Kącik przy oknie
AutorWiadomość
Kącik przy oknie
Z okna pokoiku Maisie widać podwórze za Menażerią. To miejsce, gdzie Maisie najczęściej przysiada, by korzystać z dziennego światła zarówno kiedy coś szyje, jak i wtedy, kiedy ma ochotę coś poczytać lub naszkicować, albo po prostu wyjrzeć na zewnątrz i oddać się rozmyślaniom. Obok okna znajduje się skromny i wiekowy, ale wygodny fotel, w którym może zasiąść.
| koniec sierpnia
Choć nie było jej łatwo po tym, co wydarzyło się w nocy z trzynastego na czternastego sierpnia, życie toczyło się dalej i musiała jakoś sobie radzić. Przeżyła tamtą tragiczną noc, ale straciła rodzinny dom i babcię będącą jej opieką po śmierci rodziców. Dzięki pomocy Billy’ego udało jej się jednak znaleźć schronienie w Menażerii Woolmanów. Nie było jej w końcu stać na własny dom czy nawet najmniejsze mieszkanie, a nawet jeśli by było – byłoby to niestosowne i przede wszystkim, zbyt niebezpieczne. Ale nie miała tu źle, miała swój mały pokoik, dach nad głową i zapewnione wyżywienie. Nie miała jednak zbyt wiele knutów przy duszy i musiała zacząć szyć, żeby zarobić na najbardziej podstawowe potrzeby. Umiejętności krawieckie zdobyte dzięki babci oraz późniejszej własnej pracy były teraz jej głównym atutem i sposobem na utrzymanie się. I choć jej serce wciąż ściskała żałoba, nie mogła sobie pozwolić na zatapianie w smutkach. Musiała przetrwać.
Sama zaproponowała pani Woolman, że może poprzeszywać i odnowić ubrania należące do niej i innych mieszkańców, którzy wyraziliby taką chęć. Nauczona doświadczeniem ubogiego życia wiedziała, że ludzie, którzy nie mają wiele, maksymalnie szanują posiadane rzeczy, ale znoszone ubrania i szaty po pewnym czasie potrzebowały napraw i przeróbek, by mogły dalej służyć swemu posiadaczowi.
Udało jej się ocalić z rodzinnego domu przybory do szycia, które wepchnęła do kieszeni przed ucieczką, ale na nowe tkaniny musiała dopiero zarobić, zwłaszcza na takie posiadające magiczne właściwości. Póki co musiała korzystać z tego co dostępne i wykazać się kreatywnością. Ale wychowanie w skromnych warunkach dobrze tego uczyło, nie mając swobodnego dostępu do dowolnej ilości tkanin jak lepiej sytuowane krawcowe, musiała nauczyć się pracować na tym, co miała i wkładać w to maksimum serca i starań. Odkąd była pełnoletnia było łatwiej, bo mogła pomagać sobie magią w sytuacjach kiedy było to potrzebne, choć miała w sobie też dużo mugolskich przyzwyczajeń i wiele rzeczy wykonywała wciąż ręcznie, zwłaszcza kiedy miała do czynienia ze zwykłymi materiałami nienacechowanymi dodatkowymi magicznymi właściwościami.
Zgromadziła w swoim pokoju ubrania, które wymagały napraw i wzięła się za nie niezwłocznie po zjedzeniu śniadania, korzystając z dziennego światła. Zasiadła przy oknie i wzięła w ręce pierwszą z brzegu sztukę ubioru, którą był czyjś bordowy sweter z dużą dziurą na łokciu. Pamiętała, jak babcia z takimi dziurami w koszulach i swetrach ojca radziła sobie naszywając łatę, i postanowiła wziąć z niej przykład. Wycięła łatę z fragmentu jednego z luźnych materiałów, które podarowała jej pani Woolman i które były pozostałościami po jakichś już dawno nieużytkowanych ubraniach, zasłonach czy obrusach. Nawlekła nić na wybraną igłę i schludnie obszyła łatę i przyszyła do rozdartego miejsca, tak aby nowy materiał całkowicie zasłaniał dziurę oraz margines wełny po jej bokach. Obejrzała sweter uważnie, czy nie ma na nim jeszcze innych miejsc wymagających napraw, ale wyglądało na to, że jego jedynym problemem był rozdarty łokieć, który załatała, więc po wszystkim mogła odłożyć sweter na swoje łóżko i wziąć kolejną rzecz. Była to sukienka z granatowego materiału w niewielkie, białe kropki, która według pani Woolman, wymagała zwężenia. Maisie nauczyła się radzić sobie z takimi rzeczami już parę lat temu; kiedy sama otrzymywała używane sukienki czy spódnice po jakiejś rodzinie, albo kupowała w sklepie z używanymi ubraniami, zazwyczaj musiała je sobie zwężać, bo była bardzo szczupła i większość rzeczy po większych od niej osobach po prostu na niej wisiała. Wywróciła sukienkę na lewą stronę i ostrożnie rozpruła jej boki, by później starannie zszyć je z powrotem tak, by zebrać więcej materiału i uczynić sukienkę węższą. Zeszło jej z tym znacznie dłużej niż z prostym naszyciem łaty na sweter, ale zależało jej, żeby wszystko się dobrze trzymało i żeby sukienka się nie rozpruła, a także żeby była z obu stron symetryczna. Dokonała poprawek tak, by kiedyś w razie potrzeby było możliwe ponowne poszerzenie sukienki.
Przed obiadem wzięła się jeszcze za drobniejsze rzeczy, takie jak rękawiczki z dziurami na palcach które wymagały zszycia, czy jakieś dziurawe skarpety. Nie przepadała za cerowaniem cudzych skarpet, ale musiała zająć się i nimi, na szczęście wyglądały na wyprane, więc szybko i sprawnie pozszywała dziury na palcach i piętach. Ale hej, zawsze mogło być gorzej, mogły jej się dostać do cerowania czyjeś pantalony lub co gorsza, majtki męskie, co w nieśmiałej, prostolinijnej dziewczynie ze wsi mogłoby wywołać zawstydzenie. Później poszła zjeść obiad, ponieważ musiała mieć siły i energię do dalszej pracy, choć liczyła się z tym, że nie wyrobi się ze wszystkim dzisiaj i reszta ubrań zostanie na jutro. Ale nie szkodzi. Nie musiała przecież nigdzie się spieszyć, w końcu teraz to tutaj był jej dom, czy tego chciała czy nie, i choć miała tu zapewnione podstawowe sprawunki i wyżywienie, musiała zasilić swoją sakiewkę. Była w Plymouth od niedawna, więc zaczęła tutejszą pracę krawcowej od czegoś prostego, czyli od dokonania napraw ubrań mieszkańców tego przybytku. A później… Miała nadzieję, że będzie miała sposobność do innych, ciekawszych zleceń, które będą mogły nauczyć ją więcej, a także przynieść lepszy zarobek. Kto wie, może pewnego dnia ktoś będzie potrzebował wykonania dla niego nie tylko zwykłego, niemagicznego ubrania, ale i takiego magicznego? Bardzo chciała się dalej rozwijać w ich szyciu, ale ograniczały ją finanse, dlatego w pierwszej kolejności musiała zatroszczyć się o nie i chwytać się każdego sposobu na ich poprawę. Nawet jeśli oznaczało to cerowanie skarpet i innych rzeczy lokatorów pani Woolman. Nawet z takich rzeczy mogła wyciągnąć jakąś naukę dla siebie na przyszłość, skoro chciała stawać się coraz lepszą krawcową.
