Sypialnia Mildred
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia Mildred
Sypialnie były jedynymi pomieszczeniami w całym domu Crabbe'ów, w którym każdy miał zapewnioną i zagwarantowaną prywatność. W sypialmi Mildred oprócz klasycznego wyposażenia w łóżko, toaletkę, szafę, komodę i fotel, nie zabrakło również kominka stojącego naprzeciwko łóżka oraz mnóstwa obrazów, które średnio co tydzień wymieniane były na nowe. Większość z nich była jej własnego autorstwa.
Trzymał się z dala od domu, w którym mieszkali od początku roku, zgodnie z tradycją nie mogąc zbliżyć się do małego dziecka, nad którym nie odprawiono wciąż rytuałów przeganiających złe duchy i demony. Nie tam chciał się udać, ale potrzebował rzeczy, koszuli, może spodni, a najlepiej butów. Przymusowe stawiennictwo w Ministerstwie Magii w celach przeciwdziałania kryzysowi już za dwa dni, a on wciąż miał na sobie tą samą koszulę, te same spodnie. Ciuchy przeprał po pracy, w rzece w Devon, nieopodal Ottery, gdzie też się wykąpał, zmywając z siebie koński zapach, ale część zbrudzeń nie chciała zejść w zimnej wodzie, a on nie miał co z tym począć. W Londynie, w starym mieszkaniu, które przejął po uciekających po bezksiężycowej nocy właścicielach, powinno wciąż mieć ubrania zdatne do użytku. Większość z nich była za luźna — jak na chłopaka w swoim wieku był mały, drobny i chudy, choć zbyt żylasty by można go było nazwać przy tym kruchym. Szelki przytrzymywały jednak spodnie na miejscu, a koszula, nawet jeśli luźna, trzymała się w spodniach. Nie mogąc odwiedzić domu, własnej siostry, która zajęłaby się nim należycie, musiał spróbować czegoś innego.
Ostatnie promienie słońca przemykające między domami w Devon prześlizgnęły się po jego oliwkowej skórze. Obrócił twarz w tamtą stronę, a niemal czarne tęczówki nabrały czekoladowego odcienia, a chwilę później zniknął za drzwiami jednego z pustych budynków. Wiele mieszkań opustoszało, ale nie wszystkie były podłączone kominkiem do sieci Fiuu. Podobno już działała, wszyscy cieszyli się, mogąc znowu przemieszczać po kraju najwygodniejszym ze sposobów, ale nie robił tego aż do dziś, stawiając na miotłę, czy własne nogi. Nie spodziewał się, że zabraknie mu szczęścia. Nie tu, nie tak. Słońce sprytnie schowało się za linią horyzontu, pozostawiając na niebie różowe łuny, powoli zmieniające się w fiolety, a im dalej od zachodu, tym mocniej granatowe i matowe. Po jednym z tych pustych mieszkań rozglądał się za naczyniem z pyłem, gdy nadciągał zmierzch. Było już późno, wieczór wraz z odejściem słońca rozpoczął się na dobre. Automatycznie zrobiło się chłodniej, a prawie jesienny wiatr dotarł do środka przez wybite szyby. Misę z proszkiem Fiuu odnalazł po chwili, nie było to tak oczywiste. Przykryta była zniszczonym obrazem, a zawartość wyglądała dziwnie, spowita pyłem lub kurzem, ale przecież po deszczu meteorytów wszystko takie było. Nie zastanawiał się więc długo biorąc w garść proszek, cisnął go w kominek i wszedł w zielonkawe płomienie.
Fleet Street 17.
Serce podskoczyło mu do gardła, nie wiedział, że i dziś zabraknie mu szczęścia.
Kominek wypluł go tak, jak kot pluje kulką sierści zmieszaną z pieniącą się śliną. Wypadł z niego niezgrabnie, prawie łamiąc przy tym rękę, na którą zdezorientowany upadł z impetem. Zupełnie nie spodziewał się takiego przelotu.
—Jak niegrzecznie! — fuknął na kominek, jakby mógł usłyszeć zarzut względem siebie za tą chamską podróż. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że coś było nie tak. Zamiast brudnych, skrzypiących desek powitał go z bliska miękki, czysty dywan. — Psia mać! — zaklął, podnosząc się na kolana, dźwigając na dłoniach i rozprostowanych przedramionach. Gwałtownie podniósł głowę, szarpiąc przy tym burzą loków na czole. Pobłądził? Jego spojrzenie od razu przemknęło przez otaczające go wnętrze, na nim jednak nie skupiał zbyt wiele uwagi, zatrzymując ciemne oczy na niezidentyfikowanej jeszcze kobiecie. — Kim ty jesteś do galopujących hipogryfów?! — spytał z mieszaniną złości i niedowierzania. Niemożliwe, że zabłądził. Jak to możliwe, że zajęła to mieszkanie, gdy był pewien, że niedawno było całkiem puste. — I co ty robisz w moim mieszkaniu?! — Każde, które było puste mogło być jego, prawda? Przywłaszczył je instynktownie, dramatycznie zrzucając winę własnego zaskoczenia na nieznajomą, szczególnie widząc ją w takiej...takiej sytuacji. Nie pomyślał o tym, że się pomylił, gorączkowo jednak zaczął się rozglądać. Wyraźnie powiedział Fleet Street 17. — Nie. Krzycz.— Dodał po chwili, kiedy trybiki zaczęły działać.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Panna Crabbe z bardzo dużym niesmakiem spojrzała na słońce, które z całą swoja bezczelnością i brakiem wyczucia chowało się poniżej linii dachów, zupełnie nic nie robiąc sobie z faktu, że do wypełnienia kolorem została jej jeszcze prawie jedna czwarta szkicu, nad którym pracowała od wczesnego popołudnia. Był to jeden z nielicznych ostatnio dni, gdy słoneczne światło pozwalało malować w środku, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz i przedzierania się przez zniszczone ulice i przemykający gdzieniegdzie element podejrzanego pochodzenia, więc wykorzystywała go do maksimum. Na obiad zeszła niechętnie, dziabnąwszy zaś widelcem trzy skromne kęsy mięsa, podziękowała za posiłek i wróciła do swojej sypialni, gdzie pędzle i gąbki z niecierpliwością czekały na dotyk jej palców i pewny uchwyt. Osiem zmarnowanych minut, które teraz sobie wypominała, złorzecząc pod nosem na złośliwość zjawisk przyrodniczych, do jakich niewątpliwie należał zachód słońca. Odstawiła jednak sztalugę i zabezpieczyła płótno, które – jeśli kolejny słoneczny dzień pozwoli – dokończy jutro i będzie mogła cieszyć wzrok jego lubieżnym widokiem.
Od pewnego czasu pracowała nad kompilacją zaklęć transmutacyjnych, które miały za zadanie zmieniać obraz w zależności od tego, kto na niego patrzył, ale póki co mimo wielokrotnych prób nie wychodziło jej to za dobrze. Korzystając z zaklęcia niewidzialności, którego uczyła się w piątej klasie, udało się jej jedynie na jakiś czas wymazać część obrazu, ale było to zdecydowanie za mało, aby ukryć podwójną, a nawet potrójną naturę swoich dzieł; z jednej strony stonowanej i bezkształtnej bardzo martwej natury, z drugiej zaś rozkosznie żywej i nagiej.
Nie ustawała jednak w próbach, więc i teraz sięgnęła po różdżkę i wycelowała ją w zawieszone metr od niej płótno. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko jak przed skokiem na głęboką i nieznaną wodę, aby tylko wygrać głupi zakład i pokazać równie głupim kolegom, jak wiele można zrobić, aby dołączyć do ich paczki. Mildred co prawda nigdy nigdzie nie skakała, unikała też głupoty w każdym możliwym znaczeniu, co jednak nie znaczyło, że nie miała z nią do czynienia częściej, niż by tego chciała. Zwłaszcza podczas swojego ostatniego roku w szkole, gdy obowiązki prefekta naczelnego zmuszały ją do obcowania z największymi kretynami w Hogwarcie, którym zachciało się nielegalnych wycieczek do Zakazanego Lasu. Trochę żałowała, że wszyscy jednak przeżywali i zdrowieli na tyle szybko, by jeszcze odrobić swoją głupotę na szlabanach, podczas których musiała ich pilnować.
- Apa... – zaczęła wymawiać formułę zaklęcia, ale w tym samym czasie coś potężnie trzasnęło i dziewczyna podskoczyła w miejscu, prawie upuszczając różdżkę na podłogę. Odwróciła się gwałtownie w stronę źródła dźwięku i pierwsze co zobaczyła, to pusty kominek, z którego wydobywał się niewielki, ale wyraźnie widoczny obłok kurzu czy pyłu. Sekundę później jej wzrok opadł nieco niżej i zatrzymał się na postaci gramolącej się z kolan i stającej niepewnie na dywanie. Mrugnęła dwa razy, a dłoń mocniej zacisnęła się na różdżce; była to jedyna reakcja, na jaką pozwoliło sobie jej zdezorientowane ciało. Niemo wpatrywała się w niespodziewanego gościa, o ile gościem można nazwać kogoś, kto napastliwie zmaterializował się w jej niemal dziewiczym, bo nierozpalanym jeszcze w tym roku kominku. Odczuła to niemal jak osobistą obrazę, wręcz atak na swoją cześć i dzięki temu odzyskała nieco rezonu.
- Twoim mieszkaniu?! - warknęła, ignorując bardzo niegrzeczne pytanie o jej tożsamość; do diabła, to on był, już niech mu będzie, g-o-ś-c-i-e-m! - Twoim mieszkaniu! - powtórzyła, tym razem bez pytającej nuty zawieszonej na pięciolinii wściekłości. Wycelowała w niego różdżkę, ale przezornie postąpiła dwa kroki do tyłu, prawie wpadając na niską komodę. - Ta sypialnia jest moja – przy ostatnim słowie lekko podniosła głos, udało się jej jednak zachować jego odpowiedni ton i nie pisnąć śmiesznym falsetem, który niewątpliwie wyparłby całą irytację sączącą się z jej ust. - A ty pojawiasz się w niej jak jakiś... jakiś... - brakowało jej słów, które opisałyby jej stosunek go chłopaka, a jednocześnie nie były uważane za obelżywe – podły rozbójnik! - dodała w końcu triumfalnie, obrzucając go niegrzecznym epitetem. Ręka nieco jej drżała, wciąż niespokojna faktem nagłego i niespodziewanego pojawienia się intruza. Drugą dłonią sięgnęła po materiałową chustę, którą zwykle zakrywała niedokończone obrazy, aby w irracjonalnym geście przykryć wciąż odkryte płótno, jakby właśnie to było teraz najważniejsze: ukryć przed światem rozpustny obraz, zamiast miotnąć w amatora cudzych kominków jakimś ogłuszającym zaklęciem.
Od razu zorientowała się, że mógł być to wyjątkowo strategiczny błąd, gdy wzrok nieznajomego popłynął w kierunku sztalugi, ale było już za późno. Bynajmniej nie zamierzała jednak krzyczeć, zamiast tego rzuciła się w kierunku obrazu i zasłoniła go własnym ciałem, próbując przy tym nie wypuścić na twarz najbledszego z najbardziej bladych odcieni czerwieni. W zapadającym półmroku ciężko jej było przyjrzeć się chłopakowi, bo niewątpliwie był to chłopak, ale w jego sylwetce i głosie było coś, co poruszało struny pamięci i wygrywało znajomą melodię.
- Co tu robisz? - zapytała w końcu, starając się nadać głosowi spokojny ton i próbując odciągnąć uwagę nieznajomego od obrazu. - I jakim cudem wyskoczyłeś z mojego kominka? - drugie pytanie skierowała bardziej do siebie, zaczynając w myślach analizować całą sytuację z technicznego punktu widzenia. Niewątpliwie korzystał z sieci Fiuu, ale nadal nie wyjaśniało to, dlaczego wypluło go właśnie w jej sypialni. Och, na Merlina, a gdyby tak się właśnie przebierała? Albo, co gorsza, napychała się pączkami i cała była uświniona słodkim lukrem?!
Od pewnego czasu pracowała nad kompilacją zaklęć transmutacyjnych, które miały za zadanie zmieniać obraz w zależności od tego, kto na niego patrzył, ale póki co mimo wielokrotnych prób nie wychodziło jej to za dobrze. Korzystając z zaklęcia niewidzialności, którego uczyła się w piątej klasie, udało się jej jedynie na jakiś czas wymazać część obrazu, ale było to zdecydowanie za mało, aby ukryć podwójną, a nawet potrójną naturę swoich dzieł; z jednej strony stonowanej i bezkształtnej bardzo martwej natury, z drugiej zaś rozkosznie żywej i nagiej.
Nie ustawała jednak w próbach, więc i teraz sięgnęła po różdżkę i wycelowała ją w zawieszone metr od niej płótno. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko jak przed skokiem na głęboką i nieznaną wodę, aby tylko wygrać głupi zakład i pokazać równie głupim kolegom, jak wiele można zrobić, aby dołączyć do ich paczki. Mildred co prawda nigdy nigdzie nie skakała, unikała też głupoty w każdym możliwym znaczeniu, co jednak nie znaczyło, że nie miała z nią do czynienia częściej, niż by tego chciała. Zwłaszcza podczas swojego ostatniego roku w szkole, gdy obowiązki prefekta naczelnego zmuszały ją do obcowania z największymi kretynami w Hogwarcie, którym zachciało się nielegalnych wycieczek do Zakazanego Lasu. Trochę żałowała, że wszyscy jednak przeżywali i zdrowieli na tyle szybko, by jeszcze odrobić swoją głupotę na szlabanach, podczas których musiała ich pilnować.
- Apa... – zaczęła wymawiać formułę zaklęcia, ale w tym samym czasie coś potężnie trzasnęło i dziewczyna podskoczyła w miejscu, prawie upuszczając różdżkę na podłogę. Odwróciła się gwałtownie w stronę źródła dźwięku i pierwsze co zobaczyła, to pusty kominek, z którego wydobywał się niewielki, ale wyraźnie widoczny obłok kurzu czy pyłu. Sekundę później jej wzrok opadł nieco niżej i zatrzymał się na postaci gramolącej się z kolan i stającej niepewnie na dywanie. Mrugnęła dwa razy, a dłoń mocniej zacisnęła się na różdżce; była to jedyna reakcja, na jaką pozwoliło sobie jej zdezorientowane ciało. Niemo wpatrywała się w niespodziewanego gościa, o ile gościem można nazwać kogoś, kto napastliwie zmaterializował się w jej niemal dziewiczym, bo nierozpalanym jeszcze w tym roku kominku. Odczuła to niemal jak osobistą obrazę, wręcz atak na swoją cześć i dzięki temu odzyskała nieco rezonu.
- Twoim mieszkaniu?! - warknęła, ignorując bardzo niegrzeczne pytanie o jej tożsamość; do diabła, to on był, już niech mu będzie, g-o-ś-c-i-e-m! - Twoim mieszkaniu! - powtórzyła, tym razem bez pytającej nuty zawieszonej na pięciolinii wściekłości. Wycelowała w niego różdżkę, ale przezornie postąpiła dwa kroki do tyłu, prawie wpadając na niską komodę. - Ta sypialnia jest moja – przy ostatnim słowie lekko podniosła głos, udało się jej jednak zachować jego odpowiedni ton i nie pisnąć śmiesznym falsetem, który niewątpliwie wyparłby całą irytację sączącą się z jej ust. - A ty pojawiasz się w niej jak jakiś... jakiś... - brakowało jej słów, które opisałyby jej stosunek go chłopaka, a jednocześnie nie były uważane za obelżywe – podły rozbójnik! - dodała w końcu triumfalnie, obrzucając go niegrzecznym epitetem. Ręka nieco jej drżała, wciąż niespokojna faktem nagłego i niespodziewanego pojawienia się intruza. Drugą dłonią sięgnęła po materiałową chustę, którą zwykle zakrywała niedokończone obrazy, aby w irracjonalnym geście przykryć wciąż odkryte płótno, jakby właśnie to było teraz najważniejsze: ukryć przed światem rozpustny obraz, zamiast miotnąć w amatora cudzych kominków jakimś ogłuszającym zaklęciem.
