Pokój sypialniany
AutorWiadomość
Sypialnia
Łóżko, stoliczek przy którym pisze się listy i toaletka z jej ulubionymi perfumami.
|16 listopada
Jedynym, do czego nadawał się tamtego dnia, nie była pomoc, bo tej nie mógł ofiarować nawet samemu sobie, nie był to obowiązek – bolesny, ciężki i nieprzyjemnie ciążący w żołądku, rozrywający serce bólem i poczuciem kolejnej porażki, jakiej dane mu było stawić czoła, nie był to również sen, gdy to już na jawie jego umysł trawiły piekielne koszmary, wizje oparte na jego najskrytszych lękach. Skacowany i ledwie myślący, z celem jasnym i klarownym, i ścieżką wyznaczoną przez rodowe zobowiązania, którą winien kroczyć absolutnie, bez zająknięcia, bez słowa skargi. Oddać wszystko nazwisku: radości, bojaźnie i wątpliwości. Te ostatnie bywały najbardziej niejasne, a rozwiązania często zbyt skomplikowane, by chciał się na nie porywać. Czasem nie tyle co skomplikowane, jak na wskroś nieprzyjemne, godzące zatrutym ostrzem prosto w pierś, w jego samczą dumę, która uginała się pod jasnym rozkazem ojca. Tego ranka czy nocy... nie pojawił się przed jej drzwiami, aby wypełnić swój obowiązek, aby zacieśnić ich relacje – czy może dorzucić kilka cegiełek do oddzielającego ich masywnego muru – czy prosić o wybaczenie za swą ignorancję. Czekał na nią, bo wiedział, że nie powinna... czego też nie powinna, Caesarze? Być sama? Godzić się ze śmiercią Beatrice w ramionach kochających rodziców i pod czujnym okiem służek, gdy wylewałaby gorzkie łzy rozpaczy i wydawałaby ostatnie urwane tchnienia prosto w pierzynę? Nie chciał, by mierzyła się z tym samotnie. Choć nie wiedział, naprawdę, jak jej pomóc, skoro sam ledwie trzymał się na nogach, gdy sam z trudem łapał oddech wpadając w nienazwaną, wyciskającą mu powietrze z płuc, panikę. Nie należał też do ludzi, którzy winni – czy w ogóle potrafili – przekazywać smutne wieści. Lecz stał tam naprzeciw własnych wątpliwości, mierząc się z samym sobą i naturalną chęcią prędkiej ucieczki, stał okryty ciepłym płaszczem, oparty o ścianę kamienicy. Z oczami podkrążonymi. Przekrwionymi. Włosami znajdującymi się w nienaturalnym dla niego nieładzie. Gładkie, wyperfumowane książątko topiło się we własnych szatach, chowało za grubym szalem i wpatrywało tępo w przestrzeń przed sobą czekając ze ściśniętym sercem, aż się pojawi.
I spojrzy na niego z wyrzutem. Może pytaniem. Gdy będzie starała się poznać w nim człowieka, który nie postradał zmysłów. Zlęknie się? Ucieknie? Zdoła mu zaufać? Pozwoli mu się wytłumaczyć? Nie wiedział i przed tak upodlającym odrzuceniem się krył. I przed jej łzami. Przed jej umykającym z piersi oddechem, martwym nieruchomym ciałem i siną twarzą, spojrzeniem szklanym zwróconym przed siebie. Jakim byłby narzeczonym, gdyby pozwolił jej odejść? Jakim byłby kuzynem? Człowiekiem?, który wpędził do grobu kolejną kobietę pokładającą w nim nadzieje. Czymkolwiek były owe n a d z i e j e. I kimkolwiek miał stać się on, gdy stanie twarzą w twarz z najgorszym koszmarem, który śnił, gdy będzie musiał wypowiedzieć choć słowo i nie spalić się z udręki, ze wstydu, z żałości.
Zmęczone spojrzenie zawisło na dziewczęciu. Nie smutne. Nie strachliwe. Po prostu – zrezygnowane.
-Wiem, że jesteś zmęczona – rozpoczął łagodnie na przywitanie. Zadziwiające, że nie postawił ją w sytuacji bez wyjścia. Nie rozkazał. Nie uznał, że bez zająknięcia uczyni to, co jej niedyskretnie zasugeruje – ale chciałbym wyjaśnić z Tobą pewnie rzeczy– przełknięte z trudem nieśmiałe chciałbym – Znajdziesz dla mnie trochę czasu, Isoldo? - i pytanie, na które nie odpowiedział sobie sam.
Być może oczekiwał, że go odtrąci i zostawi samego na korytarzu. Być może.
Jedynym, do czego nadawał się tamtego dnia, nie była pomoc, bo tej nie mógł ofiarować nawet samemu sobie, nie był to obowiązek – bolesny, ciężki i nieprzyjemnie ciążący w żołądku, rozrywający serce bólem i poczuciem kolejnej porażki, jakiej dane mu było stawić czoła, nie był to również sen, gdy to już na jawie jego umysł trawiły piekielne koszmary, wizje oparte na jego najskrytszych lękach. Skacowany i ledwie myślący, z celem jasnym i klarownym, i ścieżką wyznaczoną przez rodowe zobowiązania, którą winien kroczyć absolutnie, bez zająknięcia, bez słowa skargi. Oddać wszystko nazwisku: radości, bojaźnie i wątpliwości. Te ostatnie bywały najbardziej niejasne, a rozwiązania często zbyt skomplikowane, by chciał się na nie porywać. Czasem nie tyle co skomplikowane, jak na wskroś nieprzyjemne, godzące zatrutym ostrzem prosto w pierś, w jego samczą dumę, która uginała się pod jasnym rozkazem ojca. Tego ranka czy nocy... nie pojawił się przed jej drzwiami, aby wypełnić swój obowiązek, aby zacieśnić ich relacje – czy może dorzucić kilka cegiełek do oddzielającego ich masywnego muru – czy prosić o wybaczenie za swą ignorancję. Czekał na nią, bo wiedział, że nie powinna... czego też nie powinna, Caesarze? Być sama? Godzić się ze śmiercią Beatrice w ramionach kochających rodziców i pod czujnym okiem służek, gdy wylewałaby gorzkie łzy rozpaczy i wydawałaby ostatnie urwane tchnienia prosto w pierzynę? Nie chciał, by mierzyła się z tym samotnie. Choć nie wiedział, naprawdę, jak jej pomóc, skoro sam ledwie trzymał się na nogach, gdy sam z trudem łapał oddech wpadając w nienazwaną, wyciskającą mu powietrze z płuc, panikę. Nie należał też do ludzi, którzy winni – czy w ogóle potrafili – przekazywać smutne wieści. Lecz stał tam naprzeciw własnych wątpliwości, mierząc się z samym sobą i naturalną chęcią prędkiej ucieczki, stał okryty ciepłym płaszczem, oparty o ścianę kamienicy. Z oczami podkrążonymi. Przekrwionymi. Włosami znajdującymi się w nienaturalnym dla niego nieładzie. Gładkie, wyperfumowane książątko topiło się we własnych szatach, chowało za grubym szalem i wpatrywało tępo w przestrzeń przed sobą czekając ze ściśniętym sercem, aż się pojawi.
I spojrzy na niego z wyrzutem. Może pytaniem. Gdy będzie starała się poznać w nim człowieka, który nie postradał zmysłów. Zlęknie się? Ucieknie? Zdoła mu zaufać? Pozwoli mu się wytłumaczyć? Nie wiedział i przed tak upodlającym odrzuceniem się krył. I przed jej łzami. Przed jej umykającym z piersi oddechem, martwym nieruchomym ciałem i siną twarzą, spojrzeniem szklanym zwróconym przed siebie. Jakim byłby narzeczonym, gdyby pozwolił jej odejść? Jakim byłby kuzynem? Człowiekiem?, który wpędził do grobu kolejną kobietę pokładającą w nim nadzieje. Czymkolwiek były owe n a d z i e j e. I kimkolwiek miał stać się on, gdy stanie twarzą w twarz z najgorszym koszmarem, który śnił, gdy będzie musiał wypowiedzieć choć słowo i nie spalić się z udręki, ze wstydu, z żałości.
Zmęczone spojrzenie zawisło na dziewczęciu. Nie smutne. Nie strachliwe. Po prostu – zrezygnowane.
-Wiem, że jesteś zmęczona – rozpoczął łagodnie na przywitanie. Zadziwiające, że nie postawił ją w sytuacji bez wyjścia. Nie rozkazał. Nie uznał, że bez zająknięcia uczyni to, co jej niedyskretnie zasugeruje – ale chciałbym wyjaśnić z Tobą pewnie rzeczy– przełknięte z trudem nieśmiałe chciałbym – Znajdziesz dla mnie trochę czasu, Isoldo? - i pytanie, na które nie odpowiedział sobie sam.
Być może oczekiwał, że go odtrąci i zostawi samego na korytarzu. Być może.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trzydzieści sześć godzin.
Już trzydzieści sześć godzin temu, kiedy Peony układała moje włosy przed wyjściem do pracy, czułam ten dziwny ścisk w żołądku i ucisk w piersi utrudniający oddychanie. Napięcie narastało z każdą kolejną minutą, dziwny rodzaj stresu wżerającego się w każdą komórkę mojego ciała, męczący bardziej niż najcięższy z dyżurów. Po trzydziestu godzinach byłam już tak zmęczona, że powrót do domu wydawał się niemożliwym wysiłkiem. Zasnęłam na kozetce dla pacjentów, przykryta fartuchem.
Sen był ciężki i nieprzyjemny. Czułam jakbym zapadała się niżej i niżej, pochłonięta przez dziwaczną, lepką, ciemną substancję, gęstą jak melasa, nie przepuszczającą żadnego światła. Byłam sama, niczego dookoła, tylko ciemność, narastające poczucie niepokoju i… samotności. Jakby na świecie nie było nikogo poza mną. Przebudziłam się gwałtownie, nagle porwana w górę, zmęczona jeszcze bardziej niż przed zaśnięciem, wytrącona z równowagi. Czegoś mi brakowało, jakbym coś… zgubiła, straciła - gdzieś w głębi duszy wiedziałam o co chodzi, widziałam to kącikiem oka, było gdzieś na końcu języka. Nieustannie nieuchwytne.
Zimny prysznic nie pomógł.
W końcu zdecydowałam się wrócić do domu piechotą, licząc, że chłodne, listopadowe powietrze pomoże mi się otrząsnąć z tego dziwnego stanu. Albo przynajmniej odetchnę nieco głębiej niż w grubych, starych murach szpitala.
Nie pomogło.
Poranna mżawka zwichrzyła mi włosy, grzywka z lekka przykleiła się mi do czoła i miałam wrażenie, że przemarzłam do szpiku kości. Marzyłam o gorącej kąpieli. Herbacie z dodatkiem soku malinowego i cytryny. Miękkim łóżku i lekkiej lekturze, zajmującej myśli. Stały harmonogram ostatnich dwóch tygodni. Marznięcie, nieudolne próby rozgrzania się i równie nieudolne zajęcia czymś niespokojnego umysłu. Jakby całe zimno i rozkojarzenie zaczynało się na serdecznym palcu moim dłoni, rozchodziło się po całym ciele począwszy od zaręczynowego pierścionka, nieustępliwie, niemożliwe do rozproszenia. Nawet ściągnięcie rodowego diamentu nic nie dało. Więc wrócił tam gdzie jego miejsce. Przykuwa wzrok w nieodpowiednich momentach. Nieustannie wytrąca z równowagi.
Ale dzisiaj było inaczej. Gorzej. Dziwniej.
Jakby dopełnieniem całości - twój widok.
Zatrzymuje się w pół kroku, złapana z zaskoczenia, nieprzygotowana na tę wizytę. Rośnie we mnie jakieś poczucie niesprawiedliwości, jeszcze nie złości, jak mogłeś tak bez zapowiedzi pojawić się pod moim domem, miejscem uważanym za bezpieczne, kiedy jestem tak bezbronna, przemoczona i przemarznięta? Nie wyglądasz jakbyś wdał się w kolejną bójkę, z kacem pewnie potrafisz poradzić sobie lepiej ode mnie. Więc co tutaj robisz? Co cię sprowadza?
A potem.
Kolejna niespodzianka. Pytasz mnie o zdanie. Zauważasz moje zmęczenie. Nie decydujesz za mnie, chcesz porozmawiać. Ten dzień robi się coraz dziwniejszy. Nie rozumiem już niczego.
Przygryzam z lekka czerwone usta, niepewnie kiwając głową - W porządku - mówię, trochę za cicho, odkrywając jak bardzo zachrypnięty mam głos, powtarzam więc nieco głośniej, wciąż niepewnie - W porządku - chowam zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza i czekam.
Ostatnio ciągle czekam.
