałów, ani usilnie zmieniać twojego postrzegania co do poszczególnych kwestii – zastrzegła, nie będąc do końca pewną, czy te słowa kierowała bardziej do czarodzieja, czy jednak miały one na celu upomnienie samej siebie. Trudno było po tym wszystkim zebrać się na sensowną i jasną wypowiedź, gdy uderzyło w nią tyle rzeczy, które mogła dwojako zrozumieć. Rozum mówił, by chłodno przekalkulować, ale serce, cóż, jego w ogóle zdawała się nie kontrolować; gwałtownie bębniło w piersi, najwyraźniej mając ochotę wyskoczyć i zwiać gdzie pieprz rośnie; a może po prostu uwidziało mu się w tak podniosłym momencie tańczyć cholernego kankana – nie do końca wiedziała, jak się to w ogóle tańczy, ale to słowo zdecydowanie najlepiej oddawało sytuację. Wieńczący wypowiedź uśmiech rozkwitły na ustach Everetta zdecydowanie nie pomagał w opanowaniu tejże dolegliwości. Powiedział jednak wszystko, co pragnęła usłyszeć, nie zdając sobie zapewne sprawy, jak bardzo tego potrzebowała. Może poza jedną, malutką wątpliwością, której nie omieszkała naprostować. – Mogę ciskać gromami, burzyć się, odpychać i wyrządzać setki werbalnych przykrości, które w moim odczuciu są niczym innym, jak płaszczem ochronnym, za którym się ukrywam, co jest pewnie równie skomplikowane, jak i durne – prychnęła cicho, dziwiąc się poniekąd, ileż to zmieniły ostatnie tygodnie i choć wiele znaczących aspektów pozostawało jeszcze do przepracowania, tak o wiele prościej brało się je na tapet, gdy część brzemion zostało bezpowrotnie zdjętych z kobiecych barków. – Nie znaczy to jednak, że mnie nie obchodzicie. Niektórych odczuć nie można sobie ot, tak narzucić, czy zmienić i chciałabym, żebyś miał tego świadomość, a zarazem pewność, choć możliwe, że moja wylewność ograniczy się do tej chwili. Zależy mi na was; na tobie, Jarvisie i oczywiście Wilfredzie – i już, powiedziała to, tak po prostu, bez zgrzytów, grymasów, zbędnego przedłużania, komplikacji i werbalnych ucieczek. Czy było trudno? Cholernie. Czy to było jasne? To się miało jeszcze okazać. Nie bez powodu też podkreśliła w tym wszystkim Wilfreda; coś czuła, że garboróg stał się niechcący jakimś nowym, nie do końca jasnym przekazem między słowami i chyba potrzebowała uwypuklić tę wiedzę.
Zgoda, zdążyła zarejestrować polubowne przytaknięcie, zdając sobie sprawę, że naprawdę najgorsze mieli już za sobą. Cóż, pozornie, ponieważ sama w heroicznym akcie wysunęła dłoń na pojednanie i teraz przyszło jej się mierzyć z własną decyzją, ale przecież nie mogła do końca życia tego unikać, już teraz jej awersja tłumaczona była niekiedy jako przejaw arogancji. Wypuściła powietrze spomiędzy rozchylonych warg, kontrolując niechybne uczucie dyskomfortu nadwrażliwej na ludzki dotyk dłoni, a przynajmniej w taki oto najprostszy sposób można było wytłumaczyć psychiczną barierę wzniesioną za sprawą matczynych i braterskich krzywd – dotyk kojarzył się z bólem. Nie poruszyła ręką, ani też nie zacisnęła jej w reakcji wzmacniającej, jedynie przyjmując, odbierając i podążając subtelnie za kontaktem z drugiej strony. Z uporem ignorowała instynktowną potrzebę wyswobodzenia się, tłumacząc zawzięcie, niczym mantrę, że nie ześle to na nią kolejnego pasma cierpienia.
Może to za sprawą nadmiaru emocji, a może z uwagi na własne gapiostwo, po przyjęciu zaproszenia do środka i przekroczenia progu, nie zauważyła nic niepokojącego w pytaniu czarodzieja. Dzwony nie biły na alarm, umysł nie rozpoczął wariackiego pościgu w bezbrzeżnych szufladach w poszukiwaniu powodu, dla którego ów prośba mogła wyjść właśnie teraz. Ba, lepiej – Szkotka po prostu machnęła na to ręką, zupełnie jakby była to ledwie błahostka do spełnienia w sekundę.
- Och, oczywiście, że dam ci zdjęcie – przytaknęła niewzruszona, przemierzając izbę z zamiarem odnalezienia w pierwszej kolejności dobrze znanego fotela, w którym chciała się zapaść. Co prawda, to właśnie w tym fotelu protestowała ostatnio przed szczuroszczetowym paskudztwem, ale tym razem nic nie zapowiadało, by zagrożenie wystąpiło ponownie. – Wody? Herbaty? Co masz, to przyjmę, naprawdę nie będę wybrzydzać – przyznała i już miała miękko osuwać się w fotel, szukając odpowiedniego kąta podparcia dla zbolałych pleców, gdy dotarł do niej prawdziwy sens zasłyszanych słów. Nie chodziło o byle jakie zdjęcie, a o to możliwie najbardziej konkretne, jej własne. Zdziwienie wobec odkrycia było na tyle gwałtowne, że zamiast lekko siąść, klapnęła bezwiednie, uderzając się przy tym w potylicę, czego nie omieszkała skomentować mało gustownym przekleństwem, ograniczając je jednak do dobrze znanego sobie dialektu. - Chwila… co? – Zdobyła się na nie najmądrzejsze pytanie, pierwsze z listy tych, które przyszły jej na myśl, gdy opuszkami palców szukała bolesnego miejsca pod włosami. - Moje zdjęcie? Na litość Merlina, Everett – sapnęła, próbując rozgryźć fenomen tego człowieka, bo gdy już zaczynało się jej wydawać, że zaczyna go rozumieć, ten każdorazowo wyskakiwał z czymś nowym. - Jestem tu, więc jeśli się stęskniłeś, możesz patrzeć na mnie do woli, ustawię się nawet lepszym profilem – zażartowała sztywno, próbując zyskać chwilę na przetrząśnięcie zasobów pamięci, nie rozumiejąc po kiego mu takowa fotografia potrzebna i gdzie w tej całej rozmowie zgubiła wątek. Przez chwilę przeszło jej nawet przez myśl, że to był żart, może nawet z gatunku tych na rozluźnienie, a ona go nie załapała. Nie chciała jednak bawić się w proroka, przyznając bez bicia, że ostatnio nie skończyło się to dla nich zbyt dobrze, co i tak było nad wyraz delikatnym określeniem tygodni spędzonych na wzajemnym unikaniu się. Zamiast tego skłoniła się ku bezpieczniejszej opcji, posyłając Sykesowi jedno z tych spojrzeń, które jawnie wyrażało, że - kolokwialnie mówiąc - ni cholery go nie rozumie.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Spoglądaliśmy ku sobie badawczo, z pewną dozą zachowawczości, co nijak mi się nie podobało, stanowiło jednak niezaprzeczalny fakt. Ten dziwny, niechciany dystans, który wziął swe początki od naszej pierwszej poważnej kłótni, był wprost namacalny; na przestrzeni kilku tygodni rozrósł się między nami do niemałych rozmiarów, próbując przeobrazić w ziejącą pustką przepaść. Wyrwę, której nijak nie dałoby się już pozbyć. Z drugiej strony, podświadomie dążyliśmy do odzyskania utraconej tamtego dnia normalności – tak przynajmniej wnosiłem po uszczypliwym komentarzu dotyczącym mojej niebywałej spostrzegawczości. Niegdyś przyjąłbym go bez choćby najmniejszego sceptycyzmu – wszak brzmiał on jak wiele z naszych codziennych wymian, zaś podobne zaczepki jeszcze za czasów szkolnych stanowiły naturalny dla Despenser język – teraz jednak nie miałem pewności, iż nie kryje się w nim jakiś poważny przytyk, który powinienem wziąć sobie do serca. Czyżby chodziło jej o wtedy? Tam, w stajni? Może faktycznie nie wykazałem się wnikliwością, na poły zaspany po nieplanowanej drzemce w boksie Pepper, na poły rozdrażniony wszędobylskim spojrzeniem wiszącej na niebie komety... Mimo wszystko wolałem łudzić się, że to nie zawoalowany atak, a próba naprowadzenia naszej rozmowy na dawne, znajome tory, po których potrafiliśmy się poruszać. Tak sugerowałoby również zawahanie, które zdawałem się słyszeć w wypowiadanych przez Evelyn słowach.
