[SEN] End of the beginning
AutorWiadomość
Another version of me, I was in it
I wave goodbye to the
Świat ograniczający się do kilku metrów kwadratowych kołysał się i falował, a mimo to, ten wewnątrz głowy pozbawiony był granic i barier. Wirował lekko za sprawką wiatru lub fal w głębinach. Szum wody lub krwi w uszach był jedyną melodią jaka docierała do udręczonego zdarzeniami mózgu. Miękkie posłanie coraz bardziej uginało się pod ciężarem ciała, zapadało, a kiedy w końcu materia ustąpiła, pochłonęła cię całkiem, otulając ze wszystkich stron ciasno, dopuszczając jedynie serię nowych, zupełnie nieznanych doznań.
Jaskrawe kolory blakły, a intensywne światło, które pojawiło się tak nagle bledło, ustępując teatrowi cieni dzielących promienie słońca spływające przez jedyne szczeliny między deskami i otwarte na oścież wielkie drewniane drzwi. Pyłki traw i kurz unosiły się w powietrzu na wysokość kilkudziesięciu centymetrów, kiedy miotły tańczyły porządkując przejście po porannym transporcie świeżego, pachnącego siana. Źdźbła trawy lądowały w jego ciemnych włosach, podskakujących sprężyście przy każdym kroku, kiedy barkiem popychał wejścia do boksów, a potem zamierały na moment, gdy nalewał do koryt świeżej wody metalowym wiadrem. Skrzypnięcie rozlegało się wokół w akompaniamencie końskiego rżenia, gdy zamykał je z powrotem. Puste wiadro ociekające jeszcze zimną, świeżą wodą postawił przy jednym z boksów. Samotną podkowę, która spadła z ruchomego gwoździa nad wejściem tuż przed tym jak się zjawił, nogą przepchnął po podłodze w kierunku wiadra, odkładając to na później — naprawi to później. Cichym brzdękiem poinformowała go, że misję odroczono. Z haków ściągnął wodze, które zawiesił na zasuwach boksów, czując, że kiedy przyjdzie mu je przygotować będzie musiał to zrobić w pośpiechu — upewnił się, że wędzidła były czyste, podobnie jak lekko pomarszczone, skórzane paski. Nie zdążył wrócić po siodło, bo w blasku słońca, samym środku wejścia stanęła postać, której intensywnie rude włosy iskrzyły w promieniach, jakby emanowała z nich magia, nietypowa energia. Zatrzymał się naprzeciw niej, zdradzając nerwowość w dłoniach, które zaciskał i poluźniał, poruszając przy tym palcami, jakby szykował się do czegoś. A jednak wciąż stał i nie ruszył się o krok, nieruchomo, jakby porażony zaklęciem, patrząc na wkraczającą do stajni sylwetkę. Obdarzyła go uśmiechem, swobodnym, miłym. Dziwnie milcząca i zatopiona we własnych rozważaniach. Obdarzyła go tylko uśmiechem powitalnym i żadnym słowem, które poruszyłoby wewnętrzne struny. Podążył za nią wzrokiem, gdy witała się z końmi; zadumana, niepodobna do siebie, a dziwna niezręczność wypełniła stajnię wraz z tępą ciszą.
— Musimy porozmawiać. O tamtym wieczorze. Waszym przyjęciu — wydusił z siebie w końcu chrapliwym głosem, przerywając drażniącą niepewność, a klatka piersiowa opadła mu na wydechu razem z ramionami, kilka cali niżej. Ciężar ciała opadł na jedną nogę. Patrzył na nią ciemnymi oczami, rozbieganym spojrzeniem błądząc po jej sylwetce z coraz większą gorączkowością, a strach na kilka chwil ścisnął mu gardło, mięśnie na policzkach zadrżały. Powietrze pomimo świeżości, która wpadała chwilę temu przez drzwi zrobiło się gęste i ciężkie, jakby zmieszane było z bezmyślnie rozrzuconym i rozwianym kończącymi sprzątanie miotłami prochem, od którego wszystko mogło w każdej chwili eksplodować. Zrobił krok w jej stronę, a potem odwrócił się w bok, na Bibi, gdy zaczął mówić. Pozwolił by zalał go potok słów, z każdą chwilą coraz bardziej nerwowych, przepełnionych nie tylko goryczą, ale też wściekłością, żalem i zawodem, a w przerwach na oddechy kręcił się w miejscu, rękami przeczesując splątane włosy. Jego głos zmieniał się; dźwięczny poddawał się melodii własnego serca, wyrzucając z niego wszystko to, co miał jej do przekazania. Spojrzenie uciekało w jej stronę raz po raz, upewniając się, że tu była nie tylko ciałem, ale także duchem, wysłuchiwała jego skarg i wyznań, choć coraz mniej przebierał w słowach, pozwalając sobie na więcej i więcej, widząc jak stoi i nie reaguje na ani jedną, dręczącą go myśl.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To było dziwne. Jakby świadomość wrzuciła mnie nagle w miejsce a wszystko co działo się wcześniej istniało i nie jednocześnie. Wyraźne wszystko było, zapach siana, specyficzna woń stajni, która rozciągała się wokół. Miejsce było znajome, tak bardzo, że właściwie nie musiałam nawet się rozglądać. Stałam w stajni oddychając ciężko, coś wcześniej mówiłam - tłumaczyłam, może wyjaśniałam. Nie byłam pewna, kwestia tego co było wcześniej zdawała się inna - mniej ważna. Po prostu jakaś była. Czułam jak oddycham ciężko, łapiąc kolejne wdechy. A jasne tęczówki ulokowane mam przed sobą. W głowie tłukło mi się tylko jedno - kilka słów, które wypowiedział. Tak wyraźne. Oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a rozpuszczone włosy pozostawały w nieładzie. Nie rozumiałam co miał na myśli. Wiedziałam tylko jedno. Patrzyłam na niego, unosząc brwi, czując jak zaraz złość się we mnie zalewa. Złość i coś jeszcze. Potrzeba. Milczałam, walcząc z emocjami. Rozchyliłam usta nie odrywając od niego wzroku, unosząc trochę brodę ku górze. Milczałam, patrząc, co tak naprawdę wygra. Wypuszczałam powietrze czując, jak klatka piersiowa unosi mi się ku górze. Nie byłam pewna, czemu milczę. Czego szukam. Na co liczę. Wszystko zdawało się po prostu tak realne i jednocześnie tak dziwne. Nie byłam pewna, co chciał przekazać wypowiadając te słowa. Kilka słów, kilka kolejnych potem, które mogły znaczyć nic i wszystko. Powinnam się odciąć? Odpowiedź cisnęła się powoli na usta. Składała, równie mozolnie, jakby nie miała być gotowa na czas. Cisza przeciągała się w nieskończoność, choć tak naprawdę trwała niewiele więcej niż dwa mrugnięcia. Wszystko stało, nawet pyłki kurzu, unoszące się w powietrzu widziane jedynie pod odpowiednim kątem padającego słońca. Zachodziło, byłam pewna, chociaż nie spojrzałam nawet w stronę któregokolwiek okna.
W końcu czas znów zdawał się ruszyć. Razem z ruchem który wykonał. Jakby zamierzał w gniewnej manierze odwrócić się i zacząć na nowo pracować. Jakby nie czekał na to, co miałam, chciałam, powinnam, odpowiedzieć. Nic już nie działo się powoli. Już wszystko działo się szybko. Szybciej, niż jakakolwiek myśl zajmowała miejsce w głowie. Nie zdążyła się skończyć, kiedy moja dłoń wyrwała się, zaciskając na jego nadgarstku. Niewerbalnie zakazując ruszenia, odejścia ode mnie. Chciałam żeby został. Potrzebowałam żeby został. Choć chwilami chciałam, żeby się nie zbliżał się w ogóle. Chwilami marzyłam, żeby ponownie mu przyfasolić. Irytował mnie i przyciągał jednym i tym samym uśmieszkiem który rozciągał na wargach. Wyglądał przystojnie, nawet kiedy twarz wykrzywiał mu grymas. I równie szybko moje stopy podążyły za ręką. Znalazłam się bliżej. Blisko. A nim zdążył zapytać wspięłam się na palce wolną rękę opierając na jego piersi. Unosząc się wyżej żeby sięgnąć do miejsca, które skupiało mój wzrok najbardziej. Takiej odpowiedzi na pewno się nie spodziewał. Takiej odpowiedzi nawet ja sama się nie spodziewałam poddając się szalejącemu pragnieniu serca. Wiedziałam jedno - to musiał być on. I to musiało stać się teraz. W ogóle się na tym nie znałam. Nie miałam pojęcia co powinnam zrobić dalej. Czy w ogóle tak to powinno się odbywać. W jakiejś uniesionej emocji bliskiej złości i rozdrażnienia. Może powinno być inne. Bardziej spokojnie, mniej zaskakujące, oczekiwane przez jedną i drugą stronę. Zaplanowane Nie odejmowałam od jego warg spojrzenia do ostatniej chwili. Czując bijące wewnątrz serce, które wyrywało się z klatki stworzonej przez kościaną konstrukcję. Ale teraz było już za późno żeby się wycofać. Po prostu przycisnęłam wargi do jego na krótką chwilę, tak krótką że jeśli by się uparł mógłby być tak miły by pomyśleć że wcale nic się nie stało. Ręka z nadgarstka przeniosła się na jego przedramię. Opadłam na pięty, zaciskając rękę. Ledwie na ułamek sekundy jednocześnie zaskoczona i przerażona własnym działaniem. Nie powinnam była. Rozwinęłam palce biorąc wdech w płuca. Unosząc przed siebie dłonie, cofając się chwiejnie o pół kroku, pokręciłam głową zaciskając usta. Dwóch błękitów nie odejmując od jego oczu. Rozchyliłam wargi jakby chcąc coś powiedzieć, ale żadne słowo nie wydostało się na zewnątrz. Nie powinnam była, ale jego usta były tak przyjemnie miękkie, zadziwiająco łatwe do odnalezienia. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Odwróciłam się na pięcie, powinnam uciekać.
W końcu czas znów zdawał się ruszyć. Razem z ruchem który wykonał. Jakby zamierzał w gniewnej manierze odwrócić się i zacząć na nowo pracować. Jakby nie czekał na to, co miałam, chciałam, powinnam, odpowiedzieć. Nic już nie działo się powoli. Już wszystko działo się szybko. Szybciej, niż jakakolwiek myśl zajmowała miejsce w głowie. Nie zdążyła się skończyć, kiedy moja dłoń wyrwała się, zaciskając na jego nadgarstku. Niewerbalnie zakazując ruszenia, odejścia ode mnie. Chciałam żeby został. Potrzebowałam żeby został. Choć chwilami chciałam, żeby się nie zbliżał się w ogóle. Chwilami marzyłam, żeby ponownie mu przyfasolić. Irytował mnie i przyciągał jednym i tym samym uśmieszkiem który rozciągał na wargach. Wyglądał przystojnie, nawet kiedy twarz wykrzywiał mu grymas. I równie szybko moje stopy podążyły za ręką. Znalazłam się bliżej. Blisko. A nim zdążył zapytać wspięłam się na palce wolną rękę opierając na jego piersi. Unosząc się wyżej żeby sięgnąć do miejsca, które skupiało mój wzrok najbardziej. Takiej odpowiedzi na pewno się nie spodziewał. Takiej odpowiedzi nawet ja sama się nie spodziewałam poddając się szalejącemu pragnieniu serca. Wiedziałam jedno - to musiał być on. I to musiało stać się teraz. W ogóle się na tym nie znałam. Nie miałam pojęcia co powinnam zrobić dalej. Czy w ogóle tak to powinno się odbywać. W jakiejś uniesionej emocji bliskiej złości i rozdrażnienia. Może powinno być inne. Bardziej spokojnie, mniej zaskakujące, oczekiwane przez jedną i drugą stronę. Zaplanowane Nie odejmowałam od jego warg spojrzenia do ostatniej chwili. Czując bijące wewnątrz serce, które wyrywało się z klatki stworzonej przez kościaną konstrukcję. Ale teraz było już za późno żeby się wycofać. Po prostu przycisnęłam wargi do jego na krótką chwilę, tak krótką że jeśli by się uparł mógłby być tak miły by pomyśleć że wcale nic się nie stało. Ręka z nadgarstka przeniosła się na jego przedramię. Opadłam na pięty, zaciskając rękę. Ledwie na ułamek sekundy jednocześnie zaskoczona i przerażona własnym działaniem. Nie powinnam była. Rozwinęłam palce biorąc wdech w płuca. Unosząc przed siebie dłonie, cofając się chwiejnie o pół kroku, pokręciłam głową zaciskając usta. Dwóch błękitów nie odejmując od jego oczu. Rozchyliłam wargi jakby chcąc coś powiedzieć, ale żadne słowo nie wydostało się na zewnątrz. Nie powinnam była, ale jego usta były tak przyjemnie miękkie, zadziwiająco łatwe do odnalezienia. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Odwróciłam się na pięcie, powinnam uciekać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To wszystko wybuchło nagle feerią wielobarwnych emocji, potoczyło się potokiem słów, których wcale nie kontrolował — uciekały z niego same, jak melodia grana na skrzypcach. Spokojny, głęboki utwór. Nie w jego stylu, bez tej cygańskiej maniery, podwójnych, szarpiących dźwięków, które u większości światowych muzyków uchodziły za brudne; choć każdy prawdziwy skrzypek wiedział, że były serią dźwięków trudnych i wyjątkowych. Muzyką ludu, a nie królów. Melodia, którą dziś grał brzmiała jak Cello Suite Bacha. Towarzyszyła mu między głoskami, wyznaniami bardziej wykrzyczanymi niż szeptanymi; pełnymi desperacji, pasji, namiętności. Patrzyła na niego bez zrozumienia, a przynajmniej męskie oko właśnie tak odczytało jej minę i pozę. Mieszała mu w głowie, to właśnie jej powiedział. Sprawiała, że nie mógł przestać o niej myśleć zawsze i wszędzie, mimo wszystko. Nie pomagały dystanse, nie pomagały przemówienia do zwierciadła, serce nie chciało słuchać. Rwało się do niej, drżało gdy była w pobliżu, pragnąc więcej i więcej. Mówił to, prosząc, by przestała. Krzyczał, rozkazując jej by dała mu spokój, zamiast zwodzić go jak tych wszystkich lordów, którzy zaczęli pojawiać się w Ottery z powodu konkurów. Nie mógł tego dłużej znieść, patrzeć jak jej przyszłość spisuje się tu i teraz, z jej lub bez jej ingerencji. Jak z innego świata. Nie wytrzymał, stracił nad sobą panowanie, wyrzucając jej tamten wieczór, z którego uciekła. Przyjęcie w jej domu — wystawne, bogate, pełne dań i alkoholi, których nazw nie mógł zapamiętać. Wymknęła się w trakcie tego wystawnego balu, by rozanielona i upojona kieliszkiem szampana wskoczyć na drewnianą równoważnie i zakpić sobie z niego, z losu, życia. Wypomniał jej to wszystko. Te wszystkie uśmiechy, spojrzenia, przypadkowe muśnięcie opuszkami palców. Tamtą biedronkę we włosach i źdźbło słomy. Bez litości, bez ostrzeżenia odpalił cały arsenał argumentów, które na nią miał, a Bach przegrywał mu w tle. Konie wokół zamarły, wysłuchując z drżącymi sercami pieśni, którą wygrywał w monologu, choć niepasującym do niego samego, bo kwietnym i wylewnym, bardzo szczerym.