Od razu zorientowała się, że mógł być to wyjątkowo strategiczny błąd, gdy wzrok nieznajomego popłynął w kierunku sztalugi, ale było już za późno. Bynajmniej nie zamierzała jednak krzyczeć, zamiast tego rzuciła się w kierunku obrazu i zasłoniła go własnym ciałem, próbując przy tym nie wypuścić na twarz najbledszego z najbardziej bladych odcieni czerwieni. W zapadającym półmroku ciężko jej było przyjrzeć się chłopakowi, bo niewątpliwie był to chłopak, ale w jego sylwetce i głosie było coś, co poruszało struny pamięci i wygrywało znajomą melodię.
- Co tu robisz? - zapytała w końcu, starając się nadać głosowi spokojny ton i próbując odciągnąć uwagę nieznajomego od obrazu. - I jakim cudem wyskoczyłeś z mojego kominka? - drugie pytanie skierowała bardziej do siebie, zaczynając w myślach analizować całą sytuację z technicznego punktu widzenia. Niewątpliwie korzystał z sieci Fiuu, ale nadal nie wyjaśniało to, dlaczego wypluło go właśnie w jej sypialni. Och, na Merlina, a gdyby tak się właśnie przebierała? Albo, co gorsza, napychała się pączkami i cała była uświniona słodkim lukrem?!
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Jego dłonie nawet nie drgnęły, kiedy stał nieruchomo przez kilka sekund, wpatrując się prosto w dziewczynę. Wydawała się znajoma, ale życie na ulicy nierozerwalnie łączyło się z przeświadczeniem, że znał ich wszystkich ludzi, choć oni nie znali jego. Bo czasem każdego dnia spotykał te same twarze, mijał tych samych ludzi w drodze do ich pracy, do sklepu po bułki. Nie dawał się zwieść temu wrażeniu, nie pozwolił dojść sercu do głosu — to nic nie znaczyło, nie w tej chwili. Każda wyciągnięta w jego kierunku różdżka była dla niego potencjalnym zagrożeniem, a każda osoba ją dzierżąca możliwym oprawcą. I nie dając się oszukać szeptom, że mogli się znać — a raczej on mógł znać ją, ona z pewnością nie miała przecież szansy poznać jego — prześlizgnął się po niej wzrokiem oceniając, od góry — przyjemnej, niewinnej twarzy o dużych, pięknych oczach, w których jednak zamiast strachu dostrzegł złość; przez smukłe, ramiona, kobiecą sylwetkę, biodra, niezbyt długie nogi. Nie wydawała się przesadnie drobna, nie była też zbyt wysoka. Powrócił ciemnym spojrzeniem ku jej twarzy. Wydawała się zdeterminowana, ale co mogła mu zrobić? Młoda, pewnie niedoświadczona. Dobrze wychowana panna? Rozejrzał się po pokoju, panował tu porządek, a ilość rzeczy świadczyła o tym, że nie przeprowadziła się tu niedawno. Więc gdzie on u licha był?
— To niemożliwe— Nie to, że ta sypialnia należała do niej. To było w jakiś sposób oczywiste. Pokój nie był zbyt bogato urządzony, trudno tu było mówić o blichtrze, a jednak dla niego opływał w luksusy. Był czysty, ciepły, gustowny, zawalony osobistymi rzeczami. Przyjrzał się obrazom wiszącym za jej plecami, naprzeciw kominka. I znów spojrzał na nią, gdy po raz drugi powtórzyła jego słowa z niedowierzaniem. Co mogła mu zrobić?
Wydawała się nieszkodliwa.
Opuścił dłonie, prostując sylwetkę, ciemne, gęste brwi ściągnęły się ku sobie.
— Wyglądam ci na podłego rozbójnika?! — fuknął a nią, a po chwili wyraz twarzy mu złagodniał, ale wcale nie z powodu zrozumienia jej sytuacją — wpadł przecież do jej pokoju obcy mężczyzna. Kąciki ust uniosły się nagle; wyglądał na rozbójnika, musiał wyglądać groźnie, może nieco niebezpiecznie. Wiele o nim mówili ludzie, najczęściej niezależnie od stanu faktycznego wyzywając go od brudasów, obdartusów, biedaków i robactwa. Dziś był rozbójnikiem. Instynktownie wyprostował się jeszcze mocniej, jakby to pozwoliło mu urosnąć jeszcze kilka centymetrów, ale i tak nie miał szans nad nią górować. Nie wyprowadzając jej z błędu obrócił się przez ramię, by spojrzeć na felerny kominek, ale nie zamierzał nim wracać. — Mieszkasz tu sama? — spytał od razu i nie zważając na wziąć wyciągniętą w jego kierunku różdżkę ruszył w stronę drzwi do pokoju, przez które mógłby się wydostać na zewnątrz raz dwa i pozostawiając zaniepokojoną dziewczynę samą. Chwycił za klamkę i nacisnął na nią, ale kiedy tylko uchylił drzwi, dotarły do niego jakieś stłumione głosy, strzępki rozmów. Zamknął je od razu, natychmiast, a serce podskoczyło mu do gardła. Nie wyjdzie tędy, ktokolwiek tu z nią mieszkał — choć sądząc po wieku z pewnością rodzice — poślą za nim kilka niewybrednych zaklęć, by posłać gdzie pieprz rośnie potencjalnego adoratora ich córki. — Wyprowadzisz mnie stąd? — spytał, unosząc brwi, obracając się do niej przez ramię. Spostrzegł jak panicznie zakrywała płótno, ale zupełnie nie obchodziły go jej malunki; kto normalny przejąłby się w tej chwili obrazem? — Oczywiście, że nie — odpowiedział sobie sam. — Kto tam jest? Twój ojciec? Pośle we mnie jakąś klątwę, jak powiem, że mnie zaprosiłaś na wieczór, czy tylko pokrzyczy trochę? — Zmrużył oczy, próbując wyczuć, jak wielkie zagrożenie będzie czekać a niego po drugiej stronie. Doskonale sobie zdawał sprawę, że ojciec przetrzepałby jej skórę za sam fakt, że zadaje się z takimi jak on, ale jeśli to miała być ukryta groźba by mu pomogła stąd wyjść bez obezwładniania go to postanowił spróbować. Czy mogła to zrobić? Spetryfikować go? Czy potrafiłaby? Nie chciał sprawdzać. Wciąż stojąc przy drzwiach przekręcił klucz w zamku i upuścił go na ziemię, dopiero po kilku krokach od drzwi uświadamiając sobie, że jeśli krzyknie to wparują tu jednym zaklęciem. Jego różdżka spoczywała z tyłu, wetknięta za pasek spodni; bezpieczniejsza tam niż w jego dłoni. Zatrzymał się w miejscu, w którym wyskoczył z kominka. Chciał podejść do okna i nie krył się ze swoim zamiarem, ale jedocześnie zbliżyłby się do niej zbytnio, co mogłaby odebrać jako atak. — Nie widzisz? Próbuję się stąd wydostać — odpowiedział jej nieco opryskliwie na pytanie co tu robił. Oczywiście nie o to pytała, ale on sam nie wiedział, co się stało, że wypluło go akurat w tej sypialni. Gdziekolwiek ona nie była. — Co za normalna kobieta ma podłączony kominek do sieci Fiuu we własnej sypialni? To jakbyś sama prosiła się o takie wizyty. Och, a może tak jest — zamruczał, unosząc jedną brew. Spojrzał na płótno za nią, nie przyglądał mu się wcześniej. Teraz zakryte było płachtą. — Czekasz na kogoś? — Ruchem brody wskazał na sztalugę. Czym się zajmowała, że tak zacięcie chroniła obraz przez jego widokiem. Fałszowała obrazy? Dlatego miała kominek w pokoju; żeby wymykać się stąd i sprzedawać swoje dzieła? — Całkiem ładny... obraz — wyznał, choć przecież nie widział dokładnie tego, co skrywała pod szmatą, chwilę temu cała jej sztuka była najmniej istotną kwestią tego miejsca. — Nie musisz go ukrywać, już go widziałem. — Zerknął w kierunku okna. Być może jak zajmę ją rozmową, opuści różdżkę, a on będzie mógł wyjrzeć na zewnątrz.
— To niemożliwe— Nie to, że ta sypialnia należała do niej. To było w jakiś sposób oczywiste. Pokój nie był zbyt bogato urządzony, trudno tu było mówić o blichtrze, a jednak dla niego opływał w luksusy. Był czysty, ciepły, gustowny, zawalony osobistymi rzeczami. Przyjrzał się obrazom wiszącym za jej plecami, naprzeciw kominka. I znów spojrzał na nią, gdy po raz drugi powtórzyła jego słowa z niedowierzaniem. Co mogła mu zrobić?
Wydawała się nieszkodliwa.
Opuścił dłonie, prostując sylwetkę, ciemne, gęste brwi ściągnęły się ku sobie.
— Wyglądam ci na podłego rozbójnika?! — fuknął a nią, a po chwili wyraz twarzy mu złagodniał, ale wcale nie z powodu zrozumienia jej sytuacją — wpadł przecież do jej pokoju obcy mężczyzna. Kąciki ust uniosły się nagle; wyglądał na rozbójnika, musiał wyglądać groźnie, może nieco niebezpiecznie. Wiele o nim mówili ludzie, najczęściej niezależnie od stanu faktycznego wyzywając go od brudasów, obdartusów, biedaków i robactwa. Dziś był rozbójnikiem. Instynktownie wyprostował się jeszcze mocniej, jakby to pozwoliło mu urosnąć jeszcze kilka centymetrów, ale i tak nie miał szans nad nią górować. Nie wyprowadzając jej z błędu obrócił się przez ramię, by spojrzeć na felerny kominek, ale nie zamierzał nim wracać. — Mieszkasz tu sama? — spytał od razu i nie zważając na wziąć wyciągniętą w jego kierunku różdżkę ruszył w stronę drzwi do pokoju, przez które mógłby się wydostać na zewnątrz raz dwa i pozostawiając zaniepokojoną dziewczynę samą. Chwycił za klamkę i nacisnął na nią, ale kiedy tylko uchylił drzwi, dotarły do niego jakieś stłumione głosy, strzępki rozmów. Zamknął je od razu, natychmiast, a serce podskoczyło mu do gardła. Nie wyjdzie tędy, ktokolwiek tu z nią mieszkał — choć sądząc po wieku z pewnością rodzice — poślą za nim kilka niewybrednych zaklęć, by posłać gdzie pieprz rośnie potencjalnego adoratora ich córki. — Wyprowadzisz mnie stąd? — spytał, unosząc brwi, obracając się do niej przez ramię. Spostrzegł jak panicznie zakrywała płótno, ale zupełnie nie obchodziły go jej malunki; kto normalny przejąłby się w tej chwili obrazem? — Oczywiście, że nie — odpowiedział sobie sam. — Kto tam jest? Twój ojciec? Pośle we mnie jakąś klątwę, jak powiem, że mnie zaprosiłaś na wieczór, czy tylko pokrzyczy trochę? — Zmrużył oczy, próbując wyczuć, jak wielkie zagrożenie będzie czekać a niego po drugiej stronie. Doskonale sobie zdawał sprawę, że ojciec przetrzepałby jej skórę za sam fakt, że zadaje się z takimi jak on, ale jeśli to miała być ukryta groźba by mu pomogła stąd wyjść bez obezwładniania go to postanowił spróbować. Czy mogła to zrobić? Spetryfikować go? Czy potrafiłaby? Nie chciał sprawdzać. Wciąż stojąc przy drzwiach przekręcił klucz w zamku i upuścił go na ziemię, dopiero po kilku krokach od drzwi uświadamiając sobie, że jeśli krzyknie to wparują tu jednym zaklęciem. Jego różdżka spoczywała z tyłu, wetknięta za pasek spodni; bezpieczniejsza tam niż w jego dłoni. Zatrzymał się w miejscu, w którym wyskoczył z kominka. Chciał podejść do okna i nie krył się ze swoim zamiarem, ale jedocześnie zbliżyłby się do niej zbytnio, co mogłaby odebrać jako atak. — Nie widzisz? Próbuję się stąd wydostać — odpowiedział jej nieco opryskliwie na pytanie co tu robił. Oczywiście nie o to pytała, ale on sam nie wiedział, co się stało, że wypluło go akurat w tej sypialni. Gdziekolwiek ona nie była. — Co za normalna kobieta ma podłączony kominek do sieci Fiuu we własnej sypialni? To jakbyś sama prosiła się o takie wizyty. Och, a może tak jest — zamruczał, unosząc jedną brew. Spojrzał na płótno za nią, nie przyglądał mu się wcześniej. Teraz zakryte było płachtą. — Czekasz na kogoś? — Ruchem brody wskazał na sztalugę. Czym się zajmowała, że tak zacięcie chroniła obraz przez jego widokiem. Fałszowała obrazy? Dlatego miała kominek w pokoju; żeby wymykać się stąd i sprzedawać swoje dzieła? — Całkiem ładny... obraz — wyznał, choć przecież nie widział dokładnie tego, co skrywała pod szmatą, chwilę temu cała jej sztuka była najmniej istotną kwestią tego miejsca. — Nie musisz go ukrywać, już go widziałem. — Zerknął w kierunku okna. Być może jak zajmę ją rozmową, opuści różdżkę, a on będzie mógł wyjrzeć na zewnątrz.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozważała w głowie kilka różnych scenariuszy wyjaśniających niespodziewane zjawisko w postaci mikrego obdartusa wystrzelonego z kominka w jej własnej sypialni, podczas gdy wspomniany obdartus zdawał się powoli dochodzić do siebie. Zachowywał co prawda pewien dystans wobec trzymanej przez nią różdżki, ale nie przeszkodziło mu to najpierw w uważnym obejrzeniu sobie jej własnej osoby w sposób wielce nielicujący z powagą sytuacji, a potem nieco mniej uważnym przyjrzeniu się wnętrzu pomieszczenia. Powstrzymała odruch przesunięcia palcami po blacie komody, aby sprawdzić, czy nie jest zbytnio zakurzona. Rozbójnik czy nie, pewne standardy powinny zawsze być zachowane.
- Co? - wypaliła w odpowiedzi na jego obcesowe pytanie o samotne pomieszkiwanie, jakby zdradzanie tak kluczowych informacji swojemu napastnikowi było czymś absolutnie naturalnym; ależ proszę bardzo, szanowny panie, a tam są wszystkie kosztowności, których jeszcze nie sprzedaliśmy, żeby móc się utrzymać w czasie wojny, a życzy sobie pan może dziewictwo na do widzenia? Ogarnęła się jednak czym prędzej i wykrztusiła już nieco grzeczniejszym tonem: - To znaczy s ł u c h a m? - Wyglądało jednak, że była jedyną osobą w pomieszczeniu, która słuchała, bo jej gość przestał chwilowo zwracać na nią uwagę, zbyt zajęty próbą popełnienia samobójstwa poprzez wydostanie się na korytarz. Przyjemnie byłoby mu na to pozwolić, kopnąć go na do widzenia i zatrzasnąć za nim drzwi, a potem niech sobie chłopię radzi w paszczy kraba, ale niestety nie było jej dane zrealizować nawet części tego zamysłu, bo nieznajomy wycofał się do środka i przekręcił klucz, a i jej samej zrobiło się nieco niedobrze na myśl, że musiałaby się tłumaczyć z obecności niespodziewanej ofiary. - Nie radzę wychodzić drzwiami – uprzedziła go nieco za późno, bo choć istniała szansa, że jej kuzyni a nawet ojciec spojrzeliby na wszystko z przymrużeniem oka, to mamusia... O, mamusi Mildred bała się o wiele bardziej. I nie miało żadnego znaczenia, że wieczorne wizyty podejrzanych mężczyzn były poza kręgiem nawet najmniejszego zainteresowania panny Crabbe. Zresztą jakiekolwiek wizyty płci przeciwnej, które przeszkadzałyby jej w szlachetnym uprawianiu sztuki i innych niewieścich rozrywek.