– Staram się jak umiem – odpowiedziałem więc względnie bezpiecznie, ostrożnie obejmując jej pobladłą twarz spojrzeniem wolnym od urazy czy gniewu, wciąż jednak zabarwionym wyraźnym zaskoczeniem. Powoli badaliśmy swoje granice, w ten sposób chcąc uniknąć potencjalnego nadepnięcia na odcisk drugiej osoby. Równie powoli odnajdywaliśmy się w tej osobliwej sytuacji; podejrzewałem, że i dla Szkotki – choć doskonale wiedziała, co planuje, miała czas na rozważenie wszelkich za i przeciw oraz przygotowanie się do podjęcia dialogu – nie było to znowu takie proste i bezbolesne. W końcu nie mogła wiedzieć, w jaki sposób zareaguję na niezapowiedzianą wizytę, ani czy w ogóle zastanie mnie w domu. Ja zaś, w formie instynktownej obrony, chowałem się za niejednoznacznościami, nie do końca świadomie wykorzystując Wilfreda niczym tarczę, środek mogący zapobiec ewentualnemu wybuchowi jednej lub drugiej strony. Na szczęście nie zareagowała na ten niecelowy, pozbawiony perfidii wybieg gniewem, chyba więc faktycznie kontynuowanie tematu garboroga było dobrym wyborem.
– No proszę, nie będę mu tego powtarzać, pewnie wolałby to usłyszeć od ciebie sam – odezwałem się powoli, z nieco większą pewnością niż jeszcze chwilę temu; wciąż nie brzmiałem do końca swobodnie, skoro jednak wprost przyznawała się do odczuwania tęsknoty... Niby tylko za moim – naszym – zwierzęcym podopiecznym, miałem jednak dziwne wrażenie, że wspomniany sentyment rozciąga się również na pozostałych mieszkańców Gawry. W tym mnie, mimo wszystko. – Nie, nie ma. Jest u mojej matki, zaoferowała, że się nim zajmie, no i mam cichą nadzieję, że towarzystwo kuzynów trochę go rozchmurzy... Przy czym jak powiem mu, że byłaś i się minęliście, to pewnie wpadnie w czarną rozpacz – wyjaśniłem, wraz z drugą częścią wypowiedzi marszcząc przelotnie brew, dumając nad tym problemem, czemu towarzyszyło odruchowe przeciągnięcie dłonią po chropowatym policzku; mały nie będzie zadowolony, to na pewno. Lecz przecież nie mogłem go okłamywać; jeśli zapyta, jak spędziłem dzień, odpowiem szczerze. Przy dobrych wiatrach zakopiemy topór wojenny i już nie będę musiał szukał kolejnych wymówek, uciekać się do półprawd, by wyjaśnić synowi ograniczone kontakty z Evelyn. Chociażby jak wtedy, gdy zupełnym przypadkiem ujrzeliśmy czarownicę na plaży w Weymouth, oczekującą aż szczęśliwiec wyławiający jej wianek poprowadzi ją do któregoś z ognisk – coś na tę myśl ścisnęło mnie w żołądku, sprawiło, że serce zgubiło rytm. Od kiedy to ona lubiła tę tradycję, co? I tańce? I rozmawianie z obcymi? Chyba że, chyba że ten ktoś nie był obcy...?
Nie bez trudu zepchnąłem wspomnienia festiwalowej niezręczności w jeden z zakurzonych zakamarków umysłu, by niechciane emocje nie zakłóciły przebiegu naszej rozmowy. Znowu. Miałem dość kłótni, unikania się wzrokiem, unikania w ogóle, kontaktowania jedynie wtedy, gdy wymagały tego od nas obowiązki; obojętności, szczerej lub jedynie pozornej; udawania. Przecież chciałem być dla niej wsparciem, ostoją, zamiast tego zamieniałem się w trzymanego na bezpieczny dystans podwładnego. Z każdym kolejnym dniem odpychanego coraz dalej.
Wykorzystałem okazję, by przyjrzeć się wciąż stojącej przede mną czarownicy chwilę dłużej niż wypadało, błądząc wzrokiem od chmurnych, zabarwionych determinacją oczu, przez wyraźnie zarysowane kości policzkowe, aż po ściągnięte w wąską kreskę usta. Czasem zapominałem, że jest ode mnie o tyle niższa – zapewne dlatego, iż jej duch, ogrom napędzającego czarownicę żywiołu, mógłby wypełnić i ponad dwumetrowego kolosa. Gdy dostrzegłem napiętą linię żuchwy, dotarło do mnie, że zapewne nie powinienem przypominać jej zakłóconego wybuchem komety wyścigu; musiała zgrzytać zębami na samo wspomnienie plaży, katastrofy, straconych tamtego wieczoru aetonanów.
– To dobrze – odparłem miękko, nie jako docinek, a podszytą ulgą reakcję na zapewnienie, że nie zamierza próbować zmienić mojego zdania. Nie żebym był ekspertem, ale tak podobno zachowywali się dorośli ludzie: szukali kompromisu, szanowali swe odmienne spojrzenia na daną kwestię, współistnieli mimo to. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji, żeby się godzić, bo i dopiero miesiąc temu doszło do pierwszej poważnej kłótni w naszej, cóż, wieloletniej historii. Dlaczego akurat wtedy? Może za sprawą tego elektryzującego, pomieszkującego tuż pod skórą napięcia, dziwnych myśli i ciągot; może po prostu coraz trudniej było mi akceptować, że traktuje mnie inaczej niż bym tego chciał. A może raczej to wina otaczających nas ze wszech stron tragedii, problemów, zgryzot. Nie potrafiłem udzielić sobie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, wolałem więc chwytać się strzępków pozytywów: rozmawialiśmy. I uczyliśmy się sztuki ustępstw. Przynajmniej miałem taką nadzieję, wszak teraz rozumiałem ją lepiej, wiedziałem już, dlaczego nie lubi dotyku, dlaczego choćby przelotny uścisk dłoni powoduje fizyczny dyskomfort; szkoda tylko, że potrzeba nam było do tego awantury.
Cóż, z drugiej strony, gdyby nie tamta kłótnia, nie usłyszałbym, że jestem dla niej ważny. Kolejny pozytyw.