— Słuchasz mnie w ogóle?— spytał gdzieś pomiędzy. Dla niej kilka słów, dla niego niekończąca się historia o miłości. Zakazanej, potajemnej, może nawet nieświadomej, choć tak piekielnie romantycznej. Jesteś taka jak one wszystkie, rzucił na sam koniec, w nerwach, ciskając kaszkietem w ścianę boksu jednego z koni. Wściekle, zajadle, z rozczarowaniem. Wyglądał jakby spodziewał się czegoś innego, innej reakcji. Żal i zawód malowały się na twarzy, rozchylone usta potrzebowały czegoś — papierosa może? — drgały nerwowo, jak dłonie, które potrzebowały zajęcia. Chciał ją zostawić, widziała to przecież. Tym razem tak znajomym sposobem zniknąć, uciec od wszystkiego, zostawić trudne sprawy za plecami i uciec, bo to wychodziło mu najlepiej — umykanie przed trudami; nigdy nie potrafił stawiać czoło demonom.
Zatrzymany, niespodziewanie, uniósł brwi w zaskoczeniu, ale w tym krótkim geście malowało się coś na kształt nadziei i pragnienia. Ciało zderzyło się z ciałem. Ogień między jednym a drugim rozpalił się nagle i niespodziewanie, kiedy przylgnęła do niego. Widać było, że nie wiedział, czy było to jej zamiarem, czy przypadkiem, ale nie grymasił, nie zamierzał narzekać. Jej dłoń spoczęła na jego torsie, a on westchnął ciężko, przeczuwając co nastąpi, choć cała ta wieczność w jego głowie trwała ledwie ułamki sekund w pustej stajni. Gorąc rozpalił go od wewnątrz, kiedy ich usta się zetknęły na jedną krótką chwilę. Miękkość jej warg pomimo gwałtowności tego krótkiego urwanego gestu była zaskakująca i niewiarygodnie przyjemna. Odebrana przedwcześnie. Ledwie zdążył przymknąć oczy, unieść dłonie w zaskoczeniu, kiedy to już odsunęła się i pełna paniki i strachu spróbowała wziąć nogi za pas. Kręcąca głowa, wyciągnięte w jego kierunku dłonie mówiły, że popełniła błąd, odczytał to dobrze, ale było za późno, by mógł stać jak słup soli, pozwalając jej odejść.
— Czekaj! — zawołał za nią prawie szeptem, zduszonym głosem, w takim samym porwie sięgając za nią, chwytając ją za przedramię. Może zareagował o sekundę za późno, postąpił krok w jej stronę, by ją złapać — a może sekundę za wcześnie, bo ich ciała znów zderzyły się ze sobą. Oddech przyspieszył, a serce zadudniło w piersi, ale spojrzał jej w oczy, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale nagle wszystkie pomysły uleciały. Nie wiedział, co powiedzieć, by ją zatrzymać, jak to skomentować. usta rozchylały się i zamykały w tych paru pomysłach, aż w końcu wypuścił powietrze z płuc całkiem i bezradny uniósł dłoń do jej twarzy, palcami delikatnie gładząc jej policzek. Opuszkami przesunął wzdłuż linii jej żuchwy, ujął ją pod brodę i uniósł ją delikatnie, by pochylić się ku niej i wpierw musnąć jej nos własnym, jakby chciał zapowiedzieć swoje nadejście, a potem zetknął ich usta raz jeszcze, w drobnej pieszczocie, ledwie zetknięciu. Musnął jej wargę czulej, unosząc drugą rękę na jej szyję nim przywarł mocniej, przyciskając całe usta do jej własnych, ostatecznie nadchodząc z namiętnością, językiem bezwstydnie wdzierającym się do środka, drażniącym zmysły, w rozniecającym ogień pocałunku. Ciało do ciała przyciśnięte musiało ustąpić kiedy swoją siłą naparł, przyciskając ją do ściany jednego z boksów.
— Słuchasz mnie w ogóle?— spytał gdzieś pomiędzy. Dla niej kilka słów, dla niego niekończąca się historia o miłości. Zakazanej, potajemnej, może nawet nieświadomej, choć tak piekielnie romantycznej. Jesteś taka jak one wszystkie, rzucił na sam koniec, w nerwach, ciskając kaszkietem w ścianę boksu jednego z koni. Wściekle, zajadle, z rozczarowaniem. Wyglądał jakby spodziewał się czegoś innego, innej reakcji. Żal i zawód malowały się na twarzy, rozchylone usta potrzebowały czegoś — papierosa może? — drgały nerwowo, jak dłonie, które potrzebowały zajęcia. Chciał ją zostawić, widziała to przecież. Tym razem tak znajomym sposobem zniknąć, uciec od wszystkiego, zostawić trudne sprawy za plecami i uciec, bo to wychodziło mu najlepiej — umykanie przed trudami; nigdy nie potrafił stawiać czoło demonom.
Zatrzymany, niespodziewanie, uniósł brwi w zaskoczeniu, ale w tym krótkim geście malowało się coś na kształt nadziei i pragnienia. Ciało zderzyło się z ciałem. Ogień między jednym a drugim rozpalił się nagle i niespodziewanie, kiedy przylgnęła do niego. Widać było, że nie wiedział, czy było to jej zamiarem, czy przypadkiem, ale nie grymasił, nie zamierzał narzekać. Jej dłoń spoczęła na jego torsie, a on westchnął ciężko, przeczuwając co nastąpi, choć cała ta wieczność w jego głowie trwała ledwie ułamki sekund w pustej stajni. Gorąc rozpalił go od wewnątrz, kiedy ich usta się zetknęły na jedną krótką chwilę. Miękkość jej warg pomimo gwałtowności tego krótkiego urwanego gestu była zaskakująca i niewiarygodnie przyjemna. Odebrana przedwcześnie. Ledwie zdążył przymknąć oczy, unieść dłonie w zaskoczeniu, kiedy to już odsunęła się i pełna paniki i strachu spróbowała wziąć nogi za pas. Kręcąca głowa, wyciągnięte w jego kierunku dłonie mówiły, że popełniła błąd, odczytał to dobrze, ale było za późno, by mógł stać jak słup soli, pozwalając jej odejść.
— Czekaj! — zawołał za nią prawie szeptem, zduszonym głosem, w takim samym porwie sięgając za nią, chwytając ją za przedramię. Może zareagował o sekundę za późno, postąpił krok w jej stronę, by ją złapać — a może sekundę za wcześnie, bo ich ciała znów zderzyły się ze sobą. Oddech przyspieszył, a serce zadudniło w piersi, ale spojrzał jej w oczy, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale nagle wszystkie pomysły uleciały. Nie wiedział, co powiedzieć, by ją zatrzymać, jak to skomentować. usta rozchylały się i zamykały w tych paru pomysłach, aż w końcu wypuścił powietrze z płuc całkiem i bezradny uniósł dłoń do jej twarzy, palcami delikatnie gładząc jej policzek. Opuszkami przesunął wzdłuż linii jej żuchwy, ujął ją pod brodę i uniósł ją delikatnie, by pochylić się ku niej i wpierw musnąć jej nos własnym, jakby chciał zapowiedzieć swoje nadejście, a potem zetknął ich usta raz jeszcze, w drobnej pieszczocie, ledwie zetknięciu. Musnął jej wargę czulej, unosząc drugą rękę na jej szyję nim przywarł mocniej, przyciskając całe usta do jej własnych, ostatecznie nadchodząc z namiętnością, językiem bezwstydnie wdzierającym się do środka, drażniącym zmysły, w rozniecającym ogień pocałunku. Ciało do ciała przyciśnięte musiało ustąpić kiedy swoją siłą naparł, przyciskając ją do ściany jednego z boksów.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Musiałam uciekać. Odejść. Zniknąć. Pozwolić mu na to samo. Liczyć, że nieprzemyślaną odpowiedź, milczące wyznanie, uzna, że jedną z kolejnych gier i zabaw - choć nie taka była prawda. Ale w ten sposób… Tylko w ten mogłam się pożegnać, jeśli chciał zostawić mnie na zawsze. Oddać mu to co należało do niego już od dawna. Ale nie powinnam była tego robić. Przez wszystkie okoliczności, przez wszystko to co powstrzymywało mnie wcześniej. Nie byłam taka. Tak zawsze myślałam. A jednak dla niego, naginałam swoje własne reguły i prawa. Dla niego nagięłabym reguły całego świata.
Ale to był błąd. Zrozumiałam to kiedy tylko opadłam na pięty. Mimo rozgrzanego, uderzającego serca, mimo pragnienia by chwila trwała dłużej, bym mogła posmakować jego warg naprawdę - bym mogła je poznać dokładnie. Przerażenie wykwitło na mojej twarzy. Przerażenie i strach. Mrugnęłam raz. Potem drugi. I trzeci. Nigdy dwa. Oddychając ciężej. Czując rosnącą w środku panikę, walczącą z pragnieniem.
Wystarczy, Neala. Uciekaj. Może właśnie na taki koniec, każdy z was zasłużył.
Ale nie zdążyłam. Jego ręka znalazła się na mojej. Ciała zbliżyły się ku sobie wraz z jednym krótkim słowem. Zaczekać na co? Na kolejną salwę wyrzutów? Kolejny zarzut, że zrobiłam to specjalnie? Nie zrobiłam. Nie wiedziałam czemu właśnie tak wybrałam, ale tak czułam, tak musiałam. Znowu byłam winna. Mimo to nie ruszyłam się, zgodnie z padającą prośbą. Zamarłam, a jedynym dźwiękiem który słyszałam była głośno obijające się serce w klatce piersiowej. Uniosłam spojrzenie, niepewnie z lękiem, brwi poruszył się w łagodnej emocji, bojąc się tego, co mogę zobaczyć w jego oczach. Bojąc, że teraz znienawidzi mnie już całkiem. Może tak miało być, łatwiej? Ale nie chciałam by to zrobił. Rozchyliłam wargi chcąc…
…coś chciałam powiedzieć. Coś na pewno, ale moje spojrzenie zgubiło się w tym jego. Przez tą krótką chwilę, a może przez całą wieczność, kiedy dostrzegałam kolejne odcienie nitek w tęczówkach miałam wrażenie, że jego wzrok mówił wszystko, czego on nie mógł. Hipnotyzująco naturalne, tak zwyczajnie niezwyczajne. Zapomniałam, że to ja chciałam mówić a nie on. Trwałam tak czując znajomy zapach stajni ale i sasanek. Kiedy jego dłoń uniosła się drgnęłam, wargi rozchyliły mi się lekko kiedy poczułam dotyk palców. Tak delikatny i jednocześnie tak wyraźny. Serce obiło mi się szaleńczo. Zadrżałam - ale to nie był strach, to jedno wiedziałam na pewno. Kiedy je przesuwał, kiedy unosił moją brodę, wiedziałam, czułam, że to ostatni moment żeby się wycofać. Że to jedyny właściwy. Że jeśli pójdę dalej, nie cofnę się już o krok. Nie cofnę się już wcale. Ale nie umiałam, Nie chciałam. Nie mogłam.
Lekkie muśnięcie nosem, skóry o skórę, tak nieinwazyjne, a tak uspokajające wahające się serce i obawiające przez własny brak doświadczenia. Jakby wiedział. Jakby chciał powiedzieć, że nie musiałam się bać. Przymknęłam oczy, nieświadomie, naturalnie. Pozwalając, by prowadził, niczym w tańcu. Zawierzając. Ufając. Po prostu będąc. Oddając się najpierw krótkiemu lekkiemu wprowadzeniu. Niczym melodii łagodnie muskającej dusze. Szkicowi który powstawał przed ostateczną kreską. Poczułam kotłujące się coraz mocniej wrzące ciepło. Pierwszy dotyk był krótki. A mimo to otumaniający, dotykający wszystkich zmysłów. Mimowolnie uniosłam się trochę kiedy się odsunął. Jakbym niewerbalnie wołała za nim, żeby został. Tutaj, ze mną. Kolejny, grał dłużej na jednym tonie, dodając dźwięk pojawiającej się dłoni. Kiedy jego palce znalazły się na mojej jasnej skórze pod nimi rozeszło się elektryzujące ciepło, które dreszczem pomknęło po kręgosłupie. Serce galopem wyrwało się z klatki, oddech mimowolnie przyśpieszył. Coś w środku wywinęło się, rozgrzało, skręciło przyjemnie bo wiedziałam, przeczuwałam może, że to jedynie preludium.
Nie myliłam się. Nie opierałam, lekko uchylone wargi zapraszały już od początku czekając, od dawna tylko na niego. Do tej pory bierne ręce w końcu nabrały śmiałości. Mogłam? Nie wiedziałam, nie pytałam - po prostu ruszyłam za graną nutą. Dość niepewnie, jedną układając na jego piersi, nieśmiało ją przesuwając. Druga znalazła się na boku. Biodra mimowolnie przesunęły się w jego stronę, jakby nie mogło zostać między nami cokolwiek, co mogłoby nas oddzielać. Nagły napór ciała pociągnął mnie za sobą. Zaskoczona wypuściłam powietrze, zduszone ciche ni to westchnienie ni okrzyk, kiedy moje plecy uderzyły lekko w ścianę boksu. Krótkie zaskoczone parsknięcie wydobyło się z moich warg rozciągających się w uśmiechu. Nie wiedzieć czemu, miałam na sobie nową sukienkę. Czerwoną, odważniejszą. Może dorosłam do niej, jak mówiła wcześniej ciocia.