Po obiedzie wróciła do swojego pokoju i do dalszych prac nad reperowaniem ubrań. Wzięła w rękę jakieś męskie spodnie, które ewidentnie były po ciężkich przejściach i miały w nogawkach dziury. Niektóre mniejsze, zwłaszcza znajdujące się blisko szwów, mogła po prostu zacerować, ale na największą znajdującą się na kolanie także naszyła dużą łatę, podobnie jak zrobiła to wcześniej ze swetrem. Może nie wyglądało to najpiękniej na świecie, ale niestety nie wszyscy mogli sobie pozwalać na częste kupowanie nowych ubrań. Ona sama niewiele razy w życiu miała coś nowego, chyba że szyła jej to babcia lub ona sama. Często nosiła coś, co było przeszywane, cerowane lub łatane, ale takie uroki biedy. W miejscach takich jak to nie mieszkali ludzie zamożni. Tacy mieli swoje domy i nowiutkie, śliczne ubrania. Już w Hogwarcie zdążyła zauważyć, jak bardzo odstaje – nie tylko mugolskim pochodzeniem, ale i stanem majętności, ale nie była jedyna. Tutaj też nie była jedyna, zapewne każdy trafił tu, bo z różnych powodów musiał. Po spodniach wzięła się za koszulę, do której należało od nowa poprzyszywać naderwane guziki, tak aby dobrze się trzymały, a także zacerować rozdarcie na szwie rękawa. Uporała się z tym dość szybko, a kiedy nadszedł wieczór i zaczęło się ściemniać, machnięciem różdżki pozapalała kilka świec, by zapewnić sobie więcej światła niezbędnego w procesie przeszywania i cerowania.
Skupienie się na konkretnych czynnościach zajęło jej myśli do tego stopnia, że nawet nie zauważyła, kiedy minął jej cały dzień. Łatwiej było też nie myśleć o trudnych wspomnieniach, kiedy koncentrowała uwagę na poszczególnych ruchach swoich dłoni wbijających igłę w materiał. Te czynności zawsze ją uspokajały, a teraz potrzebowała tego spokoju, skupienia na czymś przyziemnym, by nie pozwalać myślom zbyt często wracać do tamtej straszliwej nocy, w której pewien etap jej życia zakończył się bezpowrotnie.
Kiedy była już na tyle zmęczona, że ręce zaczęły jej drżeć, poszła spać i wczesnym rankiem następnego dnia po śniadaniu na spokojnie wróciła do pracy ze świeżymi siłami i energią. Trafił jej się kolejny sweter, tym razem granatowy i potrzebujący naszycia łat na oba rękawy, to samo musiała zrobić z popielatą koszulą. Igła prowadzona jej dłonią raz po raz przeszywała materiał, pozostawiając równe szwy, nie zamierzała pozwalać sobie na bylejakość i niechlujność. W miarę możliwości starała się też dobierać kolor nici do ubrania, choć nie dysponowała jakimś wielkim wyborem i nie zawsze było możliwe idealne dopasowanie. No cóż, grunt żeby nici trzymały się solidnie a szwy wyglądały schludnie, porządnie i nie rzucały się w oczy. Grubość igieł także dobierała do tkaniny, na swetry i spodnie wybierając te grubsze, a na spódnice, sukienki i koszule cieńsze.
Sterta ubrań już ogarniętych przez nią coraz bardziej rosła, a tych, które wymagały napraw, malała, więc była pewna, że dzisiaj z nimi skończy. Później zacerowała i połatała czarną, długą szatę wierzchnią, a na sam koniec zajęła się ciemną spódnicą która miała poszarpany brzeg. Nożyczkami obcięła to, co nierówne i wystrzępione i równo przeszyła cały dół spódnicy tak, aby jej długość była równa, żeby nie była z jednej strony wycięta.
Kiedy wszystko było gotowe pochowała swoje igły i nici. Naprawione ubrania chwyciła w dłonie; było ich na tyle dużo, że ich sterta przysłoniła cały jej tułów i ledwo było zza nich widać jej głowę, ale objęła je mocno ramionami i od góry przytrzymała podbródkiem, żeby nie zsunęły się podczas otwierania i zamykania drzwi pokoju. Zaniosła je prosto do pani Woolman, która na pewno lepiej wiedziała, komu je zwrócić i wyraziła nadzieję, że właściciele poszczególnych elementów garderoby będą zadowoleni z dokonanych przez nią napraw, a potem wróciła z powrotem do siebie, by trochę posprzątać, a później odpocząć.
| zt.
Choć nie było jej łatwo po tym, co wydarzyło się w nocy z trzynastego na czternastego sierpnia, życie toczyło się dalej i musiała jakoś sobie radzić. Przeżyła tamtą tragiczną noc, ale straciła rodzinny dom i babcię będącą jej opieką po śmierci rodziców. Dzięki pomocy Billy’ego udało jej się jednak znaleźć schronienie w Menażerii Woolmanów. Nie było jej w końcu stać na własny dom czy nawet najmniejsze mieszkanie, a nawet jeśli by było – byłoby to niestosowne i przede wszystkim, zbyt niebezpieczne. Ale nie miała tu źle, miała swój mały pokoik, dach nad głową i zapewnione wyżywienie. Nie miała jednak zbyt wiele knutów przy duszy i musiała zacząć szyć, żeby zarobić na najbardziej podstawowe potrzeby. Umiejętności krawieckie zdobyte dzięki babci oraz późniejszej własnej pracy były teraz jej głównym atutem i sposobem na utrzymanie się. I choć jej serce wciąż ściskała żałoba, nie mogła sobie pozwolić na zatapianie w smutkach. Musiała przetrwać.
Sama zaproponowała pani Woolman, że może poprzeszywać i odnowić ubrania należące do niej i innych mieszkańców, którzy wyraziliby taką chęć. Nauczona doświadczeniem ubogiego życia wiedziała, że ludzie, którzy nie mają wiele, maksymalnie szanują posiadane rzeczy, ale znoszone ubrania i szaty po pewnym czasie potrzebowały napraw i przeróbek, by mogły dalej służyć swemu posiadaczowi.
Udało jej się ocalić z rodzinnego domu przybory do szycia, które wepchnęła do kieszeni przed ucieczką, ale na nowe tkaniny musiała dopiero zarobić, zwłaszcza na takie posiadające magiczne właściwości. Póki co musiała korzystać z tego co dostępne i wykazać się kreatywnością. Ale wychowanie w skromnych warunkach dobrze tego uczyło, nie mając swobodnego dostępu do dowolnej ilości tkanin jak lepiej sytuowane krawcowe, musiała nauczyć się pracować na tym, co miała i wkładać w to maksimum serca i starań. Odkąd była pełnoletnia było łatwiej, bo mogła pomagać sobie magią w sytuacjach kiedy było to potrzebne, choć miała w sobie też dużo mugolskich przyzwyczajeń i wiele rzeczy wykonywała wciąż ręcznie, zwłaszcza kiedy miała do czynienia ze zwykłymi materiałami nienacechowanymi dodatkowymi magicznymi właściwościami.
Zgromadziła w swoim pokoju ubrania, które wymagały napraw i wzięła się za nie niezwłocznie po zjedzeniu śniadania, korzystając z dziennego światła. Zasiadła przy oknie i wzięła w ręce pierwszą z brzegu sztukę ubioru, którą był czyjś bordowy sweter z dużą dziurą na łokciu. Pamiętała, jak babcia z takimi dziurami w koszulach i swetrach ojca radziła sobie naszywając łatę, i postanowiła wziąć z niej przykład. Wycięła łatę z fragmentu jednego z luźnych materiałów, które podarowała jej pani Woolman i które były pozostałościami po jakichś już dawno nieużytkowanych ubraniach, zasłonach czy obrusach. Nawlekła nić na wybraną igłę i schludnie obszyła łatę i przyszyła do rozdartego miejsca, tak aby nowy materiał całkowicie zasłaniał dziurę oraz margines wełny po jej bokach. Obejrzała sweter uważnie, czy nie ma na nim jeszcze innych miejsc wymagających napraw, ale wyglądało na to, że jego jedynym problemem był rozdarty łokieć, który załatała, więc po wszystkim mogła odłożyć sweter na swoje łóżko i wziąć kolejną rzecz. Była to sukienka z granatowego materiału w niewielkie, białe kropki, która według pani Woolman, wymagała zwężenia. Maisie nauczyła się radzić sobie z takimi rzeczami już parę lat temu; kiedy sama otrzymywała używane sukienki czy spódnice po jakiejś rodzinie, albo kupowała w sklepie z używanymi ubraniami, zazwyczaj musiała je sobie zwężać, bo była bardzo szczupła i większość rzeczy po większych od niej osobach po prostu na niej wisiała. Wywróciła sukienkę na lewą stronę i ostrożnie rozpruła jej boki, by później starannie zszyć je z powrotem tak, by zebrać więcej materiału i uczynić sukienkę węższą. Zeszło jej z tym znacznie dłużej niż z prostym naszyciem łaty na sweter, ale zależało jej, żeby wszystko się dobrze trzymało i żeby sukienka się nie rozpruła, a także żeby była z obu stron symetryczna. Dokonała poprawek tak, by kiedyś w razie potrzeby było możliwe ponowne poszerzenie sukienki.