– Dużo łatwiej znosić docinki i gromy, kiedy mam pewność, że między nami wszystko dobrze. Że kąśliwe uwagi są naturalnym dla ciebie sposobem bycia, prowadzenia rozmowy, nie zaś sygnałem ostrzegawczym, że powinienem dać ci święty spokój i zniknąć gdzie pieprz rośnie – podjąłem powoli, ostrożnie, uznałem jednak, iż lepiej zwerbalizować tę zależność i spróbować wyjaśnić również moją perspektywę. Nawet nie spostrzegłem, kiedy oparłem się o framugę przedramieniem, później też wsparłem na nim czoło, nieznacznie skracając dzielącą nas odległość. Wciąż wyginałem usta w uśmiechu, gdy wyrwało się spomiędzy nich ciche westchnienie; niektórych odczuć niewątpliwie nie można było zmienić, Evelyn. Przekonywałem się o tym dzień po dniu, coraz dotkliwiej i bałem się chwili, w której dowiesz się o tym i ty. – Prawdę mówiąc wolałbym, żeby ta twoja wylewność potrwała trochę dłużej. To całkiem ciekawa odmiana, wiesz? – pozwoliłem sobie na tylko trochę bezczelną zaczepkę, przy wypowiadaniu tych słów mrużąc wyraźnie ślepia, gdy szerszy, szelmowski uśmiech przemknął przez mą twarz. – Ale już, już nie przeciągam struny – dodałem prędko, asekuracyjnie, nim jeszcze zdążyłaby mnie uraczyć iście bazyliszkowym spojrzeniem, przypominając sobie, że może jeszcze nie powinienem pozwalać sobie na takie uwagi, by przypadkiem nie popsuć tego, co dopiero staraliśmy się zbudować. – I nam zależy na tobie, Evelyn. Mi zależy na tobie – odezwałem się poważniej, powtarzając ten komunikat dwa razy, celowo ubierając go w nieco inne słowa. Bo musiał wybrzmieć. Niby wprost, ale jednak wciąż nie do końca. Drgnąłem lekko, czując dziwną rewelację w okolicach mostka, ale to chyba tylko serce zahaczyło o jedno z żeber.
Nie przeciągałem pieczętującego zawieszenie broni dotyku, choć kusiło mnie, by potrzymać jej dłoń dłużej, niejako na siłę oswoić z moją bliskością; nie zrobiłbym jej przecież krzywdy, nigdy. Działałem jednak rozważniej niż dyktowałyby to moje pragnienia, z poszanowaniem kobiecych granic, mając cichą nadzieję, że tak czy inaczej kiedyś się do mnie przekona. Zrozumie, że w niczym nie przypominałem tych, których musiała nazywać rodziną, a którzy zgotowali jej piekło na ziemi.
Zaprosiłem Despenser do środka, zachęcając ją, by udała się w stronę fotela; w tym czasie sięgnąłem po przyniesiony przez nią koszyk, ruszyłem z nim w kierunku kącika kuchennego, wyciągniętą z kieszeni spodni różdżką porządkując wciąż noszące ślady wcześniejszego zajęcia blaty. Dobra, to teraz znaleźć jakieś talerzyki, szklanki, popisać się dobrymi manierami gospodarza... Z pewną dozą podejrzliwości przyjąłem fakt, że bez najmniejszego choćby oporu obiecała ofiarować mi jedno ze swoich zdjęć; naprawdę, tak łatwo poszło? Bez żadnych pytań? Cóż, może nie powinienem szukać dziury w całym, zamiast tego korzystać z chwili lepszego humoru. Najpewniej był to gest dobrej woli, drobne ustępstwo na drodze do pokoju. Zajmowałem się przygotowywaniem napojów – uznałem, iż było zbyt ciepło na herbatę, lepiej ugościć czarownicę wodą z miętą – gdy usłyszałem dziwne odgłosy dobiegające od strony salonu; hałas towarzyszący bezwładnemu opadnięciu na fotel, do tego twarde, sygnalizujące wypadek przekleństwo. – Evelyn? Wszystko w porządku? – zapytałem głośno, z wyczuwalną troską; co ona tam, u licha, wyrabiała. Potknęła się o coś? Potrzebowała ratunku? Ach. Nie, po prostu dopiero teraz dotarł do niej sens wypowiedzianych przeze mnie słów, tych wcześniejszych, dotyczących zdjęcia. Pokręciłem głową, sam do siebie, powoli kończąc krzątać się po kuchni. Krótkim ruchem nadgarstka zmusiłem dwie niewielkie szklanki oraz talerzyk z ciastkami, by poleciały mym śladem do tej części Gawry, w której tkwiła wybita z rytmu czarownica. – Proszę, napij się zanim zasłabniesz – zaoferowałem z przesadnie zbolałym wyrazem twarzy, trochę na pokaz, jednocześnie spoglądając ku niej badawczo. – Nie martw się, będę patrzeć. Ba, siądę sobie dokładnie na przeciwko ciebie. – Ustawiłem lewitowane do tej pory przedmioty na pobliskim meblu, by w zamian przywołać do siebie niewielki stołek, z którego Jarvis korzystał do myszkowania po wyższych szafkach, na którym ostentacyjnie zająłem miejsce. – Ale tak czy inaczej potrzebuję zdjęcia i byłbym wdzięczny, gdybyś mi jedno ofiarowała. Nie myśl, że... – Że co? Że jestem dziwakiem? Mam jakąś obsesję? Machnąłem ręką, jak gdybym próbował odgonić od siebie natrętnego owada. – Na jarmarku znalazłem pewne cacko, medalion humoru. I pomyślałem, że może pomógłby... no wiesz, uniknąć takich sytuacji jak wtedy. Podobno po dotknięciu różdżką informowałby o nastroju osoby, której podobiznę nosi się w środku. Dzięki temu łatwiej rozumiałbym, co się dzieje w twojej głowie... – urwałem, dopiero teraz zdając sobie sprawę z faktu, że może to wcale nie było takie genialne, że Despenser może poczuć się urażona i wypaść z domu zdecydowanie szybciej niż do niego weszła. Dlatego właśnie patrzyłem na nią z mieszaniną różnych emocji – obawy, nadziei, wyczekiwania – szykując się do nieskładnych przeprosin.
– Staram się jak umiem – odpowiedziałem więc względnie bezpiecznie, ostrożnie obejmując jej pobladłą twarz spojrzeniem wolnym od urazy czy gniewu, wciąż jednak zabarwionym wyraźnym zaskoczeniem. Powoli badaliśmy swoje granice, w ten sposób chcąc uniknąć potencjalnego nadepnięcia na odcisk drugiej osoby. Równie powoli odnajdywaliśmy się w tej osobliwej sytuacji; podejrzewałem, że i dla Szkotki – choć doskonale wiedziała, co planuje, miała czas na rozważenie wszelkich za i przeciw oraz przygotowanie się do podjęcia dialogu – nie było to znowu takie proste i bezbolesne. W końcu nie mogła wiedzieć, w jaki sposób zareaguję na niezapowiedzianą wizytę, ani czy w ogóle zastanie mnie w domu. Ja zaś, w formie instynktownej obrony, chowałem się za niejednoznacznościami, nie do końca świadomie wykorzystując Wilfreda niczym tarczę, środek mogący zapobiec ewentualnemu wybuchowi jednej lub drugiej strony. Na szczęście nie zareagowała na ten niecelowy, pozbawiony perfidii wybieg gniewem, chyba więc faktycznie kontynuowanie tematu garboroga było dobrym wyborem.
– No proszę, nie będę mu tego powtarzać, pewnie wolałby to usłyszeć od ciebie sam – odezwałem się powoli, z nieco większą pewnością niż jeszcze chwilę temu; wciąż nie brzmiałem do końca swobodnie, skoro jednak wprost przyznawała się do odczuwania tęsknoty... Niby tylko za moim – naszym – zwierzęcym podopiecznym, miałem jednak dziwne wrażenie, że wspomniany sentyment rozciąga się również na pozostałych mieszkańców Gawry. W tym mnie, mimo wszystko. – Nie, nie ma. Jest u mojej matki, zaoferowała, że się nim zajmie, no i mam cichą nadzieję, że towarzystwo kuzynów trochę go rozchmurzy... Przy czym jak powiem mu, że byłaś i się minęliście, to pewnie wpadnie w czarną rozpacz – wyjaśniłem, wraz z drugą częścią wypowiedzi marszcząc przelotnie brew, dumając nad tym problemem, czemu towarzyszyło odruchowe przeciągnięcie dłonią po chropowatym policzku; mały nie będzie zadowolony, to na pewno. Lecz przecież nie mogłem go okłamywać; jeśli zapyta, jak spędziłem dzień, odpowiem szczerze. Przy dobrych wiatrach zakopiemy topór wojenny i już nie będę musiał szukał kolejnych wymówek, uciekać się do półprawd, by wyjaśnić synowi ograniczone kontakty z Evelyn. Chociażby jak wtedy, gdy zupełnym przypadkiem ujrzeliśmy czarownicę na plaży w Weymouth, oczekującą aż szczęśliwiec wyławiający jej wianek poprowadzi ją do któregoś z ognisk – coś na tę myśl ścisnęło mnie w żołądku, sprawiło, że serce zgubiło rytm. Od kiedy to ona lubiła tę tradycję, co? I tańce? I rozmawianie z obcymi? Chyba że, chyba że ten ktoś nie był obcy...?