- Przepraszam. - wyszeptałam mało przytomnie w jego usta. Nie byłam pewna, czy za to wszystko wcześniej, czy za to, że zaśmiałam się teraz. To nie był najlepszy moment, ale słowa same cisnęły się przez usta. Nawet teraz musiałam gadać, zamiast się zamknąć. Ręce zmieniły ułożenia. Jego noga znalazła się między moimi, jakby - świadomie lub nie - odcinał mi drogę ucieczki. Ale tej nie zamierzałam już próbować. Niewiele pozostawało miejsca między nim a ścianą. - Nie chciałam mącić… - ci w głowie. Ale oddech mi się urwał. Usta zostały zamknięte kolejnym muśnięciem warg. Zamilkłam poddając się. Ucząc, nieśmiało próbując dołączyć. Odsunęłam lekko głowę. Drżący oddech brzmiał prawie jak śmiech, uniosłam ręce do jego twarzy, oddychając ciężko. - Poczekaj… Posłuchaj. - zażądałam, łapiąc jego twarz w dłonie. Sama ledwie nadążając za lawiną myśli. Ale miałam coś powiedzieć. Musiałam. Teraz właśnie? Tak? Chyba? Może? - Nie jestem taka jak one. - szepnęłam wywracając krótko oczami. Opierając głowę o ścianę boksu, Policzki miałam zaróżowione. W oczach świeciły refleksy. Spojrzenie nadal zdawało się nie dowierzać. Mimowolnie, machinalnie musiałam zaprzeczyć. Odnieść się do tego. Obrazić na ułamek sekundy, że w ogóle mógł tak pomyśleć. Palce przesuwały się nieśmiało, jakby dotykały czegoś niespotykanego, ulotnego, niepewnego. Badały, poznawały rejony w których myślały, że nigdy nie będą. Przemknęły do ciemnych kosmyków, które założyły za ucho i powędrowały niepewnie dalej. - Myślałam… - powiedziałam przekrzywiając odrobinę głowę, marszcząc trochę brwi, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy. Łapiąc oddech w wargi. - Byłam pewna… - zaczęłam raz jeszcze przesuwając palce jednej z dłoni na jego kark. Spojrzałam na chwilę w bok. - ...że nie mogę… - wróciłam do niego spojrzeniem, druga przesunęła się po policzku. Potrzebowałam, żeby wiedział. Chociaż ciężko składało mi się myśli jakiekolwiek myśli, czy zdania. Był blisko, przerażająco blisko, pociągająco blisko. Zamknąć, powinnam się zamknąć, ale nie umiałam. - Że ty… - szepnęłam, wzrok zsunął mi się na jego usta. - …kochasz inną. Jesteś z nią. - skup się, Neala. Ale nie umiałam. Przygryzłam dolną wargę. Kciuk zahaczył o tą jego, dolną, jakby sprawdzając, czy był tu na pewno. Ciche westchnienie opuściło usta a jasne tęczówki spojrzały wyżej. - Nie… - chciałam dokończyć, powiedzieć coś jeszcze ale zdenerwowałam się. Na samą siebie. Na to, że tyle to trwało. Na jego oddech, który powinien być mój. W końcu się zamknęłam. Palce na jego karku przesunęły się, paznokcie nieświadomie przemknęły kawałek po skórze kiedy oparłam się na nim podciągając wyżej. Wspinając na palce. Odnajdując jego usta. Teraz jednak nie na chwilę, na ułamek sekundy. Tym razem się nie cofnęłam. Nie zamierzałam uciekać. Otumaniona, oszołomiona, skupiona tylko na nim. Nawet nie usłyszałam zbliżającej się jednostki.
To przecież… nie miało znaczenia.
Ale to był błąd. Zrozumiałam to kiedy tylko opadłam na pięty. Mimo rozgrzanego, uderzającego serca, mimo pragnienia by chwila trwała dłużej, bym mogła posmakować jego warg naprawdę - bym mogła je poznać dokładnie. Przerażenie wykwitło na mojej twarzy. Przerażenie i strach. Mrugnęłam raz. Potem drugi. I trzeci. Nigdy dwa. Oddychając ciężej. Czując rosnącą w środku panikę, walczącą z pragnieniem.
Wystarczy, Neala. Uciekaj. Może właśnie na taki koniec, każdy z was zasłużył.
Ale nie zdążyłam. Jego ręka znalazła się na mojej. Ciała zbliżyły się ku sobie wraz z jednym krótkim słowem. Zaczekać na co? Na kolejną salwę wyrzutów? Kolejny zarzut, że zrobiłam to specjalnie? Nie zrobiłam. Nie wiedziałam czemu właśnie tak wybrałam, ale tak czułam, tak musiałam. Znowu byłam winna. Mimo to nie ruszyłam się, zgodnie z padającą prośbą. Zamarłam, a jedynym dźwiękiem który słyszałam była głośno obijające się serce w klatce piersiowej. Uniosłam spojrzenie, niepewnie z lękiem, brwi poruszył się w łagodnej emocji, bojąc się tego, co mogę zobaczyć w jego oczach. Bojąc, że teraz znienawidzi mnie już całkiem. Może tak miało być, łatwiej? Ale nie chciałam by to zrobił. Rozchyliłam wargi chcąc…
…coś chciałam powiedzieć. Coś na pewno, ale moje spojrzenie zgubiło się w tym jego. Przez tą krótką chwilę, a może przez całą wieczność, kiedy dostrzegałam kolejne odcienie nitek w tęczówkach miałam wrażenie, że jego wzrok mówił wszystko, czego on nie mógł. Hipnotyzująco naturalne, tak zwyczajnie niezwyczajne. Zapomniałam, że to ja chciałam mówić a nie on. Trwałam tak czując znajomy zapach stajni ale i sasanek. Kiedy jego dłoń uniosła się drgnęłam, wargi rozchyliły mi się lekko kiedy poczułam dotyk palców. Tak delikatny i jednocześnie tak wyraźny. Serce obiło mi się szaleńczo. Zadrżałam - ale to nie był strach, to jedno wiedziałam na pewno. Kiedy je przesuwał, kiedy unosił moją brodę, wiedziałam, czułam, że to ostatni moment żeby się wycofać. Że to jedyny właściwy. Że jeśli pójdę dalej, nie cofnę się już o krok. Nie cofnę się już wcale. Ale nie umiałam, Nie chciałam. Nie mogłam.
Lekkie muśnięcie nosem, skóry o skórę, tak nieinwazyjne, a tak uspokajające wahające się serce i obawiające przez własny brak doświadczenia. Jakby wiedział. Jakby chciał powiedzieć, że nie musiałam się bać. Przymknęłam oczy, nieświadomie, naturalnie. Pozwalając, by prowadził, niczym w tańcu. Zawierzając. Ufając. Po prostu będąc. Oddając się najpierw krótkiemu lekkiemu wprowadzeniu. Niczym melodii łagodnie muskającej dusze. Szkicowi który powstawał przed ostateczną kreską. Poczułam kotłujące się coraz mocniej wrzące ciepło. Pierwszy dotyk był krótki. A mimo to otumaniający, dotykający wszystkich zmysłów. Mimowolnie uniosłam się trochę kiedy się odsunął. Jakbym niewerbalnie wołała za nim, żeby został. Tutaj, ze mną. Kolejny, grał dłużej na jednym tonie, dodając dźwięk pojawiającej się dłoni. Kiedy jego palce znalazły się na mojej jasnej skórze pod nimi rozeszło się elektryzujące ciepło, które dreszczem pomknęło po kręgosłupie. Serce galopem wyrwało się z klatki, oddech mimowolnie przyśpieszył. Coś w środku wywinęło się, rozgrzało, skręciło przyjemnie bo wiedziałam, przeczuwałam może, że to jedynie preludium.
Nie myliłam się. Nie opierałam, lekko uchylone wargi zapraszały już od początku czekając, od dawna tylko na niego. Do tej pory bierne ręce w końcu nabrały śmiałości. Mogłam? Nie wiedziałam, nie pytałam - po prostu ruszyłam za graną nutą. Dość niepewnie, jedną układając na jego piersi, nieśmiało ją przesuwając. Druga znalazła się na boku. Biodra mimowolnie przesunęły się w jego stronę, jakby nie mogło zostać między nami cokolwiek, co mogłoby nas oddzielać. Nagły napór ciała pociągnął mnie za sobą. Zaskoczona wypuściłam powietrze, zduszone ciche ni to westchnienie ni okrzyk, kiedy moje plecy uderzyły lekko w ścianę boksu. Krótkie zaskoczone parsknięcie wydobyło się z moich warg rozciągających się w uśmiechu. Nie wiedzieć czemu, miałam na sobie nową sukienkę. Czerwoną, odważniejszą. Może dorosłam do niej, jak mówiła wcześniej ciocia.
- Przepraszam. - wyszeptałam mało przytomnie w jego usta. Nie byłam pewna, czy za to wszystko wcześniej, czy za to, że zaśmiałam się teraz. To nie był najlepszy moment, ale słowa same cisnęły się przez usta. Nawet teraz musiałam gadać, zamiast się zamknąć. Ręce zmieniły ułożenia. Jego noga znalazła się między moimi, jakby - świadomie lub nie - odcinał mi drogę ucieczki. Ale tej nie zamierzałam już próbować. Niewiele pozostawało miejsca między nim a ścianą. - Nie chciałam mącić… - ci w głowie. Ale oddech mi się urwał. Usta zostały zamknięte kolejnym muśnięciem warg. Zamilkłam poddając się. Ucząc, nieśmiało próbując dołączyć. Odsunęłam lekko głowę. Drżący oddech brzmiał prawie jak śmiech, uniosłam ręce do jego twarzy, oddychając ciężko. - Poczekaj… Posłuchaj. - zażądałam, łapiąc jego twarz w dłonie. Sama ledwie nadążając za lawiną myśli. Ale miałam coś powiedzieć. Musiałam. Teraz właśnie? Tak? Chyba? Może? - Nie jestem taka jak one. - szepnęłam wywracając krótko oczami. Opierając głowę o ścianę boksu, Policzki miałam zaróżowione. W oczach świeciły refleksy. Spojrzenie nadal zdawało się nie dowierzać. Mimowolnie, machinalnie musiałam zaprzeczyć. Odnieść się do tego. Obrazić na ułamek sekundy, że w ogóle mógł tak pomyśleć. Palce przesuwały się nieśmiało, jakby dotykały czegoś niespotykanego, ulotnego, niepewnego. Badały, poznawały rejony w których myślały, że nigdy nie będą. Przemknęły do ciemnych kosmyków, które założyły za ucho i powędrowały niepewnie dalej. - Myślałam… - powiedziałam przekrzywiając odrobinę głowę, marszcząc trochę brwi, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy. Łapiąc oddech w wargi. - Byłam pewna… - zaczęłam raz jeszcze przesuwając palce jednej z dłoni na jego kark. Spojrzałam na chwilę w bok. - ...że nie mogę… - wróciłam do niego spojrzeniem, druga przesunęła się po policzku. Potrzebowałam, żeby wiedział. Chociaż ciężko składało mi się myśli jakiekolwiek myśli, czy zdania. Był blisko, przerażająco blisko, pociągająco blisko. Zamknąć, powinnam się zamknąć, ale nie umiałam. - Że ty… - szepnęłam, wzrok zsunął mi się na jego usta. - …kochasz inną. Jesteś z nią. - skup się, Neala. Ale nie umiałam. Przygryzłam dolną wargę. Kciuk zahaczył o tą jego, dolną, jakby sprawdzając, czy był tu na pewno. Ciche westchnienie opuściło usta a jasne tęczówki spojrzały wyżej. - Nie… - chciałam dokończyć, powiedzieć coś jeszcze ale zdenerwowałam się. Na samą siebie. Na to, że tyle to trwało. Na jego oddech, który powinien być mój. W końcu się zamknęłam. Palce na jego karku przesunęły się, paznokcie nieświadomie przemknęły kawałek po skórze kiedy oparłam się na nim podciągając wyżej. Wspinając na palce. Odnajdując jego usta. Teraz jednak nie na chwilę, na ułamek sekundy. Tym razem się nie cofnęłam. Nie zamierzałam uciekać. Otumaniona, oszołomiona, skupiona tylko na nim. Nawet nie usłyszałam zbliżającej się jednostki.
To przecież… nie miało znaczenia.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie chciał być błędem, jej błędem, ale właśnie to dostrzegł w jej spojrzeniu — pomyłkę. Zatrzymał ją, chcąc udowodnić jej, że się nie pomyliła; że nie będzie tego żałować. Bez strachu i paniki, bez zwątpienia we własne możliwości — to, że nie mógł jej niczego dać i zaproponować w życiu nie miało w tej chwili znaczenia. Przecież nie oczekiwała tego, prawda? Znał ją dobrze, znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie szukała w kawalerach męża, który zapewni jej wygodne, a nawet bezpieczne życie. Pragnęła przeżyć je w pełni, poznać wszystkie sekrety świata i doświadczyć wszystkich, najbardziej wstydliwych doznań. Chciała pomagać, chciała czuć, chciała poznawać i żyć jak człowiek. Jedyne co ją ograniczało to przeświadczenie o wstydzie, który mogła na siebie sprowadzić. Na swoją rodzinę, brata. Nie będzie musiała się wstydzić jego, da jej życie, o którym zawsze marzyła, choćby miało trwać ułamek sekundy. Pełen namiętności pocałunek, jaki złożył na jej usta był obietnicą wspólnej przyszłości — będziemy biegać boso po zroszonej trawie o świcie, galopować plażą, a jedyne co usłyszymy to szum wiatru. Będziemy tańczyć do białego rana i kochać się do utraty tchu. Przyszła tu, szukając duszy, która kompletnie nie rozumiała jej rozterek — były takie błahe; świat który walił jej się na głowę był dla niego tylko deszczem, przed którym można było się schronić. Nie mógł go pogrzebać. Mógł pociągnąć ją za sobą, złapać za rękę i poprowadzić pod drzewo, a mógł na przekór wszystkiemu zostać z nią i czekać, aż całkiem przemokną, a woda uczyni z ich ubrań drugą skórę. Wiedziała, że na to wszystko może liczyć, dlatego przyszła; dlatego on zamierzał udowodnić, że dobrze zrobiła, nie będzie pomyłką.