Już trzydzieści sześć godzin temu, kiedy Peony układała moje włosy przed wyjściem do pracy, czułam ten dziwny ścisk w żołądku i ucisk w piersi utrudniający oddychanie. Napięcie narastało z każdą kolejną minutą, dziwny rodzaj stresu wżerającego się w każdą komórkę mojego ciała, męczący bardziej niż najcięższy z dyżurów. Po trzydziestu godzinach byłam już tak zmęczona, że powrót do domu wydawał się niemożliwym wysiłkiem. Zasnęłam na kozetce dla pacjentów, przykryta fartuchem.
Sen był ciężki i nieprzyjemny. Czułam jakbym zapadała się niżej i niżej, pochłonięta przez dziwaczną, lepką, ciemną substancję, gęstą jak melasa, nie przepuszczającą żadnego światła. Byłam sama, niczego dookoła, tylko ciemność, narastające poczucie niepokoju i… samotności. Jakby na świecie nie było nikogo poza mną. Przebudziłam się gwałtownie, nagle porwana w górę, zmęczona jeszcze bardziej niż przed zaśnięciem, wytrącona z równowagi. Czegoś mi brakowało, jakbym coś… zgubiła, straciła - gdzieś w głębi duszy wiedziałam o co chodzi, widziałam to kącikiem oka, było gdzieś na końcu języka. Nieustannie nieuchwytne.
Zimny prysznic nie pomógł.
W końcu zdecydowałam się wrócić do domu piechotą, licząc, że chłodne, listopadowe powietrze pomoże mi się otrząsnąć z tego dziwnego stanu. Albo przynajmniej odetchnę nieco głębiej niż w grubych, starych murach szpitala.
Nie pomogło.
Poranna mżawka zwichrzyła mi włosy, grzywka z lekka przykleiła się mi do czoła i miałam wrażenie, że przemarzłam do szpiku kości. Marzyłam o gorącej kąpieli. Herbacie z dodatkiem soku malinowego i cytryny. Miękkim łóżku i lekkiej lekturze, zajmującej myśli. Stały harmonogram ostatnich dwóch tygodni. Marznięcie, nieudolne próby rozgrzania się i równie nieudolne zajęcia czymś niespokojnego umysłu. Jakby całe zimno i rozkojarzenie zaczynało się na serdecznym palcu moim dłoni, rozchodziło się po całym ciele począwszy od zaręczynowego pierścionka, nieustępliwie, niemożliwe do rozproszenia. Nawet ściągnięcie rodowego diamentu nic nie dało. Więc wrócił tam gdzie jego miejsce. Przykuwa wzrok w nieodpowiednich momentach. Nieustannie wytrąca z równowagi.
Ale dzisiaj było inaczej. Gorzej. Dziwniej.
Jakby dopełnieniem całości - twój widok.
Zatrzymuje się w pół kroku, złapana z zaskoczenia, nieprzygotowana na tę wizytę. Rośnie we mnie jakieś poczucie niesprawiedliwości, jeszcze nie złości, jak mogłeś tak bez zapowiedzi pojawić się pod moim domem, miejscem uważanym za bezpieczne, kiedy jestem tak bezbronna, przemoczona i przemarznięta? Nie wyglądasz jakbyś wdał się w kolejną bójkę, z kacem pewnie potrafisz poradzić sobie lepiej ode mnie. Więc co tutaj robisz? Co cię sprowadza?
A potem.
Kolejna niespodzianka. Pytasz mnie o zdanie. Zauważasz moje zmęczenie. Nie decydujesz za mnie, chcesz porozmawiać. Ten dzień robi się coraz dziwniejszy. Nie rozumiem już niczego.
Przygryzam z lekka czerwone usta, niepewnie kiwając głową - W porządku - mówię, trochę za cicho, odkrywając jak bardzo zachrypnięty mam głos, powtarzam więc nieco głośniej, wciąż niepewnie - W porządku - chowam zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza i czekam.
Ostatnio ciągle czekam.
Pytał i nie oczekiwał odpowiedzi, na którą zresztą n i e zasługiwał. Choć nie dopuszczał do siebie myśli, że c o ś - w tym właśnie ona - mogłoby nie należeć do niego, mogłoby sprzeciwiać się jego książęcej woli i uciekać przed złotymi szeptanymi w półmroku obietnicami. Mimo to nie rozkazał, nie narzucił jej własnej woli, nie wtargnął do jej domu i nie postanowił, że oto zakopują teraz oboje topór wojenny. Pozwolił, by zadecydowała, czy jest gotowa, choć miał nadzieję, że nie jest, gdyż i on nie był gotowy. Nie wiedział nawet, jak mógłby obrać w słowa coś tak banalnego jak śmierć, jak ująć to w zdaniu, które nie rozorze jej od środka, nie przeszyje niepojętnym bólem i nie zabije. Nie udusi. Nie zniszczy. Nie wiedział. Chciał odjąć jej cierpienia, z którym sam się mierzył, zabrać od niej pustkę, jaka paradoksalnie wypełni jej niedoświadczone dziewczęce serce. Czy straciła kiedyś kogoś t a k bliskiego? Znała to straszliwe uczucie? Tę świadomość, że ona odeszła. Na zawsze. Nie wróci. Rankiem nie będzie plątać się i wiercić w pościeli, gdy ty nieprzytomnie zwleczesz się z łóżka. Nie pożegna cię słodkim uśmiechem, gdy będziesz wychodził do pracy i nie założy kosmyka czarnych loków za ucho z troską i lękiem czającym się w ciemnym odbiciu jej tęczówek. I nie będzie czekać. A ty nie będziesz miał do kogo wracać, bo nikt nie powita cię u drzwi nad ranem lub będzie udawał, że śpi, gdy wrócisz nocą niespodziewanie.
Co ty stracisz, Isoldo? Co s t r a c i ł a ś? Co oboje straciliśmy?
Lecz nie zjawił się tutaj, by tkwić przed nią w swej kalekiej postaci marnego obrońcy, przyszłego nieudolnego męża i człowieka, który zrujnuje jej życie. Choć czuł się źle. Skacowany, obolały i zlękniony. Strach przed nieznaną przyszłością, przed stratą dotkliwszą po stokroć. Nie wiedział, w jak niedługim czasie będzie mu dane chować ukochaną siostrę czy żegnać udręczoną żonę. Nie wiedział też, jak temu zapobiec, bo choć lat trzydzieści stąpał po tej ziemi, nadal nie znalazł recepty na sukces, który zdawałoby się, że osiągnął. Dwójka zdrowych synów, pieniądze wysypujących się z przepchanych kieszeni czy kobiety grzejące jego obolałe serce. R o d z i n a, która zawsze jest najważniejsza. Niepełna, ale szczęśliwa. Żyjąca w ogrodzonym przed resztą świata onirycznym światku. Lecz ciągle zdarzało się coś, co burzyło harmonię. Sztorm przewracający wyremontowane, zalepione stateczki, porywający je na dno. Tragiczna śmierć Marie i malutkiej Celeste, porwanie Evandry. Zdrada Diany. Śmierć Beatrice.
Nie potrafił uratować nawet siebie. Jakim więc cudem miał odjąć choć odrobinę bólu, skoro jego własny sprowadzał go do alkoholowego upodlającego parteru?
-W porządku – powtórzył za nią nieświadomie, chrapliwie. Odchrząknął, otworzył drzwi i pozwolił, by weszła do środka. Kolejno zdjął z jej ramion płaszcz i odwiesiwszy go, pozwolił by niewiedza poprowadziła ich oboje do jej sypialni. Nie przejął się t y m. To nie było istotne, że narusza jej sferę osobistą, że popełnia karygodne foux pas, gdy pozwala emocjom przejąć nad sobą władzę, gdy rzuca szorstko, tak różnie od miękkiej poprzedniej uległości – Usiądź.
Na łóżku. Przy toaletce. Gdziekolwiek. Nieistotne.
Zdjął własne okrycie dosyć nerwowo chodząc po pokoju, szarpał się z szalikiem, który zarzucił na krzesło zarówno jak i płaszcz. Miotał się po pomieszczeniu jak dzikie zwierzę w klatce chcąc się uwolnić. Uciec. Znów ucieczka – ileż to jeszcze razy będziesz umykał? Ile, głupcze?
-Tak mi przykro – wydusił w końcu, żałośnie, inaczej, jak gdyby zaraz upaść miał u jej stóp i rozpłakać się do jej kolan.
Przykro. Bo musisz (my musimy) to znosić. Bo czeka cię tak wiele złego. Bo zaraz rozbiję twój świat na tysiące kawałeczków. Nasz świat. To już nie są tylko j e j problemy, nie mogą być. Niebawem rozpoczną wspólne życie, niebawem ich drogi połączą się nieprzerwanie i nie będzie mógł już uciekać. Jak wówczas, gdy j ą zostawił. Gdy pożegnał ją we wściekłości i nienawiści. Szarpała nim ta sama niszczycielska siła, która pchała go w jej kierunku, która rozpalała w nim furię skierowaną przeciwko niej. Lecz nie zbliżył się, by potrząsnąć kruchym ciałem, zacisnąć dłonie władczo na jej ramionach i zdominować, by znów ukarać za niepopełnione zbrodnie. Uklęknął jednak przed nią swoimi dłońmi odnajdując jej dłonie, ni to łagodnie, ni to histerycznie. Serce łomotało szaleńczo, gdy spoglądał na nią ze strachem. Przepraszając.
-Tak mi przykro – powtórzył głucho, tym razem w ich splecione palce. Jej kolana? Nieistotne. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Po prostu – Bea zmarła – wymamrotał niewyraźnie ze ściśniętym gardłem – wczoraj wieczorem – nie wiedział, czemu powtarzał uparcie, jak gdyby to miało pomóc – Tak mi przykro.
Co ty stracisz, Isoldo? Co s t r a c i ł a ś? Co oboje straciliśmy?
Lecz nie zjawił się tutaj, by tkwić przed nią w swej kalekiej postaci marnego obrońcy, przyszłego nieudolnego męża i człowieka, który zrujnuje jej życie. Choć czuł się źle. Skacowany, obolały i zlękniony. Strach przed nieznaną przyszłością, przed stratą dotkliwszą po stokroć. Nie wiedział, w jak niedługim czasie będzie mu dane chować ukochaną siostrę czy żegnać udręczoną żonę. Nie wiedział też, jak temu zapobiec, bo choć lat trzydzieści stąpał po tej ziemi, nadal nie znalazł recepty na sukces, który zdawałoby się, że osiągnął. Dwójka zdrowych synów, pieniądze wysypujących się z przepchanych kieszeni czy kobiety grzejące jego obolałe serce. R o d z i n a, która zawsze jest najważniejsza. Niepełna, ale szczęśliwa. Żyjąca w ogrodzonym przed resztą świata onirycznym światku. Lecz ciągle zdarzało się coś, co burzyło harmonię. Sztorm przewracający wyremontowane, zalepione stateczki, porywający je na dno. Tragiczna śmierć Marie i malutkiej Celeste, porwanie Evandry. Zdrada Diany. Śmierć Beatrice.
Nie potrafił uratować nawet siebie. Jakim więc cudem miał odjąć choć odrobinę bólu, skoro jego własny sprowadzał go do alkoholowego upodlającego parteru?
-W porządku – powtórzył za nią nieświadomie, chrapliwie. Odchrząknął, otworzył drzwi i pozwolił, by weszła do środka. Kolejno zdjął z jej ramion płaszcz i odwiesiwszy go, pozwolił by niewiedza poprowadziła ich oboje do jej sypialni. Nie przejął się t y m. To nie było istotne, że narusza jej sferę osobistą, że popełnia karygodne foux pas, gdy pozwala emocjom przejąć nad sobą władzę, gdy rzuca szorstko, tak różnie od miękkiej poprzedniej uległości – Usiądź.
Na łóżku. Przy toaletce. Gdziekolwiek. Nieistotne.
Zdjął własne okrycie dosyć nerwowo chodząc po pokoju, szarpał się z szalikiem, który zarzucił na krzesło zarówno jak i płaszcz. Miotał się po pomieszczeniu jak dzikie zwierzę w klatce chcąc się uwolnić. Uciec. Znów ucieczka – ileż to jeszcze razy będziesz umykał? Ile, głupcze?
-Tak mi przykro – wydusił w końcu, żałośnie, inaczej, jak gdyby zaraz upaść miał u jej stóp i rozpłakać się do jej kolan.