Nie bez trudu zepchnąłem wspomnienia festiwalowej niezręczności w jeden z zakurzonych zakamarków umysłu, by niechciane emocje nie zakłóciły przebiegu naszej rozmowy. Znowu. Miałem dość kłótni, unikania się wzrokiem, unikania w ogóle, kontaktowania jedynie wtedy, gdy wymagały tego od nas obowiązki; obojętności, szczerej lub jedynie pozornej; udawania. Przecież chciałem być dla niej wsparciem, ostoją, zamiast tego zamieniałem się w trzymanego na bezpieczny dystans podwładnego. Z każdym kolejnym dniem odpychanego coraz dalej.
Wykorzystałem okazję, by przyjrzeć się wciąż stojącej przede mną czarownicy chwilę dłużej niż wypadało, błądząc wzrokiem od chmurnych, zabarwionych determinacją oczu, przez wyraźnie zarysowane kości policzkowe, aż po ściągnięte w wąską kreskę usta. Czasem zapominałem, że jest ode mnie o tyle niższa – zapewne dlatego, iż jej duch, ogrom napędzającego czarownicę żywiołu, mógłby wypełnić i ponad dwumetrowego kolosa. Gdy dostrzegłem napiętą linię żuchwy, dotarło do mnie, że zapewne nie powinienem przypominać jej zakłóconego wybuchem komety wyścigu; musiała zgrzytać zębami na samo wspomnienie plaży, katastrofy, straconych tamtego wieczoru aetonanów.
– To dobrze – odparłem miękko, nie jako docinek, a podszytą ulgą reakcję na zapewnienie, że nie zamierza próbować zmienić mojego zdania. Nie żebym był ekspertem, ale tak podobno zachowywali się dorośli ludzie: szukali kompromisu, szanowali swe odmienne spojrzenia na daną kwestię, współistnieli mimo to. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji, żeby się godzić, bo i dopiero miesiąc temu doszło do pierwszej poważnej kłótni w naszej, cóż, wieloletniej historii. Dlaczego akurat wtedy? Może za sprawą tego elektryzującego, pomieszkującego tuż pod skórą napięcia, dziwnych myśli i ciągot; może po prostu coraz trudniej było mi akceptować, że traktuje mnie inaczej niż bym tego chciał. A może raczej to wina otaczających nas ze wszech stron tragedii, problemów, zgryzot. Nie potrafiłem udzielić sobie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, wolałem więc chwytać się strzępków pozytywów: rozmawialiśmy. I uczyliśmy się sztuki ustępstw. Przynajmniej miałem taką nadzieję, wszak teraz rozumiałem ją lepiej, wiedziałem już, dlaczego nie lubi dotyku, dlaczego choćby przelotny uścisk dłoni powoduje fizyczny dyskomfort; szkoda tylko, że potrzeba nam było do tego awantury.
Cóż, z drugiej strony, gdyby nie tamta kłótnia, nie usłyszałbym, że jestem dla niej ważny. Kolejny pozytyw.
– Dużo łatwiej znosić docinki i gromy, kiedy mam pewność, że między nami wszystko dobrze. Że kąśliwe uwagi są naturalnym dla ciebie sposobem bycia, prowadzenia rozmowy, nie zaś sygnałem ostrzegawczym, że powinienem dać ci święty spokój i zniknąć gdzie pieprz rośnie – podjąłem powoli, ostrożnie, uznałem jednak, iż lepiej zwerbalizować tę zależność i spróbować wyjaśnić również moją perspektywę. Nawet nie spostrzegłem, kiedy oparłem się o framugę przedramieniem, później też wsparłem na nim czoło, nieznacznie skracając dzielącą nas odległość. Wciąż wyginałem usta w uśmiechu, gdy wyrwało się spomiędzy nich ciche westchnienie; niektórych odczuć niewątpliwie nie można było zmienić, Evelyn. Przekonywałem się o tym dzień po dniu, coraz dotkliwiej i bałem się chwili, w której dowiesz się o tym i ty. – Prawdę mówiąc wolałbym, żeby ta twoja wylewność potrwała trochę dłużej. To całkiem ciekawa odmiana, wiesz? – pozwoliłem sobie na tylko trochę bezczelną zaczepkę, przy wypowiadaniu tych słów mrużąc wyraźnie ślepia, gdy szerszy, szelmowski uśmiech przemknął przez mą twarz. – Ale już, już nie przeciągam struny – dodałem prędko, asekuracyjnie, nim jeszcze zdążyłaby mnie uraczyć iście bazyliszkowym spojrzeniem, przypominając sobie, że może jeszcze nie powinienem pozwalać sobie na takie uwagi, by przypadkiem nie popsuć tego, co dopiero staraliśmy się zbudować. – I nam zależy na tobie, Evelyn. Mi zależy na tobie – odezwałem się poważniej, powtarzając ten komunikat dwa razy, celowo ubierając go w nieco inne słowa. Bo musiał wybrzmieć. Niby wprost, ale jednak wciąż nie do końca. Drgnąłem lekko, czując dziwną rewelację w okolicach mostka, ale to chyba tylko serce zahaczyło o jedno z żeber.
Nie przeciągałem pieczętującego zawieszenie broni dotyku, choć kusiło mnie, by potrzymać jej dłoń dłużej, niejako na siłę oswoić z moją bliskością; nie zrobiłbym jej przecież krzywdy, nigdy. Działałem jednak rozważniej niż dyktowałyby to moje pragnienia, z poszanowaniem kobiecych granic, mając cichą nadzieję, że tak czy inaczej kiedyś się do mnie przekona. Zrozumie, że w niczym nie przypominałem tych, których musiała nazywać rodziną, a którzy zgotowali jej piekło na ziemi.