Przed obiadem wzięła się jeszcze za drobniejsze rzeczy, takie jak rękawiczki z dziurami na palcach które wymagały zszycia, czy jakieś dziurawe skarpety. Nie przepadała za cerowaniem cudzych skarpet, ale musiała zająć się i nimi, na szczęście wyglądały na wyprane, więc szybko i sprawnie pozszywała dziury na palcach i piętach. Ale hej, zawsze mogło być gorzej, mogły jej się dostać do cerowania czyjeś pantalony lub co gorsza, majtki męskie, co w nieśmiałej, prostolinijnej dziewczynie ze wsi mogłoby wywołać zawstydzenie. Później poszła zjeść obiad, ponieważ musiała mieć siły i energię do dalszej pracy, choć liczyła się z tym, że nie wyrobi się ze wszystkim dzisiaj i reszta ubrań zostanie na jutro. Ale nie szkodzi. Nie musiała przecież nigdzie się spieszyć, w końcu teraz to tutaj był jej dom, czy tego chciała czy nie, i choć miała tu zapewnione podstawowe sprawunki i wyżywienie, musiała zasilić swoją sakiewkę. Była w Plymouth od niedawna, więc zaczęła tutejszą pracę krawcowej od czegoś prostego, czyli od dokonania napraw ubrań mieszkańców tego przybytku. A później… Miała nadzieję, że będzie miała sposobność do innych, ciekawszych zleceń, które będą mogły nauczyć ją więcej, a także przynieść lepszy zarobek. Kto wie, może pewnego dnia ktoś będzie potrzebował wykonania dla niego nie tylko zwykłego, niemagicznego ubrania, ale i takiego magicznego? Bardzo chciała się dalej rozwijać w ich szyciu, ale ograniczały ją finanse, dlatego w pierwszej kolejności musiała zatroszczyć się o nie i chwytać się każdego sposobu na ich poprawę. Nawet jeśli oznaczało to cerowanie skarpet i innych rzeczy lokatorów pani Woolman. Nawet z takich rzeczy mogła wyciągnąć jakąś naukę dla siebie na przyszłość, skoro chciała stawać się coraz lepszą krawcową.
Po obiedzie wróciła do swojego pokoju i do dalszych prac nad reperowaniem ubrań. Wzięła w rękę jakieś męskie spodnie, które ewidentnie były po ciężkich przejściach i miały w nogawkach dziury. Niektóre mniejsze, zwłaszcza znajdujące się blisko szwów, mogła po prostu zacerować, ale na największą znajdującą się na kolanie także naszyła dużą łatę, podobnie jak zrobiła to wcześniej ze swetrem. Może nie wyglądało to najpiękniej na świecie, ale niestety nie wszyscy mogli sobie pozwalać na częste kupowanie nowych ubrań. Ona sama niewiele razy w życiu miała coś nowego, chyba że szyła jej to babcia lub ona sama. Często nosiła coś, co było przeszywane, cerowane lub łatane, ale takie uroki biedy. W miejscach takich jak to nie mieszkali ludzie zamożni. Tacy mieli swoje domy i nowiutkie, śliczne ubrania. Już w Hogwarcie zdążyła zauważyć, jak bardzo odstaje – nie tylko mugolskim pochodzeniem, ale i stanem majętności, ale nie była jedyna. Tutaj też nie była jedyna, zapewne każdy trafił tu, bo z różnych powodów musiał. Po spodniach wzięła się za koszulę, do której należało od nowa poprzyszywać naderwane guziki, tak aby dobrze się trzymały, a także zacerować rozdarcie na szwie rękawa. Uporała się z tym dość szybko, a kiedy nadszedł wieczór i zaczęło się ściemniać, machnięciem różdżki pozapalała kilka świec, by zapewnić sobie więcej światła niezbędnego w procesie przeszywania i cerowania.
Skupienie się na konkretnych czynnościach zajęło jej myśli do tego stopnia, że nawet nie zauważyła, kiedy minął jej cały dzień. Łatwiej było też nie myśleć o trudnych wspomnieniach, kiedy koncentrowała uwagę na poszczególnych ruchach swoich dłoni wbijających igłę w materiał. Te czynności zawsze ją uspokajały, a teraz potrzebowała tego spokoju, skupienia na czymś przyziemnym, by nie pozwalać myślom zbyt często wracać do tamtej straszliwej nocy, w której pewien etap jej życia zakończył się bezpowrotnie.
Kiedy była już na tyle zmęczona, że ręce zaczęły jej drżeć, poszła spać i wczesnym rankiem następnego dnia po śniadaniu na spokojnie wróciła do pracy ze świeżymi siłami i energią. Trafił jej się kolejny sweter, tym razem granatowy i potrzebujący naszycia łat na oba rękawy, to samo musiała zrobić z popielatą koszulą. Igła prowadzona jej dłonią raz po raz przeszywała materiał, pozostawiając równe szwy, nie zamierzała pozwalać sobie na bylejakość i niechlujność. W miarę możliwości starała się też dobierać kolor nici do ubrania, choć nie dysponowała jakimś wielkim wyborem i nie zawsze było możliwe idealne dopasowanie. No cóż, grunt żeby nici trzymały się solidnie a szwy wyglądały schludnie, porządnie i nie rzucały się w oczy. Grubość igieł także dobierała do tkaniny, na swetry i spodnie wybierając te grubsze, a na spódnice, sukienki i koszule cieńsze.
Sterta ubrań już ogarniętych przez nią coraz bardziej rosła, a tych, które wymagały napraw, malała, więc była pewna, że dzisiaj z nimi skończy. Później zacerowała i połatała czarną, długą szatę wierzchnią, a na sam koniec zajęła się ciemną spódnicą która miała poszarpany brzeg. Nożyczkami obcięła to, co nierówne i wystrzępione i równo przeszyła cały dół spódnicy tak, aby jej długość była równa, żeby nie była z jednej strony wycięta.
Kiedy wszystko było gotowe pochowała swoje igły i nici. Naprawione ubrania chwyciła w dłonie; było ich na tyle dużo, że ich sterta przysłoniła cały jej tułów i ledwo było zza nich widać jej głowę, ale objęła je mocno ramionami i od góry przytrzymała podbródkiem, żeby nie zsunęły się podczas otwierania i zamykania drzwi pokoju. Zaniosła je prosto do pani Woolman, która na pewno lepiej wiedziała, komu je zwrócić i wyraziła nadzieję, że właściciele poszczególnych elementów garderoby będą zadowoleni z dokonanych przez nią napraw, a potem wróciła z powrotem do siebie, by trochę posprzątać, a później odpocząć.
| zt.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wrzesień 21
Lubił latać nisko nad ziemią. Nawet jeżeli prędkość była umiarkowana to mijając przeszkody wydawało się być z goła inaczej. Pęd sprawiał, że mgła przecinała i zawijała się za nim jak dwa ogony. Większość drogi pokonał więc w locie czerpiąc z tego sporą przyjemność. Być może ktoś powiedziałby, że jest to lekkomyślne z jego strony, lecz nie wziąłby sobie tego szczególnie do serca. Kraj był pogrążony w chaosie i wywrócił się do góry nogami kilkukrotnie. Zwykłe oddychanie we własnym domu można było uznać powoli za lekkomyślne. Nie można było popadać w skrajność.
Do Plymouth dotarł bez większych problemów. Przeszedł przez miasto w kierunku Menażerii. Nie śpieszył się choć był trochę podekscytowany. Kiedy rozglądał się za jakimś krawcem nie spodziewał się, że z drugiej ręki do jego uszu dojdzie znane mu imię - Maisie. Świat mimo wszystko nie był taki duży, jakby mógł się wydawać. Chociaż czarownica przesiadywała w innym hrabstwie chętnie narobił sobie problemu my nadłożyć drogi. Korzystając z własnych nóg doszedł do Menażerii. Nieużywana miotła znajdowała się na jego plecach. Przytroczony do jej trzonka sznurek przepasał poprzecznie pierś. Pod lewą pachą trzymał napęczniały płócienny worek. Po wejściu do wnętrza budynku ściągnął z głowy kaszkiet rozczochrując włosy. Przez moment wydawał się zdezorientowany duża ilością różnych ludzi znajdujących się w ogólnej części budynku. Szybko jednak odnalazł się w gąszczu korytarzy znajdując odpowiednie drzwi. Zapukał energicznie.