Jej usta były miękkie, delikatne, niedoświadczone podobnymi ugryzieniami. Posłusznie rozchylały się, kiedy karmił ją żądzą. Obrócili się niczym w tańcu, lekko, bo ważyła tyle co piórko. Poddała się jego bliskości, stykając biodrami, tkwiąc w jego objęciach póki nie oparli się o ścianę boksu, a koń obok zarżał cicho, z napięciem. Z gardła wydarło się ciche westchnienie, nie chciał przerywać, nie chciał jej wypuszczać. Palce zsunęły się na biodra, zacisnęły na nich, na materiale jej sukienki. Uśmiechnął się, kiedy dała sobie przestrzeń na wyszeptanie przeprosin, na cichy śmiech. Patrzył na jej wargi, a potem uniósł przez konstelację piegów na duże, błyszczące oczy. Chciała mówić, chciała rozmawiać, ale on nie chciał jej na to pozwolić, zamykając jej usta własnymi. Pocałunkami odnalazł inną drogę, po jej szyi; myśli biegły już w stronę sukienki i sposobu na jej zdjęcie. Nie skupiał się na tym, co chciała mu przekazać; czy chciała przekazać w ogóle. Dopiero kiedy go zatrzymała, spojrzał na nią jak zaskoczone szczenię, mogąc w końcu złapać oddech. Niepewność umknęła; bo nie miał w sobie jej dziś za wiele. Drżał pewnością i zdecydowaniem. Oparł się przedramieniem o boks, unosząc jedną brew; oddychając ciężko, ale kąciki ust zdradzały zadowolenie, a może nawet rozbawienie.
— Nie — mruknął nabierając powietrza w płuca; a może pytał? Przeniósł ciężar ciała na rękę, którą się podpierał i wolną dłoń uniósł ku jej twarzy, by z czułością pogładzić jej policzek. — Nie jesteś — przytaknął jej słowom, zsuwając palce na jej szyję powoli, aż na dekolt, który unosił się i opadał w szybkich, urywanych oddechach. Opuszkiem przeciągnął po krawędzi jej sukienki, wodził wzrokiem za własnym palcem, słuchając jej rozterek bez cienia kpiny. Spojrzał na nią z zaskoczeniem — Ja — powtarzał za nią, jak echo. — Kocham — przesunął spojrzeniem po jej nosie na wargi. — Ciebie — zapewnił ją, wyraźnie rozbawiony jej rozterkami; rozczulony błędnym przekonaniem, bo przecież nie było innej; żadna się nie liczyła. — Zostawię ją, jeśli mnie o to poprosisz — przyrzekł, a powieki zakończony długimi, ciemnymi rzęsami zakryły piwne tęczówki. — Zostawię wszystko dla ciebie, ale nie wejdę do twojego świata. Ty musisz zostawić wszystko dla mnie — głos przerodził się w szept. Oderwał palce od jej ciała i oparł drugą dłoń, na boksie, tuż nad jej ramieniem. Spojrzał na nią, przekrzywiając głowę lekko w tę samą stronę. Jej paznokcie zahaczyły o ciało, drażniąc lekko. Czekał. Czekał na nią, na jej decyzje, wzrokiem obiecując, zachęcając, ale nie zmuszając jej do niczego. Jak na szpilkach, jak na egzekucji patrząc to na jej oczy to na usta; przeskakując od jednego do drugiego, aż w końcu zrobiła to — zdecydowała. Jej wargi rozgrzane, rozpalone i chętne wskazały mu drogę, były dostateczną odpowiedzią. I choć zdumiony jej zdecydowaniem uniósł brwi, od razu zanurzył się znów w tej przyjemności. Ręką, którą się opierał chwycił za zasuwę i szarpnął nią; drugą objął ją w tym samym czasie. Odsunął wejście; obrócił się ciągnąc ją za sobą, a potem obrócił znów, by w objęciach ułożyć na świeżym sianie. — Uciekniemy — wyszeptał między gwałtownymi, chaotycznymi pocałunkami. — Uciekniemy stąd, zostawimy wszystko za sobą — spojrzał na nią prędko, z zawadiackim uśmiechem, po chwili składając bolesny pocałunek, ugryzienie, które pozostawi ślad przynależności na jej bladej skórze. Schodził niżej w pośpiechu, palcami szukając sposobu na zdjęcie z niej czerwonych kilogramów materiału, tak zbędnego, niepotrzebnego. Pomiędzy jej nogami zatopił nos między jej małe, drobne piersi wciąż ukryte pod sukienką, kiedy skrzypnięcie wielkich drzwi do stajni zapowiedziało czyjąś wizytę. Zareagował z opóźnieniem, kiedy już ciężkie, męskie kroki poniosły się korytarzem. Spojrzał na nią z dołu pytająco — dopiero głos wypowiadający imię Neali zdradził, kim był intruz.
Walter.
Jej usta były miękkie, delikatne, niedoświadczone podobnymi ugryzieniami. Posłusznie rozchylały się, kiedy karmił ją żądzą. Obrócili się niczym w tańcu, lekko, bo ważyła tyle co piórko. Poddała się jego bliskości, stykając biodrami, tkwiąc w jego objęciach póki nie oparli się o ścianę boksu, a koń obok zarżał cicho, z napięciem. Z gardła wydarło się ciche westchnienie, nie chciał przerywać, nie chciał jej wypuszczać. Palce zsunęły się na biodra, zacisnęły na nich, na materiale jej sukienki. Uśmiechnął się, kiedy dała sobie przestrzeń na wyszeptanie przeprosin, na cichy śmiech. Patrzył na jej wargi, a potem uniósł przez konstelację piegów na duże, błyszczące oczy. Chciała mówić, chciała rozmawiać, ale on nie chciał jej na to pozwolić, zamykając jej usta własnymi. Pocałunkami odnalazł inną drogę, po jej szyi; myśli biegły już w stronę sukienki i sposobu na jej zdjęcie. Nie skupiał się na tym, co chciała mu przekazać; czy chciała przekazać w ogóle. Dopiero kiedy go zatrzymała, spojrzał na nią jak zaskoczone szczenię, mogąc w końcu złapać oddech. Niepewność umknęła; bo nie miał w sobie jej dziś za wiele. Drżał pewnością i zdecydowaniem. Oparł się przedramieniem o boks, unosząc jedną brew; oddychając ciężko, ale kąciki ust zdradzały zadowolenie, a może nawet rozbawienie.
— Nie — mruknął nabierając powietrza w płuca; a może pytał? Przeniósł ciężar ciała na rękę, którą się podpierał i wolną dłoń uniósł ku jej twarzy, by z czułością pogładzić jej policzek. — Nie jesteś — przytaknął jej słowom, zsuwając palce na jej szyję powoli, aż na dekolt, który unosił się i opadał w szybkich, urywanych oddechach. Opuszkiem przeciągnął po krawędzi jej sukienki, wodził wzrokiem za własnym palcem, słuchając jej rozterek bez cienia kpiny. Spojrzał na nią z zaskoczeniem — Ja — powtarzał za nią, jak echo. — Kocham — przesunął spojrzeniem po jej nosie na wargi. — Ciebie — zapewnił ją, wyraźnie rozbawiony jej rozterkami; rozczulony błędnym przekonaniem, bo przecież nie było innej; żadna się nie liczyła. — Zostawię ją, jeśli mnie o to poprosisz — przyrzekł, a powieki zakończony długimi, ciemnymi rzęsami zakryły piwne tęczówki. — Zostawię wszystko dla ciebie, ale nie wejdę do twojego świata. Ty musisz zostawić wszystko dla mnie — głos przerodził się w szept. Oderwał palce od jej ciała i oparł drugą dłoń, na boksie, tuż nad jej ramieniem. Spojrzał na nią, przekrzywiając głowę lekko w tę samą stronę. Jej paznokcie zahaczyły o ciało, drażniąc lekko. Czekał. Czekał na nią, na jej decyzje, wzrokiem obiecując, zachęcając, ale nie zmuszając jej do niczego. Jak na szpilkach, jak na egzekucji patrząc to na jej oczy to na usta; przeskakując od jednego do drugiego, aż w końcu zrobiła to — zdecydowała. Jej wargi rozgrzane, rozpalone i chętne wskazały mu drogę, były dostateczną odpowiedzią. I choć zdumiony jej zdecydowaniem uniósł brwi, od razu zanurzył się znów w tej przyjemności. Ręką, którą się opierał chwycił za zasuwę i szarpnął nią; drugą objął ją w tym samym czasie. Odsunął wejście; obrócił się ciągnąc ją za sobą, a potem obrócił znów, by w objęciach ułożyć na świeżym sianie. — Uciekniemy — wyszeptał między gwałtownymi, chaotycznymi pocałunkami. — Uciekniemy stąd, zostawimy wszystko za sobą — spojrzał na nią prędko, z zawadiackim uśmiechem, po chwili składając bolesny pocałunek, ugryzienie, które pozostawi ślad przynależności na jej bladej skórze. Schodził niżej w pośpiechu, palcami szukając sposobu na zdjęcie z niej czerwonych kilogramów materiału, tak zbędnego, niepotrzebnego. Pomiędzy jej nogami zatopił nos między jej małe, drobne piersi wciąż ukryte pod sukienką, kiedy skrzypnięcie wielkich drzwi do stajni zapowiedziało czyjąś wizytę. Zareagował z opóźnieniem, kiedy już ciężkie, męskie kroki poniosły się korytarzem. Spojrzał na nią z dołu pytająco — dopiero głos wypowiadający imię Neali zdradził, kim był intruz.
Walter.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przestraszyłam się, że popełniłam błąd. Że nie powinnam. Że zrobiłam coś, czego nie sądziłam, że będę w stanie dokonać. Nie dlatego, że nie chciałam, ale dlatego, że rzeczywistość jednak bywała czasem prawdziwie okrutna. I choć uciekać zaczęłam, to zatrzymałam się kiedy mój nadgarstek objęła większa dłoń niebieskie tęczówki uniosły się - pełne niepewności, lęki, ale może i nadziei - odnajdując te w kolorze bursztynu. Kochałam go, tego jednego byłam pewna. Ale nie powinnam. Nie powinnam. Tego pewna byłam też. W moim wnętrzu panował chaos, myśli nie potrafiły dojść ze sobą do ładu, wszystko odbijało się od siebie i ze sobą nie przynosząc żadnych konkretnych wniosków. A kiedy mnie zatrzymał, kiedy zrobił to, co jednocześnie nie śniłam w najpiękniejszych marzeniach że stać się może i napawało mnie największym przerażeniem, poczułam się tak jak nigdy wcześniej. I tak jak zawsze. Choć jego usta były nowe, to obecność znajoma, bezpieczna, łatwa. Tak zwyczajnie i po prostu. Zawsze starczało mi że był, bo czy więcej było potrzebne? Nawet jeśli chwilę, przecież ciągle nie musiało takie być. Chodziło o momenty w których czułam się wolna, czułam się sobą, czułam się dobra. A przy nim, właśnie taka się czułam. Nie musiał wiedzieć ile dla mnie znaczył i ile dla mnie robił. Nie powinien chyba nawet. Ja nie powinnam mówić o tym głośno, ale dłużej milczeć już nie mogłam.
Serce tłukło mi się w środku, ale pozwalałam prowadzić się z ufnością. Bo ufałam mu, nie dał mi nigdy powodów, bym nie wierzyła w to co mówił. Czynem udowadniał swoje słowa. Był dobry a ja byłam okrutna, już to rozumiałam. Ale to mnie nie powstrzymywało. Ja zaczęłam, ale on kończył bo mnie odwagi brakło. Uciekałam - niemal uciekłam kiedy serce z rozsądkiem wlaczyło. Ale rozsądek przegrał kiedy znalazł się bliżej a ciało zalało się ciepłą nieznajomą falą. Ruchy miałam niepewne, prawie żadne, dopiero wszystko poznając i wszystkiego się ucząc. Dotyku innych warg, na tych moich, ciała przy ciele, serca przy sercu. - Poważnie. - szepnęłam, kiedy uśmiechnął się na moje przeprosiny. Bo ja byłam poważna, a jego to bawiło, brwi zeszły mi się lekko. - Ja… - zaczęłam, ale nie skończyłam, bo zamknął mi usta na chwilę skutecznie zapominając o tym co i jak i o czym gadać chciałam w ogóle. Ale ta potrzeba była we mnie duża, bo wróciła. Wracała, nawet jeśli przez chwilę z irytacją próbowałam ją odepchnąć. Ale chciałam prawdy. Prawdy i jasności. Z Jimem zwłaszcza, bo od początku towarzyszyła nam prawda.
Potaknęłam z powagą marszcząc odrobinę brwi własne, kiedy przytaknął moim słowom. Nie byłam. Nie chciałam być. Szczerze wierzyłam, że nie jestem. Jak ta czy tamta, że byłam zawsze i niepomiernie sobą - Nealą i nikim ani mniej, ani więcej. Serce obiło mi się mocniej, a może zadrżało nierównomiernie na dotyk palców przesuwających się po mnie. Ale mówiłam dalej. Potrzebnie i nie. Głupia, nadająca zawsze Neala. Powinnam się zamknąć. Powinnam, ale nie umiałam. Złapałam znajome tęczówki nie rozumiejąc zaskoczenia, które je objęły. Zmrużyłam w łagodnej manierze brwi. Kolejna obietnica, potwierdzenie sprawiło, że to moje oczy rozwarły się szerzej. Serce uderzyło znów mocniej. Rozsądek, a może moralność kazały mi zaprzeczać. Mówić, że nie, nie może, ale gardło pozostawało ściśnięte, bo choć to okropne chciałam powiedzieć krótkie: poproszę. Nabrałam powietrza pozostając na krawędzi, a on prowadził mnie na nad nią dalej. Powinnam czy nie? Chciałam a nie mogłam? Byłam pewna? Niepewna? Pewna jednego na pewno, że jego usta znajdowały się blisko, a ta bliskość zaczynała mnie pożerać. Więc jedynie wspięłam się wyżej, może właśnie powinnam wszystko oddać i zostawić. Dla tej jednej duszy, której nie szukałam ale przyszła.
Po prostu pozwalam się prowadzić, ale chciałam by prowadził, od samego początku chyba - nie byłam pewna. Raz dwa, obrót, dłonie na odpowiednich miejscach. Wracały i odsuwały się wybierając się na nową, nieznaną jeszcze wędrówkę. Wargi rozciągnęły mi się w łagodnym uśmiechu na padającą propozycję. Uciekniemy? Miałam zapytać: dokąd? Ale czy to było w ogóle ważne? Nie ważne chyba. Ważniejsze co innego był. - Razem. - wyrzuciłam przez wargi, odchylając łagodnie głowę, przygryzając tą dolną. Nie byłam pewna, czy stwierdzam czy pytam. Czy upewniam się jedynie. Ale to było teraz nieważne. Albo ważne, bardzo ważne, ale nie w momencie, kiedy jego wargi smakowały tak słodko, kiedy moje ciało chciało być bliżej i miało być, za chwilę albo dwie, tylko że…
…moje imię padające gdzieś na progu stajni zabrzmiało jak kubeł zimnej wody. Walter? Walter?! WALTER? Teraz, tutaj, jakby… po co? Nie wiedziałam, złapałam tylko spojrzenia Jima i wzruszyłam ramionami. Przez kilka głośnych uderzeń serca nie wiedząc co robić ani co począć. Wyjść do niego? Udawać, że mnie nie ma? Nas nie? Ale miałabym to robić po co? Nie wiedziałam, rozejrzałam się, a potem spojrzałam jeszcze raz na Jamesa. - Uciekajmy. - poprosiłam, oznajmiłam, orzekłam. Uciekajmy, ucieknijmy, zostawmy wszystko za sobą. Mówił na poważnie wtedy, czy tylko ściemniał? Miało się okazać za chwilę albo dwie przecież. Bo Walter znów zawołał, chyba wiedział, że być tu powinnam. A potem otworzył drzwi do boksu, gdy my już staliśmy.