Zaprosiłem Despenser do środka, zachęcając ją, by udała się w stronę fotela; w tym czasie sięgnąłem po przyniesiony przez nią koszyk, ruszyłem z nim w kierunku kącika kuchennego, wyciągniętą z kieszeni spodni różdżką porządkując wciąż noszące ślady wcześniejszego zajęcia blaty. Dobra, to teraz znaleźć jakieś talerzyki, szklanki, popisać się dobrymi manierami gospodarza... Z pewną dozą podejrzliwości przyjąłem fakt, że bez najmniejszego choćby oporu obiecała ofiarować mi jedno ze swoich zdjęć; naprawdę, tak łatwo poszło? Bez żadnych pytań? Cóż, może nie powinienem szukać dziury w całym, zamiast tego korzystać z chwili lepszego humoru. Najpewniej był to gest dobrej woli, drobne ustępstwo na drodze do pokoju. Zajmowałem się przygotowywaniem napojów – uznałem, iż było zbyt ciepło na herbatę, lepiej ugościć czarownicę wodą z miętą – gdy usłyszałem dziwne odgłosy dobiegające od strony salonu; hałas towarzyszący bezwładnemu opadnięciu na fotel, do tego twarde, sygnalizujące wypadek przekleństwo. – Evelyn? Wszystko w porządku? – zapytałem głośno, z wyczuwalną troską; co ona tam, u licha, wyrabiała. Potknęła się o coś? Potrzebowała ratunku? Ach. Nie, po prostu dopiero teraz dotarł do niej sens wypowiedzianych przeze mnie słów, tych wcześniejszych, dotyczących zdjęcia. Pokręciłem głową, sam do siebie, powoli kończąc krzątać się po kuchni. Krótkim ruchem nadgarstka zmusiłem dwie niewielkie szklanki oraz talerzyk z ciastkami, by poleciały mym śladem do tej części Gawry, w której tkwiła wybita z rytmu czarownica. – Proszę, napij się zanim zasłabniesz – zaoferowałem z przesadnie zbolałym wyrazem twarzy, trochę na pokaz, jednocześnie spoglądając ku niej badawczo. – Nie martw się, będę patrzeć. Ba, siądę sobie dokładnie na przeciwko ciebie. – Ustawiłem lewitowane do tej pory przedmioty na pobliskim meblu, by w zamian przywołać do siebie niewielki stołek, z którego Jarvis korzystał do myszkowania po wyższych szafkach, na którym ostentacyjnie zająłem miejsce. – Ale tak czy inaczej potrzebuję zdjęcia i byłbym wdzięczny, gdybyś mi jedno ofiarowała. Nie myśl, że... – Że co? Że jestem dziwakiem? Mam jakąś obsesję? Machnąłem ręką, jak gdybym próbował odgonić od siebie natrętnego owada. – Na jarmarku znalazłem pewne cacko, medalion humoru. I pomyślałem, że może pomógłby... no wiesz, uniknąć takich sytuacji jak wtedy. Podobno po dotknięciu różdżką informowałby o nastroju osoby, której podobiznę nosi się w środku. Dzięki temu łatwiej rozumiałbym, co się dzieje w twojej głowie... – urwałem, dopiero teraz zdając sobie sprawę z faktu, że może to wcale nie było takie genialne, że Despenser może poczuć się urażona i wypaść z domu zdecydowanie szybciej niż do niego weszła. Dlatego właśnie patrzyłem na nią z mieszaniną różnych emocji – obawy, nadziei, wyczekiwania – szykując się do nieskładnych przeprosin.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie dziwiło jej, że wciąż rozpamiętywał ich niedawną zwadę, sama to niekiedy czyniła, jednak ostatnie wydarzenia skutecznie przysłoniły tamte niedogodności. Na wierzch wyszło zbyt wiele emocji, które dotąd nie miały szans wydostać się na powierzchnię i teraz czuła się nimi przeciążona do ziemi, bez szans na wzlecenie wzwyż, by móc choć spróbować spojrzeć na to wszystko z góry. Miała ochotę wywrócić oczami, lecz ostatkiem siły woli powstrzymała się przed tak jawną reakcją wobec zasłyszanych słów w starciu z nachodzącymi w odpowiedzi myślami. Czyżby wciąż pozostawały w nich wątpliwości? Najwyraźniej.
- Liczę na to, inaczej byśmy razem nie współpracowali, czyż nie? – Zapytała z jawną zaczepką, choć nie do końca wiedziała, czy była to z jej strony niewielka próba ataku, czy jednak coś na pozór zaczepnej próby pojednania. Tak to już wyglądało – nerwowość sterowała życiem kruczowłosej, niekiedy odbierając jej zdolność świadomej oceny sytuacji i stosowanych zamiarów, nawet jeśli rozchodziło się o byle błahostki.
Słuchając o Jarvisie, nie mogła do końca dowierzyć zasłyszanym słowom, nawet jeśli finalnie były one słodko-gorzkie. Był w tym powód, niekoniecznie rozsądny, bardziej mu było wszak do błahości, w końcu Evelyn wiedziała, że ich więzy opierają się głownie na wypracowanej od dziecka jegomościa relacji i mogła winić jedynie siebie za całe to przywiązanie do którego dopuściła na przestrzeni lat. - Dorastając złamie mi serce - uśmiechnęła się mimowolnie, choć uśmiech ten ledwie muskał kąciki ust; porzuciła myśli o garborogu, wiedząc, że jest tu na miejscu, tu i teraz, więc może do niego zajrzeć później. - Jednak dopóki to nie nastąpi, mam zamiar cieszyć się, że do mnie lgnie. Nie zrozum mnie źle, po prostu... to wiele dla mnie znaczy – przyznała bez ogródek. Jarvis był jej rodziną, nabył ten status dość prędko, zaskakując Evelyn zrozumieniem wobec najcenniejszych jej wartości; podążał za nimi, a ona obserwowała tę drogę z dumą i teraz jedynie mogła wybiegać myślami naprzód, do lat w których ludzie zwykli dojrzewać i zmieniać swe nastawienie do świata. Tego obawiała się najmocniej, tych właśnie zmian w które nie mogłaby interweniować z czystej przyzwoitości relacyjnej. – Gdy już poczujecie się wystarczająco bezpiecznie, przyprowadź go do mnie. Mam wrażenie, że to już czas na pójście o krok dalej, ku chmurom. – Stwierdziła bez zawahania, znając swój własny, jeden jedyny sposób na uzdrowienie duszy i może to był ten czas, by nauki ojca przekazać Jarvisowi, pozwalając mu pierwszy raz wznieść się ku niebu. Mógł się lękać, tak jak i ona, choć za pierwszym razem była dużo młodsza od niego, ba, niósł ze sobą inny bagaż doświadczeń i strat, jednak niezależnie od tego, wierzyła, że uda jej się wyzwolić młodą duszę od haratającej niepewności i strachów, a jednocześnie od durnych wyskoków, które naturalnie zaczynały się planować w tak młodych głowach. Żywiła nadzieję, że ten chłopiec nigdy nie dozna drastycznej zmiany na charakterze i zawsze już będzie jej tak bliski, nawet jeśli miałoby to oznaczać konieczność nieustannego przypominania mu o tym, co jest tak naprawdę ważne.
Nie odezwała się, lecz potaknęła głową dając sygnał o zgoła pojednawczym podejściu. Nie chciała gryźć, atakować i słać nieprzyjaznych słów. Nie dziś, nie teraz, nie tu i nie z nim. Jakimś sposobem wdarł się za granice i wytrwał nieprzychylne salwy i to wielokrotnie. W jej oczach zasłużył na coś więcej, na poznanie względnej normy, odwrócenie kart i sprawdzenie, czy to ma jakikolwiek sens – sama pragnęła się upewnić i postawiła na to całe pokłady własnego zaufania, choć nie było to wiele. Miesiącami, ba, latami dochodzili do tego momentu i może to właśnie dziś, po tych wszystkich wertepach i wybuchach, postanowiła pozwolić sobie na to, by zaufać mu całkowicie, choć była to droga bez odwrotu, która mogła przynieść nieoczekiwane, niekoniecznie dobre skutki.
Zauważyła to nagłe zbliżenie, lecz nie poczuła się z nim jakkolwiek źle, skupiając swą uwagę na wybrzmiewających słowach, przekazie, któremu musiała stawić czoła w zgodzie ze sobą, nie uruchamiając nitki złośliwego chochlika, który wciąż tkwi w niej wraz z urazą stojącą niczym drzazga, czy kołek w sercu. Nie wierzyła, że czarodziej nie dostrzega zmian, a może po prostu nie chciała dać wiary słowom ojca, który niegdyś jej powiedział, że mądry mężczyzna potrzebuje się upewnić, nie chcąc brać na wiarę własnego chybotliwego wrażenia.