- Maisie...? To ja, Leonard - podniósł trochę głos by było go słychać za drewnianym skrzydłem przed którym stał. Przed przybyciem wymienił się z czarownicą parą listów. Nie był zbyt wylewny w korespondencji, lecz w rzeczywistości kłębiło mu się w głowie wiele pytań odnośnie obecnej sytuacji przyjaciółki i tego, że właśnie miał ją spotkać. W głębi duszy czuł trochę wyrzuty sumienia, że nieco po macoszemu potraktował relację z dziewczyną po tym, jak zniknęła mu z oczu. Z drugiej jednak strony nie był typem człowieka, który ingerował w życie innych, a może po prostu czuł, że jemu nie wypadało. Błędy zostały już jednak popełnione.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lubił latać nisko nad ziemią. Nawet jeżeli prędkość była umiarkowana to mijając przeszkody wydawało się być z goła inaczej. Pęd sprawiał, że mgła przecinała i zawijała się za nim jak dwa ogony. Większość drogi pokonał więc w locie czerpiąc z tego sporą przyjemność. Być może ktoś powiedziałby, że jest to lekkomyślne z jego strony, lecz nie wziąłby sobie tego szczególnie do serca. Kraj był pogrążony w chaosie i wywrócił się do góry nogami kilkukrotnie. Zwykłe oddychanie we własnym domu można było uznać powoli za lekkomyślne. Nie można było popadać w skrajność.
Do Plymouth dotarł bez większych problemów. Przeszedł przez miasto w kierunku Menażerii. Nie śpieszył się choć był trochę podekscytowany. Kiedy rozglądał się za jakimś krawcem nie spodziewał się, że z drugiej ręki do jego uszu dojdzie znane mu imię - Maisie. Świat mimo wszystko nie był taki duży, jakby mógł się wydawać. Chociaż czarownica przesiadywała w innym hrabstwie chętnie narobił sobie problemu my nadłożyć drogi. Korzystając z własnych nóg doszedł do Menażerii. Nieużywana miotła znajdowała się na jego plecach. Przytroczony do jej trzonka sznurek przepasał poprzecznie pierś. Pod lewą pachą trzymał napęczniały płócienny worek. Po wejściu do wnętrza budynku ściągnął z głowy kaszkiet rozczochrując włosy. Przez moment wydawał się zdezorientowany duża ilością różnych ludzi znajdujących się w ogólnej części budynku. Szybko jednak odnalazł się w gąszczu korytarzy znajdując odpowiednie drzwi. Zapukał energicznie.
- Maisie...? To ja, Leonard - podniósł trochę głos by było go słychać za drewnianym skrzydłem przed którym stał. Przed przybyciem wymienił się z czarownicą parą listów. Nie był zbyt wylewny w korespondencji, lecz w rzeczywistości kłębiło mu się w głowie wiele pytań odnośnie obecnej sytuacji przyjaciółki i tego, że właśnie miał ją spotkać. W głębi duszy czuł trochę wyrzuty sumienia, że nieco po macoszemu potraktował relację z dziewczyną po tym, jak zniknęła mu z oczu. Z drugiej jednak strony nie był typem człowieka, który ingerował w życie innych, a może po prostu czuł, że jemu nie wypadało. Błędy zostały już jednak popełnione.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Leonard Begmann dnia 19.04.24 22:44, w całości zmieniany 1 raz
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Leżała na łóżku, spod półprzymkniętych powiek obserwując sufit. Minęło już troszkę czasu odkąd tu zamieszkała i oswoiła się z nowym miejscem, choć nadal nie czuła się naprawdę jak w domu. Doceniała to, że miała dach nad głową i mogła liczyć na ciepłą strawę, ale wiedziała, że nigdy już nie wrócą czasy, kiedy miała rodziców i prawdziwy dom. Tęskniła za tym, ale było jak było, więc na co dzień starała się nad tym nie skupiać i nie pozwolić tęsknocie i żalowi się zdominować. Żyła, może bardzo skromnie, ale miała co jeść i gdzie spać, i w Plymouth wydawało się względnie bezpiecznie, więc jakoś to było. Musiało być. Żeby mieć za co opłacić pokój i inne niezbędne rzeczy, starała się w miarę możliwości szyć. Nie zawsze były to nowe rzeczy, czasem po prostu reperowała podniszczone ubrania, musiała zarobić nie tylko na podstawowe utrzymanie, ale też na nowe materiały, w końcu co to za krawiec, który nie ma pod ręką dostatecznej ilości tkanin? Kiedy jednak nic nie szyła, czasem spacerowała po okolicy, czytała lub rozmyślała tak jak teraz.
Była trochę zaskoczona kiedy Leonard się do niej odezwał, ale ciepło wspominała czasy, kiedy razem grali w drużynie Hufflepuffu. Lubiła latać już od dnia pierwszych lekcji latania na miotle, w powietrzu czuła się dobrze, spodobał jej się także quidditch, choć nie brakowało takich, którzy dziwili się, że szlama może dobrze latać. No cóż, czasem bywało i tak. Niestety przez to, że porzuciła szkołę, nie znała późniejszych kolei losu wielu znajomych, ale miło było odnowić z nimi kontakty teraz, w dorosłym życiu poza Hogwartem.
Kiedy usłyszała pukanie poderwała się z łóżka i podążyła ku drzwiom, słysząc zza nich znajomy głos. A przynajmniej miała nadzieję, że rzeczywiście był to Leo, a nie ktoś, kto się pod niego podszywał, ale nie sądziła, żeby w jego pojawieniu się krył się jakiś spisek. Może po prostu zatęsknił za dawnymi dobrymi czasami. Maisie za Hogwartem też tęskniła i żałowała, że nie mogła ukończyć pełnej nauki, ale niestety szlamy nie były tam mile widziane. Leo też był szlamą tak jak i ona, więc była pewna, że i jemu nie było lekko, dlatego nie miała do niego żalu, że ich kontakt rozluźnił się. Kiedy świat stawał na głowie i każdy miał mnóstwo własnych problemów, czasem trudno było zmotywować się do beztroskich spotkań towarzyskich, a więc wiele znajomości uległo rozluźnieniu, niektóre pewnie przepadły. Kiedy jednak pojawiała się okazja, by jakąś relację odnowić, warto było skorzystać. Tym bardziej, że mugolacy nie mogli cieszyć się swobodą i nie przez każdego byli mile widziani, dlatego należało tym bardziej doceniać życzliwe dusze w tych wybitnie nieprzyjaznych i złowrogich czasach.
- Hej. Wchodź – przesunęła się, by zrobić mu miejsce i wpuścić go do swojego niewielkiego pokoiku. – Cieszę się, że jesteś. Dawno się nie widzieliśmy, ale… sporo się działo. U ciebie pewnie też… - Czy w ogóle istniał mugolak, którego nie dotknęło w jakikolwiek sposób to, co działo się przez ostatnie dwa lata? – Choć patrząc na ciebie mam wrażenie, jakby wcale nie minęło tyle czasu od momentu, kiedy ostatni raz graliśmy razem w barwach Hufflepuffu. – Przekrzywiła głowę leciutko na bok, przyglądając mu się. Ale mimo wszystko wydoroślał, ona pewnie też trochę się zmieniła, choć dalej była szczupła i miała długie włosy, dziś zaplecione w warkocz, który był u niej najczęstszą fryzurą. Dalej wyglądała jak typowa dziewczyna ze wsi, ale trudy ostatnich lat dodały jej powagi. – Wszystko w porządku? Mam nadzieję, że jakoś ci się wiedzie. Gdzie teraz zamieszkujesz? – Była ciekawa, gdzie się podziewał po porzuceniu szkolnych murów i co właściwie robił. Oby jego dzieje nie były tak burzliwe jak u niej, kiedy to w połowie sierpnia meteoryt uderzył w jej rodzinną chatę gdzie zamieszkiwała z babcią, w konsekwencji czego musiała osiąść tutaj, u Woolmanów. Miała nadzieję, że tamtej nocy nie przydarzyło mu się nic podobnie przykrego. Gdy wszedł zamknęła za nim drzwi i zachęciła, by gdzieś usiadł; miał do wyboru łóżko albo któreś z krzeseł przy stoliku. Pokój nie był zbyt wielki, a jego wystrój był dość skromny.