Przykro. Bo musisz (my musimy) to znosić. Bo czeka cię tak wiele złego. Bo zaraz rozbiję twój świat na tysiące kawałeczków. Nasz świat. To już nie są tylko j e j problemy, nie mogą być. Niebawem rozpoczną wspólne życie, niebawem ich drogi połączą się nieprzerwanie i nie będzie mógł już uciekać. Jak wówczas, gdy j ą zostawił. Gdy pożegnał ją we wściekłości i nienawiści. Szarpała nim ta sama niszczycielska siła, która pchała go w jej kierunku, która rozpalała w nim furię skierowaną przeciwko niej. Lecz nie zbliżył się, by potrząsnąć kruchym ciałem, zacisnąć dłonie władczo na jej ramionach i zdominować, by znów ukarać za niepopełnione zbrodnie. Uklęknął jednak przed nią swoimi dłońmi odnajdując jej dłonie, ni to łagodnie, ni to histerycznie. Serce łomotało szaleńczo, gdy spoglądał na nią ze strachem. Przepraszając.
-Tak mi przykro – powtórzył głucho, tym razem w ich splecione palce. Jej kolana? Nieistotne. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Po prostu – Bea zmarła – wymamrotał niewyraźnie ze ściśniętym gardłem – wczoraj wieczorem – nie wiedział, czemu powtarzał uparcie, jak gdyby to miało pomóc – Tak mi przykro.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie jestem gotowa.
Cała ta sytuacja przypomina trochę surrealistyczny sen - i czuje się jak we śnie, dziwnie ogłuszona, znieczulona. Mam wrażenie jakby świat płynął gdzieś obok mnie kiedy daję wprowadzić się do własnego mieszkania, kiedy ściągasz mój przemoczony płaszcz, kiedy gestem dłoni odprawiam Peony, kiedy zamykają się drzwi m o j e j sypialni, miejsca, w którym nie powinno cię być - a jednak twoja obecność wcale nie razi, nie przeszkadza, nie jeży mi włosów na głowie. Może dlatego, że wydaje się tak nierzeczywista, nie z tego świata.
Czy patrząc na ten moment z perspektywy czasu przypomnę sobie więcej szczegółów? Zauważę znaki wskazujące na nadejście tej chwili? Wyśmieję się za naiwność?
Przecież na samym początku jestem przekonana, że przyszedłeś… przeprosić.
Sama myśl wydaje się irracjonalna i nie możliwa do pojęcia, ale kiedy każesz mi usiąść, a potem, klęcząc, mówisz jak mi przykro - przez chwilę, tę cudowną, ostatnią chwilę nieświadomości jestem przekonana, że mnie przepraszasz. Cały ten wcześniejszy niepokój, ta dziwna wizyta, deszcz, zmęczenie, twoje przekrwione oczy, nieświeże ubranie i zapach wczorajszego alkoholu, mój ścisk żołądka - że to o przeprosiny właśnie chodzi, o chęć zakopania wojennego toporu, o odpowiedź na pytanie które zadałam ci kilka dni temu, kiedy to z niezrozumiałym dla mnie gniewem zostawiłeś mnie całkiem samą w zimnej loży.
Ostatnia chwila normalności. Ostatnia chwila niewinnej części mojego życia.
Do tej pory nie straciłam nikogo, nie ostatecznie - ludzie przychodzili i odchodzili z mojego życia, zostawiali po sobie lepsze czy gorsze wspomnienia, kilka blizn, kilka wydarzeń, które mnie ukształtowały. W tym jednym przypadku miałam ogromne szczęście, śmierć nikogo mi nie zabrała. Rodziców, braci, najbliższych sercu przyjaciółek - porwano Doreę, porwano Evandrę, szukałam obydwóch przez czas zbyt długiej rozłąki, ale zawsze wiedziałam, że żyją, że wrócą do mnie, do nas, że to nie jest ostateczne pożegnanie.
Nie potrafię. Nie potrafię się żegnać.
Bea zmarła.
Wczoraj wieczorem.
Nieświadomie wydobywa się z mojego gardła zwierzęce, bezrozumne łkanie - a umysł zamyka się na zewnętrzne bodźce, nieprzystosowany, nie przygotowany na przyjęcie tak wielkiego bólu, na zrozumienie straty, nie przyjmuje tych słów do świadomości. Nie, to niemożliwe. Nie to niemożliwe. Nie! To niemożliwe! Nie, to przecież niemożliwe, nie, to nie jest możliwe, nie - to niemożliwe. Nietoniemożliwenietoniemożliwenietoniemożliwe. Nie.
Przecież dobrze wiem, że tak. To co nieuchwytne przez ostatnie godziny, majaczące gdzieś w kąciku oka, chowające się na końcu języka - przecież wiedziałam przez ten cały czas, przecież czułam, że czegoś brakuje, czułam tę narastającą ciemność, dziurę gdzieś w środku mnie, zimno rozlewające się wnętrznościach. Ten ucisk w piersi. Ta wyrwa w sercu.
Nie. To niemożliwe. Nie, niemożliwe. To niemożliwe. Nie, to nie jest możliwe, nie! Nie! Toniemożliwenietoniemożliwenietoniemożliwenienienienienietoniemożliwenietoniemożliwe.
Tracę kontakt ze światem zewnętrznym na nie wiem jak długo, nie wiem czy wciąż krzyczę czy może łzy płyną mi po policzkach - czy może siedzę nieruchomo, wpatrując się tępo w przestrzeń pustym wzrokiem. To co na zewnątrz nie istnieje, mój umysł się wyłączył, nie potrafi tego objąć, nie chcę tego objąć, bo kiedy zrozumiem znaczenie tych kilku słów, kiedy dopuszczę je do świadomości - to będzie znaczyło, że Beatrice nie ma już ze mną.
I to jest moja wina.
Czy ja jeszcze oddycham?
Może przestać. Po co oddychać. Po co, lepiej się zatrzymać. Poddać chaosowi, nie dopuścić tego całego bólu, odciąć się od tego co na zewnątrz, już nie wrócić. Nie oddychać. Palący ucisk w płucach będzie boleć znacznie mniej niż świadomość… świadomość…
Nie. To niemożliwe. Nie, to niemożliwe. Nie, to nie jest możliwe. Nie! Toniemożliwetoniejestmożliwetoniemożliwetoniejestprawda - to nie jest prawda.
- To moja wina.
Cała ta sytuacja przypomina trochę surrealistyczny sen - i czuje się jak we śnie, dziwnie ogłuszona, znieczulona. Mam wrażenie jakby świat płynął gdzieś obok mnie kiedy daję wprowadzić się do własnego mieszkania, kiedy ściągasz mój przemoczony płaszcz, kiedy gestem dłoni odprawiam Peony, kiedy zamykają się drzwi m o j e j sypialni, miejsca, w którym nie powinno cię być - a jednak twoja obecność wcale nie razi, nie przeszkadza, nie jeży mi włosów na głowie. Może dlatego, że wydaje się tak nierzeczywista, nie z tego świata.
Czy patrząc na ten moment z perspektywy czasu przypomnę sobie więcej szczegółów? Zauważę znaki wskazujące na nadejście tej chwili? Wyśmieję się za naiwność?
Przecież na samym początku jestem przekonana, że przyszedłeś… przeprosić.
Sama myśl wydaje się irracjonalna i nie możliwa do pojęcia, ale kiedy każesz mi usiąść, a potem, klęcząc, mówisz jak mi przykro - przez chwilę, tę cudowną, ostatnią chwilę nieświadomości jestem przekonana, że mnie przepraszasz. Cały ten wcześniejszy niepokój, ta dziwna wizyta, deszcz, zmęczenie, twoje przekrwione oczy, nieświeże ubranie i zapach wczorajszego alkoholu, mój ścisk żołądka - że to o przeprosiny właśnie chodzi, o chęć zakopania wojennego toporu, o odpowiedź na pytanie które zadałam ci kilka dni temu, kiedy to z niezrozumiałym dla mnie gniewem zostawiłeś mnie całkiem samą w zimnej loży.
Ostatnia chwila normalności. Ostatnia chwila niewinnej części mojego życia.
Do tej pory nie straciłam nikogo, nie ostatecznie - ludzie przychodzili i odchodzili z mojego życia, zostawiali po sobie lepsze czy gorsze wspomnienia, kilka blizn, kilka wydarzeń, które mnie ukształtowały. W tym jednym przypadku miałam ogromne szczęście, śmierć nikogo mi nie zabrała. Rodziców, braci, najbliższych sercu przyjaciółek - porwano Doreę, porwano Evandrę, szukałam obydwóch przez czas zbyt długiej rozłąki, ale zawsze wiedziałam, że żyją, że wrócą do mnie, do nas, że to nie jest ostateczne pożegnanie.
Nie potrafię. Nie potrafię się żegnać.
Bea zmarła.
Wczoraj wieczorem.
Nieświadomie wydobywa się z mojego gardła zwierzęce, bezrozumne łkanie - a umysł zamyka się na zewnętrzne bodźce, nieprzystosowany, nie przygotowany na przyjęcie tak wielkiego bólu, na zrozumienie straty, nie przyjmuje tych słów do świadomości. Nie, to niemożliwe. Nie to niemożliwe. Nie! To niemożliwe! Nie, to przecież niemożliwe, nie, to nie jest możliwe, nie - to niemożliwe. Nietoniemożliwenietoniemożliwenietoniemożliwe. Nie.
Przecież dobrze wiem, że tak. To co nieuchwytne przez ostatnie godziny, majaczące gdzieś w kąciku oka, chowające się na końcu języka - przecież wiedziałam przez ten cały czas, przecież czułam, że czegoś brakuje, czułam tę narastającą ciemność, dziurę gdzieś w środku mnie, zimno rozlewające się wnętrznościach. Ten ucisk w piersi. Ta wyrwa w sercu.
Nie. To niemożliwe. Nie, niemożliwe. To niemożliwe. Nie, to nie jest możliwe, nie! Nie! Toniemożliwenietoniemożliwenietoniemożliwenienienienienietoniemożliwenietoniemożliwe.
Tracę kontakt ze światem zewnętrznym na nie wiem jak długo, nie wiem czy wciąż krzyczę czy może łzy płyną mi po policzkach - czy może siedzę nieruchomo, wpatrując się tępo w przestrzeń pustym wzrokiem. To co na zewnątrz nie istnieje, mój umysł się wyłączył, nie potrafi tego objąć, nie chcę tego objąć, bo kiedy zrozumiem znaczenie tych kilku słów, kiedy dopuszczę je do świadomości - to będzie znaczyło, że Beatrice nie ma już ze mną.
I to jest moja wina.
Czy ja jeszcze oddycham?
Może przestać. Po co oddychać. Po co, lepiej się zatrzymać. Poddać chaosowi, nie dopuścić tego całego bólu, odciąć się od tego co na zewnątrz, już nie wrócić. Nie oddychać. Palący ucisk w płucach będzie boleć znacznie mniej niż świadomość… świadomość…
Nie. To niemożliwe. Nie, to niemożliwe. Nie, to nie jest możliwe. Nie! Toniemożliwetoniejestmożliwetoniemożliwetoniejestprawda - to nie jest prawda.
- To moja wina.
Poruszony. Roztrzęsiony. Ściskający jej dłonie i wtulający w nie swe czoło – taki oto tchórz, który nie potrafi spojrzeć jej prosto w oczy przestraszony drgawkami, które wstrząsnęły dziewczęcym ciałem, czy nienaturalnym, animalistycznym szlochem. Nie potrafił pocieszać, przepraszać, nie potrafił koić bólu, gdy sam był spętany jego więzami. Nie potrafił stawiać czoła – nieważne, czy problemom, czy tragedii, która roztrzaskuje jego pielęgnowany, budowany z trudem bajkowy światek, czy roztrzęsionej narzeczonej, która tu i teraz potrzebuje go najbardziej, choć pewien był, że bezpieczniej czułaby się w ramionach któregoś z braci. Jego obowiązkiem było stanowienie dla niej (co prawda chwiejnego i niestabilnego) oparcia. Winien był zmierzyć się z tym, co ją (ich) spotkało, winien wziąć na siebie to wszystko, co przygniata jej kruche ciało do ziemi, co wyciska z jej piersi ostatnie oddechy, lecz zdawałoby się, że jeszcze trochę ciężaru, a sam rozsypie się u jej stóp. Bał się okrutnie jej własnego strachu, niedowierzania, a potem histerii, gdy uświadomi ją, że to prawda, że tak się stało.
Bał się, prawdziwie się bał. Jak dziecko.
Z tym więc strachem, drżącymi ustami i szklącymi się oczyma podniósł twarz na dźwięk jej głosu nie do końca rozumiejąc, do czego zmierza, o co chodzi i, na merlina, dlaczego. Nie pytał jednak, nie potrafiłby zapytać, ująć ów pytania w niezdarne słowa – brzmiące żałośnie, dziwacznie, całkowicie n i e m ę s k o.