- To jakiś absurd – prychnęła, kręcąc głową z prozaicznym politowaniem. – Ech, niech będzie… - Skwitowała, nerwowo pocierając drżące dłonie. Czy naprawdę trzeba było mówić na głos, że nie przepadała za tego typu rozmowami? Nie, inaczej, gorzej – zupełnie nie miała doświadczenia w ich przeprowadzaniu, wszak zwykle kierowała się podsycanym bezsilnością gniewem. – Nie chcę byś musiał mnie studiować, by zrozumieć to, co tkwi w mojej głowie. Pomijając te wszystkie nieoczywiste strzygi, klątwy i dziwactwa chciałabym być czytelna, jasna, przynajmniej w twoich oczach – zwróciła spojrzenie w kierunku lasu, szukając czegoś, może przyzwolenia własnego ducha? Tej drugiej strony medalu z którą przyszło jej żyć? Niesprzecznie było w tym coś z nostalgii, a przynajmniej ta odbijała się w stalowoniebieskich tęczówkach czarownicy, gdy ta wznowiła kontakt ze swym rozmówcą. – Czuję się dobrze, gdy jesteś obok i jednocześnie się lękam, że znikniesz, dokładnie tak, jak wtedy, gdy zniknąłeś mi na niebie, które zaraz oblało ziemię pożogą. Mogę pieprzyć, że pokładałam wiarę w Ciebie i Arraxa, że od początku byłam pewna iż nic się wam nie stanie, bo jesteście razem – wstrzymała powietrze ze wzburzeniem, przymykając na chwilę oczy, by zaraz bezsprzecznie śledzić źrenice czarodzieja. – Musiałam wybierać i zrobiłam to, by wydostać stamtąd Jarvisa, Wilkiego i Jaspera. Wybrałam tych, którym mogłam pomóc od razu i umierałam, cholera, umierałam w środku, bo myślałam, że to już koniec naszej wędrówki. Wyrwałbyś część mnie wraz z własnym odejściem – zniżyła głos do szeptu, czując, że inaczej prędko załamałby jej się głos. Pamiętała tamte obrazy; pamiętała własny krzyk, rozpaczliwy i wzniosły ton, który miał się słać przestrogą. Dziś świadoma była strat spoczywających odpowiedzialnością na jej barkach niczym kamienie rzucone bez litości na kobiece barki. Była przeciążona odpowiedzialnością za wszystkie swe zwierzęta, a ciężar był tym bardziej nieznośny, im dłużej zagubione zwierzęta nie wracały do domu. - Nigdy, naprawdę, nigdy więcej mi tego nie rób – wytrzymała chwilę, ledwie moment, nim uciekła spojrzeniem w bok. – To chyba wystarczające zapewnienie potwierdzające, że mi również zależy; możesz być tego pewien – zastygła na moment, wzruszając zaraz ramieniem w poczuciu dyskomfortu. – Tyle z mojej wylewności, nie jestem w niej najlepsza, więc zakończmy, nim się skompromituję. Nie musisz tego oglądać, ani – co gorsza – słuchać – uśmiechnęła się półgębkiem, niemrawo, ujawniając wprost niewygodę godzącą w jeden z czułych punktów.
Obserwowała reakcje czarodzieja z niemym zdziwieniem i niejako z zadowoleniem bowiem robił wszystko powoli, jak należało, ba, postępował nawet wolniej, podchodząc do niej niczym do wystraszonego zwierza i czuła, że musi zerwać plaster, pozwalając mu na choć nieznaczny oddech.
- Nie martw się, nie odgryzę ci dłoni – parsknęła niewymuszonym śmiechem, a raczej cichym chichotem, który prędko zdusiła. – Obchodzisz się ze mną jak z jajkiem – przestań; mam deja vu, kiedyś ci już to pewnie mówiłam? Nieważne. To jest wygodne jedynie, gdy wiem, że nie muszę się przyzwyczajać. Tu i teraz nie chcę wznosić gardy i wyliczać sumy własnych strachów, wolałabym poudawać, że wszystko jest ze mną w porządku… rozumiesz? Choć przez chwilę chciałabym poczuć, że nie jestem inna, że nie zbłądziłam na tor z którego nie ma powrotu do normalności, jakakolwiek by ona dla mnie była w innej rzeczywistości – zacietrzewiła się na moment, lustrując mimikę męskiej twarzy, szukając w niej choć cienia zrozumienia, lecz zaraz potrząsnęła głową, zrywając kontakt. To nie była rozmowa na teraz, nie ten moment, by ulec chęci zwierzenia się z własnych myśli. Nie ta godzina, ale nikt nie powiedział, że to nie jest ten dzień.
W środku nie była do końca świadoma otaczających ją zmian, ewentualnych ruchów, czy gestów, które Everett poczynał w kuchennym zakątku; zbyt prędko (i zbyt mocno) skupiła się na skutkach własnej, nazbyt gwałtownej i zupełnie nieprzemyślanej reakcji. Ten fotel stawał się jej katem, kusząc swą wygodą i gwałtownie raniąc boleśnie twardym zagłówkiem, który nie wzruszyłby jedynie Dagdy, celtyckiego boga o nieskończonych predyspozycjach i jeszcze większej wytrzymałości. Evelyn nie była Dagdą, nawet nie miała nic wspólnego z jego przodkiem, to też chwilę zajęło jej odnalezienie kłującego miejsca i dojście do względnej zdatności komunikacyjnej, a wtedy już dotarły jej uszu strzępki słów Sykesa i samo wspomnienie tego, że to właśnie za jego pytaniem, czy też potrzebą, wylądowała tak twardo. Zdołała dosłyszeć niepokojące brzmienie głosu wśród zlepku słów i dojrzeć lądującą na stoliku szklankę, gdy świat wirował, a potem, cóż, już chwilę później we własnej osobie był koło niej, na co jedynie zmarszczyła brwi, nie próbując dochodzić jak tak szybko udało mu się pokonać dzielący ich dystans. Czyżby to wirowanie trwało więcej niż kilka nic nieznaczących sekund? Niezależnie od odpowiedzi i sensu, wyciągnęła dłoń po szklankę, upijając wzmacniający łyk napoju, dopiero teraz zdając sobie sprawę z przesuszonego gardła.
- Patrz śmiało, bo następnym razem mogę dostać jakiegoś ataku wobec tak gwałtownych rewelacji, wtedy nie będę wyglądać tak dobrze, jak dziś; definitywnie musisz zbastować i przekazywać mi je zgoła subtelniej, a przynajmniej wolniej, nie wiem, z jakimś zapleczem informacyjnym – mruknęła ironicznie, biorąc kolejny, niewielki łyk ze szklanki, nim z łoskotem odstawiła ją na stolik. – Zakładam, że niezwykle trudno w to uwierzyć, ale niecodziennie dostaję takie prośby. Czyli zdjęcie do talizmanu, hm? – Pytanie wybrzmiało spomiędzy bladych ust z czystym retorycznym nacechowaniem. Czarownica zamilkła na chwilę, próbując przeanalizować sytuację i zrozumieć sens opowieści o relacyjnym wspomagaczu znalezionym na jarmarku. Mrużąc oczy zerknęła na czarodzieja, szukając śladu kpiny, ewentualnie jakiejś innej, negatywnej reakcji, którą niemal wierzyła ujrzeć, przynajmniej do czasu, aż zdała sobie sprawę, że to nie jest błaha, byle prześmiewcza rozmówka. Naprawdę chciał tego zdjęcia i to, cóż, to nią wstrząsnęło.
Bez słowa sięgnęła do torebki z której od razu wyciągnęła kajet, kartkując go aż zalazła w środku niemały pliczek zdjęć. Miała tu ich wszystkich, tych, których chciała pamiętać, o których chciała sobie przypominać, niezależnie od bólu i łez wyzwalających się spod powiek na wspomnienie wywołane byłe spojrzeniem. Wertowała je prędko, byle nie zwracać uwagi na twarze, nie dać się porwać wspomnieniom i robiła to aż znalazła to pierwsze, jedno z kilku własnych. Wyprostowała się nienaturalnie, przyglądając się ruchomej podobiźnie na zdjęciu. Wyglądała podobnie, a jednak w tym zdjęciu było coś, co rozbudzało w kruczowłosej poczucie niepokoju. Wydawało się jej, że jest na nim bardziej żywa niż w rzeczywistości, jakby od jego zrobienia zabrano jej część duszy, znaczny fragment jestestwa. Potrząsnęła głową i niewiele się zastanawiając wyciągnęła fotografię w dwóch palcach w stronę mężczyzny.