- Stójże łotrze, damę zostaw i znikaj w ciemności raz dwa! - zakrzyknął Walter uznając, że ratunku potrzebuje, a on za bohatera robić będzie.
Serce tłukło mi się w środku, ale pozwalałam prowadzić się z ufnością. Bo ufałam mu, nie dał mi nigdy powodów, bym nie wierzyła w to co mówił. Czynem udowadniał swoje słowa. Był dobry a ja byłam okrutna, już to rozumiałam. Ale to mnie nie powstrzymywało. Ja zaczęłam, ale on kończył bo mnie odwagi brakło. Uciekałam - niemal uciekłam kiedy serce z rozsądkiem wlaczyło. Ale rozsądek przegrał kiedy znalazł się bliżej a ciało zalało się ciepłą nieznajomą falą. Ruchy miałam niepewne, prawie żadne, dopiero wszystko poznając i wszystkiego się ucząc. Dotyku innych warg, na tych moich, ciała przy ciele, serca przy sercu. - Poważnie. - szepnęłam, kiedy uśmiechnął się na moje przeprosiny. Bo ja byłam poważna, a jego to bawiło, brwi zeszły mi się lekko. - Ja… - zaczęłam, ale nie skończyłam, bo zamknął mi usta na chwilę skutecznie zapominając o tym co i jak i o czym gadać chciałam w ogóle. Ale ta potrzeba była we mnie duża, bo wróciła. Wracała, nawet jeśli przez chwilę z irytacją próbowałam ją odepchnąć. Ale chciałam prawdy. Prawdy i jasności. Z Jimem zwłaszcza, bo od początku towarzyszyła nam prawda.
Potaknęłam z powagą marszcząc odrobinę brwi własne, kiedy przytaknął moim słowom. Nie byłam. Nie chciałam być. Szczerze wierzyłam, że nie jestem. Jak ta czy tamta, że byłam zawsze i niepomiernie sobą - Nealą i nikim ani mniej, ani więcej. Serce obiło mi się mocniej, a może zadrżało nierównomiernie na dotyk palców przesuwających się po mnie. Ale mówiłam dalej. Potrzebnie i nie. Głupia, nadająca zawsze Neala. Powinnam się zamknąć. Powinnam, ale nie umiałam. Złapałam znajome tęczówki nie rozumiejąc zaskoczenia, które je objęły. Zmrużyłam w łagodnej manierze brwi. Kolejna obietnica, potwierdzenie sprawiło, że to moje oczy rozwarły się szerzej. Serce uderzyło znów mocniej. Rozsądek, a może moralność kazały mi zaprzeczać. Mówić, że nie, nie może, ale gardło pozostawało ściśnięte, bo choć to okropne chciałam powiedzieć krótkie: poproszę. Nabrałam powietrza pozostając na krawędzi, a on prowadził mnie na nad nią dalej. Powinnam czy nie? Chciałam a nie mogłam? Byłam pewna? Niepewna? Pewna jednego na pewno, że jego usta znajdowały się blisko, a ta bliskość zaczynała mnie pożerać. Więc jedynie wspięłam się wyżej, może właśnie powinnam wszystko oddać i zostawić. Dla tej jednej duszy, której nie szukałam ale przyszła.
Po prostu pozwalam się prowadzić, ale chciałam by prowadził, od samego początku chyba - nie byłam pewna. Raz dwa, obrót, dłonie na odpowiednich miejscach. Wracały i odsuwały się wybierając się na nową, nieznaną jeszcze wędrówkę. Wargi rozciągnęły mi się w łagodnym uśmiechu na padającą propozycję. Uciekniemy? Miałam zapytać: dokąd? Ale czy to było w ogóle ważne? Nie ważne chyba. Ważniejsze co innego był. - Razem. - wyrzuciłam przez wargi, odchylając łagodnie głowę, przygryzając tą dolną. Nie byłam pewna, czy stwierdzam czy pytam. Czy upewniam się jedynie. Ale to było teraz nieważne. Albo ważne, bardzo ważne, ale nie w momencie, kiedy jego wargi smakowały tak słodko, kiedy moje ciało chciało być bliżej i miało być, za chwilę albo dwie, tylko że…
…moje imię padające gdzieś na progu stajni zabrzmiało jak kubeł zimnej wody. Walter? Walter?! WALTER? Teraz, tutaj, jakby… po co? Nie wiedziałam, złapałam tylko spojrzenia Jima i wzruszyłam ramionami. Przez kilka głośnych uderzeń serca nie wiedząc co robić ani co począć. Wyjść do niego? Udawać, że mnie nie ma? Nas nie? Ale miałabym to robić po co? Nie wiedziałam, rozejrzałam się, a potem spojrzałam jeszcze raz na Jamesa. - Uciekajmy. - poprosiłam, oznajmiłam, orzekłam. Uciekajmy, ucieknijmy, zostawmy wszystko za sobą. Mówił na poważnie wtedy, czy tylko ściemniał? Miało się okazać za chwilę albo dwie przecież. Bo Walter znów zawołał, chyba wiedział, że być tu powinnam. A potem otworzył drzwi do boksu, gdy my już staliśmy.
- Stójże łotrze, damę zostaw i znikaj w ciemności raz dwa! - zakrzyknął Walter uznając, że ratunku potrzebuje, a on za bohatera robić będzie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Złocista, pachnąca słoma okalała jej miedziane włosy, nadając im cieplejszego i jeszcze głębszego odcienia. Jej jasna twarz, nieco zaróżowiona, chłodna, obsypana piegami kontrastowała z głową i trawiastą koroną, ale pochłaniał ten obrazek wzrokiem z nieskrywanym wzruszeniem i przejęciem w oczach, chłonął jej obecność, jej bliskość. Tak wyczekiwaną wyraźnie, tak upragnioną. Leżąc na niej starał się nie przygniatać jej własnym ciałem, usadowiwszy się między jej nogami podpierał się na przedramionach, obserwując ją z góry.
— Wygodnie ci? — spytał czule, bawiąc się kosmkiem jej rudych włosów palcami. Jego serce biło jak szalone, zdradzał to płytki oddech, falująca nad nią luźna koszula. — Nie masz pojęcia, jak długo na to czekałem — szepnął tuż przed tym jak pochylił się nad nią, by pocałować ją raz jeszcze. Czule, delikatnie, ledwie muskając jej wargę. Miała wątpliwości, ale powiedział jej wszystko, mógł postawić wszystko na jedną kartę. Oddał jej całego siebie, był gotów zrezygnować z własnego życia, własnego świata i podążyć za nią w nieznane, bo przecież w jej świecie nie było dla niego miejsca.Razem brzmiało tak soczyście i bezpiecznie. Cokolwiek by się nie działo, będą razem. Uśmiechnął się szeroko, tak szeroko, że w policzkach pojawiły się dołeczki. Śmiały się też jego oczy, teraz błyszczące ciepłą barwą gorzkiej czekolady. Mogli to zrobić nawet teraz, zostawiając wszystko i wszystkich za sobą. Obsypywanie jej drobnymi pocałunkami przerwał mu jednak intruz, który jego rozmarzone, rozckliwione spojrzenie zmienił w gorące nie od żaru a gniewu. Z wściekłością zacisnął szczęki, co wyostrzyło rysy chłopięcej twarzy, usta zaś zacisnął w wąską kreskę. Chwycił jednak jej dłoń, nie mówiąc nic podniósł się z siana i pomógł jej wstać. W innej sytuacji sięgnąłby ręką do jej twarzy, do mieniących się złota włosów by wyjąć z nich źdźbła słomy, ale drzwi do boksu otworzyły się zbyt szybko i zbyt nagle, by pozwolić sobie jeszcze na resztki czułości, którą chciał ją obdarzyć. Odnalazł jednaj jej dłoń, zacisnął na niej palce i zasłonił własnym ciałem.
— W tym śnie to ty jesteś łotrem, gnojku — rzucił hardo, spinając się cało. Nienawistne spojrzenie posłał prosto w stronę dobrze zbudowanego młodzieńca, którego pięść dobrze pamiętał jego nos. Wolną ręką sięgnął do twarzy, złapał się za grzbiet nosa, jakby właśnie sobie o tym przypomniał. — Spadaj stąd, zanim powyrywam ci nogi z dupy — warknął w jego kierunku, nie ruszając się sprzed Neali. Nie zamierzał być narwany, nie przy niej. Obrócił się do niej bokiem, jakby miał czas to zrobić i dotknął czule jej policzka. Nagle miał czas, nie wiedząc skąd. — Wszystkim o nas powie, jeśli mu na to pozwolę — szepnął łagodnie. Oboje byli świadomi, że nie powinno ich tu być, to było niestosowne, a Walter stróżujący przyłapał ich w sytuacji, z której nie było dobrego wytłumaczenia. Mimo wszystko Jamesa rozpalała złość, że im przeszkodził, choć w oczach tliły się też wyrzuty sumienia. — Przepraszam, nie powinienem był — spróbował się wytłumaczyć, łagodjnijąc po twarzy. — Zostawisz nas tutaj, zajmę się tym, ale musisz stąd wyjść. Rozprawię się z nim raz na zawsze — obiecał ze smutkiem, coraz bardziej drżącym głosem. — Nie pozwolę, by... Potem... potem uciekniemy. Zabiorę cię daleko stąd — szepnął i uśmiechnął się lekko, czule, powoli odrywając opuszki palców od jej skóry. Nikt nie będzie wiedział, nikt się nie domyśli, że uciekli razem. Nie narazi krewnych, nie pozostawi po sobie złego wrażenia. Tyle jej mógł dać chociaż, kiedy porzuci to miejsce, wszystko co kocha — dla niego. — Idź już — dodał głośniej, obracając się do Waltera, który wciąż stał przed wejściem do boksu, tarasując drogę.
Puścił Nealę i ruszył w jego kierunku, popychając go z całym impetem, na jaki mógł sobie pozwolić. Nie zamierzał go pobić. Nie zamierzał go uciszyć. Musiał go zabić. Neala nie zasługiwała na to, by zostawić za plecami taką pamięć o sobie. Była dobra, była miła, troskliwa, a tej gnój mógł to wszystko zniszczyć, tylko dlatego, że pojawił się w złym miejscu o złym czasie, przyłapując ich nieplanowana schadzkę.
— Co tam chłoptasiu, gotowy?— zadrwił z niego, podchodząc bliżej, ale Walter był dzielny i wytrzymały. Zerwał się na równe nogi i wpadł na niego, z zaskakującą precyzją wbijając mu si w brzuch i przewracając go na plecy. Obaj upadli na bruk, tarzając się w resztkach słomy. James chwycił go za ramiona, zaciskając palce na jego koszuli i objął go jedną nogą w pasie, drugą, tą ułożoną niżej, wyciągnął w tył i naprężając mięśnie ud, spróbował zmienić pozycję. Walter się bronił przed tym, ale James szybko przesunął dłonie na jego twarz i wbił mu palec w oko. Krzyknął, wykorzystał wić jego chwilowe odsunięcie się i dezorientację, przewracając go na plecy. Usiadł na nim okrakiem, sprzedając mu dwa cios prosto w nos. Krew odbiła się na obtartych i posiniaczonych knykciach. Przed trzecim ciosem się zawahał, jakby nie potrafił go w ten sposób pozbawić życia. Walter to wykorzystał, wpierw sprzedając mu cios z kolana w plecy, a potem zrzucając z siebie. James jednak szybo się zreflektował, choć opadł na bok podniósł się zaraz na kolna i nim Walter go przygniótł, sprzedał mu słaby cios w żebra. Z łokcia zaraz potem dostał sam w zęby, które zadzwoniły o siebie. Przygryzł robi wargę, krew polała mu się po brodzie, ale nie miał czasu splunąć. Zamachnął się i prawą pięścią obił mu oko, rozciął łuk brwiowy. Wciąż tarzali się po ziemi, wymieniając ciosy lub parując je. Przesuwali się po stajni w stronę wejścia. Walter próbował zrzucić z siebie Jamesa, był silniejszy od niego i co chwilę mu się udawało, ale Doe był szybki prędko wracał na pozycję. Przylgnął w końcu do Waltera, krew z twarzy Jamesa pryskała na jego twarz — poddusił go przedramieniem, czując adrenalinę — to był ten moment. Ta chwila. Zaraz będzie po wszystkim.
— Pierdol się wreszcie — syknął przez zaciśnięte, zakrwawione zęby. Walter zaczął przesuwać nogami pod nim i szarpać się, obaj byli zmęczeni obaj nie mieli już sił do dalszej walki. I kiedy wyglądało na to, że to będzie naprawdę koniec, że Walter opadł z sił, pozbawiony tchu wszystko Jamesowi rozmazało się przed oczami. Szum w uszach, dezorientacja, brak czucia w całym cele zwaliły go na bok jak szmacianą lalkę. Krew oblepiła ciemne kosmyki, zalała ucho, a potem rozlała się w kałuży po bruku. Oddychał prędko, wzrokiem rozglądając się rozpaczliwie dookoła. Nie wiedział co się stało. Wiedział tylko, że ból zaczynał go paraliżować. Poruszył się, chcąc się wycofać, dostrzegł nad sobą Waltera, ale nie miał szans się choćby przeczołgać o cal. Szum w głowie był nieznośny, tępy ból rozlewał się od karku w dół, obraz stał się niewyraźny. — Daj... jej... spokój— wyszeptał, unosząc ciemne oczy na wiszącego nad nim Waltera, który trzymał w dłoni podkowę.