Z ulgą przyjęła jednak jego powrót na poprzednie miejsce, gdzie łatwiej było w niego wcelować i wepchnąć go z powrotem w kominek. Niestety potężną rysą na całym planie odesłania tego obdartusa z powrotem do jego gniazda było to, że nie posiadała ani trochę proszku Fiuu, bo, w przeciwieństwie do tego, co sugerował ten podły parszywiec, jej kominek nie był podłączony do sieci. A to oznaczało, że cały jej departament będzie miał pełne ręce roboty, aby naprawić awarię, o ile faktycznie była to awaria, nie zaś celowe działanie wrogów nowego ładu, aby wprowadzić jeszcze więcej zamętu. Nie miała jedna czasu, aby rozważać to teraz; najpierw musiała się pozbyć kukułczego jaja.
- A dlaczego, mój drogi – zaczęła przymilnym tonem, odzyskując nieco spokoju, przywołując na twarz naturalny chłód i wkładając w każde słowo słodycz tak przejaskrawioną, że aż nienaturalną – z góry zakładasz, że jestem normalną kobietą? Cóż cię tak zwiodło? - drążyła, od niechcenia spuszczając różdżkę nieco niżej i celując teraz w jego brzuch. Podobno przerwanie otrzewnej było bardzo bolesne i trudne do zaopatrzenia bez potrzebnego sprzętu medycznego, a tak się składało, że w jej pokoju akurat żadnego takiego nie było. Och, jaka szkoda, że nie przykładała się do nauki nawet podstaw uzdrawiania... Zamrugała nagle oczami, dziwnie odrętwiała od natłoku tych mrocznych myśli, które niespodziewanie zalały jej umysł, zupełnie jakby czaiły się gdzieś w tyle głowy od bardzo, bardzo dawna i tylko czekały na odpowiednią okazję, by znaleźć ujście dla tej kotłowaniny. Ze złości na jego podłą insynuację zacisnęła wolną dłoń tak mocno, że poczuła paznokcie wbijające się w skórę, ale z drugiej strony może właśnie to była szansa, aby zmienić temat. - Może faktycznie na kogoś czekam, a ty wprowadziłeś pewne... zamieszanie? - instynkt podpowiadał jej, aby podtrzymywać rozmowę, nawet jeśli oznaczało to odgrywanie roli, nieświadomie robiąc to samo, co jej gość, chociaż z nieco innych pobudek; w przeciwieństwie do niego, ona chciała odwrócić uwagę od obrazu a nie się na nim skupiać. - Zakładam, że raczej nie chcesz dołączyć, a sądząc po tym, jak się miotasz, wolałbyś spłynąć stąd, gdzie pieprz rośnie, więc może... - skinęła głową w stronę kominka, bez słów zachęcając go do wejścia do środka. Jakby samo to wystarczyło, by chłopak zniknął jej z oczu, a ona mogła zapomnieć o całej sytuacji. Ale czy właśnie tak nie powinna działać magia? Naprawiać to, co zepsuła? Najwyraźniej nie tym razem.
Poczuła nagły dreszcz, gdy znów spojrzał na obraz; miała wrażenie, jakby potrafił nie tylko dojrzeć go przez jej własne ciało, zarzucony materiał, ale i doskonale wiedział, czemu starała się go ukryć. Opanowała się jednak szybko i rzuciła w stronę chłopaka wściekłe spojrzenie w odpowiedzi na jego komentarz, które chwilę później zmieniło się w podejrzliwe. Stał w nieco innej pozycji, przodem do okna i jego twarz była teraz o wiele lepiej widoczna. Uczucie, że skądś ją zna, że powinna ją kojarzyć, uderzyło w nią z podwójną siłą, wywołało kolejną porcję chaosu i tumultu, ale w końcu skojarzyła.
- Ja cię znam – powiedziała powoli cedząc słowa. - Ty jesteś tym głupim Gryfonem, który ciągle łapał szlabany. Tym wyrzutkiem, który nieustannie komuś podpadał. - A ona musiała go pilnować podczas odpracowywania przez niego kary; żałośnie nudne zajęcia, których nie chciał podejmować się nawet woźny albo wymagające zanurzania się w wątpliwej jakości zapachowych oparach jak wtedy, gdy przez tydzień sprzątał stajnie testrali, a ona stała na zewnątrz w bezpiecznej odległości, co jednak nie uchroniło jej przed przesiąknięciem smrodem odchodów. Dlaczego, och, dlaczego nic go wtedy nie zeżarło?
- Co? - wypaliła w odpowiedzi na jego obcesowe pytanie o samotne pomieszkiwanie, jakby zdradzanie tak kluczowych informacji swojemu napastnikowi było czymś absolutnie naturalnym; ależ proszę bardzo, szanowny panie, a tam są wszystkie kosztowności, których jeszcze nie sprzedaliśmy, żeby móc się utrzymać w czasie wojny, a życzy sobie pan może dziewictwo na do widzenia? Ogarnęła się jednak czym prędzej i wykrztusiła już nieco grzeczniejszym tonem: - To znaczy s ł u c h a m? - Wyglądało jednak, że była jedyną osobą w pomieszczeniu, która słuchała, bo jej gość przestał chwilowo zwracać na nią uwagę, zbyt zajęty próbą popełnienia samobójstwa poprzez wydostanie się na korytarz. Przyjemnie byłoby mu na to pozwolić, kopnąć go na do widzenia i zatrzasnąć za nim drzwi, a potem niech sobie chłopię radzi w paszczy kraba, ale niestety nie było jej dane zrealizować nawet części tego zamysłu, bo nieznajomy wycofał się do środka i przekręcił klucz, a i jej samej zrobiło się nieco niedobrze na myśl, że musiałaby się tłumaczyć z obecności niespodziewanej ofiary. - Nie radzę wychodzić drzwiami – uprzedziła go nieco za późno, bo choć istniała szansa, że jej kuzyni a nawet ojciec spojrzeliby na wszystko z przymrużeniem oka, to mamusia... O, mamusi Mildred bała się o wiele bardziej. I nie miało żadnego znaczenia, że wieczorne wizyty podejrzanych mężczyzn były poza kręgiem nawet najmniejszego zainteresowania panny Crabbe. Zresztą jakiekolwiek wizyty płci przeciwnej, które przeszkadzałyby jej w szlachetnym uprawianiu sztuki i innych niewieścich rozrywek.
Z ulgą przyjęła jednak jego powrót na poprzednie miejsce, gdzie łatwiej było w niego wcelować i wepchnąć go z powrotem w kominek. Niestety potężną rysą na całym planie odesłania tego obdartusa z powrotem do jego gniazda było to, że nie posiadała ani trochę proszku Fiuu, bo, w przeciwieństwie do tego, co sugerował ten podły parszywiec, jej kominek nie był podłączony do sieci. A to oznaczało, że cały jej departament będzie miał pełne ręce roboty, aby naprawić awarię, o ile faktycznie była to awaria, nie zaś celowe działanie wrogów nowego ładu, aby wprowadzić jeszcze więcej zamętu. Nie miała jedna czasu, aby rozważać to teraz; najpierw musiała się pozbyć kukułczego jaja.
- A dlaczego, mój drogi – zaczęła przymilnym tonem, odzyskując nieco spokoju, przywołując na twarz naturalny chłód i wkładając w każde słowo słodycz tak przejaskrawioną, że aż nienaturalną – z góry zakładasz, że jestem normalną kobietą? Cóż cię tak zwiodło? - drążyła, od niechcenia spuszczając różdżkę nieco niżej i celując teraz w jego brzuch. Podobno przerwanie otrzewnej było bardzo bolesne i trudne do zaopatrzenia bez potrzebnego sprzętu medycznego, a tak się składało, że w jej pokoju akurat żadnego takiego nie było. Och, jaka szkoda, że nie przykładała się do nauki nawet podstaw uzdrawiania... Zamrugała nagle oczami, dziwnie odrętwiała od natłoku tych mrocznych myśli, które niespodziewanie zalały jej umysł, zupełnie jakby czaiły się gdzieś w tyle głowy od bardzo, bardzo dawna i tylko czekały na odpowiednią okazję, by znaleźć ujście dla tej kotłowaniny. Ze złości na jego podłą insynuację zacisnęła wolną dłoń tak mocno, że poczuła paznokcie wbijające się w skórę, ale z drugiej strony może właśnie to była szansa, aby zmienić temat. - Może faktycznie na kogoś czekam, a ty wprowadziłeś pewne... zamieszanie? - instynkt podpowiadał jej, aby podtrzymywać rozmowę, nawet jeśli oznaczało to odgrywanie roli, nieświadomie robiąc to samo, co jej gość, chociaż z nieco innych pobudek; w przeciwieństwie do niego, ona chciała odwrócić uwagę od obrazu a nie się na nim skupiać. - Zakładam, że raczej nie chcesz dołączyć, a sądząc po tym, jak się miotasz, wolałbyś spłynąć stąd, gdzie pieprz rośnie, więc może... - skinęła głową w stronę kominka, bez słów zachęcając go do wejścia do środka. Jakby samo to wystarczyło, by chłopak zniknął jej z oczu, a ona mogła zapomnieć o całej sytuacji. Ale czy właśnie tak nie powinna działać magia? Naprawiać to, co zepsuła? Najwyraźniej nie tym razem.
Poczuła nagły dreszcz, gdy znów spojrzał na obraz; miała wrażenie, jakby potrafił nie tylko dojrzeć go przez jej własne ciało, zarzucony materiał, ale i doskonale wiedział, czemu starała się go ukryć. Opanowała się jednak szybko i rzuciła w stronę chłopaka wściekłe spojrzenie w odpowiedzi na jego komentarz, które chwilę później zmieniło się w podejrzliwe. Stał w nieco innej pozycji, przodem do okna i jego twarz była teraz o wiele lepiej widoczna. Uczucie, że skądś ją zna, że powinna ją kojarzyć, uderzyło w nią z podwójną siłą, wywołało kolejną porcję chaosu i tumultu, ale w końcu skojarzyła.
- Ja cię znam – powiedziała powoli cedząc słowa. - Ty jesteś tym głupim Gryfonem, który ciągle łapał szlabany. Tym wyrzutkiem, który nieustannie komuś podpadał. - A ona musiała go pilnować podczas odpracowywania przez niego kary; żałośnie nudne zajęcia, których nie chciał podejmować się nawet woźny albo wymagające zanurzania się w wątpliwej jakości zapachowych oparach jak wtedy, gdy przez tydzień sprzątał stajnie testrali, a ona stała na zewnątrz w bezpiecznej odległości, co jednak nie uchroniło jej przed przesiąknięciem smrodem odchodów. Dlaczego, och, dlaczego nic go wtedy nie zeżarło?
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło, kiedy się poprawiła, gdy był przy drzwiach. Przypominała mu w tym Nealę, która pierwszy prostacko wyrażony szok za chwilę przypudrowywała nienagannym wychowaniem. Dzięki temu wiedział już, że nie była pospolitą dziewuchą, a fakt, że mimo wszystko nie krzyczała oznaczało, że albo miała trochę oleju w głowie albo była pewna swoich umiejętności poradzenia sobie z intruzem. Ale on jednocześnie był pewien, że nawet gdyby zdążył wyciągnąć różdżkę, nie dałby rady pewnie ochronić się przed lecącym zaklęciem. Znacznie łatwiej byłoby do niej doskoczyć, odebrać jej oręż, ale wdawanie się w bójkę z nią było idiotycznym pomysłem jeśli za ścianą czuwał jej stary, a za oknem... O ile to w ogóle było okno, a nie imitacja mająca na celu poprawienie standardu i samopoczucia w czterech ścianach. Nie wyjawiła mu zbyt wiele. Obrzucił ją nieco nieusatysfakcjonowanym spojrzeniem; to już wiedział, nie był wciąż w stanie oszacować swoich szans na ucieczkę. Był szybki, ale w zawiłych korytarzach cudzego domu miał marne szanse na ewakuację z sukcesem, a przynajmniej bez szwanku.
— Spytałem kto tam jest — powtórzył, niezrażony jej wymijającą odpowiedzią. Natrętnie się w nią wpatrywał przez chwilę, sugerując, że wciąż czekał na jakąś interesującą odpowiedź. Karmienie go ochłapami, jakby był pozbawiony rozumu drażniło; potrzebował odpowiedzi, a nie zabawy w kotka i myszkę. Rzucił okiem na klucz, który wylądował na dywanie pod łóżkiem, a potem na kominek, który nie wyglądał na wadliwy. Wszystko wokół wydawało się porządne, w dobrym stanie. Niemożliwe, że to po tej stronie panowała awaria, coś musiało być nie tak z kominkiem, w który wszedł w Plymouth.
Jej nagła zmiana sprawiła, że włosy na karku stanęły mu dęba. Zerknął w jej stronę, nieco mrużąc oczy. Znał ten ton — pobłażliwy, drwiący ton kogoś, kto spoglądał na niego z wyższością, nie czując z jego strony żadnego zagrożen, nie był dla niej godnym przeciwnikiem, nawet w rozmowie. Ton, który miał go zdeprymować, uczynić mniejszym i słabszym niż był w rzeczywistości. W taki sposób zwracano się do niego w szkole; takie słowa w jego kierunku posyłały profesorki przedmiotów, w których nie radził sobie najlepiej, więc zdecydowana większość. W taki sposób zwracały się do niego starsze czarownice piastujące funkcję prefekta, które w przeciwieństwie do chłopaków wybierały bardziej wysublimowane i uszczypliwe formy komunikacji. Nie wiedział, gdzie celowała dokładnie, ale jeśli wcześniej z takiej odległości mierzyła mu w pierś, opuszczenie różdżki przywodziło na myśl bardzo proste skojarzenia.