Och, moja piękna, moja słodka narzeczono. Ile by dał, by wziąć to, odebrać jej to wszystko, ten ból, tę tragedię przypisać sobie. Po raz kolejny. Ile by dał, by wyrwać jej z piersi ten straszliwy szloch, by uciszyć ją dla własnego spokoju i nie wiedział doprawdy, co byłoby gorsze: oglądać jak cierpi czy cierpieć za nią. Jak męczennik, w imię ofiary, których nigdy nie składał i na które się nie porywał w swoim wesołym egoizmie. Pewnego razu podjął jednak zobowiązującą go do wierności i wyrzeczeń decyzję – siedziała przed nim, właśnie owa nagroda dziwacznego układu, na jaki się zgodził. Jego zdobycz, za której posiadanie płacił będzie ogromną cenę.
-Nie – odpowiedział nadzwyczaj stanowczo a jednocześnie tak... swobodnie. Nie wiedział, czemu i komu zaprzecza, lecz był pewien, że to nieprawda – oddychaj – rzucił tylko z ślepej obawie – oddychaj – powtórzył silniej zaciskając dłonie na jej własnych drobniejszych i kruchych – niczyja – zlepek słów, które tylko dla ich obojga stanowią jakiś sens – niczyja wina – ani jego, ani jej, ani Bastiana, który wyjechał. To choroba ją zabrała, przeklęte diabelstwo, którego widmo wisiało także nad jego ukochaną Evandrą – nie myśl tak – i choć głos miał twardy, to nic nie dało się rozumieć, a słowa rzucał tak nieprzemyślanie, chaotycznie i spontanicznie, że sam miał problem, by się w nich odnaleźć. Nie wiedział nawet kiedy jego lewa dłoń spoczęła na jej poliku ścierając samotną łzę, ujmując drobną twarzyczkę i zwracając ją w swoim kierunku. By spojrzała mu prosto w równie przeszklone, pełne szaleństwa oczy – Oddychasz? Mów do mnie.
Bał się, prawdziwie się bał. Jak dziecko.
Z tym więc strachem, drżącymi ustami i szklącymi się oczyma podniósł twarz na dźwięk jej głosu nie do końca rozumiejąc, do czego zmierza, o co chodzi i, na merlina, dlaczego. Nie pytał jednak, nie potrafiłby zapytać, ująć ów pytania w niezdarne słowa – brzmiące żałośnie, dziwacznie, całkowicie n i e m ę s k o.
Och, moja piękna, moja słodka narzeczono. Ile by dał, by wziąć to, odebrać jej to wszystko, ten ból, tę tragedię przypisać sobie. Po raz kolejny. Ile by dał, by wyrwać jej z piersi ten straszliwy szloch, by uciszyć ją dla własnego spokoju i nie wiedział doprawdy, co byłoby gorsze: oglądać jak cierpi czy cierpieć za nią. Jak męczennik, w imię ofiary, których nigdy nie składał i na które się nie porywał w swoim wesołym egoizmie. Pewnego razu podjął jednak zobowiązującą go do wierności i wyrzeczeń decyzję – siedziała przed nim, właśnie owa nagroda dziwacznego układu, na jaki się zgodził. Jego zdobycz, za której posiadanie płacił będzie ogromną cenę.
-Nie – odpowiedział nadzwyczaj stanowczo a jednocześnie tak... swobodnie. Nie wiedział, czemu i komu zaprzecza, lecz był pewien, że to nieprawda – oddychaj – rzucił tylko z ślepej obawie – oddychaj – powtórzył silniej zaciskając dłonie na jej własnych drobniejszych i kruchych – niczyja – zlepek słów, które tylko dla ich obojga stanowią jakiś sens – niczyja wina – ani jego, ani jej, ani Bastiana, który wyjechał. To choroba ją zabrała, przeklęte diabelstwo, którego widmo wisiało także nad jego ukochaną Evandrą – nie myśl tak – i choć głos miał twardy, to nic nie dało się rozumieć, a słowa rzucał tak nieprzemyślanie, chaotycznie i spontanicznie, że sam miał problem, by się w nich odnaleźć. Nie wiedział nawet kiedy jego lewa dłoń spoczęła na jej poliku ścierając samotną łzę, ujmując drobną twarzyczkę i zwracając ją w swoim kierunku. By spojrzała mu prosto w równie przeszklone, pełne szaleństwa oczy – Oddychasz? Mów do mnie.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Może to kara?
Co się myśli w takich chwilach, że to kara. Więc może to kara. Za moją dumę, pychę, za moje wygrażanie się całemu światu - i brak potwierdzenia czynem butnych słów. Kara za opieszałość, za brak wiedzy, może to kara.
A może to wcale się nie stało. Nie stało, Caesar się myli, nic takiego nie miało miejsca. To inna Bea zmarła, nie moja, a on tylko usłyszał coś jednym uchem w Dziurawym Kotle, zalewając się w trupa. Tak jest. To nie jest prawda. To nie może być prawda. Napiszę do niej zaraz list, albo nie list, wstanę i pójdę, wpadnę na herbatę, opowiem jej całą historię - będziemy się śmiać do rozpuku. Bo przecież to idiotyczna historia. Bea nie żyje i nie zatrzymał się świat, tak nie może być.
Cichy głos z tyłu głowy, ten zimny i racjonalny głos lekarza mówi mi - pierwszy etap żałoby, zaprzeczenie.
Niech się zamknie, nie wierzę mu. Nie jestem jakimś tam pacjentem, jestem Isoldą Bulstrode - a mówimy o Beatrice Nott, pięknej, niezłomnej, niezniszczalnej Beatrice Nott.
Czuję ucisk w klatce piersiowej, płuca zaczynają palić.
To moja wina.
Oddychaj.
A może ja nie chcę oddychać? Nie i już. Skoro nie ma Beatrice - to ja nie chcę. Ja nie chcę.
A może ja nie chcę oddychać dopóki nie powiesz mi prawdy. To żart. Paskudna próba zemsty za ostatnie rozstanie. Chcesz sprawdzić czy są we mnie jakieś uczucia. Albo pokazać mi jak to jest stracić najbliższą osobę bym więcej nie wymagała od ciebie niemożliwego. Dobrze - już wiem. I zastanawiam się jakim cudem ty oddychasz. Jakim cudem znajdujesz w sobie siły żeby złapać oddech, ja ich nie mam. Ja nie chcę.
Oddychaj.
Ale po co? Po co? Żeby czekać na kolejną śmierć? Lorne, Parysa, Evandry? Maire? Twoją? Nie chcę - ja nie chcę, wolę już teraz, ciemność, skończy się, nie będę musiała wcale się godzić z faktem, że nie ma już Beatrice.
I kiedy już postanawiam - postanawiam, że nie będę oddychać, zwracasz moją twarz w swoim kierunku.
I już postanowiłam - ale co z tobą?
Zostaniesz sam. Ze śmiercią Marianny, Beatrice, moją. Nie chcę cię zostawiać cię samego. Nie z tym całym balastem, poczuciem odpowiedzialności, szaleństwem. Przecież już prawie obiecałam, że w zdrowiu i w chorobie. Przecież już prawie obiecałam, że jeżeli masz stracić zmysły, to ja razem z tobą.
Prawie przyrzekłam.
Więc biorę wdech. Wydech. Wyciągam rękę, opieram dłoń o twoją pierś, próbuje wyrównać oddech. Wdech i wydech. Tak jak ty. Wdech. Wydech. Wdech.
I wydech.
Mów do mnie?
- Nie wiem co - mówić, robić - Zimno mi - zsuwam się z łóżka żeby być trochę bliżej ciebie, potrzebuje się schować, mogę w twoich ramionach?
Co się myśli w takich chwilach, że to kara. Więc może to kara. Za moją dumę, pychę, za moje wygrażanie się całemu światu - i brak potwierdzenia czynem butnych słów. Kara za opieszałość, za brak wiedzy, może to kara.
A może to wcale się nie stało. Nie stało, Caesar się myli, nic takiego nie miało miejsca. To inna Bea zmarła, nie moja, a on tylko usłyszał coś jednym uchem w Dziurawym Kotle, zalewając się w trupa. Tak jest. To nie jest prawda. To nie może być prawda. Napiszę do niej zaraz list, albo nie list, wstanę i pójdę, wpadnę na herbatę, opowiem jej całą historię - będziemy się śmiać do rozpuku. Bo przecież to idiotyczna historia. Bea nie żyje i nie zatrzymał się świat, tak nie może być.
Cichy głos z tyłu głowy, ten zimny i racjonalny głos lekarza mówi mi - pierwszy etap żałoby, zaprzeczenie.
Niech się zamknie, nie wierzę mu. Nie jestem jakimś tam pacjentem, jestem Isoldą Bulstrode - a mówimy o Beatrice Nott, pięknej, niezłomnej, niezniszczalnej Beatrice Nott.
Czuję ucisk w klatce piersiowej, płuca zaczynają palić.
To moja wina.
Oddychaj.
A może ja nie chcę oddychać? Nie i już. Skoro nie ma Beatrice - to ja nie chcę. Ja nie chcę.
A może ja nie chcę oddychać dopóki nie powiesz mi prawdy. To żart. Paskudna próba zemsty za ostatnie rozstanie. Chcesz sprawdzić czy są we mnie jakieś uczucia. Albo pokazać mi jak to jest stracić najbliższą osobę bym więcej nie wymagała od ciebie niemożliwego. Dobrze - już wiem. I zastanawiam się jakim cudem ty oddychasz. Jakim cudem znajdujesz w sobie siły żeby złapać oddech, ja ich nie mam. Ja nie chcę.
Oddychaj.
Ale po co? Po co? Żeby czekać na kolejną śmierć? Lorne, Parysa, Evandry? Maire? Twoją? Nie chcę - ja nie chcę, wolę już teraz, ciemność, skończy się, nie będę musiała wcale się godzić z faktem, że nie ma już Beatrice.
I kiedy już postanawiam - postanawiam, że nie będę oddychać, zwracasz moją twarz w swoim kierunku.
I już postanowiłam - ale co z tobą?
Zostaniesz sam. Ze śmiercią Marianny, Beatrice, moją. Nie chcę cię zostawiać cię samego. Nie z tym całym balastem, poczuciem odpowiedzialności, szaleństwem. Przecież już prawie obiecałam, że w zdrowiu i w chorobie. Przecież już prawie obiecałam, że jeżeli masz stracić zmysły, to ja razem z tobą.
Prawie przyrzekłam.
Więc biorę wdech. Wydech. Wyciągam rękę, opieram dłoń o twoją pierś, próbuje wyrównać oddech. Wdech i wydech. Tak jak ty. Wdech. Wydech. Wdech.
I wydech.
Mów do mnie?
- Nie wiem co - mówić, robić - Zimno mi - zsuwam się z łóżka żeby być trochę bliżej ciebie, potrzebuje się schować, mogę w twoich ramionach?
Oddychaj.
Nie wiedział, kiedy przestał to powtarzać, kiedy w końcu zamknął ją w kokonie bezpieczeństwa wsłuchując się w jej nierównomierny oddech, kiedy zamilkł pozwalając ciszy zawładnąć obojgiem.
Nie wiedział, ile czasu spędzili w swoich objęciach. Czy długo. Czy krótko. Czy może nieskończoność, a może jeszcze nie – czas odliczał uderzeniami serca, które, zamknięte w drobnym ciałku, łomotało, jak gdyby chciało wydostać się na zewnątrz.
Nie wiedział już nic, nie widział też: ni drogi przed sobą, ni tej, którą przeszedł. Wszystko zlewało się w niewyraźną, abstrakcyjną masę emocji. Czy śmierć Beatrice stała się naprawdę? Czy to tylko ułuda, czy to tylko koszmar, w którym zamiera rzeczywistość, w którym spełniają się jego najgorsze obawy, w którym Bulstrode usycha w jego kalekich ramionach, bo On jest t y l k o człowiekiem o potężnym nazwisku, lecz takim, którego władza nie sięga do zaświatów.
Wobec tak wielu rzeczy był bezradny i ta bezradność dusiła go, pustoszyła od środka, wpychała w czułe ramiona obłędu, z których nie potrafił się wyrwać.
Niegdyś wierzył – tak go nauczono – że człowiek jest tak wielki, jak wielkie zdobi go nazwisko. Porażka którą jednak poniósł, boleśnie i okrutnie uświadomiła go w jego największej słabości – ślepej wiary w arystokrację, w jej wpływy i moc stwórczą pochodzącą od nazwiska, wielu lat historii i herbu, który zdobił jego sygnet. Minęło wiele dni, zanim uświadomił sobie, czym jest potęga arystokracji, o której opowiadano mu niezliczone historie i wpajano wartość, jaką ze sobą niosła. Wiele czasu, zanim uświadomił sobie, że jednostka jest jedynie marnym, sprzedajnym okruchem, a ich siła i potęga pochodzi od jedności i konsekwencji kontynuowania przekazanej tradycji. Bez niej byliby jedynie tym, kim jest człowiek próbujący pozbierać ciało ukochanej żony, tulący do piersi umierającą kobietę czy ten, który przegrywa w walce z samym sobą.