Była trochę zaskoczona kiedy Leonard się do niej odezwał, ale ciepło wspominała czasy, kiedy razem grali w drużynie Hufflepuffu. Lubiła latać już od dnia pierwszych lekcji latania na miotle, w powietrzu czuła się dobrze, spodobał jej się także quidditch, choć nie brakowało takich, którzy dziwili się, że szlama może dobrze latać. No cóż, czasem bywało i tak. Niestety przez to, że porzuciła szkołę, nie znała późniejszych kolei losu wielu znajomych, ale miło było odnowić z nimi kontakty teraz, w dorosłym życiu poza Hogwartem.
Kiedy usłyszała pukanie poderwała się z łóżka i podążyła ku drzwiom, słysząc zza nich znajomy głos. A przynajmniej miała nadzieję, że rzeczywiście był to Leo, a nie ktoś, kto się pod niego podszywał, ale nie sądziła, żeby w jego pojawieniu się krył się jakiś spisek. Może po prostu zatęsknił za dawnymi dobrymi czasami. Maisie za Hogwartem też tęskniła i żałowała, że nie mogła ukończyć pełnej nauki, ale niestety szlamy nie były tam mile widziane. Leo też był szlamą tak jak i ona, więc była pewna, że i jemu nie było lekko, dlatego nie miała do niego żalu, że ich kontakt rozluźnił się. Kiedy świat stawał na głowie i każdy miał mnóstwo własnych problemów, czasem trudno było zmotywować się do beztroskich spotkań towarzyskich, a więc wiele znajomości uległo rozluźnieniu, niektóre pewnie przepadły. Kiedy jednak pojawiała się okazja, by jakąś relację odnowić, warto było skorzystać. Tym bardziej, że mugolacy nie mogli cieszyć się swobodą i nie przez każdego byli mile widziani, dlatego należało tym bardziej doceniać życzliwe dusze w tych wybitnie nieprzyjaznych i złowrogich czasach.
- Hej. Wchodź – przesunęła się, by zrobić mu miejsce i wpuścić go do swojego niewielkiego pokoiku. – Cieszę się, że jesteś. Dawno się nie widzieliśmy, ale… sporo się działo. U ciebie pewnie też… - Czy w ogóle istniał mugolak, którego nie dotknęło w jakikolwiek sposób to, co działo się przez ostatnie dwa lata? – Choć patrząc na ciebie mam wrażenie, jakby wcale nie minęło tyle czasu od momentu, kiedy ostatni raz graliśmy razem w barwach Hufflepuffu. – Przekrzywiła głowę leciutko na bok, przyglądając mu się. Ale mimo wszystko wydoroślał, ona pewnie też trochę się zmieniła, choć dalej była szczupła i miała długie włosy, dziś zaplecione w warkocz, który był u niej najczęstszą fryzurą. Dalej wyglądała jak typowa dziewczyna ze wsi, ale trudy ostatnich lat dodały jej powagi. – Wszystko w porządku? Mam nadzieję, że jakoś ci się wiedzie. Gdzie teraz zamieszkujesz? – Była ciekawa, gdzie się podziewał po porzuceniu szkolnych murów i co właściwie robił. Oby jego dzieje nie były tak burzliwe jak u niej, kiedy to w połowie sierpnia meteoryt uderzył w jej rodzinną chatę gdzie zamieszkiwała z babcią, w konsekwencji czego musiała osiąść tutaj, u Woolmanów. Miała nadzieję, że tamtej nocy nie przydarzyło mu się nic podobnie przykrego. Gdy wszedł zamknęła za nim drzwi i zachęciła, by gdzieś usiadł; miał do wyboru łóżko albo któreś z krzeseł przy stoliku. Pokój nie był zbyt wielki, a jego wystrój był dość skromny.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Cześć - dźwigną kąciki ust początkowo z pewną dozą powściągliwości widząc czarownicę. Chciał okazać w jakiś sposób radość ze spotkania. Postawił więc na szczery, choć nieco niezręczny uśmiech. Powinno wystarczyć na początek.
Na komendę wślizgną się do pokoju. Nie pozwolił sobie od razu na wejście w głąb. Ciągle miał na stopach buty. Słuchając czarownicy, nie mógł powstrzymać się by spojrzeniem co jakiś czas umykać w bok co by rozejrzeć się po wnętrzu. Nie było duże. Zdecydowanie jednoosobowe.
- Myślę, że masz takie wrażenie ponieważ... faktycznie nie minęło wiele czasu, babciu Maisie - Spojrzał na nią z rozbawieniem - już swobodniejszym, zabarwionym nutą niewinnej dokuczliwości. Dziewczyna ćwierkała w końcu entuzjastycznie brzmiąc przy tym jak starsza pani chcąca uczcić partyjką szachów spotkanie ze swoim równie zdziadziałym kolegą. Myśl ta łaskotała płuca jak piórko zachęcając do śmiechu i dokuczania.
Nim wszedł w głąb zsuną nieco obłocone buty z stóp umiejętnym ruchem zdrapywania ich z pięt palcami stóp. Miotłę z pleców oparł o stół postanawiając usiąść na krześle. Na stoliku położył czapkę, a nieco pękatą torbę z pod ramienia przesuną na kolana opierając na niej ręce. Westchną z rozluźnieniem.
- Nie jest źle. W zasadzie jest właściwie lepiej niż mógłbym oczekiwać - zaczął oszczędnie. Kontynuował czując na sobie ciekawskie spojrzenie - Po szkole kręciłem się po kraju - to tu, to tam. Wiesz jak jest - Sugerował w tym momencie, że po zakończeniu nauki w zasadzie robił to samo co podczas letnich przerw. Włóczył się bez większego celu. Wakacyjne wszędobylstwo nie było wśród przyjaciół tajemnicą. Ktoś mający bardziej statyczne życie uznałby to za coś fascynującego i ekscytującego. Takim też było - tylko kiedy było chwilą, a nie codziennością. Z czasem koczownictwo męczyło zmuszając momentami do niechcianej refleksji - Obecnie... udało mi się w pewien sposób szczęśliwie zatrzymać w Dorset niedaleko Wyke Regis. To będzie już prawie rok. Na co dzień pomagam poznanemu myśliwemu w pracy więc mówiąc o szczęściu naprawdę mam to na myśli - czasy były niepewne, a praca u kogoś mogącego zapewnić ciepły, mięsny posiłek była czymś co miało znaczenie. Uprzejmy uśmiech wyprostował się i spojrzał na dziewczynę poważniej z wyraźnym zmartwieniem - Co się jednak stało, że mieszkasz akurat tu? Co z twoją babcią...? - opuściła w końcu szkołę by wrócić do domu. Miała gdzie wrócić. Nie powinno jej tu być. Nie powinna zamieszkiwać jednoosobowy pokój.
Na komendę wślizgną się do pokoju. Nie pozwolił sobie od razu na wejście w głąb. Ciągle miał na stopach buty. Słuchając czarownicy, nie mógł powstrzymać się by spojrzeniem co jakiś czas umykać w bok co by rozejrzeć się po wnętrzu. Nie było duże. Zdecydowanie jednoosobowe.
- Myślę, że masz takie wrażenie ponieważ... faktycznie nie minęło wiele czasu, babciu Maisie - Spojrzał na nią z rozbawieniem - już swobodniejszym, zabarwionym nutą niewinnej dokuczliwości. Dziewczyna ćwierkała w końcu entuzjastycznie brzmiąc przy tym jak starsza pani chcąca uczcić partyjką szachów spotkanie ze swoim równie zdziadziałym kolegą. Myśl ta łaskotała płuca jak piórko zachęcając do śmiechu i dokuczania.