— Poważnie? — spytał, rozkładając ręce na boki z niedowierzaniem. Był nieuzbrojony, nie wykazywał nawet cienia chęci uczynienia jej krzywdy, a mimo to nie opuściła różdżki całkiem, za to perfidnie celując w krok. Przyglądał jej się przez chwilę. Nie było w niej nic nienormalnego, a jej pokój wyglądał jak pokój każdej porządnej kobiety, a przynajmniej tak mógłby to sobie wyobrażać. Czy więc jej pytanie było podchwytliwe? Owszem. Czy zaczął się nad tym zastanawiać intensywniej? Być może. Kiedy ciemne brwi znów ściągnęły się ku sobie czujnie i pozbawiając jego rysy chłopięcej łagodności, spojrzał raz jeszcze na zamknięte drzwi. — Twój nienaganny wygląd, ładna, miła twarz, miękki, dźwięczny głos o ładnej barwie. Głos, którego można by słuchać w nieskończoność, schludny strój, czysty dywan. Porządek w pokoju, zasłane łóżko. Brak trupów na podłodze, słoików z częściami ciała na komodzie, czarnych świec, włochatych woluminów, runicznych symboli na ścianach— wymieniał, rozglądając się wkoło, zatrzymując jednak wzrok na obrazach. — Tylko te obrazy wydają się niepokojące, ale sztuka służy wyrażaniu czegoś. Czasem czegoś co tkwi głęboko w nas samych. Jeszcze nie wiem, co to świadczy o tobie, ale pytasz, co mnie zwiodło, więc odpowiadam, że te pozory.— Lekkim zadarciem brody i ruchem dłoni wskazał na wszystko to, co go otaczało, kiedy znów skrzyżował z nią spojrzenie. Zogniskował je na jej oczach, ale nie znał się na ludziach na tyle, by odczytać z jej twarzy, czy naprawdę była do czegokolwiek zdolna, czy tylko próbowała zrobić na nim wrażenie. Odpowiedział jej szczerze, łagodnie, nie chciał być zagrożeniem, nawet jeśli był intruzem. Skierowanie różdżki niżej w pierwszej chwili go zirytowało, w zwykły samczy sposób, ale dochodził do wniosku, że próbowała zyskać przewagę, zrobić na nim wrażenie. Ale on przecież nie zamierzał jej zrobić krzywdy, chciał się stąd wydostać, tak samo jak ona chciała się go stąd pozbyć. — Czyli co, pozbędziesz się teraz problemu i ukryjesz ciało pod łóżkiem, na wypadek gdyby tatuś wszedł? — spytał drwiąco. Kiedy z roli potencjalnego oprawcy stał się ofiarą? — Skąd przekonanie, że nie chciałbym dołączyć? Nie przepadam za zabawą w wąskim gronie. — Uniósł brwi, uśmiechając się, choć więcej było w tym gry aktorskiej niż jego samego. Jej słowa rzeczywiście zaczęły go niepokoić. Kiedy zasugerowała mu, że się miotał wiedział już, że powinien zrobić coś przeciwnego; prowokowała — po co? Dał się jak dzieciak. Uniósł brew i śmielej ruszył w jej kierunku, nie opuszając z nie wzroku. — Przestań celować we mnie różdżką, wyglądasz śmiesznie — warknął, krzywiąc się przy tym i zlustrował ją lekceważąco. — Do twarzy ci było z zaskoczeniem. Zauważyłem jak mięsień ci drga, o tu — dotknął zewnętrznego kącika oka i zbliżył się do niej jeszcze bardziej, ignorując wyciągniętą różdżkę. Gdyby chciała mu zrobić krzywdę zrobiłaby to od razu, fakt, że zwlekała świadczył o tym, że nie chciała go skrzywdzić. Może nie była jednak tak pewna własnych umiejętności? Zbliżył się do okna, nim jednak odsunął słodką kotarkę na bok i wyjrzał na zewnątrz, rozpoznała go. Prychnąłby po pierwszych słowach, bo takimi mogłaby określić każdego niechcianego mężczyznę w swoim domu; słyszał takie obelgi często, nie robiły na nim wrażenia, ale wyraźnie chciała go zranić. Głupia zdzira. Twarz mu stężała, oczy zrobiły się zimne, a potem całkiem puste, kiedy od okna odwrócił wzrok by spojrzeć prosto w jej. Niebieskie, skute lodem. — Z góry zakładasz, że dalej jestem głupi — odpowiedział jej przekornie, parafrazując jej własne słowa sprzed chwili. Nie było sensu ciągnięcie tego, doskonale wiedział, co mu odpowie. Obrócił się w jej stronę bardziej, cofając ramię od okna, choć nie zdążył jeszcze przez nie wyjrzeć na ulicę. Teraz cała jego uwaga skierowana była na nią, a koniec jej różdżki przy kolejnym kroku mógłby wbić mu się w trzewia. A więc znał ją jednak, wrażenie go nie myliło. Patrzył na jej twarz, próbując sobie przypomnieć — zestawiając ją z Hogwartem i byciem z dala od gryfońskiego stołu, o którym się tak nieprzyjemnie wyraziła, plasował ją w pierwszej kolejności wśród nadętych ślizgonek, a w kolejnej z prefektami. Och, no tak, oczywiście. — A ty jesteś tą nadętą, wymemłaną prefekt, która kazała mi całe popołudnie segregować swoje książki. — Oczywiście, że pamiętał to dobrze; nie dość, że słabo czytał, to kompletnie w bibliotece nie potrafił się odnaleźć; pomieszczenie zbudowane z regałów po sufit wydawało się równie przerażające dla niego co więzienie. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, że tak nudna i żenująco pospolita kara dla niego była jedną z najgorszych. Nienawidził książek. Nienawidził nauki, czytania, organizowania czegokolwiek, jego życie było sinusoidą spontanicznych decyzji — lepszych i gorszych. — Teraz sobie przypominam. — Uśmiechnął się szyderczo. — Zmyliło mnie światło, z bliska nie jesteś już taka ładna. Właściwie to masz rację, nie jesteś normalna. Jesteś po prostu nijaka. Tatuś jest dumny? Pewnie nie, wolałby charakternego syna niż byle jaką córkę— dodał zaraz lekceważąco.
— Spytałem kto tam jest — powtórzył, niezrażony jej wymijającą odpowiedzią. Natrętnie się w nią wpatrywał przez chwilę, sugerując, że wciąż czekał na jakąś interesującą odpowiedź. Karmienie go ochłapami, jakby był pozbawiony rozumu drażniło; potrzebował odpowiedzi, a nie zabawy w kotka i myszkę. Rzucił okiem na klucz, który wylądował na dywanie pod łóżkiem, a potem na kominek, który nie wyglądał na wadliwy. Wszystko wokół wydawało się porządne, w dobrym stanie. Niemożliwe, że to po tej stronie panowała awaria, coś musiało być nie tak z kominkiem, w który wszedł w Plymouth.
Jej nagła zmiana sprawiła, że włosy na karku stanęły mu dęba. Zerknął w jej stronę, nieco mrużąc oczy. Znał ten ton — pobłażliwy, drwiący ton kogoś, kto spoglądał na niego z wyższością, nie czując z jego strony żadnego zagrożen, nie był dla niej godnym przeciwnikiem, nawet w rozmowie. Ton, który miał go zdeprymować, uczynić mniejszym i słabszym niż był w rzeczywistości. W taki sposób zwracano się do niego w szkole; takie słowa w jego kierunku posyłały profesorki przedmiotów, w których nie radził sobie najlepiej, więc zdecydowana większość. W taki sposób zwracały się do niego starsze czarownice piastujące funkcję prefekta, które w przeciwieństwie do chłopaków wybierały bardziej wysublimowane i uszczypliwe formy komunikacji. Nie wiedział, gdzie celowała dokładnie, ale jeśli wcześniej z takiej odległości mierzyła mu w pierś, opuszczenie różdżki przywodziło na myśl bardzo proste skojarzenia.
— Poważnie? — spytał, rozkładając ręce na boki z niedowierzaniem. Był nieuzbrojony, nie wykazywał nawet cienia chęci uczynienia jej krzywdy, a mimo to nie opuściła różdżki całkiem, za to perfidnie celując w krok. Przyglądał jej się przez chwilę. Nie było w niej nic nienormalnego, a jej pokój wyglądał jak pokój każdej porządnej kobiety, a przynajmniej tak mógłby to sobie wyobrażać. Czy więc jej pytanie było podchwytliwe? Owszem. Czy zaczął się nad tym zastanawiać intensywniej? Być może. Kiedy ciemne brwi znów ściągnęły się ku sobie czujnie i pozbawiając jego rysy chłopięcej łagodności, spojrzał raz jeszcze na zamknięte drzwi. — Twój nienaganny wygląd, ładna, miła twarz, miękki, dźwięczny głos o ładnej barwie. Głos, którego można by słuchać w nieskończoność, schludny strój, czysty dywan. Porządek w pokoju, zasłane łóżko. Brak trupów na podłodze, słoików z częściami ciała na komodzie, czarnych świec, włochatych woluminów, runicznych symboli na ścianach— wymieniał, rozglądając się wkoło, zatrzymując jednak wzrok na obrazach. — Tylko te obrazy wydają się niepokojące, ale sztuka służy wyrażaniu czegoś. Czasem czegoś co tkwi głęboko w nas samych. Jeszcze nie wiem, co to świadczy o tobie, ale pytasz, co mnie zwiodło, więc odpowiadam, że te pozory.— Lekkim zadarciem brody i ruchem dłoni wskazał na wszystko to, co go otaczało, kiedy znów skrzyżował z nią spojrzenie. Zogniskował je na jej oczach, ale nie znał się na ludziach na tyle, by odczytać z jej twarzy, czy naprawdę była do czegokolwiek zdolna, czy tylko próbowała zrobić na nim wrażenie. Odpowiedział jej szczerze, łagodnie, nie chciał być zagrożeniem, nawet jeśli był intruzem. Skierowanie różdżki niżej w pierwszej chwili go zirytowało, w zwykły samczy sposób, ale dochodził do wniosku, że próbowała zyskać przewagę, zrobić na nim wrażenie. Ale on przecież nie zamierzał jej zrobić krzywdy, chciał się stąd wydostać, tak samo jak ona chciała się go stąd pozbyć. — Czyli co, pozbędziesz się teraz problemu i ukryjesz ciało pod łóżkiem, na wypadek gdyby tatuś wszedł? — spytał drwiąco. Kiedy z roli potencjalnego oprawcy stał się ofiarą? — Skąd przekonanie, że nie chciałbym dołączyć? Nie przepadam za zabawą w wąskim gronie. — Uniósł brwi, uśmiechając się, choć więcej było w tym gry aktorskiej niż jego samego. Jej słowa rzeczywiście zaczęły go niepokoić. Kiedy zasugerowała mu, że się miotał wiedział już, że powinien zrobić coś przeciwnego; prowokowała — po co? Dał się jak dzieciak. Uniósł brew i śmielej ruszył w jej kierunku, nie opuszając z nie wzroku. — Przestań celować we mnie różdżką, wyglądasz śmiesznie — warknął, krzywiąc się przy tym i zlustrował ją lekceważąco. — Do twarzy ci było z zaskoczeniem. Zauważyłem jak mięsień ci drga, o tu — dotknął zewnętrznego kącika oka i zbliżył się do niej jeszcze bardziej, ignorując wyciągniętą różdżkę. Gdyby chciała mu zrobić krzywdę zrobiłaby to od razu, fakt, że zwlekała świadczył o tym, że nie chciała go skrzywdzić. Może nie była jednak tak pewna własnych umiejętności? Zbliżył się do okna, nim jednak odsunął słodką kotarkę na bok i wyjrzał na zewnątrz, rozpoznała go. Prychnąłby po pierwszych słowach, bo takimi mogłaby określić każdego niechcianego mężczyznę w swoim domu; słyszał takie obelgi często, nie robiły na nim wrażenia, ale wyraźnie chciała go zranić. Głupia zdzira. Twarz mu stężała, oczy zrobiły się zimne, a potem całkiem puste, kiedy od okna odwrócił wzrok by spojrzeć prosto w jej. Niebieskie, skute lodem. — Z góry zakładasz, że dalej jestem głupi — odpowiedział jej przekornie, parafrazując jej własne słowa sprzed chwili. Nie było sensu ciągnięcie tego, doskonale wiedział, co mu odpowie. Obrócił się w jej stronę bardziej, cofając ramię od okna, choć nie zdążył jeszcze przez nie wyjrzeć na ulicę. Teraz cała jego uwaga skierowana była na nią, a koniec jej różdżki przy kolejnym kroku mógłby wbić mu się w trzewia. A więc znał ją jednak, wrażenie go nie myliło. Patrzył na jej twarz, próbując sobie przypomnieć — zestawiając ją z Hogwartem i byciem z dala od gryfońskiego stołu, o którym się tak nieprzyjemnie wyraziła, plasował ją w pierwszej kolejności wśród nadętych ślizgonek, a w kolejnej z prefektami. Och, no tak, oczywiście. — A ty jesteś tą nadętą, wymemłaną prefekt, która kazała mi całe popołudnie segregować swoje książki. — Oczywiście, że pamiętał to dobrze; nie dość, że słabo czytał, to kompletnie w bibliotece nie potrafił się odnaleźć; pomieszczenie zbudowane z regałów po sufit wydawało się równie przerażające dla niego co więzienie. Prawdopodobnie nie miała pojęcia, że tak nudna i żenująco pospolita kara dla niego była jedną z najgorszych. Nienawidził książek. Nienawidził nauki, czytania, organizowania czegokolwiek, jego życie było sinusoidą spontanicznych decyzji — lepszych i gorszych. — Teraz sobie przypominam. — Uśmiechnął się szyderczo. — Zmyliło mnie światło, z bliska nie jesteś już taka ładna. Właściwie to masz rację, nie jesteś normalna. Jesteś po prostu nijaka. Tatuś jest dumny? Pewnie nie, wolałby charakternego syna niż byle jaką córkę— dodał zaraz lekceważąco.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- A ja ci nie odpowiedziałam – odparowała, patrząc na niego spode łba; spojrzenie wyćwiczone po wielokroć w czasie szkolnej kariery niegdyś mroziło biednych pierwszoroczniaków, a dzisiaj doskonale radziło sobie z jej młodszym kuzynostwem niewiele jednak osiągnęło w starciu z nieznajomym, dlatego postanowiła wziąć go na przeczekanie. Nieśpiesznie balansowała różdżką w okolicach jego brzucha i klatki piersiowej, co w zasadzie nie było wielkimi akrobacjami zważywszy na fakt, że miała do czynienia z kimś, kto ledwie odrósł od ziemi. Oznaczało to jednak, że musiała bardzo, ale to bardzo uważać, by przy ewentualnym zaklęciu dobrze wycelować i przez przypadek nie odłupać mu ręki, bo zakrwawiony dywan niezwykle trudno byłoby po pierwsze wyprać, a po drugie wytłumaczyć jego zniszczenie rodzinie.
- Widzisz, pozory bywają m y l ą c e – uśmiechnęła się w odpowiedzi na jego monolog, bo gdzieś tam dotknął jednak czułej struny komplementów, w miły sposób łechcąc niewieście ego i zyskując ułamek procenta w rankingu neutralności. Oczywiście jak przystało na dobrze wychowaną młodą damę, która ów komplementów nie przyjmuje od byle kogo, Mildred od razu się opanowała, a uśmiech został zastąpiony ponownie chłodnym wyrazem twarzy, z którym mogła rywalizować jedynie z syberyjska zima. - Bo po co mam chować ciało pod łóżkiem, skoro zmieścisz się do walizki? - Zamilkła na kilka sekund, dając swoim słowom przebrzmieć i umościć się wygodnie w wyobraźni chłopaka. - Poza tym za dużo gadasz – przewróciła oczami. - Nie wiesz, że milczenie jest złotem? - zapytała, po czym obrzuciła go uważnym, wymownym i pełnym powątpiewania spojrzeniem, po czym westchnęła głośno, gdy skonstatowała, że rzeczywiście akurat on mógł mieć z tym pewien problem sądząc po tym, w co był ubrany i jak się prezentował. Panna Crabbe wyjątkowo ochoczo oceniła Cygana po okładce i nie miała sobie nic a nic do zarzucenia. - Ach, faktycznie, przecież widać po tobie, że nie wiesz. - Z niesmakiem wbiła wzrok w zdecydowanie za duże ubranie nie pierwszej i nawet nie setnej świeżości, noszące wyraźne ślady prania tak wielokrotnego, że umykającego wyliczeniom znanej ludzkości matematyki. Gdyby miał choć trochę rozumu w głowie, milczałby już dawno, a za złoto kupił sobie coś porządniejszego.