- Nie musisz mi się bardziej tłumaczyć, wierzę, że jest ci potrzebna, wystarczyło powiedzieć, że ma to głębszy sens, nie zamierzam z tym polemizować – wzruszyła ramionami, przeskakując spojrzeniem z fotografii na szaroniebieskie tęczówki i z powrotem. Nie chcę cię rozczarować, ale nie licz na zbyt wiele, moje emocje pałają pewnie setką kolorów, a to coś pewnie nie jest w stanie opisać ich wszystkich, to jak z tornadem – widzisz tylko je, ale nie zastanawiasz się nad wszystkimi czynnikami jego powstania – skwitowała ze spokojem, pocierając wolną dłonią tył głowy, wciąż pamiętając o dokuczliwym zetknięciu z zagłówkiem. – Sama jestem ciekawa jak to dokładnie działa, więc śmiało, sprawdź – zachęciła przyjaciela, wysuwając zdjęcie jeszcze o cal dalej od siebie. Miała jedynie nadzieję, że to ustrojstwo nie kopnie jej jakąś błyskawicą, czy nie obarczy jej innymi tego typu nieprzyjemnościami.
Merlinie, bądź łaskaw, modliła się w duchu, tak na zaś oczywiście, nie żeby coś.
- Liczę na to, inaczej byśmy razem nie współpracowali, czyż nie? – Zapytała z jawną zaczepką, choć nie do końca wiedziała, czy była to z jej strony niewielka próba ataku, czy jednak coś na pozór zaczepnej próby pojednania. Tak to już wyglądało – nerwowość sterowała życiem kruczowłosej, niekiedy odbierając jej zdolność świadomej oceny sytuacji i stosowanych zamiarów, nawet jeśli rozchodziło się o byle błahostki.
Słuchając o Jarvisie, nie mogła do końca dowierzyć zasłyszanym słowom, nawet jeśli finalnie były one słodko-gorzkie. Był w tym powód, niekoniecznie rozsądny, bardziej mu było wszak do błahości, w końcu Evelyn wiedziała, że ich więzy opierają się głownie na wypracowanej od dziecka jegomościa relacji i mogła winić jedynie siebie za całe to przywiązanie do którego dopuściła na przestrzeni lat. - Dorastając złamie mi serce - uśmiechnęła się mimowolnie, choć uśmiech ten ledwie muskał kąciki ust; porzuciła myśli o garborogu, wiedząc, że jest tu na miejscu, tu i teraz, więc może do niego zajrzeć później. - Jednak dopóki to nie nastąpi, mam zamiar cieszyć się, że do mnie lgnie. Nie zrozum mnie źle, po prostu... to wiele dla mnie znaczy – przyznała bez ogródek. Jarvis był jej rodziną, nabył ten status dość prędko, zaskakując Evelyn zrozumieniem wobec najcenniejszych jej wartości; podążał za nimi, a ona obserwowała tę drogę z dumą i teraz jedynie mogła wybiegać myślami naprzód, do lat w których ludzie zwykli dojrzewać i zmieniać swe nastawienie do świata. Tego obawiała się najmocniej, tych właśnie zmian w które nie mogłaby interweniować z czystej przyzwoitości relacyjnej. – Gdy już poczujecie się wystarczająco bezpiecznie, przyprowadź go do mnie. Mam wrażenie, że to już czas na pójście o krok dalej, ku chmurom. – Stwierdziła bez zawahania, znając swój własny, jeden jedyny sposób na uzdrowienie duszy i może to był ten czas, by nauki ojca przekazać Jarvisowi, pozwalając mu pierwszy raz wznieść się ku niebu. Mógł się lękać, tak jak i ona, choć za pierwszym razem była dużo młodsza od niego, ba, niósł ze sobą inny bagaż doświadczeń i strat, jednak niezależnie od tego, wierzyła, że uda jej się wyzwolić młodą duszę od haratającej niepewności i strachów, a jednocześnie od durnych wyskoków, które naturalnie zaczynały się planować w tak młodych głowach. Żywiła nadzieję, że ten chłopiec nigdy nie dozna drastycznej zmiany na charakterze i zawsze już będzie jej tak bliski, nawet jeśli miałoby to oznaczać konieczność nieustannego przypominania mu o tym, co jest tak naprawdę ważne.
Nie odezwała się, lecz potaknęła głową dając sygnał o zgoła pojednawczym podejściu. Nie chciała gryźć, atakować i słać nieprzyjaznych słów. Nie dziś, nie teraz, nie tu i nie z nim. Jakimś sposobem wdarł się za granice i wytrwał nieprzychylne salwy i to wielokrotnie. W jej oczach zasłużył na coś więcej, na poznanie względnej normy, odwrócenie kart i sprawdzenie, czy to ma jakikolwiek sens – sama pragnęła się upewnić i postawiła na to całe pokłady własnego zaufania, choć nie było to wiele. Miesiącami, ba, latami dochodzili do tego momentu i może to właśnie dziś, po tych wszystkich wertepach i wybuchach, postanowiła pozwolić sobie na to, by zaufać mu całkowicie, choć była to droga bez odwrotu, która mogła przynieść nieoczekiwane, niekoniecznie dobre skutki.
Zauważyła to nagłe zbliżenie, lecz nie poczuła się z nim jakkolwiek źle, skupiając swą uwagę na wybrzmiewających słowach, przekazie, któremu musiała stawić czoła w zgodzie ze sobą, nie uruchamiając nitki złośliwego chochlika, który wciąż tkwi w niej wraz z urazą stojącą niczym drzazga, czy kołek w sercu. Nie wierzyła, że czarodziej nie dostrzega zmian, a może po prostu nie chciała dać wiary słowom ojca, który niegdyś jej powiedział, że mądry mężczyzna potrzebuje się upewnić, nie chcąc brać na wiarę własnego chybotliwego wrażenia.
- To jakiś absurd – prychnęła, kręcąc głową z prozaicznym politowaniem. – Ech, niech będzie… - Skwitowała, nerwowo pocierając drżące dłonie. Czy naprawdę trzeba było mówić na głos, że nie przepadała za tego typu rozmowami? Nie, inaczej, gorzej – zupełnie nie miała doświadczenia w ich przeprowadzaniu, wszak zwykle kierowała się podsycanym bezsilnością gniewem. – Nie chcę byś musiał mnie studiować, by zrozumieć to, co tkwi w mojej głowie. Pomijając te wszystkie nieoczywiste strzygi, klątwy i dziwactwa chciałabym być czytelna, jasna, przynajmniej w twoich oczach – zwróciła spojrzenie w kierunku lasu, szukając czegoś, może przyzwolenia własnego ducha? Tej drugiej strony medalu z którą przyszło jej żyć? Niesprzecznie było w tym coś z nostalgii, a przynajmniej ta odbijała się w stalowoniebieskich tęczówkach czarownicy, gdy ta wznowiła kontakt ze swym rozmówcą. – Czuję się dobrze, gdy jesteś obok i jednocześnie się lękam, że znikniesz, dokładnie tak, jak wtedy, gdy zniknąłeś mi na niebie, które zaraz oblało ziemię pożogą. Mogę pieprzyć, że pokładałam wiarę w Ciebie i Arraxa, że od początku byłam pewna iż nic się wam nie stanie, bo jesteście razem – wstrzymała powietrze ze wzburzeniem, przymykając na chwilę oczy, by zaraz bezsprzecznie śledzić źrenice czarodzieja. – Musiałam wybierać i zrobiłam to, by wydostać stamtąd Jarvisa, Wilkiego i Jaspera. Wybrałam tych, którym mogłam pomóc od razu i umierałam, cholera, umierałam w środku, bo myślałam, że to już koniec naszej wędrówki. Wyrwałbyś część mnie wraz z własnym odejściem – zniżyła głos do szeptu, czując, że inaczej prędko załamałby jej się głos. Pamiętała tamte obrazy; pamiętała własny krzyk, rozpaczliwy i wzniosły ton, który miał się słać przestrogą. Dziś świadoma była strat spoczywających odpowiedzialnością na jej barkach niczym kamienie rzucone bez litości na kobiece barki. Była przeciążona odpowiedzialnością za wszystkie swe zwierzęta, a ciężar był tym bardziej nieznośny, im dłużej zagubione zwierzęta nie wracały do domu. - Nigdy, naprawdę, nigdy więcej mi tego nie rób – wytrzymała chwilę, ledwie moment, nim uciekła spojrzeniem w bok. – To chyba wystarczające zapewnienie potwierdzające, że mi również zależy; możesz być tego pewien – zastygła na moment, wzruszając zaraz ramieniem w poczuciu dyskomfortu. – Tyle z mojej wylewności, nie jestem w niej najlepsza, więc zakończmy, nim się skompromituję. Nie musisz tego oglądać, ani – co gorsza – słuchać – uśmiechnęła się półgębkiem, niemrawo, ujawniając wprost niewygodę godzącą w jeden z czułych punktów.