— Wygodnie ci? — spytał czule, bawiąc się kosmkiem jej rudych włosów palcami. Jego serce biło jak szalone, zdradzał to płytki oddech, falująca nad nią luźna koszula. — Nie masz pojęcia, jak długo na to czekałem — szepnął tuż przed tym jak pochylił się nad nią, by pocałować ją raz jeszcze. Czule, delikatnie, ledwie muskając jej wargę. Miała wątpliwości, ale powiedział jej wszystko, mógł postawić wszystko na jedną kartę. Oddał jej całego siebie, był gotów zrezygnować z własnego życia, własnego świata i podążyć za nią w nieznane, bo przecież w jej świecie nie było dla niego miejsca.Razem brzmiało tak soczyście i bezpiecznie. Cokolwiek by się nie działo, będą razem. Uśmiechnął się szeroko, tak szeroko, że w policzkach pojawiły się dołeczki. Śmiały się też jego oczy, teraz błyszczące ciepłą barwą gorzkiej czekolady. Mogli to zrobić nawet teraz, zostawiając wszystko i wszystkich za sobą. Obsypywanie jej drobnymi pocałunkami przerwał mu jednak intruz, który jego rozmarzone, rozckliwione spojrzenie zmienił w gorące nie od żaru a gniewu. Z wściekłością zacisnął szczęki, co wyostrzyło rysy chłopięcej twarzy, usta zaś zacisnął w wąską kreskę. Chwycił jednak jej dłoń, nie mówiąc nic podniósł się z siana i pomógł jej wstać. W innej sytuacji sięgnąłby ręką do jej twarzy, do mieniących się złota włosów by wyjąć z nich źdźbła słomy, ale drzwi do boksu otworzyły się zbyt szybko i zbyt nagle, by pozwolić sobie jeszcze na resztki czułości, którą chciał ją obdarzyć. Odnalazł jednaj jej dłoń, zacisnął na niej palce i zasłonił własnym ciałem.
— W tym śnie to ty jesteś łotrem, gnojku — rzucił hardo, spinając się cało. Nienawistne spojrzenie posłał prosto w stronę dobrze zbudowanego młodzieńca, którego pięść dobrze pamiętał jego nos. Wolną ręką sięgnął do twarzy, złapał się za grzbiet nosa, jakby właśnie sobie o tym przypomniał. — Spadaj stąd, zanim powyrywam ci nogi z dupy — warknął w jego kierunku, nie ruszając się sprzed Neali. Nie zamierzał być narwany, nie przy niej. Obrócił się do niej bokiem, jakby miał czas to zrobić i dotknął czule jej policzka. Nagle miał czas, nie wiedząc skąd. — Wszystkim o nas powie, jeśli mu na to pozwolę — szepnął łagodnie. Oboje byli świadomi, że nie powinno ich tu być, to było niestosowne, a Walter stróżujący przyłapał ich w sytuacji, z której nie było dobrego wytłumaczenia. Mimo wszystko Jamesa rozpalała złość, że im przeszkodził, choć w oczach tliły się też wyrzuty sumienia. — Przepraszam, nie powinienem był — spróbował się wytłumaczyć, łagodjnijąc po twarzy. — Zostawisz nas tutaj, zajmę się tym, ale musisz stąd wyjść. Rozprawię się z nim raz na zawsze — obiecał ze smutkiem, coraz bardziej drżącym głosem. — Nie pozwolę, by... Potem... potem uciekniemy. Zabiorę cię daleko stąd — szepnął i uśmiechnął się lekko, czule, powoli odrywając opuszki palców od jej skóry. Nikt nie będzie wiedział, nikt się nie domyśli, że uciekli razem. Nie narazi krewnych, nie pozostawi po sobie złego wrażenia. Tyle jej mógł dać chociaż, kiedy porzuci to miejsce, wszystko co kocha — dla niego. — Idź już — dodał głośniej, obracając się do Waltera, który wciąż stał przed wejściem do boksu, tarasując drogę.
Puścił Nealę i ruszył w jego kierunku, popychając go z całym impetem, na jaki mógł sobie pozwolić. Nie zamierzał go pobić. Nie zamierzał go uciszyć. Musiał go zabić. Neala nie zasługiwała na to, by zostawić za plecami taką pamięć o sobie. Była dobra, była miła, troskliwa, a tej gnój mógł to wszystko zniszczyć, tylko dlatego, że pojawił się w złym miejscu o złym czasie, przyłapując ich nieplanowana schadzkę.
— Co tam chłoptasiu, gotowy?— zadrwił z niego, podchodząc bliżej, ale Walter był dzielny i wytrzymały. Zerwał się na równe nogi i wpadł na niego, z zaskakującą precyzją wbijając mu si w brzuch i przewracając go na plecy. Obaj upadli na bruk, tarzając się w resztkach słomy. James chwycił go za ramiona, zaciskając palce na jego koszuli i objął go jedną nogą w pasie, drugą, tą ułożoną niżej, wyciągnął w tył i naprężając mięśnie ud, spróbował zmienić pozycję. Walter się bronił przed tym, ale James szybko przesunął dłonie na jego twarz i wbił mu palec w oko. Krzyknął, wykorzystał wić jego chwilowe odsunięcie się i dezorientację, przewracając go na plecy. Usiadł na nim okrakiem, sprzedając mu dwa cios prosto w nos. Krew odbiła się na obtartych i posiniaczonych knykciach. Przed trzecim ciosem się zawahał, jakby nie potrafił go w ten sposób pozbawić życia. Walter to wykorzystał, wpierw sprzedając mu cios z kolana w plecy, a potem zrzucając z siebie. James jednak szybo się zreflektował, choć opadł na bok podniósł się zaraz na kolna i nim Walter go przygniótł, sprzedał mu słaby cios w żebra. Z łokcia zaraz potem dostał sam w zęby, które zadzwoniły o siebie. Przygryzł robi wargę, krew polała mu się po brodzie, ale nie miał czasu splunąć. Zamachnął się i prawą pięścią obił mu oko, rozciął łuk brwiowy. Wciąż tarzali się po ziemi, wymieniając ciosy lub parując je. Przesuwali się po stajni w stronę wejścia. Walter próbował zrzucić z siebie Jamesa, był silniejszy od niego i co chwilę mu się udawało, ale Doe był szybki prędko wracał na pozycję. Przylgnął w końcu do Waltera, krew z twarzy Jamesa pryskała na jego twarz — poddusił go przedramieniem, czując adrenalinę — to był ten moment. Ta chwila. Zaraz będzie po wszystkim.
— Pierdol się wreszcie — syknął przez zaciśnięte, zakrwawione zęby. Walter zaczął przesuwać nogami pod nim i szarpać się, obaj byli zmęczeni obaj nie mieli już sił do dalszej walki. I kiedy wyglądało na to, że to będzie naprawdę koniec, że Walter opadł z sił, pozbawiony tchu wszystko Jamesowi rozmazało się przed oczami. Szum w uszach, dezorientacja, brak czucia w całym cele zwaliły go na bok jak szmacianą lalkę. Krew oblepiła ciemne kosmyki, zalała ucho, a potem rozlała się w kałuży po bruku. Oddychał prędko, wzrokiem rozglądając się rozpaczliwie dookoła. Nie wiedział co się stało. Wiedział tylko, że ból zaczynał go paraliżować. Poruszył się, chcąc się wycofać, dostrzegł nad sobą Waltera, ale nie miał szans się choćby przeczołgać o cal. Szum w głowie był nieznośny, tępy ból rozlewał się od karku w dół, obraz stał się niewyraźny. — Daj... jej... spokój— wyszeptał, unosząc ciemne oczy na wiszącego nad nim Waltera, który trzymał w dłoni podkowę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To było całkiem nowe miejsce, a jednocześnie, jakby od zawsze znajome. Nie no, znajome od zawsze, przecież w stajni byłam wcześniej - nie raz i nie dwa, ale jednak wszystko inne, było nowe. Całkowicie nowe, niepokojące ale w ten ekscytująco dobry sposób, nie w ten w którym obawiało się o swoje życie. Może dlatego, że przy Jimmym zawsze czułam się bezpiecznie. Chociaż sam w to nie wierzył, sam sobie umniejszał od samego początku, ja wiedziałam jakim był człowiekiem. Widziałam to dokładnie. Nie chciałam niczego więcej i niczego inaczej - to jedno przekonanie było we mnie pewne. Policzki miałam zaczerwienione, czułam to wyraźnie, co do tego jednego pewność miałam całkowitą, ale tym razem nie chciałam zapadać się pod ziemię, chciałam zostać tutaj, gdzie jestem. Bo podobał mi się sposób w jaki na mnie patrzył, sposób, w jaki nie patrzył nikt wcześniej. Jakbym naprawdę była czymś, na co warto było spoglądać. Jeszcze nie wierzyłam w to całkiem, jeszcze jak sen zdawało mi się bardziej, a kiedy pytanie zawisło nade mną, wypływając z znajomych warg pokręciłam w zaprzeczeniu głową. By zaraz mimowolnie zaśmiać się lekko. Choć dlaczego się śmiałam, nie wiedziałam dokładnie. Może dlatego, że wcale nie było wygodnie jakoś nadmiernie. Ale jednocześnie wygodę odnajdywałam gdzie indziej, w czymś więcej. Uniosłam rękę, żeby ułożyć ją na jego policzku. Jasne tęczówki błądziły po ciemniejszej w karnacji twarzy. Nie miałam chyba rzeczywiście, wargi rozchyliły mi się, kiedy brałam wdech w rozedrgane serce. Chciałam mu powiedzieć że ja też. Bo czekałam, ale oczy uciekły mi w górę kiedy zmarszczyłam lekko nos, czy tak długo jak on wcześniej. Czy powinnam zapytać ile to było? Rozliczać na długości? Przytaknąć? Nie wiedziałam, nie byłam w takiej sytuacji wcześniej, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć odwrócił skutecznie moją uwagę od dalszych rozważań. Uniosłam drugą rękę, zarzucając na kark, oddając pocałunkom, słodkim i nowym, nieznanym wcześniej.
Razem - na inne opcje nie było już miejsca. Właśnie tak iść chciałam z nim właśnie za własnym sercem. Odpowiedziałam na uśmiech uśmiechem. Nie mogło być inaczej, nie było się nad czymś zastanawiać - wybór przecież mógł być tylko jeden. Razem, damy sobie radę na pewno. Co do tego wątpliwości nie miałam żadnej. Mimowolnie śmiech znów wydarł mi się z piersi, kiedy kolejne pocałunki znaczyły ścieżkę na ciele. Nie umiałam pohamować tej bezbrzeżnej radości, kiedy decyzje zostały już podjęte.
Nagły ruch, dźwięk i słowa, zburzyły szybko łagodny klimat, przerwały go nagle i niespodziewanie na tyle, że przez chwilę łapałam jedynie powietrze w szoku rozwierając szerzej oczy. Pozwoliłam się pociągnąć Jimowi, ale widziałam jego minę, jego twarz, był zły - nie, wściekły było właściwsze. Zacisnęłam mocniej palce, czując te Jima. Walter? Serio? Naprawdę musiał wciskać się i łazić za mną wszędzie? Myślałam, że dość jasna w swoich słowach byłam. Ale nie, bohater się znalazł nagły, co ratował damy, które ratunku wcale nie potrzebowały. Milczałam z początku jeszcze próbując zdążyć nad własnym oddechem, a może uspokoić go trochę.
- Niech mówi. - powiedziałam dokładając do pierwszej, drugą rękę. Oczy prosiły o to by nie pozwolił się mu sprowokować, nie powinniśmy wchodzić z nim w rozmowy, to życie i tak mieliśmy zostawić za nami. Nie o tym mówiliśmy wcześniej. - Nie. - pokręciłam głową, czując jak drży mi dolna warga. Nie, nie, nie. Razem, wyjść razem stąd powinniśmy tak jak ustaliliśmy wcześniej. Ale Jim zdawał się nie słuchać wcale. W ogóle już we własnym postanowieniu. Ja też swoje miałam - wiedziałam jedno na pewno. Nie ucieknę. Znaczy ucieknę, ale czekać grzecznie na zewnątrz nie będę. Wybiegłam, nie odpowiadając mu wiele więcej. Rzucając tylko spojrzenie przez ramię nim zamiast uciec i uciekać na zewnątrz puściłam się biegiem do boksu Bibi. Zaczęłam sama, nieporadnie i naprędce. Trudno było siodłać konia z metrem pięćdziesiąt, kiedy czas był na wagę złota. Musiałam znaleźć stołek, a siodło było ciężkie. Zaklęcie, no tak, zaklęcie. Przecież z niego skorzystać mogłam, tak poszło łatwiej i prędzej, choć dochodzące dźwięki wcale nie pomagały w skupieniu. Wyprowadziłam ją przechodząc dalej, po Montygona. Szybciej, szybciej - poganiałam samą siebie. Zanim będzie za późno i stanie się coś, czego nikt nie chce. Wsiadłam na Montygona biorąc wdech w płuca. Miałam na sobie jedynie sukienkę w jukach kilka monet, nic więcej. Rozum zapytał się jeszcze raz, czy jestem pewna, ale ja byłam, wiedziałam to przecież wcześniej.
- Jedź. - powiedziałam do Montygona pośpieszając go. - Jim! - krzyknęłam chcąc zwrócić ich uwagę i wtedy to zobaczyłam. Waltera z podkową. Zamierzał go tym uderzyć? Zamierzał! Na Merlina, oszalał całkowicie. Sięgnęłam po różdżkę wstrzymując konia. - Nie ruszaj się Walter. - powiedziałam do niego, czując że drżę, nigdy nie zaatakowałam nikogo. Nie chciałam też jego, ale zamierzałam, jeśli to będzie konieczne. - Nie wrócimy tu więcej. - powiedziałam do niego unosząc mimowolnie brodę. - Jim! - poprosiłam, wybłagałam, chciałam stąd jechać. - Chodźmy, musisz pokazać mi świat. - dodałam, rozciągając usta w wystraszonym ale szczerym uśmiechu, chciałam go z nim zobaczyć.
Razem - na inne opcje nie było już miejsca. Właśnie tak iść chciałam z nim właśnie za własnym sercem. Odpowiedziałam na uśmiech uśmiechem. Nie mogło być inaczej, nie było się nad czymś zastanawiać - wybór przecież mógł być tylko jeden. Razem, damy sobie radę na pewno. Co do tego wątpliwości nie miałam żadnej. Mimowolnie śmiech znów wydarł mi się z piersi, kiedy kolejne pocałunki znaczyły ścieżkę na ciele. Nie umiałam pohamować tej bezbrzeżnej radości, kiedy decyzje zostały już podjęte.