Nim wszedł w głąb zsuną nieco obłocone buty z stóp umiejętnym ruchem zdrapywania ich z pięt palcami stóp. Miotłę z pleców oparł o stół postanawiając usiąść na krześle. Na stoliku położył czapkę, a nieco pękatą torbę z pod ramienia przesuną na kolana opierając na niej ręce. Westchną z rozluźnieniem.
- Nie jest źle. W zasadzie jest właściwie lepiej niż mógłbym oczekiwać - zaczął oszczędnie. Kontynuował czując na sobie ciekawskie spojrzenie - Po szkole kręciłem się po kraju - to tu, to tam. Wiesz jak jest - Sugerował w tym momencie, że po zakończeniu nauki w zasadzie robił to samo co podczas letnich przerw. Włóczył się bez większego celu. Wakacyjne wszędobylstwo nie było wśród przyjaciół tajemnicą. Ktoś mający bardziej statyczne życie uznałby to za coś fascynującego i ekscytującego. Takim też było - tylko kiedy było chwilą, a nie codziennością. Z czasem koczownictwo męczyło zmuszając momentami do niechcianej refleksji - Obecnie... udało mi się w pewien sposób szczęśliwie zatrzymać w Dorset niedaleko Wyke Regis. To będzie już prawie rok. Na co dzień pomagam poznanemu myśliwemu w pracy więc mówiąc o szczęściu naprawdę mam to na myśli - czasy były niepewne, a praca u kogoś mogącego zapewnić ciepły, mięsny posiłek była czymś co miało znaczenie. Uprzejmy uśmiech wyprostował się i spojrzał na dziewczynę poważniej z wyraźnym zmartwieniem - Co się jednak stało, że mieszkasz akurat tu? Co z twoją babcią...? - opuściła w końcu szkołę by wrócić do domu. Miała gdzie wrócić. Nie powinno jej tu być. Nie powinna zamieszkiwać jednoosobowy pokój.
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cieszyła się, że przyszedł. Zawsze ceniła swoich dawnych szkolnych znajomych, z którymi bądź co bądź przeżyła dużo dobrych chwil. Przyjazne dusze osładzały jej gorycz uprzedzeń, jakie musiała znosić ze strony Ślizgonów, udowadniały że nie dla każdego w magicznym świecie była tylko brudną szlamą, czymś gorszym. Latając na miotle i grając w szkolnej drużynie czuła się zresztą bardzo magiczna, w powietrzu mogła zapomnieć na chwilę o mugolskim pochodzeniu. Ale świat i tak nie dał jej zapomnieć całkowicie, dlatego ukończenie nauki nie było możliwe.
Leonard też był szlamą, jak ona. Rozumiała, że mógł się czuć niezręcznie, już ze szkoły pamiętała, że nie należał do najbardziej przebojowych. Ale w Hufflepuffie było miejsce dla każdego, nawet dla takich dzieci mugoli jak oni.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc jego słowa, faktycznie nie zmienił się wiele od szkolnych czasów.
- To prawda, dziadku Leonardzie, dwa lata to może faktycznie nie jest bardzo długi czas, choć czasem są takie momenty, kiedy wydaje mi się, jakby minęło znacznie więcej lat, odkąd po raz ostatni opuściłam mury Hogwartu. Albo jakby to było w jakimś innym życiu, zbyt piękne i magiczne, by mogło być prawdziwe… – przytaknęła, z nostalgią wspominając rozległe zamkowe mury, lekcje i mecze quidditcha. Opuszczając go w czerwcu 1956 roku jeszcze nie planowała tego, że we wrześniu już nie wróci. Decyzja o niewracaniu została podjęta tak na dobrą sprawę dopiero w końcówce sierpnia. Było zbyt niebezpiecznie, nastroje antymugolskie narastały, a babcia potrzebowała jej pomocy po tym, jak w maju nagły atak serca zabrał ze świata jej ojca, dla którego wybuch anomalii to już było za wiele. Ale nie tylko ona nie wróciła. Żaden wyrzutek nie mógł dłużej czuć się bezpiecznie, dlatego musieli się ukrywać w miejscach bardziej dla nich przyjaznych. I tak dwa lata się ukrywała, czasem faktycznie czując się, jakby była starsza niż w rzeczywistości. Przeżyła sporo jak na osiemnastolatkę, więcej niż niejedna starsza od niej osoba, dlatego musiała bardzo szybko dorosnąć.
Patrzyła na niego z uśmiechem jak siadał i sama opadła na krzesło naprzeciw niego. I on musiał szybko dorosnąć i nauczyć się radzić sobie sam. Mugolacy nigdzie nie pasowali w pełni, byli zbyt magiczni żeby żyć z mugolami, ale zbyt mugolscy by być akceptowani przez ogół czarodziejów. Maisie przynajmniej do niedawna miała gdzie wracać, Leo nie, ale jako chłopak miał większą łatwość samotnego przemieszczania się, nie budził takiej sensacji jak samotna dziewczyna, dla której jego tryb życia byłby o wiele bardziej ryzykowny.
- Dobrze, że w końcu znalazłeś miejsce, gdzie możesz zatrzymać się na dłużej. Mam nadzieję, że jest ci tam dobrze i że jesteś bezpieczny, i że dobrze cię tam traktują – ucieszyła się; brak własnego miejsca na Ziemi musiał być na dłuższą metę męczący, poza tym kraj nie był teraz zbyt bezpieczny, i tylko na półwyspie dało się znaleźć namiastkę normalności, choć i on ucierpiał wskutek sierpniowych wydarzeń. Ale tylko tu mugolacy mogli żyć względnie spokojnie, choć nie całkiem bez lęku.
Jej uśmiech jednak zbladł, kiedy usłyszała kolejne pytanie, bo mimowolnie przypomniała sobie wydarzenia sprzed kilku tygodni i nie były to dla niej łatwe wspomnienia. Babcia zawsze była jej bliska, zastępowała jej mamę odkąd ta prawdziwa umarła, a kiedy zabrakło i taty, zostały tylko we dwie.
- Babcia nie żyje – powiedziała cicho, a oczy na moment zwilgotniały. – Noc Tysiąca Gwiazd… Jeden fragment uderzył w nasz dom. Ja przeżyłam, bo akurat byłam na dole, z pomocą kuzyna udało mi się uciec z płonącego domu. Babcia… nie miała tyle szczęścia. – Tęskniła za nią każdego dnia i w głębi duszy miała nadzieję, że babcia umarła od razu, że nie cierpiała. Ale i tak czasem miała koszmary o ich dawnym domu i babci płonącej w nim żywcem i dręczyło ją poczucie winy, że nie mogła nic zrobić. – Billy przyprowadził mnie tutaj. Mieszka tu też inny mój krewny, więc nie jestem całkiem sama. Ale wiadomo, to nie jest to samo, co prawdziwy dom, ale grunt że mam dach nad głową i nie przymieram głodem. Jakoś sobie radzę…
Maisie nigdy nie zaznała dostatku, więc nie miała wielkich potrzeb. Doskonale wiedziała, czym jest bieda, bo jej rodzinie nigdy się nie przelewało. Wystarczał jej mały pokoik, byle miała gdzie spać, odpoczywać i szyć. W Menażerii zapewniano wyżywienie, więc przynajmniej nie musiała się martwić, skąd zdobyć coś do zjedzenia. Była tylko samotną, ubogą sierotką, z pewnością nie byłoby jej stać na własne lokum, więc pozostawały miejsca takie jak to.
- Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale póki co tak sobie tutaj mieszkam i kiedy mam możliwość, szyję, żeby troszkę sobie dorobić. Do tej pory głównie łatałam i przeszywałam ubrania Woolmanów i ich innych mieszkańców, żeby zarobić na ten pokój, ale liczę, że z czasem pojawią się i ciekawsze zadania.
Uśmiechnęła się blado. Jej babcia na pewno byłaby dumna, że Maisie na przekór losowi nie załamała rąk i próbuje sobie radzić. To ona nauczyła ją pierwszych podstaw szycia, może przeczuwała, że panna Moore będzie tego pewnego dnia potrzebować.
Leonard też był szlamą, jak ona. Rozumiała, że mógł się czuć niezręcznie, już ze szkoły pamiętała, że nie należał do najbardziej przebojowych. Ale w Hufflepuffie było miejsce dla każdego, nawet dla takich dzieci mugoli jak oni.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc jego słowa, faktycznie nie zmienił się wiele od szkolnych czasów.