Wobec tak wielu rzeczy nie potrafił zdziałać nic.
Nie potrafiłby jej uratować, gdyby dusiła mu się w pierś, tuż koło jego serca. Nie potrafiłby – jego umiejętności, jego siła chowały się przed czymś tak okrutnym jak śmierć. Jak przypadek. Według którego Beatrice skonała we własnym salonie w męczarniach, według którego jego siostrzyczkę czekał p o d o b n y los, według którego Isolda czasem traciła oddech. Jak dziś. Z własnej woli czy strachu, może niedowierzania.
Nie wiedział. Lecz rozumiał, co czuje. I dziwił się, że ma tyle siły, kiedy nawet on nie potrafił pogodzić się z okrucieństwem tego, co się wydarzyło. Beatrice była mu bliska, lecz mocniej niż jej śmierć, przeżył zwiastowanie kolejnej.
I kolejnej.
I świadomość, iż jest nikim wobec tego, co ma się zdarzyć.
Oddychaj.
Oddychasz?
Dłonią niezręcznie – ta bliskość mimo wszystko go krępowała – gładził jej włosy, pozwolił wtulić się we własną pierś i czuwał. Nad jej oddechem.
-Oddychasz? - już wszystko dobrze?, nie zostawisz mnie?, nie opuścisz?
Chcesz się odsunąć?
To nieprawidłowe.
Będziemy mieli tyle czasu, tyle okazji. Do bliskości.
Nie wiedział, kiedy nauczy się ją akceptować.
Nie wiedział, kiedy przestał to powtarzać, kiedy w końcu zamknął ją w kokonie bezpieczeństwa wsłuchując się w jej nierównomierny oddech, kiedy zamilkł pozwalając ciszy zawładnąć obojgiem.
Nie wiedział, ile czasu spędzili w swoich objęciach. Czy długo. Czy krótko. Czy może nieskończoność, a może jeszcze nie – czas odliczał uderzeniami serca, które, zamknięte w drobnym ciałku, łomotało, jak gdyby chciało wydostać się na zewnątrz.
Nie wiedział już nic, nie widział też: ni drogi przed sobą, ni tej, którą przeszedł. Wszystko zlewało się w niewyraźną, abstrakcyjną masę emocji. Czy śmierć Beatrice stała się naprawdę? Czy to tylko ułuda, czy to tylko koszmar, w którym zamiera rzeczywistość, w którym spełniają się jego najgorsze obawy, w którym Bulstrode usycha w jego kalekich ramionach, bo On jest t y l k o człowiekiem o potężnym nazwisku, lecz takim, którego władza nie sięga do zaświatów.
Wobec tak wielu rzeczy był bezradny i ta bezradność dusiła go, pustoszyła od środka, wpychała w czułe ramiona obłędu, z których nie potrafił się wyrwać.
Niegdyś wierzył – tak go nauczono – że człowiek jest tak wielki, jak wielkie zdobi go nazwisko. Porażka którą jednak poniósł, boleśnie i okrutnie uświadomiła go w jego największej słabości – ślepej wiary w arystokrację, w jej wpływy i moc stwórczą pochodzącą od nazwiska, wielu lat historii i herbu, który zdobił jego sygnet. Minęło wiele dni, zanim uświadomił sobie, czym jest potęga arystokracji, o której opowiadano mu niezliczone historie i wpajano wartość, jaką ze sobą niosła. Wiele czasu, zanim uświadomił sobie, że jednostka jest jedynie marnym, sprzedajnym okruchem, a ich siła i potęga pochodzi od jedności i konsekwencji kontynuowania przekazanej tradycji. Bez niej byliby jedynie tym, kim jest człowiek próbujący pozbierać ciało ukochanej żony, tulący do piersi umierającą kobietę czy ten, który przegrywa w walce z samym sobą.
Wobec tak wielu rzeczy nie potrafił zdziałać nic.
Nie potrafiłby jej uratować, gdyby dusiła mu się w pierś, tuż koło jego serca. Nie potrafiłby – jego umiejętności, jego siła chowały się przed czymś tak okrutnym jak śmierć. Jak przypadek. Według którego Beatrice skonała we własnym salonie w męczarniach, według którego jego siostrzyczkę czekał p o d o b n y los, według którego Isolda czasem traciła oddech. Jak dziś. Z własnej woli czy strachu, może niedowierzania.
Nie wiedział. Lecz rozumiał, co czuje. I dziwił się, że ma tyle siły, kiedy nawet on nie potrafił pogodzić się z okrucieństwem tego, co się wydarzyło. Beatrice była mu bliska, lecz mocniej niż jej śmierć, przeżył zwiastowanie kolejnej.
I kolejnej.
I świadomość, iż jest nikim wobec tego, co ma się zdarzyć.
Oddychaj.
Oddychasz?
Dłonią niezręcznie – ta bliskość mimo wszystko go krępowała – gładził jej włosy, pozwolił wtulić się we własną pierś i czuwał. Nad jej oddechem.
-Oddychasz? - już wszystko dobrze?, nie zostawisz mnie?, nie opuścisz?
Chcesz się odsunąć?
To nieprawidłowe.
Będziemy mieli tyle czasu, tyle okazji. Do bliskości.
Nie wiedział, kiedy nauczy się ją akceptować.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To jeden z tych momentów.
Jeden - może nawet jedyny - z tych, o których nigdy się nie mówi, czyta się co najwyżej w książkach, cynicznie negując każde słowo. Jedno z tych odczuć o których nie nauczy się na stażu w świętym Mungu czy opowieści koleżanek nad szklaneczką wermutu. To jedno z tych uczuć o którym można, z pełną świadomością i bez wstydu, powiedzieć, że czuje się je po raz pierwszy.
Czuję to po raz pierwszy.
To nie jest pożądanie, będąc dwudziestotrzyletnią kobietą zdarzyło mi się z nim zetknąć wiele razy. Nigdy nie dać się ponieść, nie w całości, ale nie jest mi obce w żaden sposób. To nie jest też czułość, nie ta rodzinna, to nie uczucie ulgi kiedy brat czy ojciec bierze w ramiona.
Znacznie więcej.
Zaczynam oddychać normalnie. Spokój rozlewa się po całym moim ciele, dociera do każdej, nawet najmniejszej, sparaliżowanej strachem komórki. Myśli przestają krążyć wokół tego co złe, nie widzę dookoła ciał nienaturalnie powyginanych w cierpieniu. Przez tych kilka doskonale cichych chwil mam wrażenie, że świat zaczyna się i kończy w tym właśnie miejscu. Poza twoimi ramionami nie ma nic. Jestem bezpieczna.
Zapewne często wydaje ci się, że jesteś słaby. Nie potrafię wyobrazić sobie poczucia bezsilności jakie musi czuć człowiek trzymający w dłoniach rozszarpane szczątki żony. I córki. Kiedyś, teraz trochę mi za to wstyd, podejrzewałam, że lubisz chować się za swoim bólem, korzystać z niego jak z wymówki. Teraz nie wiem w jaki sposób rano wstajesz z łóżka, jak udaje ci się wygrać z poczuciem winy.
Czemu nie ja - a ona?
Czemu nie ty- a one?
Pewnie wydaje ci się, że jesteś słaby. Nie możesz nic, nie potrafisz - powstrzymać lawiny zdarzeń, każdego z kolejnych bezsensownie przedwczesnych pożegnań, że nie pozostaje ci nic innego niż stanie z boku, zaciskanie pięści i nastawianie kolejnego policzka.
I w tym jednym momencie nie możesz mylić się bardziej.
Nie uduszę się w twoich ramionach - bo może nie potrafisz przywrócić mi oddechu w typowo medyczny sposób, ale znacznie łatwiej przychodzi mi każdy wdech i wydech kiedy wszystko dookoła zdaje się nie istnieć. Ogłuszona bliskością, skupiona na rytmie twojego serca, wcale nie chcę wracać. Teraz czuję się d o b r z e, czuję się lekko, chcę być jeszcze bliżej, schować się bardziej, zapomnieć nawet o tym, że za chwilę przyjdzie mi wrócić.
Do świata bez Beatrice.
Do świata bez naiwności.
Do świata w którym to moja wina.
Nie mów nic jeszcze, chociaż przez chwilę. Pewnie nie powinniśmy, jeszcze nie przez kilka miesięcy, takie są zasady - przekraczamy w tym granicę wszelkiej intymności. Sami w pokoju do którego nigdy nie powinieneś mieć wstępu, blisko jak blisko nie bywają nawet małżeństwa. Potrzebuję cię teraz, a może nie powinnam, jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie przez kilka najbliższych lat, może nigdy nie w taki sposób. Ale ty masz w sobie na tyle siły by ze swoich ramion mnie nie wypuszczać, osłaniać, chociaż na te kilka chwil, przed wszelkimi zewnętrznymi bodźcami, rozwiać wszystkie czarne myśli. Pozwalasz mi poczuć się tak… tak jakby niczego nie brakowało.
A przecież dziura jest w środku ogromna, ciemna, wręcz czarna i sprawia ból kiedy oddycham.
Przy tobie nie boli, tak wiele masz w sobie siły.
- To częściowo moja wina, że wyjechał Bastian - muszę w końcu wyjść z bańki, prawda, jest jeszcze zbyt wcześnie dla nas bym mogła zostać w niej na dłużej - Były czasy kiedy… go lubiłam - mając lat dziesięć czy dwanaście szczególnie, tak ciężko mówić mi o własnych uczuciach, że najlepszym rozwiązaniem wydaje się odwołanie do tych dziecięcych określeń - I on, przez chwilę, odwzajemniał tę sympatię. Tak myślę - mówię cicho, w bliskiej odległości, wciąż trzymając twoją dłoń. Nie chcę żebyś się odsunął, nie chcę tego w ogóle, nie zrozum moich słów opatrznie - Ale zaaranżowano nas, więc sympatia straciła na znaczeniu - to nie była miłość, nie. Sentyment, wdzięczność, wzajemna atrakcja. Nie miłość. Owszem, to dobre fundamenty dla stałego uczucia, gorącego uczucia, co z tego, skoro żadne z nas nie dało się im rozwinąć? Nigdy nie uważałam, że zrobiliśmy coś złego, nigdy nie czułam się ofiarą uwodziciela, ni łamaczką serc - a przygniatają mnie teraz wyrzuty sumienia, czuję jak cała odpowiedzialność spoczywa na moich barkach, nie mam siły jej udźwignąć - Może gdyby został… - nic więcej nie przejdzie mi przez gardło, nie teraz, ale jestem pewna, że rozumiesz. Rozumiesz, że chcę powiedzieć - gdyby został może nic takiego by się nie wydarzyło. Beatrice trafiłaby do Munga na czas. Nie miałaby ataku. Byłaby bezpieczna.
Żałuję, że musiałam przekuć bańkę. To co na zewnątrz mnie przygniata.
Jeden - może nawet jedyny - z tych, o których nigdy się nie mówi, czyta się co najwyżej w książkach, cynicznie negując każde słowo. Jedno z tych odczuć o których nie nauczy się na stażu w świętym Mungu czy opowieści koleżanek nad szklaneczką wermutu. To jedno z tych uczuć o którym można, z pełną świadomością i bez wstydu, powiedzieć, że czuje się je po raz pierwszy.
Czuję to po raz pierwszy.
To nie jest pożądanie, będąc dwudziestotrzyletnią kobietą zdarzyło mi się z nim zetknąć wiele razy. Nigdy nie dać się ponieść, nie w całości, ale nie jest mi obce w żaden sposób. To nie jest też czułość, nie ta rodzinna, to nie uczucie ulgi kiedy brat czy ojciec bierze w ramiona.
Znacznie więcej.
Zaczynam oddychać normalnie. Spokój rozlewa się po całym moim ciele, dociera do każdej, nawet najmniejszej, sparaliżowanej strachem komórki. Myśli przestają krążyć wokół tego co złe, nie widzę dookoła ciał nienaturalnie powyginanych w cierpieniu. Przez tych kilka doskonale cichych chwil mam wrażenie, że świat zaczyna się i kończy w tym właśnie miejscu. Poza twoimi ramionami nie ma nic. Jestem bezpieczna.
Zapewne często wydaje ci się, że jesteś słaby. Nie potrafię wyobrazić sobie poczucia bezsilności jakie musi czuć człowiek trzymający w dłoniach rozszarpane szczątki żony. I córki. Kiedyś, teraz trochę mi za to wstyd, podejrzewałam, że lubisz chować się za swoim bólem, korzystać z niego jak z wymówki. Teraz nie wiem w jaki sposób rano wstajesz z łóżka, jak udaje ci się wygrać z poczuciem winy.
Czemu nie ja - a ona?
Czemu nie ty- a one?