Nagły ruch, dźwięk i słowa, zburzyły szybko łagodny klimat, przerwały go nagle i niespodziewanie na tyle, że przez chwilę łapałam jedynie powietrze w szoku rozwierając szerzej oczy. Pozwoliłam się pociągnąć Jimowi, ale widziałam jego minę, jego twarz, był zły - nie, wściekły było właściwsze. Zacisnęłam mocniej palce, czując te Jima. Walter? Serio? Naprawdę musiał wciskać się i łazić za mną wszędzie? Myślałam, że dość jasna w swoich słowach byłam. Ale nie, bohater się znalazł nagły, co ratował damy, które ratunku wcale nie potrzebowały. Milczałam z początku jeszcze próbując zdążyć nad własnym oddechem, a może uspokoić go trochę.
- Niech mówi. - powiedziałam dokładając do pierwszej, drugą rękę. Oczy prosiły o to by nie pozwolił się mu sprowokować, nie powinniśmy wchodzić z nim w rozmowy, to życie i tak mieliśmy zostawić za nami. Nie o tym mówiliśmy wcześniej. - Nie. - pokręciłam głową, czując jak drży mi dolna warga. Nie, nie, nie. Razem, wyjść razem stąd powinniśmy tak jak ustaliliśmy wcześniej. Ale Jim zdawał się nie słuchać wcale. W ogóle już we własnym postanowieniu. Ja też swoje miałam - wiedziałam jedno na pewno. Nie ucieknę. Znaczy ucieknę, ale czekać grzecznie na zewnątrz nie będę. Wybiegłam, nie odpowiadając mu wiele więcej. Rzucając tylko spojrzenie przez ramię nim zamiast uciec i uciekać na zewnątrz puściłam się biegiem do boksu Bibi. Zaczęłam sama, nieporadnie i naprędce. Trudno było siodłać konia z metrem pięćdziesiąt, kiedy czas był na wagę złota. Musiałam znaleźć stołek, a siodło było ciężkie. Zaklęcie, no tak, zaklęcie. Przecież z niego skorzystać mogłam, tak poszło łatwiej i prędzej, choć dochodzące dźwięki wcale nie pomagały w skupieniu. Wyprowadziłam ją przechodząc dalej, po Montygona. Szybciej, szybciej - poganiałam samą siebie. Zanim będzie za późno i stanie się coś, czego nikt nie chce. Wsiadłam na Montygona biorąc wdech w płuca. Miałam na sobie jedynie sukienkę w jukach kilka monet, nic więcej. Rozum zapytał się jeszcze raz, czy jestem pewna, ale ja byłam, wiedziałam to przecież wcześniej.
- Jedź. - powiedziałam do Montygona pośpieszając go. - Jim! - krzyknęłam chcąc zwrócić ich uwagę i wtedy to zobaczyłam. Waltera z podkową. Zamierzał go tym uderzyć? Zamierzał! Na Merlina, oszalał całkowicie. Sięgnęłam po różdżkę wstrzymując konia. - Nie ruszaj się Walter. - powiedziałam do niego, czując że drżę, nigdy nie zaatakowałam nikogo. Nie chciałam też jego, ale zamierzałam, jeśli to będzie konieczne. - Nie wrócimy tu więcej. - powiedziałam do niego unosząc mimowolnie brodę. - Jim! - poprosiłam, wybłagałam, chciałam stąd jechać. - Chodźmy, musisz pokazać mi świat. - dodałam, rozciągając usta w wystraszonym ale szczerym uśmiechu, chciałam go z nim zobaczyć.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sielankę zastąpiła niespodziewana awantura, gdy zakochany po uszy w Weasley, światły bohater, honorowo zdecydował się przeszkodzić im w ucieczce. Niczym szlachetny rycerz na białym koniu uniemożliwić porwania księżniczki z zamku przez najczarniejszy czarny charakter. Walter był jak rzep, którego nie dało się oderwać, gdy już przykleił się jak psiego ogona. Jego widok z wielu oczywistych powodów wywołał w młodym Romie złość. Być może Neala wierzyła, że nigdy nie zrobiłby jej krzywdy, nie naruszył jej imienia, bo poza byciem wrednym nie wydawał się szczególnie szkodliwy, ale tego popołudnia sytuacja miała się zmienić. James był przynajmniej o tym przekonany. A początek stał się końcem szybciej niż mogliby się tego spodziewać. Protestowała, prosząc go by to zostawił, a on — choć słyszał ją dobrze, patrzył jej w oczy z czułością i oddaniem gotów spełnić prawie każdą jej próśb, tej jednej odmówił. Pokręcił głową i ujął jej delikatnie dłonie we własne i ścisnął w geście mówiącym, że wszystko będzie dobrze. Cokolwiek się wydarzyło, cokolwiek miałoby się zdarzyć, naturalną częścią jego charakteru była reakcja. Pewien swoich umiejętności, sprytu, szybkości wiedział, że mógł wykończyć przewyższającego go w sile Waltera. Zmęczy go, zmusi go położenia się na ziemi, a potem w kilku ciosach osłabi. Ale Walter nie rezygnował. Tarzali się po podłodze w stajni wierzgając w boksy, powodując tym samym nerwowość u i tak zaniepokojonych już koni. Resztki siana wznosiły się w powietrze razem z kurzem i każdym przewrotem jednego na drugiego w czasie, gdy Neala szykowała konie.
Jim, dobiegło go krótkie wołanie. Obraz wokół zawirował, ale jego imię wypowiedziane tak stanowczo i troskliwie zarazem zmusiło go do ruchu. Wstał więc od razu, nie patrząc na Waltera, choć wzrok mu się rozmazywał, a Bibi całkiem instynktownie podeszła sama tak, że z danym dla siebie trudem włożył tylko stopę w strzemię, chwycił się lęku. Ruszyła, a on poddał się temu ruchowi przeciągając na jej grzbiet. Pokiwał głową na znak.
— Jedźmy — powtórzył po niej twierdząco, całą siłę wkładając w to, by wyprostować się w miękkim siodle. Pogładził je delikatnie, nadgarstkiem ścierając ciemną plamę, która się pojawiła. Było takie aksamitne w dotyku, wyrobione już, wyślizgane. Tak porządne. Napiął ramiona, siedząc już w odpowiedniej pozycji i powoli chwycił w dłonie wodze. Wyjechali ze stajni stępem.
Nie musili się spieszyć. Wystarczył chwila, by za nimi była już tylko pusta droga i ani śladu Waltera.
— Myślisz, że widział w sobie rycerza na białym koniu, próbując przeszkodzić w porwaniu księżniczki? — spytał w końcu, przerywając krótką ciszę. Chwycił palcami lewej dłoni grzbiet nosa, tak jak to ona miała w zwyczaju i przymknął oczy, dochodząc do siebie. Powoli uniósł wzrok na drogę przed nimi, a potem na Nealę. — Jeśli tak... to w tej bajce wygrywa czarny charakter. Czy ja...— Uśmiechnął się i wziął pauzę na głęboki wdech.— Czy jestem wystarczająco czarny?— W głosie tańczyło mu rozbawienie. Patrzył na nią, Bibi trzymała się łopatki Montygona, przez co nie jechali równo ze sobą. — Wyglądasz cudnie — powiedział z uśmiechem, lustrując ją wzrokiem, a potem wypuścił powietrze ze świstem, czując potworne zmęczenie po tej bójce. Rozejrzał się dookoła, ale wokół rozciągały się tylko lasy i pola. Źdźbła owsa falowały na wietrze w pełnym blasku słońca, wiatr rozlewał im włosy. Jej falujące z rozpadniętego warkocza na plecach, między łopatkami, a jemu lepiącą się do czoła i skroni grzywkę. Stróżka potu spłynęła mu po szyi, tuż za uchem, znikając w pobrudzonej koszuli w kratę. — Wybuduję nam dom — powiedział w końcu, dzieląc się z nią swoim nowym planem. Nie dało się ukryć, że nie przemyślał tego wcześniej, bo przecież nie zakładali, że tak to się skończy. Uśmiechnął się, wspominając to, co zadziało się chwilę wcześniej. Gdy niespodziewanie znalazła się bliżej i oparła dłonie na jego piersi, wspinając się na palce. — Albo domek... bo to może... potrwać... — wydukał, marszcząc brwi. Nie potrafił niczego budować, zwykle tylko psuł. — I kurnik...— Pomimo dobrych chęci jakie miał, dobrych rzeczy, które próbował czynić zawsze wszystko wychodziło źle. Gdzie popełniał błąd? — Będziemy... mieć konie...— Uniósł wzrok przed siebie, mrużąc oczy; widział słabo. Niewyraźnie. Jakby pogoda się pogorszyła, wokół zbierała się mgła. — Hodowlę... — Przełknął ślinę, dostrzegając zielone pagórki na horyzoncie. Wyraźniejsze niż mgła, skąpane w letnim słońcu. Uśmiechnął się do siebie powoli i szeroko. — Stado... Pasące się na wzgórzach... Takich, jak... tamte — Uniósł brwi i oparł dłonie na lęku siodła, między własnymi nogami. Miedzy palcami trzymał wodze, luźno, ale Bibi doskonale wiedziała dokąd jechać.— A potem... — Opuszkami palców dotknął jej kłębu, twardej grzywy, miękkiej sierści tuż pod nią. — Będziemy... — Spływający za uchem pot smyrał go i łaskotał, ale nie miał siły wytrzeć go już ramieniem. — Co wieczór... — Wsłuchał się w szum morza. Spojrzał na Nealę. Wyglądała tak pięknie na grzbiecie Montygona. Potem ponad jej ramieniem ujrzał daleko kłębiące się fale na granatowej wodzie. — Patrzeć — mruknął cicho, w zadumie. Gęste rzęsy lepiły się do siebie od wilgoci. — Na klify — Kąciki ust uniosły mu się odrobinę, czując jak po karku spływa mu ciepło, jak zalewają go przyjemne wspomnienia. — W Blackpool. — Tam, gdzie się spotkali po raz pierwszy. Mogliby mieszkać w Blackpool. W dziczy, w lesie. Na uboczy, z dala od innych. — Zbuduję...— próbował opowiedzieć jej o tym, co widział już oczami wyobraźni, patrząc daleko przed sobie, spod wpół przymkniętych powiek.— Ci kładkę.— Mówiło mu się z coraz większym trudem, nie miał siły dodać nic więcej, wokół zapadał zmrok. Powinni zrobić postój, przespać się. — Nad strumykiem.
Rano, ruszą dalej.
Osunął się z grzbietu Bibi na bok, wpadając w gęstą, wysoką trawę. Z karkiem splamionym krwią po podkowie, która została w stajni, w Ottery. Symbolu szczęścia, które zaznał na moment nim zamknął oczy.
Jim, dobiegło go krótkie wołanie. Obraz wokół zawirował, ale jego imię wypowiedziane tak stanowczo i troskliwie zarazem zmusiło go do ruchu. Wstał więc od razu, nie patrząc na Waltera, choć wzrok mu się rozmazywał, a Bibi całkiem instynktownie podeszła sama tak, że z danym dla siebie trudem włożył tylko stopę w strzemię, chwycił się lęku. Ruszyła, a on poddał się temu ruchowi przeciągając na jej grzbiet. Pokiwał głową na znak.
— Jedźmy — powtórzył po niej twierdząco, całą siłę wkładając w to, by wyprostować się w miękkim siodle. Pogładził je delikatnie, nadgarstkiem ścierając ciemną plamę, która się pojawiła. Było takie aksamitne w dotyku, wyrobione już, wyślizgane. Tak porządne. Napiął ramiona, siedząc już w odpowiedniej pozycji i powoli chwycił w dłonie wodze. Wyjechali ze stajni stępem.
Nie musili się spieszyć. Wystarczył chwila, by za nimi była już tylko pusta droga i ani śladu Waltera.
— Myślisz, że widział w sobie rycerza na białym koniu, próbując przeszkodzić w porwaniu księżniczki? — spytał w końcu, przerywając krótką ciszę. Chwycił palcami lewej dłoni grzbiet nosa, tak jak to ona miała w zwyczaju i przymknął oczy, dochodząc do siebie. Powoli uniósł wzrok na drogę przed nimi, a potem na Nealę. — Jeśli tak... to w tej bajce wygrywa czarny charakter. Czy ja...— Uśmiechnął się i wziął pauzę na głęboki wdech.— Czy jestem wystarczająco czarny?— W głosie tańczyło mu rozbawienie. Patrzył na nią, Bibi trzymała się łopatki Montygona, przez co nie jechali równo ze sobą. — Wyglądasz cudnie — powiedział z uśmiechem, lustrując ją wzrokiem, a potem wypuścił powietrze ze świstem, czując potworne zmęczenie po tej bójce. Rozejrzał się dookoła, ale wokół rozciągały się tylko lasy i pola. Źdźbła owsa falowały na wietrze w pełnym blasku słońca, wiatr rozlewał im włosy. Jej falujące z rozpadniętego warkocza na plecach, między łopatkami, a jemu lepiącą się do czoła i skroni grzywkę. Stróżka potu spłynęła mu po szyi, tuż za uchem, znikając w pobrudzonej koszuli w kratę. — Wybuduję nam dom — powiedział w końcu, dzieląc się z nią swoim nowym planem. Nie dało się ukryć, że nie przemyślał tego wcześniej, bo przecież nie zakładali, że tak to się skończy. Uśmiechnął się, wspominając to, co zadziało się chwilę wcześniej. Gdy niespodziewanie znalazła się bliżej i oparła dłonie na jego piersi, wspinając się na palce. — Albo domek... bo to może... potrwać... — wydukał, marszcząc brwi. Nie potrafił niczego budować, zwykle tylko psuł. — I kurnik...— Pomimo dobrych chęci jakie miał, dobrych rzeczy, które próbował czynić zawsze wszystko wychodziło źle. Gdzie popełniał błąd? — Będziemy... mieć konie...— Uniósł wzrok przed siebie, mrużąc oczy; widział słabo. Niewyraźnie. Jakby pogoda się pogorszyła, wokół zbierała się mgła. — Hodowlę... — Przełknął ślinę, dostrzegając zielone pagórki na horyzoncie. Wyraźniejsze niż mgła, skąpane w letnim słońcu. Uśmiechnął się do siebie powoli i szeroko. — Stado... Pasące się na wzgórzach... Takich, jak... tamte — Uniósł brwi i oparł dłonie na lęku siodła, między własnymi nogami. Miedzy palcami trzymał wodze, luźno, ale Bibi doskonale wiedziała dokąd jechać.— A potem... — Opuszkami palców dotknął jej kłębu, twardej grzywy, miękkiej sierści tuż pod nią. — Będziemy... — Spływający za uchem pot smyrał go i łaskotał, ale nie miał siły wytrzeć go już ramieniem. — Co wieczór... — Wsłuchał się w szum morza. Spojrzał na Nealę. Wyglądała tak pięknie na grzbiecie Montygona. Potem ponad jej ramieniem ujrzał daleko kłębiące się fale na granatowej wodzie. — Patrzeć — mruknął cicho, w zadumie. Gęste rzęsy lepiły się do siebie od wilgoci. — Na klify — Kąciki ust uniosły mu się odrobinę, czując jak po karku spływa mu ciepło, jak zalewają go przyjemne wspomnienia. — W Blackpool. — Tam, gdzie się spotkali po raz pierwszy. Mogliby mieszkać w Blackpool. W dziczy, w lesie. Na uboczy, z dala od innych. — Zbuduję...— próbował opowiedzieć jej o tym, co widział już oczami wyobraźni, patrząc daleko przed sobie, spod wpół przymkniętych powiek.— Ci kładkę.— Mówiło mu się z coraz większym trudem, nie miał siły dodać nic więcej, wokół zapadał zmrok. Powinni zrobić postój, przespać się. — Nad strumykiem.