- To prawda, dziadku Leonardzie, dwa lata to może faktycznie nie jest bardzo długi czas, choć czasem są takie momenty, kiedy wydaje mi się, jakby minęło znacznie więcej lat, odkąd po raz ostatni opuściłam mury Hogwartu. Albo jakby to było w jakimś innym życiu, zbyt piękne i magiczne, by mogło być prawdziwe… – przytaknęła, z nostalgią wspominając rozległe zamkowe mury, lekcje i mecze quidditcha. Opuszczając go w czerwcu 1956 roku jeszcze nie planowała tego, że we wrześniu już nie wróci. Decyzja o niewracaniu została podjęta tak na dobrą sprawę dopiero w końcówce sierpnia. Było zbyt niebezpiecznie, nastroje antymugolskie narastały, a babcia potrzebowała jej pomocy po tym, jak w maju nagły atak serca zabrał ze świata jej ojca, dla którego wybuch anomalii to już było za wiele. Ale nie tylko ona nie wróciła. Żaden wyrzutek nie mógł dłużej czuć się bezpiecznie, dlatego musieli się ukrywać w miejscach bardziej dla nich przyjaznych. I tak dwa lata się ukrywała, czasem faktycznie czując się, jakby była starsza niż w rzeczywistości. Przeżyła sporo jak na osiemnastolatkę, więcej niż niejedna starsza od niej osoba, dlatego musiała bardzo szybko dorosnąć.
Patrzyła na niego z uśmiechem jak siadał i sama opadła na krzesło naprzeciw niego. I on musiał szybko dorosnąć i nauczyć się radzić sobie sam. Mugolacy nigdzie nie pasowali w pełni, byli zbyt magiczni żeby żyć z mugolami, ale zbyt mugolscy by być akceptowani przez ogół czarodziejów. Maisie przynajmniej do niedawna miała gdzie wracać, Leo nie, ale jako chłopak miał większą łatwość samotnego przemieszczania się, nie budził takiej sensacji jak samotna dziewczyna, dla której jego tryb życia byłby o wiele bardziej ryzykowny.
- Dobrze, że w końcu znalazłeś miejsce, gdzie możesz zatrzymać się na dłużej. Mam nadzieję, że jest ci tam dobrze i że jesteś bezpieczny, i że dobrze cię tam traktują – ucieszyła się; brak własnego miejsca na Ziemi musiał być na dłuższą metę męczący, poza tym kraj nie był teraz zbyt bezpieczny, i tylko na półwyspie dało się znaleźć namiastkę normalności, choć i on ucierpiał wskutek sierpniowych wydarzeń. Ale tylko tu mugolacy mogli żyć względnie spokojnie, choć nie całkiem bez lęku.
Jej uśmiech jednak zbladł, kiedy usłyszała kolejne pytanie, bo mimowolnie przypomniała sobie wydarzenia sprzed kilku tygodni i nie były to dla niej łatwe wspomnienia. Babcia zawsze była jej bliska, zastępowała jej mamę odkąd ta prawdziwa umarła, a kiedy zabrakło i taty, zostały tylko we dwie.
- Babcia nie żyje – powiedziała cicho, a oczy na moment zwilgotniały. – Noc Tysiąca Gwiazd… Jeden fragment uderzył w nasz dom. Ja przeżyłam, bo akurat byłam na dole, z pomocą kuzyna udało mi się uciec z płonącego domu. Babcia… nie miała tyle szczęścia. – Tęskniła za nią każdego dnia i w głębi duszy miała nadzieję, że babcia umarła od razu, że nie cierpiała. Ale i tak czasem miała koszmary o ich dawnym domu i babci płonącej w nim żywcem i dręczyło ją poczucie winy, że nie mogła nic zrobić. – Billy przyprowadził mnie tutaj. Mieszka tu też inny mój krewny, więc nie jestem całkiem sama. Ale wiadomo, to nie jest to samo, co prawdziwy dom, ale grunt że mam dach nad głową i nie przymieram głodem. Jakoś sobie radzę…
Maisie nigdy nie zaznała dostatku, więc nie miała wielkich potrzeb. Doskonale wiedziała, czym jest bieda, bo jej rodzinie nigdy się nie przelewało. Wystarczał jej mały pokoik, byle miała gdzie spać, odpoczywać i szyć. W Menażerii zapewniano wyżywienie, więc przynajmniej nie musiała się martwić, skąd zdobyć coś do zjedzenia. Była tylko samotną, ubogą sierotką, z pewnością nie byłoby jej stać na własne lokum, więc pozostawały miejsca takie jak to.
- Nie wiem, co przyniesie przyszłość, ale póki co tak sobie tutaj mieszkam i kiedy mam możliwość, szyję, żeby troszkę sobie dorobić. Do tej pory głównie łatałam i przeszywałam ubrania Woolmanów i ich innych mieszkańców, żeby zarobić na ten pokój, ale liczę, że z czasem pojawią się i ciekawsze zadania.
Uśmiechnęła się blado. Jej babcia na pewno byłaby dumna, że Maisie na przekór losowi nie załamała rąk i próbuje sobie radzić. To ona nauczyła ją pierwszych podstaw szycia, może przeczuwała, że panna Moore będzie tego pewnego dnia potrzebować.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Teraz kiedy nie ma prac domowych czas faktycznie może się dłużyć. Inaczej żyło się mając krótkoterminowo wyznaczony cel, a profesorowie potrafili dbać o to by nie pozostawać bezczynnym. Treningi, zawody, OWUtemy... Świat zwolnił gdy to się skończyło.
- To ja jestem tu starszy. Peszysz mnie, kiedy tak o tym mówisz - poskarżył się bezradnie, lecz nie miał nic złego na myśli. Był nawet trochę rozbawiony. Troska dziewczyny była szczera i nieco matczyna. Nie wiedział jak inaczej miał ją przyjąć więc wzruszył ramionami, jakby nie było tak na prawdę nigdy powody do zmartwień. Potrafił sobie radzić samemu, a to że ostatnio było to trochę łatwiejsze dzięki Rogerowi było przypadkiem. Bardziej to on martwił się o dziewczynę. On był przyzwyczajony do tego, że w wielu sytuacjach był zdany na siebie samego. Ona nie. Nie chodziło tu o cos tak prozaicznego jak "radzenie sobie" bo wiedział, że Maisie znała wartość pieniądza, umiała pracować i była zaradna. Chodziło o samotność potrafiącą powykręcać myśli w ponury sposób.
Zmarszczył brwi widząc w wilgotnych oczach ciągle świeżą żałobę. Nie wiedział jakimi słowami miałby ją pocieszyć. Wszystkie wydawały się kiczowato banalne lub puste. Było mu jej żal, lecz wątpił by właśnie to chciała usłyszeć. Milczał więc pozwalając jej się wypowiedzieć. Słuchał o jej stracie, o tym jak się tu znalazła i jak trwała.
- Gdybyś czegoś potrzebowała możesz mi pisać, chociaż z tego co słyszę czuwają nad tobą kuzyni więc nie będzie to pewnie konieczne - położył dłoń na ramieniu koleżanki w pocieszającym geście. Nie czuł się z tym wygodnie ale odnosił wrażenie, że powinien zrobić coś więcej niż tylko rzucić parę słów. Cofną dłoń i ponownie odchylił się na krześle chcąc zmienić temat. Nie chciał by się rozpłakała - Mieszka ci się tu wygodnie? Widziałem wcześniej w holu wielu innych czarodziei. Przypomina to trochę pokoje w Hogwarcie. Tylko trochę takie bardziej... ekskluzywne - bo jednoosobowe. Zmusił się do pociągnięcia kącika ust w górę. - Latasz jeszcze czasem? Tak dla siebie?
- To ja jestem tu starszy. Peszysz mnie, kiedy tak o tym mówisz - poskarżył się bezradnie, lecz nie miał nic złego na myśli. Był nawet trochę rozbawiony. Troska dziewczyny była szczera i nieco matczyna. Nie wiedział jak inaczej miał ją przyjąć więc wzruszył ramionami, jakby nie było tak na prawdę nigdy powody do zmartwień. Potrafił sobie radzić samemu, a to że ostatnio było to trochę łatwiejsze dzięki Rogerowi było przypadkiem. Bardziej to on martwił się o dziewczynę. On był przyzwyczajony do tego, że w wielu sytuacjach był zdany na siebie samego. Ona nie. Nie chodziło tu o cos tak prozaicznego jak "radzenie sobie" bo wiedział, że Maisie znała wartość pieniądza, umiała pracować i była zaradna. Chodziło o samotność potrafiącą powykręcać myśli w ponury sposób.