Pewnie wydaje ci się, że jesteś słaby. Nie możesz nic, nie potrafisz - powstrzymać lawiny zdarzeń, każdego z kolejnych bezsensownie przedwczesnych pożegnań, że nie pozostaje ci nic innego niż stanie z boku, zaciskanie pięści i nastawianie kolejnego policzka.
I w tym jednym momencie nie możesz mylić się bardziej.
Nie uduszę się w twoich ramionach - bo może nie potrafisz przywrócić mi oddechu w typowo medyczny sposób, ale znacznie łatwiej przychodzi mi każdy wdech i wydech kiedy wszystko dookoła zdaje się nie istnieć. Ogłuszona bliskością, skupiona na rytmie twojego serca, wcale nie chcę wracać. Teraz czuję się d o b r z e, czuję się lekko, chcę być jeszcze bliżej, schować się bardziej, zapomnieć nawet o tym, że za chwilę przyjdzie mi wrócić.
Do świata bez Beatrice.
Do świata bez naiwności.
Do świata w którym to moja wina.
Nie mów nic jeszcze, chociaż przez chwilę. Pewnie nie powinniśmy, jeszcze nie przez kilka miesięcy, takie są zasady - przekraczamy w tym granicę wszelkiej intymności. Sami w pokoju do którego nigdy nie powinieneś mieć wstępu, blisko jak blisko nie bywają nawet małżeństwa. Potrzebuję cię teraz, a może nie powinnam, jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie przez kilka najbliższych lat, może nigdy nie w taki sposób. Ale ty masz w sobie na tyle siły by ze swoich ramion mnie nie wypuszczać, osłaniać, chociaż na te kilka chwil, przed wszelkimi zewnętrznymi bodźcami, rozwiać wszystkie czarne myśli. Pozwalasz mi poczuć się tak… tak jakby niczego nie brakowało.
A przecież dziura jest w środku ogromna, ciemna, wręcz czarna i sprawia ból kiedy oddycham.
Przy tobie nie boli, tak wiele masz w sobie siły.
- To częściowo moja wina, że wyjechał Bastian - muszę w końcu wyjść z bańki, prawda, jest jeszcze zbyt wcześnie dla nas bym mogła zostać w niej na dłużej - Były czasy kiedy… go lubiłam - mając lat dziesięć czy dwanaście szczególnie, tak ciężko mówić mi o własnych uczuciach, że najlepszym rozwiązaniem wydaje się odwołanie do tych dziecięcych określeń - I on, przez chwilę, odwzajemniał tę sympatię. Tak myślę - mówię cicho, w bliskiej odległości, wciąż trzymając twoją dłoń. Nie chcę żebyś się odsunął, nie chcę tego w ogóle, nie zrozum moich słów opatrznie - Ale zaaranżowano nas, więc sympatia straciła na znaczeniu - to nie była miłość, nie. Sentyment, wdzięczność, wzajemna atrakcja. Nie miłość. Owszem, to dobre fundamenty dla stałego uczucia, gorącego uczucia, co z tego, skoro żadne z nas nie dało się im rozwinąć? Nigdy nie uważałam, że zrobiliśmy coś złego, nigdy nie czułam się ofiarą uwodziciela, ni łamaczką serc - a przygniatają mnie teraz wyrzuty sumienia, czuję jak cała odpowiedzialność spoczywa na moich barkach, nie mam siły jej udźwignąć - Może gdyby został… - nic więcej nie przejdzie mi przez gardło, nie teraz, ale jestem pewna, że rozumiesz. Rozumiesz, że chcę powiedzieć - gdyby został może nic takiego by się nie wydarzyło. Beatrice trafiłaby do Munga na czas. Nie miałaby ataku. Byłaby bezpieczna.
Żałuję, że musiałam przekuć bańkę. To co na zewnątrz mnie przygniata.
Nie wiedział, jak się w tym odnajdzie, jak odnajdą się oboje – w szczególności ona.
Bo teraz jej bezpieczeństwo było najważniejsze, gdy kurczyła się w jego ramionach, gdy drżała przestraszona, zdezorientowana, zaszczuta. Nie wiesz, kim jesteś, nie wiesz teraz, dokąd pójdziesz, co zrobisz gdy się wybudzisz. Nie widzisz drogi przed sobą, jest tylko ból, ból który obezwładnia ciało, wyciska z gardła oddech, dusi i pali oczy słonymi łzami.
Niech oddycha, zrobi wszystko, by oddychała. Nie dzień, nie kolejny miesiąc, rok, a całą wieczność. Niech nie odchodzi – to najważniejsze. Egoistyczne, jeśli chciałaby odejść. Ale nie mogła chcieć, bo nawiązali milczący pakt, bo wiedziała, że nie pozwoliłby sobie na kolejną stratę, że nie wybaczyłby. Jej. Sobie. Że szaleństwo, obłęd spętałoby go do końca, pozbawiło zmysłów, sprawiło, że nie byłby już sobą, nie byłby już tym kimś, kim zaczął być w chwili, w której oddano mu ją pod opiekę. Teraz należała do niego, oboje do siebie należeli. Mogła uciekać, oczywiście, że tak. Mogła po prostu przepaść, gdy już się podniesie, polec w walce o cudzą ideę, o coś czego nie rozumiała i za co nie chciała oddawać życia. Wydarzyć może się wszystko, wydawałoby się, że nic nie jest niemożliwe, że idąc za ciosem, przewrotny los może zadać mu kolejny.
Czy istnieje coś bardziej druzgocącego od narzeczonej umierającej w ramionach? Czy istnieje widok gorszy od poblakłych ust, zsiniałej twarzy i wzroku utkwionego w niewidzialnym punkcie?
Czy istnieje coś bardziej druzgocącego od żony umierającej w męczarniach na twoich oczach? Czy istnieje widok gorszy niż ciało rozszarpanej córki i kobiety, którą kochasz?
Wiedział, jak umarła Beatrice. Znał ból, który towarzyszy niespodziewanym, okrutnym atakom serpentyny. Krew, drgawki. Ciało wygięte w łuk i piękno splamione posoką, strachem. Coś nieskazitelnego niszczonego przez magię, nad którą nie można zapanować. Nad żywiołem, jakiego nie potrafili okiełznać, choć mianowali się jego panami.
Dłoń gładząca jej włosy, nieświadomie. Spojrzenie utkwione w ścianie naprzeciwko. Niewidzące. Senne. Jak gdyby oderwani byli od rzeczywistości w swoim maleńkim świecie rozpaczy. Jedyne co się liczyło i co wydawało się prawdziwe, to jej oddech. To ona sama w jego objęciach. A wszystko inne blakło, rozmazywało się. Nie istniało. Był strażnikiem jej oddechu. Straszliwie brzemię, lecz zgodził się je nosić w momencie, gdy poddał się przed ojcem i uległ jego namowom. Teraz gdy była tak blisko przepaści, czuwał nad jej bezpieczeństwem, trwał służąc własną piersią, którą będzie ją bronić i na której pozwoli jej się wesprzeć, gdy będzie tego potrzebować. Wsłuchać się w bicie jego serca, zamknąć oczy na całą wieczność i milczeć, choć cisza zdawała się być przytłaczająca i ciężka, tego dnia była mu lekka, kojąca. Zanim jej nie przerwała. I nie wiedział, czy cieszył się, że słyszał jej głos, czy ubolewał, że przerwała tę błogą chwilę wytchnienia między kolejnymi wdechami. Jej słowa także wydawały się niedorzeczne, treść w jakie się formowały, historie, które tworzyły. To wszystko brzmiało nieprawdziwie, bajecznie wręcz, jak gdyby mówiła o kimś zupełnie innym, nie o nim, nie o jego przyjacielu, nie o sobie, tylko o kimś zupełnie obcym. Lecz to ona była bohaterką swojego małego wyznania, sekretu wypowiadanego z niemałym trudem. Doceniał to. Po prostu to doceniał. Bez względu na zawartą w tym wszystkim treść, na morał, na przekaz, na winę – Bastian nie powinien wyjeżdżać, bez względu na wszystko. To go n i e usprawiedliwiało. I pierwsza emocja to wściekłość, nie gorąca i spleciona namiętnością, lecz zimna, ciężka niczym głaz.
Był głupcem, jeśli wyjechał właśnie dlatego. To nie było rozwiązaniem. Ucieczka nigdy nim nie była. Stchórzył. Zapłacił, lecz miast niego zapłacili wszyscy inni. I za co to wszystko? Dla uczucia?
U c z u c i a?
Chwili słabości?
-Lecz nie został. Uciekł – kontynuował boleśnie – dlatego Beatrice nie żyje – Lestrange nigdy, w imię czegoś tak ulotnego jak sympatia, nie opuściłby Evandry ani Constance, n i g d y. Dlatego nie potrafił być łaskawy wobec dziecinnego, lekkomyślnego wybryku – dlatego, że jej brat okazał się tchórzem, nie mężczyzną – to nie twoja wina.
Nie powiedział tego na głos, nie uspokoił jej.
-Rozumiesz mnie? - ujął jej podbródek, aby się na niego spojrzała i go uważnie wysłuchała – W życiu nie zostawiłbym moich sióstr, rozumiesz?
Może uczucie, którym cię darzył, było silniejsze, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
I w tym momencie pojawia się cień zwątpienia. Taki, który objawia się w cichej obserwacji.
Bastian. Isolda. Nagle tajemnicze milczenie kuzyna tuż przed wyjazdem odnajduje swoją odpowiedź.
-Kiedy? - nie odsuwał się, nie odpychał jej, choć czuł, że coś jest nie tak.
Że to wszystko nieprzyjemnie się zapętlało. Śmierć Tobiasa, romans – choć starał się nie myśleć o tym w ten sposób – Isoldy i Bastiana i w końcu wyjazd Notta, który przypieczętował los Beatrice - Mów tylko prawdę.
Bo teraz jej bezpieczeństwo było najważniejsze, gdy kurczyła się w jego ramionach, gdy drżała przestraszona, zdezorientowana, zaszczuta. Nie wiesz, kim jesteś, nie wiesz teraz, dokąd pójdziesz, co zrobisz gdy się wybudzisz. Nie widzisz drogi przed sobą, jest tylko ból, ból który obezwładnia ciało, wyciska z gardła oddech, dusi i pali oczy słonymi łzami.
Niech oddycha, zrobi wszystko, by oddychała. Nie dzień, nie kolejny miesiąc, rok, a całą wieczność. Niech nie odchodzi – to najważniejsze. Egoistyczne, jeśli chciałaby odejść. Ale nie mogła chcieć, bo nawiązali milczący pakt, bo wiedziała, że nie pozwoliłby sobie na kolejną stratę, że nie wybaczyłby. Jej. Sobie. Że szaleństwo, obłęd spętałoby go do końca, pozbawiło zmysłów, sprawiło, że nie byłby już sobą, nie byłby już tym kimś, kim zaczął być w chwili, w której oddano mu ją pod opiekę. Teraz należała do niego, oboje do siebie należeli. Mogła uciekać, oczywiście, że tak. Mogła po prostu przepaść, gdy już się podniesie, polec w walce o cudzą ideę, o coś czego nie rozumiała i za co nie chciała oddawać życia. Wydarzyć może się wszystko, wydawałoby się, że nic nie jest niemożliwe, że idąc za ciosem, przewrotny los może zadać mu kolejny.
Czy istnieje coś bardziej druzgocącego od narzeczonej umierającej w ramionach? Czy istnieje widok gorszy od poblakłych ust, zsiniałej twarzy i wzroku utkwionego w niewidzialnym punkcie?
Czy istnieje coś bardziej druzgocącego od żony umierającej w męczarniach na twoich oczach? Czy istnieje widok gorszy niż ciało rozszarpanej córki i kobiety, którą kochasz?
Wiedział, jak umarła Beatrice. Znał ból, który towarzyszy niespodziewanym, okrutnym atakom serpentyny. Krew, drgawki. Ciało wygięte w łuk i piękno splamione posoką, strachem. Coś nieskazitelnego niszczonego przez magię, nad którą nie można zapanować. Nad żywiołem, jakiego nie potrafili okiełznać, choć mianowali się jego panami.