Miała zupełnie inne zdanie co do swojej śmieszności; w końcu to on łaził po jej pokoju jak zagoniony w kąt karaluch uciekający przed butem zamierzającym go zmiażdżyć, ale wznosząc się na szczyty uprzejmości, darowała sobie ten komentarz. Zamiast sprzeciwu wypływającego spomiędzy jej warg pozwoliła sobie na cichy trzask różdżki i snop czerwonych iskier, które ostrzegawczo zamigotały w coraz większym półmroku zapadającym w sypialni. Wrześniowy wieczór zapadał o wiele szybciej, otaczając ich z każdą kolejną minutą ciemnością, która bynajmniej nie należała do tych cichych i przyjemnych. Dodatkowo chłopak zasłonił teraz sobą część okna, czym jeszcze bardziej zmniejszał dopływ światła do pomieszczenia, ale wbrew wszelkim okolicznościom nie sprawiło to, że zrobiło się przytulniej i romantyczniej. Zwłaszcza po słowach, które wypowiedział z szyderstwem i kpiną; uderzyły celnie, uwalniając w niej lawinę emocji, które przez długi czas ukrywała pod płaszczem dobrego wychowania. Przecież grzeczne dziewczęta nie nienawidzą. Wprost nie do uwierzenia, że ten gówniarz znalazł się właśnie tutaj i nadal oddychał.
- Bardzo mi miło, choć ubolewam, że żadnej z tych książek nie przeczytałeś. Może powinnam wybrać coś łatwiejszego z obrazkami – powiedziała bardzo cichym głosem, próbując jeszcze nad sobą panować, mimo że wewnętrznie rozszarpywała go na malutkie kawałeczki i to kosztem dywanu, którego jeszcze chwilę temu gotowa była bronić przed najmniejszym zabrudzeniem. Przemiana, jaką przeszła w zaledwie kilka sekund, od zimnej neutralności po lodowatą furię, którą trudno było jej teraz utrzymać w ryzach, wzbudziła w niej niepokój, jakby resztki człowieczeństwa próbowały jeszcze dojść do głosu i ją uspokoić. - Swoją drogą, jak krwawią Cyganie? Czy macie obraźliwie czerwoną krew jak n o r m a l n i ludzie? Och, a czy płonęliście na stosach szybciej od innych? - zainteresowała się z nieukrywaną ciekawością, wciskając różdżkę w materiał na jego piersi przez moment po prostu trwając w bezruchu i oczekując na jego reakcję. W jej spojrzeniu było teraz coś więcej niż pogarda, coś więcej niż szaleństwo; gdyby spojrzała w lustro, zobaczyłaby zupełnie inną osobę niż ta, do której przywykła. - Unguento momento – szepnęła i bardzo, bardzo intensywnie pomyślała o zapachu palonego zwierzęcego truchła, nieprzyjemnego, drażniącego, wywołującego mdłości; zapach skwierczącego tłuszczu rozkładającego się ciała. Nie miała pojęcia, skąd te myśli i skojarzenia; nie poznawała siebie, bo to nie były jej myśli, nigdy nie odczuwała takiego fanatyzmu i perwersji w szukaniu przyjemności w brutalizmie całej sytuacji. A jednak gdzieś w podświadomości wiedziała, skąd ta przemiana. I kiedy się zaczęła.
- Widzisz, pozory bywają m y l ą c e – uśmiechnęła się w odpowiedzi na jego monolog, bo gdzieś tam dotknął jednak czułej struny komplementów, w miły sposób łechcąc niewieście ego i zyskując ułamek procenta w rankingu neutralności. Oczywiście jak przystało na dobrze wychowaną młodą damę, która ów komplementów nie przyjmuje od byle kogo, Mildred od razu się opanowała, a uśmiech został zastąpiony ponownie chłodnym wyrazem twarzy, z którym mogła rywalizować jedynie z syberyjska zima. - Bo po co mam chować ciało pod łóżkiem, skoro zmieścisz się do walizki? - Zamilkła na kilka sekund, dając swoim słowom przebrzmieć i umościć się wygodnie w wyobraźni chłopaka. - Poza tym za dużo gadasz – przewróciła oczami. - Nie wiesz, że milczenie jest złotem? - zapytała, po czym obrzuciła go uważnym, wymownym i pełnym powątpiewania spojrzeniem, po czym westchnęła głośno, gdy skonstatowała, że rzeczywiście akurat on mógł mieć z tym pewien problem sądząc po tym, w co był ubrany i jak się prezentował. Panna Crabbe wyjątkowo ochoczo oceniła Cygana po okładce i nie miała sobie nic a nic do zarzucenia. - Ach, faktycznie, przecież widać po tobie, że nie wiesz. - Z niesmakiem wbiła wzrok w zdecydowanie za duże ubranie nie pierwszej i nawet nie setnej świeżości, noszące wyraźne ślady prania tak wielokrotnego, że umykającego wyliczeniom znanej ludzkości matematyki. Gdyby miał choć trochę rozumu w głowie, milczałby już dawno, a za złoto kupił sobie coś porządniejszego.
Miała zupełnie inne zdanie co do swojej śmieszności; w końcu to on łaził po jej pokoju jak zagoniony w kąt karaluch uciekający przed butem zamierzającym go zmiażdżyć, ale wznosząc się na szczyty uprzejmości, darowała sobie ten komentarz. Zamiast sprzeciwu wypływającego spomiędzy jej warg pozwoliła sobie na cichy trzask różdżki i snop czerwonych iskier, które ostrzegawczo zamigotały w coraz większym półmroku zapadającym w sypialni. Wrześniowy wieczór zapadał o wiele szybciej, otaczając ich z każdą kolejną minutą ciemnością, która bynajmniej nie należała do tych cichych i przyjemnych. Dodatkowo chłopak zasłonił teraz sobą część okna, czym jeszcze bardziej zmniejszał dopływ światła do pomieszczenia, ale wbrew wszelkim okolicznościom nie sprawiło to, że zrobiło się przytulniej i romantyczniej. Zwłaszcza po słowach, które wypowiedział z szyderstwem i kpiną; uderzyły celnie, uwalniając w niej lawinę emocji, które przez długi czas ukrywała pod płaszczem dobrego wychowania. Przecież grzeczne dziewczęta nie nienawidzą. Wprost nie do uwierzenia, że ten gówniarz znalazł się właśnie tutaj i nadal oddychał.
- Bardzo mi miło, choć ubolewam, że żadnej z tych książek nie przeczytałeś. Może powinnam wybrać coś łatwiejszego z obrazkami – powiedziała bardzo cichym głosem, próbując jeszcze nad sobą panować, mimo że wewnętrznie rozszarpywała go na malutkie kawałeczki i to kosztem dywanu, którego jeszcze chwilę temu gotowa była bronić przed najmniejszym zabrudzeniem. Przemiana, jaką przeszła w zaledwie kilka sekund, od zimnej neutralności po lodowatą furię, którą trudno było jej teraz utrzymać w ryzach, wzbudziła w niej niepokój, jakby resztki człowieczeństwa próbowały jeszcze dojść do głosu i ją uspokoić. - Swoją drogą, jak krwawią Cyganie? Czy macie obraźliwie czerwoną krew jak n o r m a l n i ludzie? Och, a czy płonęliście na stosach szybciej od innych? - zainteresowała się z nieukrywaną ciekawością, wciskając różdżkę w materiał na jego piersi przez moment po prostu trwając w bezruchu i oczekując na jego reakcję. W jej spojrzeniu było teraz coś więcej niż pogarda, coś więcej niż szaleństwo; gdyby spojrzała w lustro, zobaczyłaby zupełnie inną osobę niż ta, do której przywykła. - Unguento momento – szepnęła i bardzo, bardzo intensywnie pomyślała o zapachu palonego zwierzęcego truchła, nieprzyjemnego, drażniącego, wywołującego mdłości; zapach skwierczącego tłuszczu rozkładającego się ciała. Nie miała pojęcia, skąd te myśli i skojarzenia; nie poznawała siebie, bo to nie były jej myśli, nigdy nie odczuwała takiego fanatyzmu i perwersji w szukaniu przyjemności w brutalizmie całej sytuacji. A jednak gdzieś w podświadomości wiedziała, skąd ta przemiana. I kiedy się zaczęła.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Mildred Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Rzucona spod byka odzywka zmusiła go, by przechylił głowę w jej stronę i uśmiechnął się kwaśno, lekko, ledwie widocznie. Nie zamierzał się z nią przepychać, dopominać o odpowiedź; gdy zapyta o to po raz trzeci i tak udzieli mu nieprawdziwej odpowiedzi, zbyt dobrze to wiedział. Niefortunna sytuacja, pomyłka, która kosztowała go stratę czasu, a ją nieco nerwów mogła prędko pójść w zapomnienie — tak się jednak nie stanie.
— Nie jesteś zbyt pomocna — skwitował krytycznie. — Zaraz pomyślę, że wcale nie próbujesz się mnie pozbyć, tylko zatrzymać. Margines społeczny? Kto by pomyślał. Ukryta fantazja zatajona przed koleżankami? — spytał, starając się wznieść własne mury w swojej głowie, nim jej głos przedrze się przez skorupę i dotknie serca. Co obchodziło go podobne pieprzenie, opinia obcej, nic nie znaczącej dla niego dziewczyny? Za pięć minut się pożegnają, nigdy więcej nie spotkają. Jak bardzo jej opinia mogła się ślizgać po nim, nie natrafiając na podatny grunt? Chciał by mocno. Starał się, by tak było. Pozory bywały mylące, wiedział to przecież za dobrze. Ludzie oceniali go na każdym kroku nic o nim nie wiedząc. Jej krótkotrwały uśmiech go zmylił, zawiesił na niej ciemniejące z każdą chwilą spojrzenie sądząc, że pomimo całego tego nieporozumienia rozejdą się prędko, zapominając o sobie wzajemnie, o tym niefarcie. Kolorowa szmata przykrywająca płótno znów przykuła jego uwagę, znacznie bardziej niż uszczypliwość dotycząca jego niskiego wzrostu. Kompaktowe rozmiary wielokrotnie ratowały mu życie, dzięki nim ginął w tłumie, znikał z oczu, mieścił się do każdej dziury i szczeliny. Znikał szybko, znikał łatwo, ale nigdy nie uznawał tego za pozytyw, nic czym mógłby się pochwalić, komukolwiek zaimponować. Ona też to widziała. To przecież oczywiste. Przełknął gorycz prędko, choć za każdym razem tak samo dławiącą gardło. Punktowała go celnie, podkreślając wady i słabe strony, kłując palcem w młodzieńcze ego. Oceniające spojrzenie; drwienie z powodu tego jak wyglądał, jak się prezentował, co miał i czego nie — im więcej mówiła na ten temat tym słabiej to do niego docierało. Nie potrafił zliczyć ile razy ktoś mu to wytykał, patrzył na niego z podobną pogardą, obrzydzeniem i niechęcią. Uśmiechnął się nad wyraz dumnie, szeroko i zadarł nieco wyżej brodę, choć mięśnie twarzy napięły się widocznie. Całe życie budował podobne pozy, ale to, że fortel istniał nie oznaczało, że nie bolało za każdym razem tak samo. — To ci powtarzali całe życie? Że milczenie jest złotem? — spytał z niedowierzaniem. — To dlatego, że nie miałaś nic mądrego do powiedzenia? Trochę to smutne, co nie? Że uciszali cię tą ripostą żebyś przestała kłapać dziobem.— Pokiwał głową i zerknął na pokrytą szmatą sztalugę. — To dlatego malujesz, co? Próbujesz pokazać, co twoje bogate wnętrze ma do powiedzenia, skoro trzeba siedzieć cicho.— Uśmiechnął się drwiąco i pokiwał głową z uznaniem, zerkając na obrazy wiszące na ścianie. — Imponujące, jak wiele masz jednak do powiedzenia — szepnął, próbując zachować powagę. — Dosłownie, krzyczysz i nikt, absolutnie nikt cię nie słyszy — dodał poważniejąc. Nie miał pojęcia, czy to jej obrazy, czy cudze, ale dostrzegał w niektórych pewną powtarzalność. Spojrzał na młodą czarownicę. O ile w pierwszych chwilach jej atrakcyjna, przyjemna dla oka twarz budziła w nim miłe odczucia, tak teraz wydawała się niczym innym jak zgniłym jabłkiem. Intensywnie czerwonym, kuszącym i zachęcającym do kosztowania, ale popsutym już w środku, zatrutym i robaczywym. Spojrzał jej w oczy, a w jego własnych odbijała się litość. Współczuł jej szczerze. Jej słowa go dotknęły, robiła wszystko by go upokorzyć, chociaż tak jak oni wszyscy krytykowała go za coś, o czym nie miała zielonego pojęcia. Miała szczęście urodzić się w takim mieszkaniu, w takiej rodzinie, być może z niezłym nazwiskiem, ale sama w życiu nie zrobiła niczego, czym mogłaby się naprawdę pochwalić. Córeczka swoich rodziców, próżna, rozkapryszona ofiara wygórowanych oczekiwań. Czy była zła? W tej chwili wcale by tego o niej nie powiedział. Było mu jej żal, że w taki sposób próbuje zbudować poczucie własnej wartości, pozycję. Wyciągnęła przeciwko niemu działa, choć nie był nawet nią zainteresowany.
— Może powinnaś była mi je poczytać na dobranoc? — spytał szeptem, pochylając się w jej stronę, w lustrzanym wręcz geście. Uniósł brew, mierząc ją wzrokiem. — Nie chciałaś powiedzieć, kto tam na mnie czeka, więc wyprowadzisz mnie stąd? Znalazłem się tu przez pomyłkę. Chyba, że jednak przejdziemy do punktu czytania bajek do snu? — spytał sucho. Zmarszczył brwi, patrząc na nią cierpko i z niechęcią. Nie miał ochoty tu być, nie zamierzał spędzić tu całej nocy, a już z pewnością nie chciał być blisko niej. Jej słowa napawały go odrazą. Była wredna i złośliwa, ale nie spodziewał się tego, że była również podła. Zdumiało go to, jak bardzo się pomylił.
Jak krwawią cyganie?
— Chcesz sprawdzić? — Zaśmiał się cicho, kiedy padły pierwsze pytania, ale wcale go nie rozbawiła. Mógłby się tego spodziewać. Pójścia za ciosem, dotknięcia najbardziej dotkliwych i fundamentalnych kwestii. Bijesz na oślep, co nie? Sprawdzała, co boli najbardziej. Tracił czas. Powinien po prostu wyjrzeć przez okno, zobaczyć, czy da się zeskoczyć, wejść na dach, cokolwiek. Łudził się, ale nie powiedział już nic, czując w ustach krew; jego własną, kiedy przygryzł policzek od środka tak bardzo, że rozciął jego wnętrze własnymi zębami. Różdżka dźgnęła go w pierś, ale to nie ona spowodowała ból, rozlewający się w jego piersi. Nie patrzył na nią, czując, że emocje wymalowywały się w jego oczach. Wypowiedziała inkantację, drgnął instynktownie, choć przecież oboje wiedzieli, że nie sposób było się przed tym obronić, ale nie błysnęło żadne światło, a on dobrze znał to zaklęcie. Popatrzył na nią z niezrozumieniem — zmieniło się w przerażającą świadomość sekundy później, kiedy dotarł do niego ten smród. Był tak obrzydliwy i wstrętny, że żółć z pustego żołądka dźwignęła mu się aż po samo gardło. Odór wypełnił już chyba cały pokój. Nie zastanawiał się nad genezą jej skojarzeń, ani dlaczego to zrobiła, przecież i ona czuła ten smród, unosił się wokół niej. Nie widział jej już; przed oczami miał trawiący drewniane wozy ogień, smród palącego się zwierzęcego ciała, końskiej sierści. Czy ona go znała? A czy wiedziała jak cuchną palący się ludzie? On aż za dobrze; zapach towarzyszył mu od lat w wspomnieniach, wywlekając całą zgniliznę, którą od tamtej pory nosił w sobie. Skojarzenia wciągały go głębiej, w stronę smrodu ludzkich włosów, skwierczących resztek i zbielałych ludzkich kości jego rodziny, którą tacy jak ona zamordowali z zimną krwią. Swoimi słowami, swoim zaklęciem rozpoczęła paskudną wylęgarnię. Mętne spojrzenie skierował prosto na nią. Przyciskała różdżkę do jego brzucha, a ta nie miała zbyt wiele tkanki, przez którą mogła się przebić. Pod cienką skórą nie było tłuszczu, tylko mięśnie okalające kości i narządy. Ale nie pomyślała, że to uniemożliwi jej ruch nadgarstkiem i rzucenie jakiegokolwiek, kolejnego zaklęcia.