Obserwowała reakcje czarodzieja z niemym zdziwieniem i niejako z zadowoleniem bowiem robił wszystko powoli, jak należało, ba, postępował nawet wolniej, podchodząc do niej niczym do wystraszonego zwierza i czuła, że musi zerwać plaster, pozwalając mu na choć nieznaczny oddech.
- Nie martw się, nie odgryzę ci dłoni – parsknęła niewymuszonym śmiechem, a raczej cichym chichotem, który prędko zdusiła. – Obchodzisz się ze mną jak z jajkiem – przestań; mam deja vu, kiedyś ci już to pewnie mówiłam? Nieważne. To jest wygodne jedynie, gdy wiem, że nie muszę się przyzwyczajać. Tu i teraz nie chcę wznosić gardy i wyliczać sumy własnych strachów, wolałabym poudawać, że wszystko jest ze mną w porządku… rozumiesz? Choć przez chwilę chciałabym poczuć, że nie jestem inna, że nie zbłądziłam na tor z którego nie ma powrotu do normalności, jakakolwiek by ona dla mnie była w innej rzeczywistości – zacietrzewiła się na moment, lustrując mimikę męskiej twarzy, szukając w niej choć cienia zrozumienia, lecz zaraz potrząsnęła głową, zrywając kontakt. To nie była rozmowa na teraz, nie ten moment, by ulec chęci zwierzenia się z własnych myśli. Nie ta godzina, ale nikt nie powiedział, że to nie jest ten dzień.
W środku nie była do końca świadoma otaczających ją zmian, ewentualnych ruchów, czy gestów, które Everett poczynał w kuchennym zakątku; zbyt prędko (i zbyt mocno) skupiła się na skutkach własnej, nazbyt gwałtownej i zupełnie nieprzemyślanej reakcji. Ten fotel stawał się jej katem, kusząc swą wygodą i gwałtownie raniąc boleśnie twardym zagłówkiem, który nie wzruszyłby jedynie Dagdy, celtyckiego boga o nieskończonych predyspozycjach i jeszcze większej wytrzymałości. Evelyn nie była Dagdą, nawet nie miała nic wspólnego z jego przodkiem, to też chwilę zajęło jej odnalezienie kłującego miejsca i dojście do względnej zdatności komunikacyjnej, a wtedy już dotarły jej uszu strzępki słów Sykesa i samo wspomnienie tego, że to właśnie za jego pytaniem, czy też potrzebą, wylądowała tak twardo. Zdołała dosłyszeć niepokojące brzmienie głosu wśród zlepku słów i dojrzeć lądującą na stoliku szklankę, gdy świat wirował, a potem, cóż, już chwilę później we własnej osobie był koło niej, na co jedynie zmarszczyła brwi, nie próbując dochodzić jak tak szybko udało mu się pokonać dzielący ich dystans. Czyżby to wirowanie trwało więcej niż kilka nic nieznaczących sekund? Niezależnie od odpowiedzi i sensu, wyciągnęła dłoń po szklankę, upijając wzmacniający łyk napoju, dopiero teraz zdając sobie sprawę z przesuszonego gardła.
- Patrz śmiało, bo następnym razem mogę dostać jakiegoś ataku wobec tak gwałtownych rewelacji, wtedy nie będę wyglądać tak dobrze, jak dziś; definitywnie musisz zbastować i przekazywać mi je zgoła subtelniej, a przynajmniej wolniej, nie wiem, z jakimś zapleczem informacyjnym – mruknęła ironicznie, biorąc kolejny, niewielki łyk ze szklanki, nim z łoskotem odstawiła ją na stolik. – Zakładam, że niezwykle trudno w to uwierzyć, ale niecodziennie dostaję takie prośby. Czyli zdjęcie do talizmanu, hm? – Pytanie wybrzmiało spomiędzy bladych ust z czystym retorycznym nacechowaniem. Czarownica zamilkła na chwilę, próbując przeanalizować sytuację i zrozumieć sens opowieści o relacyjnym wspomagaczu znalezionym na jarmarku. Mrużąc oczy zerknęła na czarodzieja, szukając śladu kpiny, ewentualnie jakiejś innej, negatywnej reakcji, którą niemal wierzyła ujrzeć, przynajmniej do czasu, aż zdała sobie sprawę, że to nie jest błaha, byle prześmiewcza rozmówka. Naprawdę chciał tego zdjęcia i to, cóż, to nią wstrząsnęło.
Bez słowa sięgnęła do torebki z której od razu wyciągnęła kajet, kartkując go aż zalazła w środku niemały pliczek zdjęć. Miała tu ich wszystkich, tych, których chciała pamiętać, o których chciała sobie przypominać, niezależnie od bólu i łez wyzwalających się spod powiek na wspomnienie wywołane byłe spojrzeniem. Wertowała je prędko, byle nie zwracać uwagi na twarze, nie dać się porwać wspomnieniom i robiła to aż znalazła to pierwsze, jedno z kilku własnych. Wyprostowała się nienaturalnie, przyglądając się ruchomej podobiźnie na zdjęciu. Wyglądała podobnie, a jednak w tym zdjęciu było coś, co rozbudzało w kruczowłosej poczucie niepokoju. Wydawało się jej, że jest na nim bardziej żywa niż w rzeczywistości, jakby od jego zrobienia zabrano jej część duszy, znaczny fragment jestestwa. Potrząsnęła głową i niewiele się zastanawiając wyciągnęła fotografię w dwóch palcach w stronę mężczyzny.
- Nie musisz mi się bardziej tłumaczyć, wierzę, że jest ci potrzebna, wystarczyło powiedzieć, że ma to głębszy sens, nie zamierzam z tym polemizować – wzruszyła ramionami, przeskakując spojrzeniem z fotografii na szaroniebieskie tęczówki i z powrotem. Nie chcę cię rozczarować, ale nie licz na zbyt wiele, moje emocje pałają pewnie setką kolorów, a to coś pewnie nie jest w stanie opisać ich wszystkich, to jak z tornadem – widzisz tylko je, ale nie zastanawiasz się nad wszystkimi czynnikami jego powstania – skwitowała ze spokojem, pocierając wolną dłonią tył głowy, wciąż pamiętając o dokuczliwym zetknięciu z zagłówkiem. – Sama jestem ciekawa jak to dokładnie działa, więc śmiało, sprawdź – zachęciła przyjaciela, wysuwając zdjęcie jeszcze o cal dalej od siebie. Miała jedynie nadzieję, że to ustrojstwo nie kopnie jej jakąś błyskawicą, czy nie obarczy jej innymi tego typu nieprzyjemnościami.
Merlinie, bądź łaskaw, modliła się w duchu, tak na zaś oczywiście, nie żeby coś.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Ganek
Szybka odpowiedź