Dłoń gładząca jej włosy, nieświadomie. Spojrzenie utkwione w ścianie naprzeciwko. Niewidzące. Senne. Jak gdyby oderwani byli od rzeczywistości w swoim maleńkim świecie rozpaczy. Jedyne co się liczyło i co wydawało się prawdziwe, to jej oddech. To ona sama w jego objęciach. A wszystko inne blakło, rozmazywało się. Nie istniało. Był strażnikiem jej oddechu. Straszliwie brzemię, lecz zgodził się je nosić w momencie, gdy poddał się przed ojcem i uległ jego namowom. Teraz gdy była tak blisko przepaści, czuwał nad jej bezpieczeństwem, trwał służąc własną piersią, którą będzie ją bronić i na której pozwoli jej się wesprzeć, gdy będzie tego potrzebować. Wsłuchać się w bicie jego serca, zamknąć oczy na całą wieczność i milczeć, choć cisza zdawała się być przytłaczająca i ciężka, tego dnia była mu lekka, kojąca. Zanim jej nie przerwała. I nie wiedział, czy cieszył się, że słyszał jej głos, czy ubolewał, że przerwała tę błogą chwilę wytchnienia między kolejnymi wdechami. Jej słowa także wydawały się niedorzeczne, treść w jakie się formowały, historie, które tworzyły. To wszystko brzmiało nieprawdziwie, bajecznie wręcz, jak gdyby mówiła o kimś zupełnie innym, nie o nim, nie o jego przyjacielu, nie o sobie, tylko o kimś zupełnie obcym. Lecz to ona była bohaterką swojego małego wyznania, sekretu wypowiadanego z niemałym trudem. Doceniał to. Po prostu to doceniał. Bez względu na zawartą w tym wszystkim treść, na morał, na przekaz, na winę – Bastian nie powinien wyjeżdżać, bez względu na wszystko. To go n i e usprawiedliwiało. I pierwsza emocja to wściekłość, nie gorąca i spleciona namiętnością, lecz zimna, ciężka niczym głaz.
Był głupcem, jeśli wyjechał właśnie dlatego. To nie było rozwiązaniem. Ucieczka nigdy nim nie była. Stchórzył. Zapłacił, lecz miast niego zapłacili wszyscy inni. I za co to wszystko? Dla uczucia?
U c z u c i a?
Chwili słabości?
-Lecz nie został. Uciekł – kontynuował boleśnie – dlatego Beatrice nie żyje – Lestrange nigdy, w imię czegoś tak ulotnego jak sympatia, nie opuściłby Evandry ani Constance, n i g d y. Dlatego nie potrafił być łaskawy wobec dziecinnego, lekkomyślnego wybryku – dlatego, że jej brat okazał się tchórzem, nie mężczyzną – to nie twoja wina.
Nie powiedział tego na głos, nie uspokoił jej.
-Rozumiesz mnie? - ujął jej podbródek, aby się na niego spojrzała i go uważnie wysłuchała – W życiu nie zostawiłbym moich sióstr, rozumiesz?
Może uczucie, którym cię darzył, było silniejsze, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
I w tym momencie pojawia się cień zwątpienia. Taki, który objawia się w cichej obserwacji.
Bastian. Isolda. Nagle tajemnicze milczenie kuzyna tuż przed wyjazdem odnajduje swoją odpowiedź.
-Kiedy? - nie odsuwał się, nie odpychał jej, choć czuł, że coś jest nie tak.
Że to wszystko nieprzyjemnie się zapętlało. Śmierć Tobiasa, romans – choć starał się nie myśleć o tym w ten sposób – Isoldy i Bastiana i w końcu wyjazd Notta, który przypieczętował los Beatrice - Mów tylko prawdę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie policzyłabym na palcach jednej ręki ile to razy podkreśliłam już w swoim życiu, pewnie z idiotyczną dumą, że nigdy nie straciłam dla nikogo głowy. Udało mi się zachować zawsze tyle rozsądku i spokoju by nie tracić nad sytuacją kontroli.
A jednocześnie zaangażować na tyle by porażki zabolały wystarczająco mocno, dały powód do przemyśleń, pozwoliły na wyciągnięcie wniosków. Mówią, że cierpienie kształtuje charakter, a przecież dobrze urodzona panna do pełni rozkwitu potrzebuje jedynie zawodu miłosnego.
Byłam z siebie taka dumna.
Teraz wydaje się to takie głupie. Idiotyczne wręcz. Chwalić się brakiem.
Czy zdajesz sobie sprawę z ogromu miłości dopiero kiedy ją tracisz?
Przecież widać, jak na dłoni, że to nieprawda - nie udało mi się zachować na tyle rozsądku i spokoju by nie tracić kontroli nad sytuacją. Beatrice jestem oddana w pełni, jej brak rozsadza mnie od środka, gdzie tu granice? Gdyby cokolwiek stało się Lorne - kiedyś tak irracjonalne rozważania teraz stają się realną obawą - jego utrata rozdarłaby mnie w pół, już bym się nie podniosła. Gdzie w tym spokój, gdzie racjonalne wytłumaczenie sobie, że taka jest kolej rzeczy?
Miłość jest jedna. Różne są jej tylko przejawy. W swojej butności lubiłam się chwalić brakiem wielkich, romantycznych uniesień, próbując ukryć, nie wiem po co i dlaczego, że wcale nie jest mi obca, że dobrze znam jej kolory.
W tym momencie czuję, że gdybyś odszedł to rozpadłabym się na kawałki. Trzymasz mnie w całości. Gdzie rozsądek w takim zaufaniu - zaufaniu zawiedzionym tyle razy w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy - gdzie spokój w obawie, że to za dużo, że to nie dla ciebie, nie po raz kolejny?
- Zawsze mówię - prawdę. Tobie. Inaczej nie miałoby sensu, nieprawdaż? Mogłabym ci mydlić oczy słodkimi opowiastkami i wygładzać własne rysy, ale po co? Skoro już się decyduję przerwać milczenie nie warto cofać się w połowie tylko dlatego, że to co powiem jest niewygodne. Nie chcę żebyś odchodził, ale udało mi się znaleźć w sobie dość siły by nie zatrzymywać cię pół-prawdą. Może to częściowo twoja siła? Chyba zbyt mało we mnie cynizmu by trzymać cię przy sobie milczeniem. Albo za dużo wiary, że mimo wszystko nie ruszysz się z miejsca - To nie był romans - w głowie dźwięczą twoje osądy, werdykt wydaje się być ostateczny. Nie został, uciekł, stchórzył. Dlaczego? Co nim powodowało? Wielkość uczucia, ogrom straty, poświęcenie?
Nie wydaje mi się.
Gdyby było warto, zamiast odchodzić, zostałby, tak teraz na to patrzę. Gdyby uczucie, o którym teraz myślisz, było silne, zostałby obok mnie, nie odchodził przeze mnie. Gdyby było warto… Ciężko uspokoić palące sumienie kiedy ma się wrażenie, że Beatrice odeszła przez błąd tak głupi i tak łatwy do uniknięcia. Odeszła przez tchórzostwo. Moje też, przecież mogłam powiedzieć coś wcześniej. Zatrzymać Bastiana? Mogłam? Podjąć inne decyzje - mogłam.
Teraz mam wrażenie, że już nigdy nie przestanę rozważać w głowie kolejnych scenariuszy - To był moment. Pod koniec wakacji. Po… pełni. Wpakowałam się w głupie kłopoty. Bastian pomógł mi wyjść z nich cało. Byłam mu wdzięczna… - uratował mi życie, nie ma w tym przesady. Ondyna zatańczyła w najmniej dogodnym momencie, taki jej urok, chyba pamiętam ogień. Czy to nie sceneria z najznamienitszego romansu? Heroina wynoszona z ognia przez dzielnego bohatera? Czy po takich momentach nie następują zawsze wielkie pocałunki? - To był dla mnie ostatni moment - myślę, mam nadzieję, że zrozumienie tego nie będzie dla ciebie trudne. To był dla mnie ostatni moment na stracenie głowy w stylu romantycznym, to kilka tygodni świadomości, że zbliża się nieuniknione, to kilkanaście dni wrażenia, że można jeszcze wziąć sprawy w swoje ręce i samemu podjąć jedną z najważniejszych decyzji, tę, którą zazwyczaj się nam odbiera. Popełniłam błąd - Chciałam mieć wybór.
Kierowana niezaspokojoną ciekawością wychyliłam się poza granicę rozsądku. Potem nie żałowałam, ani razu - mówię to szczerze - nie żałowałam ani razu, nawet przez ostatnie tygodnie, że zamiast pójść dalej, zatrzymałam się i wróciłam na swoje miejsce. Nigdy nie przeszło mi przez myśl żadne - moje życie mogłoby teraz wyglądać zupełnie inaczej. Na palcu mogłam mieć inny pierścionek, lepszy pierścionek. Przygotowywać się do ceremonii z innym mężczyzną. Nigdy nie żałowałam, nawet w złości, że podjęłam taką decyzję.
Chyba… wiem, to głupie. Ale czułam, że w jakiś sposób wybrałam ciebie, ja sama. W jakiś sposób nasza relacja nie była całkowicie narzucona i odgórnie ustalona. Miałam wrażenie, że to jednak była moja decyzja.
Teraz żałuję. Tej ciekawości. Żałuję, że musiałam się wychylać, że nie potrafiłam niewzruszenie pozostać w ramie. Żałuję, że potrzebowałam poczucia wyboru. Przecież wiedziałam, że mogą być tego konsekwencje.
Czy usprawiedliwia mnie, chociaż trochę, brak świadomości, że będą aż tak wielkie? I pewność, że gdybym je znała, nigdy nie zrobiłabym czegoś tak głupiego?
- Nigdy nie powinieneś ich zostawiać - z żadnego powodu, na pewno nie dla mnie. Nigdy nie prosiłam też Bastiana żeby zostawił Beatrice.
Może to jeszcze gorsze? Bo chociaż nigdy nie prosiłam, też nigdy nie zabroniłam.
A jednocześnie zaangażować na tyle by porażki zabolały wystarczająco mocno, dały powód do przemyśleń, pozwoliły na wyciągnięcie wniosków. Mówią, że cierpienie kształtuje charakter, a przecież dobrze urodzona panna do pełni rozkwitu potrzebuje jedynie zawodu miłosnego.
Byłam z siebie taka dumna.
Teraz wydaje się to takie głupie. Idiotyczne wręcz. Chwalić się brakiem.
Czy zdajesz sobie sprawę z ogromu miłości dopiero kiedy ją tracisz?
Przecież widać, jak na dłoni, że to nieprawda - nie udało mi się zachować na tyle rozsądku i spokoju by nie tracić kontroli nad sytuacją. Beatrice jestem oddana w pełni, jej brak rozsadza mnie od środka, gdzie tu granice? Gdyby cokolwiek stało się Lorne - kiedyś tak irracjonalne rozważania teraz stają się realną obawą - jego utrata rozdarłaby mnie w pół, już bym się nie podniosła. Gdzie w tym spokój, gdzie racjonalne wytłumaczenie sobie, że taka jest kolej rzeczy?
Miłość jest jedna. Różne są jej tylko przejawy. W swojej butności lubiłam się chwalić brakiem wielkich, romantycznych uniesień, próbując ukryć, nie wiem po co i dlaczego, że wcale nie jest mi obca, że dobrze znam jej kolory.
W tym momencie czuję, że gdybyś odszedł to rozpadłabym się na kawałki. Trzymasz mnie w całości. Gdzie rozsądek w takim zaufaniu - zaufaniu zawiedzionym tyle razy w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy - gdzie spokój w obawie, że to za dużo, że to nie dla ciebie, nie po raz kolejny?
- Zawsze mówię - prawdę. Tobie. Inaczej nie miałoby sensu, nieprawdaż? Mogłabym ci mydlić oczy słodkimi opowiastkami i wygładzać własne rysy, ale po co? Skoro już się decyduję przerwać milczenie nie warto cofać się w połowie tylko dlatego, że to co powiem jest niewygodne. Nie chcę żebyś odchodził, ale udało mi się znaleźć w sobie dość siły by nie zatrzymywać cię pół-prawdą. Może to częściowo twoja siła? Chyba zbyt mało we mnie cynizmu by trzymać cię przy sobie milczeniem. Albo za dużo wiary, że mimo wszystko nie ruszysz się z miejsca - To nie był romans - w głowie dźwięczą twoje osądy, werdykt wydaje się być ostateczny. Nie został, uciekł, stchórzył. Dlaczego? Co nim powodowało? Wielkość uczucia, ogrom straty, poświęcenie?
Nie wydaje mi się.
Gdyby było warto, zamiast odchodzić, zostałby, tak teraz na to patrzę. Gdyby uczucie, o którym teraz myślisz, było silne, zostałby obok mnie, nie odchodził przeze mnie. Gdyby było warto… Ciężko uspokoić palące sumienie kiedy ma się wrażenie, że Beatrice odeszła przez błąd tak głupi i tak łatwy do uniknięcia. Odeszła przez tchórzostwo. Moje też, przecież mogłam powiedzieć coś wcześniej. Zatrzymać Bastiana? Mogłam? Podjąć inne decyzje - mogłam.