— Jesteś, kurwa, obrzydliwa — wyszeptał z trudem.
Przytrzymał więc ciałem napięcie różdżki na brzuch i ze złością, wybuchającą w nim furią spróbował złapać ją prawą ręką za prawy nadgarstek po skosie, wykorzystując większą odległość niż lewej ręki, impet potrzebny do jej pochwycenia, pociągając ją w ten sposób w bok i dół, gwałtownym szarpnięciem. Jednocześnie za ruchem poszedł prawy bark, którym chcąc nie chcąc musiał na nią naprzeć, uderzyć ją i popchnąć, gdyby się oparła.
I choć chwilę wcześniej był pewien, ze nie chciał jej uczynić żadnej krzywdy, teraz liczył, że choć próbował w ten sposób zmusić ją do wypuszczenia różdżki, każdy skutek uboczny zadowoli go przeogromnie; przetrąci jej nadgarstek, zwichnie, złapie, a nawet wyrwie jej rękę ze stawu, pozostawiając ją tak szkaradną jak tylko się dało, jaka okazała się w swoich słowach. I nagle prócz krwi poczuł gorzki smak zupełnie szczerej nienawiści.
— Nie jesteś zbyt pomocna — skwitował krytycznie. — Zaraz pomyślę, że wcale nie próbujesz się mnie pozbyć, tylko zatrzymać. Margines społeczny? Kto by pomyślał. Ukryta fantazja zatajona przed koleżankami? — spytał, starając się wznieść własne mury w swojej głowie, nim jej głos przedrze się przez skorupę i dotknie serca. Co obchodziło go podobne pieprzenie, opinia obcej, nic nie znaczącej dla niego dziewczyny? Za pięć minut się pożegnają, nigdy więcej nie spotkają. Jak bardzo jej opinia mogła się ślizgać po nim, nie natrafiając na podatny grunt? Chciał by mocno. Starał się, by tak było. Pozory bywały mylące, wiedział to przecież za dobrze. Ludzie oceniali go na każdym kroku nic o nim nie wiedząc. Jej krótkotrwały uśmiech go zmylił, zawiesił na niej ciemniejące z każdą chwilą spojrzenie sądząc, że pomimo całego tego nieporozumienia rozejdą się prędko, zapominając o sobie wzajemnie, o tym niefarcie. Kolorowa szmata przykrywająca płótno znów przykuła jego uwagę, znacznie bardziej niż uszczypliwość dotycząca jego niskiego wzrostu. Kompaktowe rozmiary wielokrotnie ratowały mu życie, dzięki nim ginął w tłumie, znikał z oczu, mieścił się do każdej dziury i szczeliny. Znikał szybko, znikał łatwo, ale nigdy nie uznawał tego za pozytyw, nic czym mógłby się pochwalić, komukolwiek zaimponować. Ona też to widziała. To przecież oczywiste. Przełknął gorycz prędko, choć za każdym razem tak samo dławiącą gardło. Punktowała go celnie, podkreślając wady i słabe strony, kłując palcem w młodzieńcze ego. Oceniające spojrzenie; drwienie z powodu tego jak wyglądał, jak się prezentował, co miał i czego nie — im więcej mówiła na ten temat tym słabiej to do niego docierało. Nie potrafił zliczyć ile razy ktoś mu to wytykał, patrzył na niego z podobną pogardą, obrzydzeniem i niechęcią. Uśmiechnął się nad wyraz dumnie, szeroko i zadarł nieco wyżej brodę, choć mięśnie twarzy napięły się widocznie. Całe życie budował podobne pozy, ale to, że fortel istniał nie oznaczało, że nie bolało za każdym razem tak samo. — To ci powtarzali całe życie? Że milczenie jest złotem? — spytał z niedowierzaniem. — To dlatego, że nie miałaś nic mądrego do powiedzenia? Trochę to smutne, co nie? Że uciszali cię tą ripostą żebyś przestała kłapać dziobem.— Pokiwał głową i zerknął na pokrytą szmatą sztalugę. — To dlatego malujesz, co? Próbujesz pokazać, co twoje bogate wnętrze ma do powiedzenia, skoro trzeba siedzieć cicho.— Uśmiechnął się drwiąco i pokiwał głową z uznaniem, zerkając na obrazy wiszące na ścianie. — Imponujące, jak wiele masz jednak do powiedzenia — szepnął, próbując zachować powagę. — Dosłownie, krzyczysz i nikt, absolutnie nikt cię nie słyszy — dodał poważniejąc. Nie miał pojęcia, czy to jej obrazy, czy cudze, ale dostrzegał w niektórych pewną powtarzalność. Spojrzał na młodą czarownicę. O ile w pierwszych chwilach jej atrakcyjna, przyjemna dla oka twarz budziła w nim miłe odczucia, tak teraz wydawała się niczym innym jak zgniłym jabłkiem. Intensywnie czerwonym, kuszącym i zachęcającym do kosztowania, ale popsutym już w środku, zatrutym i robaczywym. Spojrzał jej w oczy, a w jego własnych odbijała się litość. Współczuł jej szczerze. Jej słowa go dotknęły, robiła wszystko by go upokorzyć, chociaż tak jak oni wszyscy krytykowała go za coś, o czym nie miała zielonego pojęcia. Miała szczęście urodzić się w takim mieszkaniu, w takiej rodzinie, być może z niezłym nazwiskiem, ale sama w życiu nie zrobiła niczego, czym mogłaby się naprawdę pochwalić. Córeczka swoich rodziców, próżna, rozkapryszona ofiara wygórowanych oczekiwań. Czy była zła? W tej chwili wcale by tego o niej nie powiedział. Było mu jej żal, że w taki sposób próbuje zbudować poczucie własnej wartości, pozycję. Wyciągnęła przeciwko niemu działa, choć nie był nawet nią zainteresowany.
— Może powinnaś była mi je poczytać na dobranoc? — spytał szeptem, pochylając się w jej stronę, w lustrzanym wręcz geście. Uniósł brew, mierząc ją wzrokiem. — Nie chciałaś powiedzieć, kto tam na mnie czeka, więc wyprowadzisz mnie stąd? Znalazłem się tu przez pomyłkę. Chyba, że jednak przejdziemy do punktu czytania bajek do snu? — spytał sucho. Zmarszczył brwi, patrząc na nią cierpko i z niechęcią. Nie miał ochoty tu być, nie zamierzał spędzić tu całej nocy, a już z pewnością nie chciał być blisko niej. Jej słowa napawały go odrazą. Była wredna i złośliwa, ale nie spodziewał się tego, że była również podła. Zdumiało go to, jak bardzo się pomylił.
Jak krwawią cyganie?
— Chcesz sprawdzić? — Zaśmiał się cicho, kiedy padły pierwsze pytania, ale wcale go nie rozbawiła. Mógłby się tego spodziewać. Pójścia za ciosem, dotknięcia najbardziej dotkliwych i fundamentalnych kwestii. Bijesz na oślep, co nie? Sprawdzała, co boli najbardziej. Tracił czas. Powinien po prostu wyjrzeć przez okno, zobaczyć, czy da się zeskoczyć, wejść na dach, cokolwiek. Łudził się, ale nie powiedział już nic, czując w ustach krew; jego własną, kiedy przygryzł policzek od środka tak bardzo, że rozciął jego wnętrze własnymi zębami. Różdżka dźgnęła go w pierś, ale to nie ona spowodowała ból, rozlewający się w jego piersi. Nie patrzył na nią, czując, że emocje wymalowywały się w jego oczach. Wypowiedziała inkantację, drgnął instynktownie, choć przecież oboje wiedzieli, że nie sposób było się przed tym obronić, ale nie błysnęło żadne światło, a on dobrze znał to zaklęcie. Popatrzył na nią z niezrozumieniem — zmieniło się w przerażającą świadomość sekundy później, kiedy dotarł do niego ten smród. Był tak obrzydliwy i wstrętny, że żółć z pustego żołądka dźwignęła mu się aż po samo gardło. Odór wypełnił już chyba cały pokój. Nie zastanawiał się nad genezą jej skojarzeń, ani dlaczego to zrobiła, przecież i ona czuła ten smród, unosił się wokół niej. Nie widział jej już; przed oczami miał trawiący drewniane wozy ogień, smród palącego się zwierzęcego ciała, końskiej sierści. Czy ona go znała? A czy wiedziała jak cuchną palący się ludzie? On aż za dobrze; zapach towarzyszył mu od lat w wspomnieniach, wywlekając całą zgniliznę, którą od tamtej pory nosił w sobie. Skojarzenia wciągały go głębiej, w stronę smrodu ludzkich włosów, skwierczących resztek i zbielałych ludzkich kości jego rodziny, którą tacy jak ona zamordowali z zimną krwią. Swoimi słowami, swoim zaklęciem rozpoczęła paskudną wylęgarnię. Mętne spojrzenie skierował prosto na nią. Przyciskała różdżkę do jego brzucha, a ta nie miała zbyt wiele tkanki, przez którą mogła się przebić. Pod cienką skórą nie było tłuszczu, tylko mięśnie okalające kości i narządy. Ale nie pomyślała, że to uniemożliwi jej ruch nadgarstkiem i rzucenie jakiegokolwiek, kolejnego zaklęcia.
— Jesteś, kurwa, obrzydliwa — wyszeptał z trudem.
Przytrzymał więc ciałem napięcie różdżki na brzuch i ze złością, wybuchającą w nim furią spróbował złapać ją prawą ręką za prawy nadgarstek po skosie, wykorzystując większą odległość niż lewej ręki, impet potrzebny do jej pochwycenia, pociągając ją w ten sposób w bok i dół, gwałtownym szarpnięciem. Jednocześnie za ruchem poszedł prawy bark, którym chcąc nie chcąc musiał na nią naprzeć, uderzyć ją i popchnąć, gdyby się oparła.
I choć chwilę wcześniej był pewien, ze nie chciał jej uczynić żadnej krzywdy, teraz liczył, że choć próbował w ten sposób zmusić ją do wypuszczenia różdżki, każdy skutek uboczny zadowoli go przeogromnie; przetrąci jej nadgarstek, zwichnie, złapie, a nawet wyrwie jej rękę ze stawu, pozostawiając ją tak szkaradną jak tylko się dało, jaka okazała się w swoich słowach. I nagle prócz krwi poczuł gorzki smak zupełnie szczerej nienawiści.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Trudno było odgadnąć, co kierowało Mildred, gdy sięgała po inkantację zaklęcia - zdawało się, że ona sama nie była tego pewna - ale ledwie wybrzmiały ostatnie głoski, w jej nozdrza uderzył paskudny, dławiący smród palonego ciała. Woń była na tyle intensywna i gryząca, że oczy niemal natychmiast zaszły jej łzami; ponieważ źródłem zapachu była ona sama, wyczuwała go silniej niż stojący tuż obok James, który jednak również nie był w stanie zignorować obrzydliwego odoru. Na wycelowaną w jego brzuch różdżkę zareagował błyskawicznie, doskonale wyćwiczony refleks i doświadczenie nabyte w bójkach działało na jego korzyść, choć roztaczający się wokół smród i wspomnienia, które przywołał, chwilowo go rozproszyły. Zdołał uchwycić Mildred za nadgarstek i odepchnąć jej dłoń od siebie, tak, że jej różdżka - wciąż zaciśnięta w jej palcach - wycelowana była teraz w dywan. Mildred mogła wyczuć, że chwyt czarodzieja jest nie do końca stabilny, co dawało jej szansę na wyrwanie się - ale tylko chwilową.
Mistrz gry wita serdecznie i dziękuje za zaproszenie! Pozostanie w wątku tak długo, jak długo będzie potrzebny (do zakończenia sytuacji spornej).
Mildred, do czasu uwolnienia dłoni z uścisku, nie masz możliwości poprawnego rzucenia żadnego zaklęcia. Możesz podjąć próbę wyrwania się, w takim wypadku wykonujesz rzut kością k100, do rzutu dolicza się podwojoną sprawność. Możesz też spróbować podjąć inną, dowolną, akcję.
James, w przypadku podjęcia przez Mildred próby wyrwania się, przysługuje ci rzut na test sporny.
Efekty zaklęcia Unguento momento zaczną stopniowo zanikać po upływie tury.
Mistrzem gry w wątku jest William, w razie pytań - zapraszam. <3
Mildred, do czasu uwolnienia dłoni z uścisku, nie masz możliwości poprawnego rzucenia żadnego zaklęcia. Możesz podjąć próbę wyrwania się, w takim wypadku wykonujesz rzut kością k100, do rzutu dolicza się podwojoną sprawność. Możesz też spróbować podjąć inną, dowolną, akcję.
James, w przypadku podjęcia przez Mildred próby wyrwania się, przysługuje ci rzut na test sporny.
Efekty zaklęcia Unguento momento zaczną stopniowo zanikać po upływie tury.
Mistrzem gry w wątku jest William, w razie pytań - zapraszam. <3
- Gówno wiesz o moich fantazjach – wywarczała, na moment całkowicie wyprowadzona z równowagi fakt, że on mógł wiedzieć. Krótka chwila braku opanowania, która mogła ją kosztować zdecydowanie za wiele, więc błyskawicznie przywołała się do porządku. Nie było już potrzeby trzymać uśmiechu jak tarczy i dobrego wychowania jak oręża; ktoś taki jak on nie zasługiwał, aby marnować na niego polot i energię. Jak gwałtowna burza powracały wspomnienia sprzed kilku lat, zamkowe korytarze, płonące świece w kandelabrach, bezczelny uśmieszek niskiego, chudego nastolatka, który co i rusz lądował na szlabanie. Wyrósł na tego, na kogo mógł wyrosnąć, zwykłe nic w obdartych łachmanach. Jak przeżył w obecnych czasach? Tacy jak oni nie mieli łatwo już wcześniej, a co dopiero teraz, gdy czystość wszelkiej maści w końcu odzyskiwała należne sobie miejsce? Nagle świadomość, że jego pojawienie się nie musiało wcale być przypadkowe, zaczęła do niej docierać z uporczywą podejrzliwością. A jeśli...? Celowo uszkodzili sieć Fiuu? Oficjalne komunikaty mówiły, że została naprawiona, ale przecież mieli w departamencie sporo zgłoszeń od zaniepokojonych czarodziejów, że ich kominki nie działają jednak całkowicie prawidłowo.
Jej rozważania zostały przerwane przez potok kolejnych słów przedzierających się do głowy. Wycelowanych z brutalną precyzją i uderzających bardzo blisko celu; za blisko, zdecydowanie za blisko, raniąc może nie śmiertelnie, ale boleśnie i irytująco, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Nie było już miejsca, aby się wycofać i... to właśnie na swój sposób stało się kojące. Spłynęło na nią usprawiedliwienie każdego gestu i każdego wypowiedzianego słowa; nie miała do czynienia z kimś równym sobie, z kimś wartym uwagi, więc dlaczego cokolwiek ją powstrzymywało?