Rano, ruszą dalej.
Osunął się z grzbietu Bibi na bok, wpadając w gęstą, wysoką trawę. Z karkiem splamionym krwią po podkowie, która została w stajni, w Ottery. Symbolu szczęścia, które zaznał na moment nim zamknął oczy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nikt nie potrafi przewidzieć, co przyniosą jego czyny - co zdziałać mogą same słowa. Mama mi tak mówiła kiedyś i kiedyś nie wierzyłam w to za bardzo. Może nie wierzyłam nawet wcale, ale ufałam mamie, dlatego słów starałam się pilnować. Słów i serca - bo o nim też mówiła dużo. Co mnie dzisiaj do tego pchnęła? Może obawa, może strach, że to pożegnanie, prwadziwy koniec końca, którego nie chciałam. Którego przewidzieć nie mogłam - a może powinnam? Tylko nie widziałam sama wszystko, czy raczej uważnie nie patrzyłam. Nie wiedząc - czy nie wierząc. Uznając że łatwiej było zdusić w sobie to wszystko, to wszystko co dzisiaj wzięło i wybuchło przeradzając się w coś, co zasklepiło się całkiem z moją duszą, wypełniło ją w końcu zbierając w całość. Całość jedyną i prawdzią - czy właśnie to robiła z ludźmi miłość? Znajdowała fragmenty, których brakowało. Fragmenty, których się nie miało? Słodkie wszystko było, od dotyku, po pocałunki, przyjemne i miłe do momentu w którym Walter nie popsuł wszystkiego. Coś mi kazało spróbować go zatrzymać. Przeczucie, czy obawa może? Ciepł uścisk dłoni, spojrzenie które skierował w moją stronę, tylko mocniej w nią uderzyło. Nie byłam pewna, ale wiedziałam jedno - sama uciekać nie mogłam. Nie chciałam. Obiecałam przecież przed chwilą coś całkowicie innego. Dlatego zamiast kroki skierować na zewnątrz skierowałam do boksów, do koni, tych dwóch ulubionych, przyjaciół którzy wspierali mnie bez słów, pozwalając poznawać świat na własnym grzbiecie. Chciałam by ruszyły z nami. Razem, tak jak i my, tak i one.
Ulga ogarniająca mnie zewsząd objęła mnie, kiedy znalazł się na Bibi. Kostkami uderzyłam w boki Montygona. - Jedźmy. - zgodziłam się tylko jeszcze w drżącej w głosie emocji. Jeszcze oddychając nierówno i ciężko. Nie tak powinno wyglądać moje pożegnanie - ale nie miałam mieć innego. Może prawdą to było, że ludzie, robili wszystko dla miłości. Ale wiedziałam jedno, byłam gotowa porzucić to wszystko. Jutro będzie nasze, wspólne, inne i nowe. Przerażające i ekscytujące jednocześnie.
Oddech uspokajał się powoli, emocje opadały a najdziwniejsze było to, że duszę miałam spokojną. Coś się właśnie kończyło, ale zaczynało też coś nowego. Zerknęłam na Jamesa, pojawiające się pytanie kwitując rozciągającym wargi uśmiechem. Co w sobie widział Walter? Nie miałam pojęcia. Nie chciał źle na pewno, ale dobrze też nie robił. Zaśmiałam się lekko.
- Jesteś, wystarczająco. - zgodziłam się spoglądając przed siebie. - Ale nie jesteś złoczyńcom. Może w niej jasność wcale dobrocią obleczona nie była? Czasem zło kusi twarzą piękną. - zastanowiłam się na głos. - A może oboje jesteśmy łotrami. - nie obracałam się za siebie, ale może nim właśnie sama byłam zostawiając za sobą wszystko. Decyzje jednak podjęłam, jeśli nim byłam to nie sama - z nim razem, dalej, od dzisiaj chyba już wszystko. Spływający na mnie komplement odciągnął spojrzenie od rozciągającego się widoku. Policzki zaszły mi różem. Nie mogłam tak wyglądać - cudnie. Ale nie zaprzeczyłam, jeszcze nie dostrzegając wszystkiego. Wydawał się trochę zmęczony - obolały może, ale przecież przed chwilą walczył o to, by udało nam się uciec. Udało, za niedługo odpoczniemy, tylko znajdziemy się kawałek dalej. Przez chwilę po prostu patrzyłam ku niemu z rozchylonymi wargi. Podziękować powinnam? Czy może nie psuć chwili? Nie umiałam się zdecydować. Dlatego jedynie zamknęłam usta, dźwigając kącik ust ku górze i skinęłam lekko głową - jeszcze zawstydzona, jeszcze niedowierzająca w to wszystko. Ale zadowolona. Zadowolona spojrzałam znów przed siebie.
Wybuduję nam dom. Serce mi oszalało, zabiło mocno, głośno. Słyszał, na pewno słyszał.
- Co? Znaczy... słucham? - wymsknęło mi się w zaskoczeniu popychane zdenerwowanym śmiechem. Niedowierzająco, ale i miło. Zaskoczenie zamknęło mi usta, zahamowało słowotok. Kurnik? Dlaczego by nie, kurnik był przydatny. - Dwa już mamy. - wtrąciłam się, ale coś mnie trąciło lekko. To coś, co wcześniej uderzało mocniej. Coś coraz mocniej nie takie było. Nie plany - plany były dobre. Piękne. Pociągające. Dotykające wszystkiego, nas. Tego co było i co będzie. To sposób w jaki mówił, zmęczenie było alarmujące. Odwróciłam głowę, starając się nie wyglądać na przejętą. Wymyślam to sobie. Wszystko jest dobrze. Na pewno, jest…
Nie było.
Bibi została w tyle, poruszając się powoli, ale nie ona ścisnęła moje serce niepokojem. Przerażenie zacisnęło mocniej wokół, serce stanęło. Moje czy jego? Oczy wezbrały łzami.
- Lento! - zdążyłam tylko krzyknąć, różdżkę nadal miałam pod ręką choć nie wiedziałam czemu nie schowałam jej wcześniej. Zeskoczyłam z Montygona biegiem rzucając się do niego, kiedy zaklęcie opuszczało go w trawę lekko.
- Jim. - wypadło z drżących warg, kiedy klęknełam przy nim obok, kiedy obrałam drżącymi dłońmi, podtrzymując głowę i wtedy na ręce poczułam przeoczone wcześniej ciepło. Lepkie, nieprzyjemne, brunatnoczerwone. Krew. Nie. Tak. To była krew, ale moje myśli buntowały się szybko, chcąc ją wyrzucić z umysłu, z całej rzeczywistości. - Nie. Nie. Nie. - mamrotałam, przyciągając go bliżej, układając na kolanach, skrytych pod czerwoną sukienką. - Zajmę się tym. - powiedziałam od razu, rzucając zaklęcie za zaklęciem, ale on się nie budził. - Zwiedzimy świat razem przecież, długi jest i szeroki. - szeptałam spazmatycznie łapiąc powietrze. Tego chciałam, dla siebie może i dla niego. Dla nas. Dom też byłby wszystkim. - Dalej, posprzeczajmy się o to: dom czy w drogę. - namawiałam go ledwo widząc przez łzy kapiące na znajomą twarz. - Albo ile razy spadnę z tej kładki. Ile razy strumyk mnie utopi. - to nie mógł koniec, przecież to był dopiero początek. Ale cisza wokół zdawała się dźwięczeć inaczej. Łzy spływały mi wartkim potokiem na kolana skryte pod czerwoną sukienką.
Czerwoną sukienką wciągającą w siebie coraz więcej posoki.
Powietrze przerywane jedynie moim szlochem rozdzieranym sercem, wśród widoku który go odbierał na pewno. Ciche modlitwy do świata, niknęły wśród trawy, znikały, rozmywały się prędko nie usłyszane przez nikogo.
Razem nieuchronnie zmieniło się w osobno.
| ztx2
Ulga ogarniająca mnie zewsząd objęła mnie, kiedy znalazł się na Bibi. Kostkami uderzyłam w boki Montygona. - Jedźmy. - zgodziłam się tylko jeszcze w drżącej w głosie emocji. Jeszcze oddychając nierówno i ciężko. Nie tak powinno wyglądać moje pożegnanie - ale nie miałam mieć innego. Może prawdą to było, że ludzie, robili wszystko dla miłości. Ale wiedziałam jedno, byłam gotowa porzucić to wszystko. Jutro będzie nasze, wspólne, inne i nowe. Przerażające i ekscytujące jednocześnie.
Oddech uspokajał się powoli, emocje opadały a najdziwniejsze było to, że duszę miałam spokojną. Coś się właśnie kończyło, ale zaczynało też coś nowego. Zerknęłam na Jamesa, pojawiające się pytanie kwitując rozciągającym wargi uśmiechem. Co w sobie widział Walter? Nie miałam pojęcia. Nie chciał źle na pewno, ale dobrze też nie robił. Zaśmiałam się lekko.
- Jesteś, wystarczająco. - zgodziłam się spoglądając przed siebie. - Ale nie jesteś złoczyńcom. Może w niej jasność wcale dobrocią obleczona nie była? Czasem zło kusi twarzą piękną. - zastanowiłam się na głos. - A może oboje jesteśmy łotrami. - nie obracałam się za siebie, ale może nim właśnie sama byłam zostawiając za sobą wszystko. Decyzje jednak podjęłam, jeśli nim byłam to nie sama - z nim razem, dalej, od dzisiaj chyba już wszystko. Spływający na mnie komplement odciągnął spojrzenie od rozciągającego się widoku. Policzki zaszły mi różem. Nie mogłam tak wyglądać - cudnie. Ale nie zaprzeczyłam, jeszcze nie dostrzegając wszystkiego. Wydawał się trochę zmęczony - obolały może, ale przecież przed chwilą walczył o to, by udało nam się uciec. Udało, za niedługo odpoczniemy, tylko znajdziemy się kawałek dalej. Przez chwilę po prostu patrzyłam ku niemu z rozchylonymi wargi. Podziękować powinnam? Czy może nie psuć chwili? Nie umiałam się zdecydować. Dlatego jedynie zamknęłam usta, dźwigając kącik ust ku górze i skinęłam lekko głową - jeszcze zawstydzona, jeszcze niedowierzająca w to wszystko. Ale zadowolona. Zadowolona spojrzałam znów przed siebie.
Wybuduję nam dom. Serce mi oszalało, zabiło mocno, głośno. Słyszał, na pewno słyszał.
- Co? Znaczy... słucham? - wymsknęło mi się w zaskoczeniu popychane zdenerwowanym śmiechem. Niedowierzająco, ale i miło. Zaskoczenie zamknęło mi usta, zahamowało słowotok. Kurnik? Dlaczego by nie, kurnik był przydatny. - Dwa już mamy. - wtrąciłam się, ale coś mnie trąciło lekko. To coś, co wcześniej uderzało mocniej. Coś coraz mocniej nie takie było. Nie plany - plany były dobre. Piękne. Pociągające. Dotykające wszystkiego, nas. Tego co było i co będzie. To sposób w jaki mówił, zmęczenie było alarmujące. Odwróciłam głowę, starając się nie wyglądać na przejętą. Wymyślam to sobie. Wszystko jest dobrze. Na pewno, jest…
Nie było.
Bibi została w tyle, poruszając się powoli, ale nie ona ścisnęła moje serce niepokojem. Przerażenie zacisnęło mocniej wokół, serce stanęło. Moje czy jego? Oczy wezbrały łzami.
- Lento! - zdążyłam tylko krzyknąć, różdżkę nadal miałam pod ręką choć nie wiedziałam czemu nie schowałam jej wcześniej. Zeskoczyłam z Montygona biegiem rzucając się do niego, kiedy zaklęcie opuszczało go w trawę lekko.
- Jim. - wypadło z drżących warg, kiedy klęknełam przy nim obok, kiedy obrałam drżącymi dłońmi, podtrzymując głowę i wtedy na ręce poczułam przeoczone wcześniej ciepło. Lepkie, nieprzyjemne, brunatnoczerwone. Krew. Nie. Tak. To była krew, ale moje myśli buntowały się szybko, chcąc ją wyrzucić z umysłu, z całej rzeczywistości. - Nie. Nie. Nie. - mamrotałam, przyciągając go bliżej, układając na kolanach, skrytych pod czerwoną sukienką. - Zajmę się tym. - powiedziałam od razu, rzucając zaklęcie za zaklęciem, ale on się nie budził. - Zwiedzimy świat razem przecież, długi jest i szeroki. - szeptałam spazmatycznie łapiąc powietrze. Tego chciałam, dla siebie może i dla niego. Dla nas. Dom też byłby wszystkim. - Dalej, posprzeczajmy się o to: dom czy w drogę. - namawiałam go ledwo widząc przez łzy kapiące na znajomą twarz. - Albo ile razy spadnę z tej kładki. Ile razy strumyk mnie utopi. - to nie mógł koniec, przecież to był dopiero początek. Ale cisza wokół zdawała się dźwięczeć inaczej. Łzy spływały mi wartkim potokiem na kolana skryte pod czerwoną sukienką.
Czerwoną sukienką wciągającą w siebie coraz więcej posoki.
Powietrze przerywane jedynie moim szlochem rozdzieranym sercem, wśród widoku który go odbierał na pewno. Ciche modlitwy do świata, niknęły wśród trawy, znikały, rozmywały się prędko nie usłyszane przez nikogo.
Razem nieuchronnie zmieniło się w osobno.
| ztx2
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
[SEN] End of the beginning
Szybka odpowiedź