Teraz mam wrażenie, że już nigdy nie przestanę rozważać w głowie kolejnych scenariuszy - To był moment. Pod koniec wakacji. Po… pełni. Wpakowałam się w głupie kłopoty. Bastian pomógł mi wyjść z nich cało. Byłam mu wdzięczna… - uratował mi życie, nie ma w tym przesady. Ondyna zatańczyła w najmniej dogodnym momencie, taki jej urok, chyba pamiętam ogień. Czy to nie sceneria z najznamienitszego romansu? Heroina wynoszona z ognia przez dzielnego bohatera? Czy po takich momentach nie następują zawsze wielkie pocałunki? - To był dla mnie ostatni moment - myślę, mam nadzieję, że zrozumienie tego nie będzie dla ciebie trudne. To był dla mnie ostatni moment na stracenie głowy w stylu romantycznym, to kilka tygodni świadomości, że zbliża się nieuniknione, to kilkanaście dni wrażenia, że można jeszcze wziąć sprawy w swoje ręce i samemu podjąć jedną z najważniejszych decyzji, tę, którą zazwyczaj się nam odbiera. Popełniłam błąd - Chciałam mieć wybór.
Kierowana niezaspokojoną ciekawością wychyliłam się poza granicę rozsądku. Potem nie żałowałam, ani razu - mówię to szczerze - nie żałowałam ani razu, nawet przez ostatnie tygodnie, że zamiast pójść dalej, zatrzymałam się i wróciłam na swoje miejsce. Nigdy nie przeszło mi przez myśl żadne - moje życie mogłoby teraz wyglądać zupełnie inaczej. Na palcu mogłam mieć inny pierścionek, lepszy pierścionek. Przygotowywać się do ceremonii z innym mężczyzną. Nigdy nie żałowałam, nawet w złości, że podjęłam taką decyzję.
Chyba… wiem, to głupie. Ale czułam, że w jakiś sposób wybrałam ciebie, ja sama. W jakiś sposób nasza relacja nie była całkowicie narzucona i odgórnie ustalona. Miałam wrażenie, że to jednak była moja decyzja.
Teraz żałuję. Tej ciekawości. Żałuję, że musiałam się wychylać, że nie potrafiłam niewzruszenie pozostać w ramie. Żałuję, że potrzebowałam poczucia wyboru. Przecież wiedziałam, że mogą być tego konsekwencje.
Czy usprawiedliwia mnie, chociaż trochę, brak świadomości, że będą aż tak wielkie? I pewność, że gdybym je znała, nigdy nie zrobiłabym czegoś tak głupiego?
- Nigdy nie powinieneś ich zostawiać - z żadnego powodu, na pewno nie dla mnie. Nigdy nie prosiłam też Bastiana żeby zostawił Beatrice.
Może to jeszcze gorsze? Bo chociaż nigdy nie prosiłam, też nigdy nie zabroniłam.
Dlaczego to mówiła? Dlaczego mówiła mu to wszystko? Był wdzięczny? Powinien być? Mówi prawdę, całą prawdę, którą chciał znać, której żądał. Mówi, bo tak jest jej lżej, bo czuje się lepiej? Bo zrzuca z ramion ciężar odpowiedzialności? Nie wiedząc, że burzy fundamenty świata, w którym się wychował, że niszczy jego dzieciństwo, ich wspólne dzieciństwo, że grzebie zaufanie, jakim darzył Bastiana, że... nie.
Przestań Isoldo, przestań natychmiast. Za dużo. To za dużo.
Znów powstrzymywał się przed pragnieniem, by potrząsnąć nią, wycedzić w jej lico, by nie łgała, by mówiła całą prawdę, by przestała mydlić mu oczy, oszukiwać, nakłaniać do złego.
Kochał ją? Twierdzisz, że nie? Że nie kochał? Dlatego wyjechał? Bo nie chciał walczyć? Czy jednak Beatrice nie była mu droższa? Cóż to musiało być za uczucie, moja mała słodka i naiwna Isoldo, skoro zostawił ją dla ciebie? Dla mnie. Dla nas. Nie potrafiłby spoglądać na ciebie w ramionach innego? - przyjaciela, powiernika, kuzyna. Nie potrafiłby? Powiedz mi.
Spoglądał na nią. Z twarzą stężałą, ze wzrokiem obłąkanym – za błękitem emocje, strach splątany z nienawiścią, współczucie z trwogą. I z dłońmi zaciśniętymi na jej ramionach. To silniej. Mocniej. Nie panował nad tym.
-Nie miałaś wyboru – chciał jeszcze powiedzieć, powiedzieć coś jeszcze, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Zbyt okrutne, by nawet on potrafił wypowiedzieć je na głos, by miał odwagę tak ją łamać, niszczyć, kruszyć jej upór, jej butę, to co tak szaleńczo drażniło go w jej półtorametrowej osobie. Mógłby. Mógłby to uczynić. Pozwolić, by czuła to, co czuł on. Co czuł przez cały ten czas. Miała posmakować winy, ta wina – odpowiedzialność za śmierć Beatrice – miała należeć do niej. Lecz czemu była winna? Miał prawo? I sumienie – czy posiadał je?
Z bólu, z namiętności, przywiązania i straty rodziły się najgorętsze z nienawiści, najokrutniejsze z czynów. Zemsta – a zemsta czym jest, jeśli nie jest okrutna? Namiastką sprawiedliwości. Prochem. Niczym. Lecz na okrucieństwo nie potrafił się porwać. Był tchórzem, być może, był rozdygotanym kłębkiem nerwów gotów w każdej chwili, by to zakończyć, by rzucić się w wir szaleństwa, by uciec ze swojego ciała, odpłynąć. Ciążyło mu: dłonie mu ciążyły, pulsująca bólem skacowanego pijaczyny głowa, słowa też były jakieś ciężkie, a właściwie... jakby ich nie było. Bo milczał uparcie. Nie potrafił brnąć dalej, nie potrafił jej kaleczyć, choć naiwnie wierzył, że przyniosłoby to ukojenie. Egoistycznie nauczył się przelewać swój własny ból na innych. Niesprawiedliwie cierpiał – czemu nie cierpieli więc inni? Ale ona cierpiała. Niech cierpi bardziej, niech postrada zmysły, niech zatraci się w rozpaczy, niech poczucie winy pożre ją całą. Dopiero wtedy będą sobie równi. Lecz on znał ten los, nie chciał by go z nim dzieliła. Nie chciał też nosić go samotnie.
Oddychaj. Nie rozpadaj się – wołał strach.
Potem jednak pojawiała się złość, gorzka i nieprzyjemna, której chciał się wyzbyć, którą chciał uwolnić, gdy rozsadzała go od środka, paliła wnętrzności, trawiła żywym ogniem drżące ciało. Złość ta podpowiadała najgorsze scenariusze.
Lecz rozsądek szeptał nieustannie, szeptał, że winien się uspokoić. Zgasić trawiący go ogień, zanim przeniesie się i na nią. To niczyja wina. Niczyja wina.
Cóż z tego, skoro Beatrice nie żyła? Skoro umrze też Evandra? Skoro umrzesz i ty, Isoldo?
Skoro i jego kiedyś dopadnie śmierć, wydusi z piersi ostatnie tchnienie. W mękach, może na starość, gdy straci już siły. Może przegna go choroba. To się skończy. Jesteśmy tylko małymi ludźmi, którzy giną dla równie małych spraw nazywając je wielkimi.
Dla miłości. Dla przywiązania. Dla Toma Riddle'a.
-Przepraszam – powtarzał w eter, zawstydzony swoimi myślami, swoimi egoistycznymi pragnieniami, zawstydzony krzywdą, jaką rozpamiętywał – przepraszam – pozwolił, by głos mu się łamał. Puściły granicę. Jej obecność, jego nieufność przestały mieć znaczenie. Może to drugie nigdy nie istniało, albo narodziło się, gdy miał oddać jej się w pełni. I obudził się wówczas, z pięknego czarownego snu, obudził się i pojął, że nie potrafi – Jesteś zmęczona. Musisz się położyć – mamrotał – Idź już spać, proszę – jego wzrok błąkał się po jej twarzy co jakiś czas napotykając sarnie spojrzenie – Potrzebujesz eliksiru?, na pewno masz jakiś na stanie – znajdę go, już, zaraz, tylko mnie zostaw, proszę.
Przestań Isoldo, przestań natychmiast. Za dużo. To za dużo.
Znów powstrzymywał się przed pragnieniem, by potrząsnąć nią, wycedzić w jej lico, by nie łgała, by mówiła całą prawdę, by przestała mydlić mu oczy, oszukiwać, nakłaniać do złego.
Kochał ją? Twierdzisz, że nie? Że nie kochał? Dlatego wyjechał? Bo nie chciał walczyć? Czy jednak Beatrice nie była mu droższa? Cóż to musiało być za uczucie, moja mała słodka i naiwna Isoldo, skoro zostawił ją dla ciebie? Dla mnie. Dla nas. Nie potrafiłby spoglądać na ciebie w ramionach innego? - przyjaciela, powiernika, kuzyna. Nie potrafiłby? Powiedz mi.
Spoglądał na nią. Z twarzą stężałą, ze wzrokiem obłąkanym – za błękitem emocje, strach splątany z nienawiścią, współczucie z trwogą. I z dłońmi zaciśniętymi na jej ramionach. To silniej. Mocniej. Nie panował nad tym.
-Nie miałaś wyboru – chciał jeszcze powiedzieć, powiedzieć coś jeszcze, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Zbyt okrutne, by nawet on potrafił wypowiedzieć je na głos, by miał odwagę tak ją łamać, niszczyć, kruszyć jej upór, jej butę, to co tak szaleńczo drażniło go w jej półtorametrowej osobie. Mógłby. Mógłby to uczynić. Pozwolić, by czuła to, co czuł on. Co czuł przez cały ten czas. Miała posmakować winy, ta wina – odpowiedzialność za śmierć Beatrice – miała należeć do niej. Lecz czemu była winna? Miał prawo? I sumienie – czy posiadał je?
Z bólu, z namiętności, przywiązania i straty rodziły się najgorętsze z nienawiści, najokrutniejsze z czynów. Zemsta – a zemsta czym jest, jeśli nie jest okrutna? Namiastką sprawiedliwości. Prochem. Niczym. Lecz na okrucieństwo nie potrafił się porwać. Był tchórzem, być może, był rozdygotanym kłębkiem nerwów gotów w każdej chwili, by to zakończyć, by rzucić się w wir szaleństwa, by uciec ze swojego ciała, odpłynąć. Ciążyło mu: dłonie mu ciążyły, pulsująca bólem skacowanego pijaczyny głowa, słowa też były jakieś ciężkie, a właściwie... jakby ich nie było. Bo milczał uparcie. Nie potrafił brnąć dalej, nie potrafił jej kaleczyć, choć naiwnie wierzył, że przyniosłoby to ukojenie. Egoistycznie nauczył się przelewać swój własny ból na innych. Niesprawiedliwie cierpiał – czemu nie cierpieli więc inni? Ale ona cierpiała. Niech cierpi bardziej, niech postrada zmysły, niech zatraci się w rozpaczy, niech poczucie winy pożre ją całą. Dopiero wtedy będą sobie równi. Lecz on znał ten los, nie chciał by go z nim dzieliła. Nie chciał też nosić go samotnie.
Oddychaj. Nie rozpadaj się – wołał strach.
Potem jednak pojawiała się złość, gorzka i nieprzyjemna, której chciał się wyzbyć, którą chciał uwolnić, gdy rozsadzała go od środka, paliła wnętrzności, trawiła żywym ogniem drżące ciało. Złość ta podpowiadała najgorsze scenariusze.
Lecz rozsądek szeptał nieustannie, szeptał, że winien się uspokoić. Zgasić trawiący go ogień, zanim przeniesie się i na nią. To niczyja wina. Niczyja wina.
Cóż z tego, skoro Beatrice nie żyła? Skoro umrze też Evandra? Skoro umrzesz i ty, Isoldo?
Skoro i jego kiedyś dopadnie śmierć, wydusi z piersi ostatnie tchnienie. W mękach, może na starość, gdy straci już siły. Może przegna go choroba. To się skończy. Jesteśmy tylko małymi ludźmi, którzy giną dla równie małych spraw nazywając je wielkimi.
Dla miłości. Dla przywiązania. Dla Toma Riddle'a.
-Przepraszam – powtarzał w eter, zawstydzony swoimi myślami, swoimi egoistycznymi pragnieniami, zawstydzony krzywdą, jaką rozpamiętywał – przepraszam – pozwolił, by głos mu się łamał. Puściły granicę. Jej obecność, jego nieufność przestały mieć znaczenie. Może to drugie nigdy nie istniało, albo narodziło się, gdy miał oddać jej się w pełni. I obudził się wówczas, z pięknego czarownego snu, obudził się i pojął, że nie potrafi – Jesteś zmęczona. Musisz się położyć – mamrotał – Idź już spać, proszę – jego wzrok błąkał się po jej twarzy co jakiś czas napotykając sarnie spojrzenie – Potrzebujesz eliksiru?, na pewno masz jakiś na stanie – znajdę go, już, zaraz, tylko mnie zostaw, proszę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokój sypialniany
Szybka odpowiedź