- Może naprawdę powinnam krzyczeć – powiedziała suchym tonem, w którym zawisło niewypowiedziane pytanie, groźna sugestia. W końcu ona nic złego nie zrobiła. To on wdarł się do jej pokoju, naruszył jej prywatność. Czyż nie miała prawa się bronić? Narazić na potępieńcze spojrzenie rodziców, ale finalnie cóż więcej mogłoby ją spotkać? - Zawołać kogoś, że w mojej sypialni jest intruz... Czysta krew przeciw skundlonej, ciekawe komu uwierzą? Może w celi znajdziesz kogoś, kto chętnie poczyta ci różne bajki?- retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, bo nie oczekiwała odpowiedzi. Teraz w zasadzie niczego już od niego nie oczekiwała, ani przeprosin za to nagłe wtargnięcie i rozpanoszenie się, ani nawet tego, że wyjdzie i da się zabić jej pierwszemu z brzegu kuzynowi, na którego niewątpliwie wpadłby już po paru krokach. Pozwoliła opanować się wściekłości i z rozkoszą puściła ją samopas, wkładając w zaklęcie tyle niechęci, ile potrafiła zebrać w tych kilku sylabach.
Zdążyła się jeszcze roześmiać, szczerze i zupełnie niekontrolowanie wypuszczając spomiędzy warg rozbawione prychnięcie – bo tak, obrzydliwość wypełniła pokój, ale wszak to były jego klimaty, jego znajome zapachy, czemu więc nie doceniał jej łaski, że przypomniała mu przeszłość i domowe pielesze? - zdążyła odchylić nieco głowę, by spojrzeć na niego z pogardą, zanim zaatakował. Szarpnięcie, uderzenie, brak kontroli nad własnym ciałem, chwila niepewności, czy jego ruch wyrwie jej różdżkę z dłoni; a trzymała ją mocno, wyobrażając sobie jak paznokcie zamiast w drewnie zatapiają się w jego skórze. Cóż, nie tak wyobrażała sobie ten wieczór, kiedy myślała o rozrywce, ale nie mogła narzekać na interesujący punkt kulminacyjny.
- Och – spojrzała na swoją uwięzioną dłoń – no proszę. Nie boisz się dotykać szalonej, obrzydliwej i nijakiej mnie? - zapytała z teatralnością między zgłoskami imitującą niedowierzanie i zaskoczenie. - Tak chciałeś się stąd wydostać, a teraz nie możesz mnie opuścić? – spojrzała wymownie w stronę okna, ale nie podjęła najmniejszej próby wyrwania się z tego uścisku, za to pokręciła głową i pochyliła się odrobinę w jego stronę. W jego oczach widziała uczucie znane sobie aż za dobrze, ale o ile ją samą napełniało siłą i przyjemnością, w jego źrenicach zdawało się zupełnie obce i niepasujące; a przecież musiał w przeszłości nienawidzić. Niemożliwe, aby po tym, co go spotkało, to uczucie było mu nieznane. Więc może się myliła. Może w jego żyłach nienawiść płynęła równie wartko co krew. Może w innych okolicznościach, równie dalekich jak odległe galaktyki w niezbadanej przez nikogo części wszechświata ludzkich losów, mogliby nawet zostać przyjaciółmi.
- Może zagrajmy w pewną grę – zaproponowała nieco znudzonym tonem, jakby zwracała się do młodszego rodzeństwa męczącego ją o wymyślanie kolejnych rozrywek. - W szkole byłeś szybki i zwinny, ciekawe ile z tego pozostało. Policzę do pięciu, zanim zacznę krzyczeć, a w tym czasie dam ci szansę zniknąć – znów skierowała wzrok na okno – o ile potrafisz zsuwać się po rynnach i gzymsach – dodała ze sztucznym niepokojem o jego kondycję. Jednakże byłoby nieprzyjemnie, gdyby spadł na wypielęgnowany żywopłot rosnący obok ściany kamienicy i chroniący prywatność parteru. - Jeden.
Jej rozważania zostały przerwane przez potok kolejnych słów przedzierających się do głowy. Wycelowanych z brutalną precyzją i uderzających bardzo blisko celu; za blisko, zdecydowanie za blisko, raniąc może nie śmiertelnie, ale boleśnie i irytująco, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Nie było już miejsca, aby się wycofać i... to właśnie na swój sposób stało się kojące. Spłynęło na nią usprawiedliwienie każdego gestu i każdego wypowiedzianego słowa; nie miała do czynienia z kimś równym sobie, z kimś wartym uwagi, więc dlaczego cokolwiek ją powstrzymywało?
- Może naprawdę powinnam krzyczeć – powiedziała suchym tonem, w którym zawisło niewypowiedziane pytanie, groźna sugestia. W końcu ona nic złego nie zrobiła. To on wdarł się do jej pokoju, naruszył jej prywatność. Czyż nie miała prawa się bronić? Narazić na potępieńcze spojrzenie rodziców, ale finalnie cóż więcej mogłoby ją spotkać? - Zawołać kogoś, że w mojej sypialni jest intruz... Czysta krew przeciw skundlonej, ciekawe komu uwierzą? Może w celi znajdziesz kogoś, kto chętnie poczyta ci różne bajki?- retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, bo nie oczekiwała odpowiedzi. Teraz w zasadzie niczego już od niego nie oczekiwała, ani przeprosin za to nagłe wtargnięcie i rozpanoszenie się, ani nawet tego, że wyjdzie i da się zabić jej pierwszemu z brzegu kuzynowi, na którego niewątpliwie wpadłby już po paru krokach. Pozwoliła opanować się wściekłości i z rozkoszą puściła ją samopas, wkładając w zaklęcie tyle niechęci, ile potrafiła zebrać w tych kilku sylabach.
Zdążyła się jeszcze roześmiać, szczerze i zupełnie niekontrolowanie wypuszczając spomiędzy warg rozbawione prychnięcie – bo tak, obrzydliwość wypełniła pokój, ale wszak to były jego klimaty, jego znajome zapachy, czemu więc nie doceniał jej łaski, że przypomniała mu przeszłość i domowe pielesze? - zdążyła odchylić nieco głowę, by spojrzeć na niego z pogardą, zanim zaatakował. Szarpnięcie, uderzenie, brak kontroli nad własnym ciałem, chwila niepewności, czy jego ruch wyrwie jej różdżkę z dłoni; a trzymała ją mocno, wyobrażając sobie jak paznokcie zamiast w drewnie zatapiają się w jego skórze. Cóż, nie tak wyobrażała sobie ten wieczór, kiedy myślała o rozrywce, ale nie mogła narzekać na interesujący punkt kulminacyjny.
- Och – spojrzała na swoją uwięzioną dłoń – no proszę. Nie boisz się dotykać szalonej, obrzydliwej i nijakiej mnie? - zapytała z teatralnością między zgłoskami imitującą niedowierzanie i zaskoczenie. - Tak chciałeś się stąd wydostać, a teraz nie możesz mnie opuścić? – spojrzała wymownie w stronę okna, ale nie podjęła najmniejszej próby wyrwania się z tego uścisku, za to pokręciła głową i pochyliła się odrobinę w jego stronę. W jego oczach widziała uczucie znane sobie aż za dobrze, ale o ile ją samą napełniało siłą i przyjemnością, w jego źrenicach zdawało się zupełnie obce i niepasujące; a przecież musiał w przeszłości nienawidzić. Niemożliwe, aby po tym, co go spotkało, to uczucie było mu nieznane. Więc może się myliła. Może w jego żyłach nienawiść płynęła równie wartko co krew. Może w innych okolicznościach, równie dalekich jak odległe galaktyki w niezbadanej przez nikogo części wszechświata ludzkich losów, mogliby nawet zostać przyjaciółmi.
- Może zagrajmy w pewną grę – zaproponowała nieco znudzonym tonem, jakby zwracała się do młodszego rodzeństwa męczącego ją o wymyślanie kolejnych rozrywek. - W szkole byłeś szybki i zwinny, ciekawe ile z tego pozostało. Policzę do pięciu, zanim zacznę krzyczeć, a w tym czasie dam ci szansę zniknąć – znów skierowała wzrok na okno – o ile potrafisz zsuwać się po rynnach i gzymsach – dodała ze sztucznym niepokojem o jego kondycję. Jednakże byłoby nieprzyjemnie, gdyby spadł na wypielęgnowany żywopłot rosnący obok ściany kamienicy i chroniący prywatność parteru. - Jeden.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Powinien się cieszyć, słysząc jej tonie głosie gniew rozpalony jak płomień. Podrzucił iskrę pod stos, widział to w jej oczach, słyszał w wibracjach jej głosu — zbyt dobrze znał się na dźwiękach, by nie poczuć tego na własnej skórze — dla laika zupełnie niesłyszalnego — pulsowania strun głosowych, tak jak drżenia strun na gryfie podczas wykonywania vibrato. Jej głos przeszył go na wskroś, choć nie poniósł za sobą strachu ani żadna innej emocji, którą mógłby chcieć w nim wywołać, a jednak tak samo podsycał płonący w nim ogień. Jej długie jasne włosy, delikatne rysy twarzy, kobiece usta i równie długie rzęsy, co jego własne nie czyniły z niej płatka śniegu, który przypadkiem i niechcąco mógłby popsuć zbyt długo trzymając na rozpostartej dłoni. Przypominała chłopaków, którzy w szkole obnosząc się ze swoją wielkością i doskonałością zaczepiali go na korytarzach, wskazując mu pogardliwie jego miejsce, a to w ich mniemaniu nie było nawet w zakurzonych kątach. Przypominała dzieciaki z ulicy, które naskakiwały na siebie z buzującą w nich żywą agresją. Przypominała mu jego samego, nie raz startującego do większych i silniejszych bez większego powodu w byle idiotycznej manifestacji własnego zdania. Patrzył w jej niebieskie oczy, zupełnie nie przypominające już bryłek lodu, a wzburzone morze, czując w porywie mądrości, że wystarczyło powiedzieć, że słyszał ją wystarczająco dobrze, by zrozumieć, jak bardzo nim wzgardzała; odwrócić się na pięcie i odejść, pozostawiając bestię głodną i niewyżytą. Ale do tych działań owej mądrości mu już brakowało, a może chodziło o wewnętrzną siłę. Zamiast tego poddawał się tym samym emocjom, które miały nad nim władzę w przeciwieństwie do jego nad nimi. I nie potrafił zachować się odpowiednio, nie potrafił jej zgasić, tak samo jak ni potrafił zignorować i zamiast wdawać się w te potyczki znaleźć bezpieczne wyjście. Kąciki ust nie uniosły się drwiąco w odpowiedzi, nie traktował tego jak sukces. Jego celem nie było dotknięcie jej, a nawet wyprowadzenie z równowagi. Parował ataki, nie próbując wznosić z rąk gardy, za którą mógłby się schować. Musiał wyprowadzać własne, jeśli chciał przetrwać, bo ogień w jej oczach zdawał się wysyłać mu jasną informację: dopiero się rozkręcała.
— Więc krzycz — warknął gardłowo, pochylając się w jej stronę jeszcze bardziej, oczy mrużąc mocniej, tak, że pod ściągniętymi mocno brwiami czarne oczy wpatrywały się w nią z wąskich szpar. — Gdybyś chciała tu kogoś ściągnąć, zrobiłabyś to na samym początku, więc nie próbuj mnie straszyć. Nie o krew tu idzie, nie masz pojęcia o tym jaka jest moja. Co jeśli nie różni się niczym od twojej? — Uśmiechnął się perfidnie, wilczo, a przy tym wyrazie twarzy nie miał w sobie nic ładnego i łagodnego. Wspomnienie o celi spowiło jego twarz cieniem, jakby przemknął przez nią ból najprawdziwszych wspomnień. Gdyby nie złość, która go rozpalała, w jego oczach już dawno znalazłyby się łzy, ale nie mogły napłynąć, kiedy tak wiele sił i energii poświęcał na trzymanie się w ryzach, nieruchomo, stabilnie. Ręka świerzbiła go okropnie.— Mam coś, czego ty nigdy nie zdobędziesz. Wolność. Ja mogę mieć swoje fantazje. A ty?— Uniósł brwi z powątpiewaniem, nie odsuwając się nawet o cal. Palce zacisnęły się na jej nadgarstku w żelaznym przegubie, stał krzywo, zwrócony do niej prawym barkiem, ale choć pozycja była mało komfortowa, zastygł w bezruchu.
— Z naszej dwójki to ty brzydzisz się takimi jak ja — szepnął, uśmiechając się kwaśno. Brwi ustąpiły, a pionowa zmarszczka między nimi zniknęła, wyraz twarzy mu złagodniał. Czy nie to właśnie próbowała mu cały czas przekazać? — Ja przywykłem do dotykania ścierwa — odparł z rozbawieniem. Nie obrócił się w stronę okna, choć instynktownie za jej ruchem prawie podążyło ciało. Chciał ją opuścić, ale to już chwilę wcześniej przestało być proste. Kiedy pochyliła się jeszcze bardziej ku niemu, zmniejszając miedzy nimi dystans, grzbiet nosa zmarszczył się odrobinę, jak u psa, który miał obnażyć zęby. Wysłuchał jej propozycji, nie spuszczając z niej wzroku, wyłapując informacje o rynnach i gzymsach. Sugerowała mu, że było wysoko, nie uda mu się zeskoczyć nie łamiąc przy tym nóg. Miał za paskiem różdżkę, ale nigdy dobrowolnie nie rzuciłby się w skok, wiedząc, jak bardzo magia potrafiła go zawodzić. Nie wierzył w swoje umiejętności, nie wierzył w to, że mogła go usłuchać w tak dramatycznej chwili. A więc przyjdzie mu poruszać się po gzymsie. Nie było to dla niego nowe, mimo to wcale nie czuł się spokojniejszy. To zawsze było tak samo szalone i ryzykowne, ale jakie miał wyjście?
Tuż przy linii jej włosów spojrzał na drzwi majaczące za nią, po drugiej stronie pokoju. Ale nie wiedział co go tam czeka, kto mógł mu wyjść naprzeciw. Wyjście z tego pokoju najprostszą drogą nie musiało być najlepszą.
— A więc lubisz się bawić — odpowiedział szybko, zaraz po tym, jak zaczęła odliczać. — Ale coś mi mówi, że nie doliczysz do pięciu zanim kogoś zaalarmujesz kogoś zgrywając przerażoną. Brzmi jak ubaw po pachy — zrobiłaby to tylko po to, by zabawić się jego kosztem. Gdyby wykazał się refleksem nie pozwoliłaby mu zyskać przewagi i odejść jak gdyby nigdy nic. Jego słowa do niej dotarły jakoś. — Zagramy, ale najpierw wypuścisz z dłoni różdżkę, żeby nie wycelować mi w plecy zaklęciem, kiedy tylko wejdę na parapet — nie prosił, zamierzał ją do tego zmusić. Znów skrzyżował z nią spojrzenie. — A jeśli tego nie zrobisz, wyłamie każdą kostkę w twojej dłoni i pokażę ci, jak bawią się w celach z artystami, jakie bajki tam opowiadają na dobranoc — wysyczał przez zaciśnięte zęby, niemalże wciąż czując jak płonęły jego własne dłonie, gdy łamano mu palce raz za razem po to by je uleczyć i znów złamać; jemu, skrzypkowi. Złodziejowi. — Byłaby straszna szkoda, gdybyś nie namalowała już żadnego obrazu — wychrypiał; nie żartował. Ból rozsadzał go do środka, ale dawał mu poczucie siły i przewagi, jakby zbudziła się w nim gwałtowna i nieokiełznana potrzeba zemsty. Tu i teraz, na niej, jako współwinnej tego wszystkiego o czym mu zdążyła powiedzieć. — Lubisz tańczyć? — spytał, ale nie czekając na odpowiedź, odsunął klatkę piersiową i szarpnął rękę, za którą ją mocno trzymał z powrotem w prawą stronę, lewą wspomógł się, próbując zmusić ją do pół piruetu tak, aby pchnąć ją na łóżko twarzą prosto w materac. Czy byłby w stanie ją udusić? W tych emocjach tak. Ale chciał tylko uniemożliwić jej rzucenie zaklęcia, póki nie rozluźni palców prawej dłoni. — Puść różdżkę.
— Więc krzycz — warknął gardłowo, pochylając się w jej stronę jeszcze bardziej, oczy mrużąc mocniej, tak, że pod ściągniętymi mocno brwiami czarne oczy wpatrywały się w nią z wąskich szpar. — Gdybyś chciała tu kogoś ściągnąć, zrobiłabyś to na samym początku, więc nie próbuj mnie straszyć. Nie o krew tu idzie, nie masz pojęcia o tym jaka jest moja. Co jeśli nie różni się niczym od twojej? — Uśmiechnął się perfidnie, wilczo, a przy tym wyrazie twarzy nie miał w sobie nic ładnego i łagodnego. Wspomnienie o celi spowiło jego twarz cieniem, jakby przemknął przez nią ból najprawdziwszych wspomnień. Gdyby nie złość, która go rozpalała, w jego oczach już dawno znalazłyby się łzy, ale nie mogły napłynąć, kiedy tak wiele sił i energii poświęcał na trzymanie się w ryzach, nieruchomo, stabilnie. Ręka świerzbiła go okropnie.— Mam coś, czego ty nigdy nie zdobędziesz. Wolność. Ja mogę mieć swoje fantazje. A ty?— Uniósł brwi z powątpiewaniem, nie odsuwając się nawet o cal. Palce zacisnęły się na jej nadgarstku w żelaznym przegubie, stał krzywo, zwrócony do niej prawym barkiem, ale choć pozycja była mało komfortowa, zastygł w bezruchu.
— Z naszej dwójki to ty brzydzisz się takimi jak ja — szepnął, uśmiechając się kwaśno. Brwi ustąpiły, a pionowa zmarszczka między nimi zniknęła, wyraz twarzy mu złagodniał. Czy nie to właśnie próbowała mu cały czas przekazać? — Ja przywykłem do dotykania ścierwa — odparł z rozbawieniem. Nie obrócił się w stronę okna, choć instynktownie za jej ruchem prawie podążyło ciało. Chciał ją opuścić, ale to już chwilę wcześniej przestało być proste. Kiedy pochyliła się jeszcze bardziej ku niemu, zmniejszając miedzy nimi dystans, grzbiet nosa zmarszczył się odrobinę, jak u psa, który miał obnażyć zęby. Wysłuchał jej propozycji, nie spuszczając z niej wzroku, wyłapując informacje o rynnach i gzymsach. Sugerowała mu, że było wysoko, nie uda mu się zeskoczyć nie łamiąc przy tym nóg. Miał za paskiem różdżkę, ale nigdy dobrowolnie nie rzuciłby się w skok, wiedząc, jak bardzo magia potrafiła go zawodzić. Nie wierzył w swoje umiejętności, nie wierzył w to, że mogła go usłuchać w tak dramatycznej chwili. A więc przyjdzie mu poruszać się po gzymsie. Nie było to dla niego nowe, mimo to wcale nie czuł się spokojniejszy. To zawsze było tak samo szalone i ryzykowne, ale jakie miał wyjście?
Tuż przy linii jej włosów spojrzał na drzwi majaczące za nią, po drugiej stronie pokoju. Ale nie wiedział co go tam czeka, kto mógł mu wyjść naprzeciw. Wyjście z tego pokoju najprostszą drogą nie musiało być najlepszą.
— A więc lubisz się bawić — odpowiedział szybko, zaraz po tym, jak zaczęła odliczać. — Ale coś mi mówi, że nie doliczysz do pięciu zanim kogoś zaalarmujesz kogoś zgrywając przerażoną. Brzmi jak ubaw po pachy — zrobiłaby to tylko po to, by zabawić się jego kosztem. Gdyby wykazał się refleksem nie pozwoliłaby mu zyskać przewagi i odejść jak gdyby nigdy nic. Jego słowa do niej dotarły jakoś. — Zagramy, ale najpierw wypuścisz z dłoni różdżkę, żeby nie wycelować mi w plecy zaklęciem, kiedy tylko wejdę na parapet — nie prosił, zamierzał ją do tego zmusić. Znów skrzyżował z nią spojrzenie. — A jeśli tego nie zrobisz, wyłamie każdą kostkę w twojej dłoni i pokażę ci, jak bawią się w celach z artystami, jakie bajki tam opowiadają na dobranoc — wysyczał przez zaciśnięte zęby, niemalże wciąż czując jak płonęły jego własne dłonie, gdy łamano mu palce raz za razem po to by je uleczyć i znów złamać; jemu, skrzypkowi. Złodziejowi. — Byłaby straszna szkoda, gdybyś nie namalowała już żadnego obrazu — wychrypiał; nie żartował. Ból rozsadzał go do środka, ale dawał mu poczucie siły i przewagi, jakby zbudziła się w nim gwałtowna i nieokiełznana potrzeba zemsty. Tu i teraz, na niej, jako współwinnej tego wszystkiego o czym mu zdążyła powiedzieć. — Lubisz tańczyć? — spytał, ale nie czekając na odpowiedź, odsunął klatkę piersiową i szarpnął rękę, za którą ją mocno trzymał z powrotem w prawą stronę, lewą wspomógł się, próbując zmusić ją do pół piruetu tak, aby pchnąć ją na łóżko twarzą prosto w materac. Czy byłby w stanie ją udusić? W tych emocjach tak. Ale chciał tylko uniemożliwić jej rzucenie zaklęcia, póki nie rozluźni palców prawej dłoni. — Puść różdżkę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 5
'k100' : 5
Nigdy nikogo nie zabiła. Nigdy nawet niczego nie zabiła, nie licząc tych kilku nieszczęsnych sadzonek, których nie udało się jej utrzymać przy życiu i zasuszyła je paskudnie, co niewątpliwie miało dość duży wpływ na jej końcową ocenę z zielarstwa. Niemniej jednak jako miłośniczka filozofii i poszanowania dla natury właśnie w naturalny sposób hołubiła życiu we wszelkiej postaci; nie tylko dlatego, że o życie wypadało dbać i się o troszczyć o ten niesamowity dar wszechświata, bardziej z powodów o wiele bardziej prozaicznych. Panna Crabbe zwyczajnie nie miała potrzeby pozbawiać nikogo i niczego życia, nie odczuwała pociągu do nurzania się w czyimś ostatnim oddechu, nie widziała powodów, dla których warto byłoby sięgać po zakazane zaklęcie lub mniej magiczne środki, aby wyszarpać z ciała duszę i pozwolić mu spocząć na wieki. Niewątpliwie wpływ na to miało po pierwsze wychowanie dziewczyny, w czasie którego nie miała zbyt wielu okazji do poznawania tajników jakiejkolwiek brutalności, dopóki sama brutalność w ostatnich miesiącach nie zapukała do Londynu, po drugie zaś jako urodzona Crabbe miała niejako w żyłach przyswojoną umiejętność maskowania emocji, pragnień i pożądania, skrzętnego ukrywania prawdziwego zdania i przemyśleń pod maską uprzejmego uśmiechu.
Okazja czyniła złodzieja, w jej przypadku brak okazji czynił jej życie spokojnym i beznamiętnym. N i j a k i m, jak raczył wspomnieć intruz, wywołując u niej właśnie tę furę, którą maskowała, czym innym bowiem była samoświadomość swoich słabości i defektów, czym innym zaś wyplucie tej oczywistości w twarz przez kogoś obcego. Owszem, nikogo nie zabiła, co nie znaczyło, że nie mogła o tym myśleć; tak jak teraz, gdy odepchnęła na bok trzeźwość umysłu i skupiła się na przemożnym pragnieniu, aby ukrócić życie tego człowieka. Było to uczucie świeże i nieznane, napawające ją nagłą lekkością, gdy nie musiała już myśleć o niczym innym, zastanawiać się, dywagować, szukać najlepszego wyjścia. Wiedziała, czego pragnie i co chce osiągnąć, więc tylko to się liczyło.
Zaśmiałaby się jeszcze raz, tym razem czyniąc to, o ironio, z ogromną w d z i ę c z n o ś c i ą, że oto ten przybłęda i parias wydostał z niej to cudowanie pragnienie. Mylił się, tak bardzo się mylił, gdy mówił o wolności stojąc jednocześnie w jej pokoju i wręczając jej klucz otwierający złotą klatkę. Czy był świadomy, że jedno zaledwie zaklęcie mogło dzielić go od śmierci, będącej dla Mildred wyzwoleniem z okowów konwenansów wedle których młode damy nie zabijają?
- Naprawdę myślisz, że zależy mi na wolności, którą się chełpisz? - w bólu, ubóstwie i smrodzie, pełnej przeganiania z miejsca na miejsce, w niepewności kolejnego dnia i kolejnej godziny. Taką wolnością chciał ją przekonać, bezwartościową i szybko mijającą, podczas gdy jego śmierć dałaby jej wolność wieczną, bezwarunkową, absolutnie nieograniczoną? Świętość życia trzymanej na uwięzi kilku sylab wypowiadanych jedna za drugą, zielonego światła, błysku w oku, gdy ofiara już wiedziała, że to koniec była o wiele bardziej pociągająca niż możliwość mówienia na głos tego, co się myśli, niż sama możliwość nieskrępowanego myślenia, marzenia fantazjowania. Po wielokroć dałaby sobie założyć niewolnicze kajdany, by tylko zakosztować tej wolności.
Czy to dzisiaj był ten dzień?
Jego palce zaciskające się mocniej na nadgarstku sprawiały jej ból, niezbyt przejmujący, ale wprowadzający dyskomfort w odczuwaniu, wybudzający ją z marzeń o martwym ciele wyściełającym pokój nowym wystrojem. Rzeczywistość powróciła, szarpiąc za nieprzyjemne struny tu i teraz, wygrywając melodię, w której Mildred nie grała pierwszych skrzypiec, ale musiała dzielić swoją solówkę z amatorem. Nie wiedziała, czy trudno byłoby zabić człowieka, ale wiedziała, patrząc teraz na Jamesa zupełnie innymi oczami, że sprawiłoby to jej przyjemność. Tylko że przyjemność należało stopniować; podana na złotej tacy przynosiła chwilową satysfakcję, w małych dawkach mogła trwać nieskończenie długo. Poza tym, zagrała w niej nagle nieznana dotąd nuta, samo p o l o w a n i e mogło być równie potężną rozkoszą. Tak, powinna na niego zapolować. Niech ucieka.
- Proszę bardzo - wymruczała niemal łagodnie, niemal przyjaźnie, jakby szeptała mu na ucho słodki sekret lub obiecywała, że nic złego go nie spotka. Przecież nie zamierzała go skrzywdzić; zraniony nie stanowiłby dobrego celu, nie dałoby jej żadnej satysfakcji dopadnięcie go w pułapce. Poluźniła uścisk palców wbijających się w różdżkę; pozwoliła, by upadła na dywan, potoczyła się pod jej stopę i mocno przycisnęła ją obcasem na wypadek, gdyby chciał się po nią schylić i ją wyrwać.
Niech ucieka.
Daleko.
Okazja czyniła złodzieja, w jej przypadku brak okazji czynił jej życie spokojnym i beznamiętnym. N i j a k i m, jak raczył wspomnieć intruz, wywołując u niej właśnie tę furę, którą maskowała, czym innym bowiem była samoświadomość swoich słabości i defektów, czym innym zaś wyplucie tej oczywistości w twarz przez kogoś obcego. Owszem, nikogo nie zabiła, co nie znaczyło, że nie mogła o tym myśleć; tak jak teraz, gdy odepchnęła na bok trzeźwość umysłu i skupiła się na przemożnym pragnieniu, aby ukrócić życie tego człowieka. Było to uczucie świeże i nieznane, napawające ją nagłą lekkością, gdy nie musiała już myśleć o niczym innym, zastanawiać się, dywagować, szukać najlepszego wyjścia. Wiedziała, czego pragnie i co chce osiągnąć, więc tylko to się liczyło.
Zaśmiałaby się jeszcze raz, tym razem czyniąc to, o ironio, z ogromną w d z i ę c z n o ś c i ą, że oto ten przybłęda i parias wydostał z niej to cudowanie pragnienie. Mylił się, tak bardzo się mylił, gdy mówił o wolności stojąc jednocześnie w jej pokoju i wręczając jej klucz otwierający złotą klatkę. Czy był świadomy, że jedno zaledwie zaklęcie mogło dzielić go od śmierci, będącej dla Mildred wyzwoleniem z okowów konwenansów wedle których młode damy nie zabijają?
- Naprawdę myślisz, że zależy mi na wolności, którą się chełpisz? - w bólu, ubóstwie i smrodzie, pełnej przeganiania z miejsca na miejsce, w niepewności kolejnego dnia i kolejnej godziny. Taką wolnością chciał ją przekonać, bezwartościową i szybko mijającą, podczas gdy jego śmierć dałaby jej wolność wieczną, bezwarunkową, absolutnie nieograniczoną? Świętość życia trzymanej na uwięzi kilku sylab wypowiadanych jedna za drugą, zielonego światła, błysku w oku, gdy ofiara już wiedziała, że to koniec była o wiele bardziej pociągająca niż możliwość mówienia na głos tego, co się myśli, niż sama możliwość nieskrępowanego myślenia, marzenia fantazjowania. Po wielokroć dałaby sobie założyć niewolnicze kajdany, by tylko zakosztować tej wolności.
Czy to dzisiaj był ten dzień?
Jego palce zaciskające się mocniej na nadgarstku sprawiały jej ból, niezbyt przejmujący, ale wprowadzający dyskomfort w odczuwaniu, wybudzający ją z marzeń o martwym ciele wyściełającym pokój nowym wystrojem. Rzeczywistość powróciła, szarpiąc za nieprzyjemne struny tu i teraz, wygrywając melodię, w której Mildred nie grała pierwszych skrzypiec, ale musiała dzielić swoją solówkę z amatorem. Nie wiedziała, czy trudno byłoby zabić człowieka, ale wiedziała, patrząc teraz na Jamesa zupełnie innymi oczami, że sprawiłoby to jej przyjemność. Tylko że przyjemność należało stopniować; podana na złotej tacy przynosiła chwilową satysfakcję, w małych dawkach mogła trwać nieskończenie długo. Poza tym, zagrała w niej nagle nieznana dotąd nuta, samo p o l o w a n i e mogło być równie potężną rozkoszą. Tak, powinna na niego zapolować. Niech ucieka.
- Proszę bardzo - wymruczała niemal łagodnie, niemal przyjaźnie, jakby szeptała mu na ucho słodki sekret lub obiecywała, że nic złego go nie spotka. Przecież nie zamierzała go skrzywdzić; zraniony nie stanowiłby dobrego celu, nie dałoby jej żadnej satysfakcji dopadnięcie go w pułapce. Poluźniła uścisk palców wbijających się w różdżkę; pozwoliła, by upadła na dywan, potoczyła się pod jej stopę i mocno przycisnęła ją obcasem na wypadek, gdyby chciał się po nią schylić i ją wyrwać.
Niech ucieka.
Daleko.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia Mildred
Szybka odpowiedź