Zmarszczył brwi widząc w wilgotnych oczach ciągle świeżą żałobę. Nie wiedział jakimi słowami miałby ją pocieszyć. Wszystkie wydawały się kiczowato banalne lub puste. Było mu jej żal, lecz wątpił by właśnie to chciała usłyszeć. Milczał więc pozwalając jej się wypowiedzieć. Słuchał o jej stracie, o tym jak się tu znalazła i jak trwała.
- Gdybyś czegoś potrzebowała możesz mi pisać, chociaż z tego co słyszę czuwają nad tobą kuzyni więc nie będzie to pewnie konieczne - położył dłoń na ramieniu koleżanki w pocieszającym geście. Nie czuł się z tym wygodnie ale odnosił wrażenie, że powinien zrobić coś więcej niż tylko rzucić parę słów. Cofną dłoń i ponownie odchylił się na krześle chcąc zmienić temat. Nie chciał by się rozpłakała - Mieszka ci się tu wygodnie? Widziałem wcześniej w holu wielu innych czarodziei. Przypomina to trochę pokoje w Hogwarcie. Tylko trochę takie bardziej... ekskluzywne - bo jednoosobowe. Zmusił się do pociągnięcia kącika ust w górę. - Latasz jeszcze czasem? Tak dla siebie?
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Maisie czasem brakowało tej szkolnej rutyny, ale niestety, pozostanie w Hogwarcie było zbyt niebezpieczne dla szlamy. Tym sposobem, choć dopiero w tym roku w czerwcu powinna szkołę kończyć, to od dwóch lat żyła już poza nią, najpierw z babcią, a od tamtej feralnej nocy samotnie. Choć była tak młoda, zawsze musiała być zaradna. Tego uczyła bieda. Nikt nie podawał jej niczego na złotej tacy, musiała się natrudzić bardziej niż większość jej dawnych szkolnych rówieśników. Bo jakby było mało tego, że była biedna i że była szlamą, to na dokładkę była jeszcze sierotą.
- Tylko rok – uśmiechnęła się lekko. Odkąd opuściła szkołę, najczęściej była najmłodsza w towarzystwie, bo większość młodszych czarodziejów była jeszcze w Hogwarcie. Jej kuzynostwo też było starsze. Ale Maisie też nie była taką typową osiemnastolatką, bo przez trudne doświadczenia musiała szybciej dorosnąć.
Ale samotność czasem rzeczywiście dawała się we znaki, bo przecież kuzynostwo miało własne życie, nie byli przy niej cały czas. Bywały więc momenty, zwłaszcza wieczorem gdy zasypiała, kiedy przytłaczał ją ciężar smutku i samotności, i kiedy oddałaby wiele, żeby babcia otuliła ją kołdrą i opowiedziała bajkę na dobranoc jak wtedy, kiedy była dzieckiem i przeżywała smutek po śmierci mamy. Ale wiedziała, że babcia już nigdy tego nie zrobi. Że nigdy nie zobaczy ani jej, ani żadnego z rodziców. Ale jeśli płakała, to tylko w samotności, przy Leo nie chciała się rozklejać. Widziała, że on też czuł się niezręcznie, że pewnie nie wiedział, co powiedzieć. Rozumiała to. Sama pewnie też czułaby się zakłopotana, gdyby było odwrotnie. Bo ciężko było znaleźć słowa, które dobrze opiszą żal i współczucie.
- Wiesz, zawsze możesz wpadać, kiedy zechcesz. Choćby po to, żeby porozmawiać albo razem polatać. Kuzyni też mają swoje życie i zajęcia, a ja przez większość czasu muszę jakoś sama sobie zająć czymś dni. – Billy na pewno miał swoje zobowiązania rodzinne, ale także inne, choć szczegółów nie znała. Nie mogła od niego wymagać, żeby ciągle dotrzymywał jej towarzystwa, i tak zrobił dla niej bardzo wiele, ratując ją i dostarczając tutaj. Ale nie nudziła się, bo w Menażerii zawsze było coś do roboty, i czasem, jak akurat nic nie szyła, zdarzało jej się pomagać w kuchni.
- Tak, jest całkiem wygodnie. Przynajmniej dla mnie, osoby która dorastała w raczej skromnych warunkach i nie ma dużych potrzeb i wymagań. – Ktoś pochodzący z zamożnej rodziny pewnie by się tu nie odnalazł, w budynku zamieszkałym przez zbieraninę różnych przypadkowych ludzi, ale Maisie nie była wybredna i nie potrzebowała wiele, dlatego jej tu pasowało. Przynajmniej nie musiała się poniewierać i nocować w przypadkowych miejscach, a tu była względnie bezpieczna. – Cieszę się, że mogę mieć swój pokój i nie muszę też sama się martwić o zwykłe codzienne sprawy. To prawda, są tu różni ludzie, ale w większości są to osoby, które tak jak i ja, z różnych względów nie są mile widziane w… konserwatywnej części kraju.
Konserwy nie miały tu czego szukać. Oni nie musieli się ukrywać, mieli większość kraju gdzie mogli się swobodnie poruszać i żyć. To tacy jak Maisie mieli ograniczone możliwości i musieli trzymać się terenu tych kilku tolerancyjnych hrabstw. Przez ostatnie dwa lata Maisie w ogóle nie opuszczała Półwyspu Kornwalijskiego, jeśli nie liczyć tych kilku wizyt w Irlandii u Billy’ego, więc tylko z opowieści innych mogła wysnuć jakiś obraz tego, co działo się gdzie indziej. Ale mugolacy i osoby promugolskie to tutaj znajdowały względnie bezpieczną przystań.
- Jasne, że latam. Niewiele rzeczy poprawia humor równie skutecznie jak lot na miotle. – Choć była szlamą i pierwszy raz dosiadła miotły na pierwszym roku w Hogwarcie, to bardzo szybko latanie polubiła i była w tym lepsza niż niejeden czystokrwisty czarodziej. – Jeśli chcesz, to możemy polatać nawet dzisiaj… Zdążyłam już trochę poznać okolicę, jest całkiem ładnie, choć wiadomo, tęsknię za swoimi rodzinnymi stronami.
Brakowało jej Kornwalii, jej rodzinnego domu i codziennej rutyny którą tam wiodła. Ale teraz była tutaj, więc siłą rzeczy spędzała większość czasu w Plymouth i okolicach.
- Tylko rok – uśmiechnęła się lekko. Odkąd opuściła szkołę, najczęściej była najmłodsza w towarzystwie, bo większość młodszych czarodziejów była jeszcze w Hogwarcie. Jej kuzynostwo też było starsze. Ale Maisie też nie była taką typową osiemnastolatką, bo przez trudne doświadczenia musiała szybciej dorosnąć.
Ale samotność czasem rzeczywiście dawała się we znaki, bo przecież kuzynostwo miało własne życie, nie byli przy niej cały czas. Bywały więc momenty, zwłaszcza wieczorem gdy zasypiała, kiedy przytłaczał ją ciężar smutku i samotności, i kiedy oddałaby wiele, żeby babcia otuliła ją kołdrą i opowiedziała bajkę na dobranoc jak wtedy, kiedy była dzieckiem i przeżywała smutek po śmierci mamy. Ale wiedziała, że babcia już nigdy tego nie zrobi. Że nigdy nie zobaczy ani jej, ani żadnego z rodziców. Ale jeśli płakała, to tylko w samotności, przy Leo nie chciała się rozklejać. Widziała, że on też czuł się niezręcznie, że pewnie nie wiedział, co powiedzieć. Rozumiała to. Sama pewnie też czułaby się zakłopotana, gdyby było odwrotnie. Bo ciężko było znaleźć słowa, które dobrze opiszą żal i współczucie.
- Wiesz, zawsze możesz wpadać, kiedy zechcesz. Choćby po to, żeby porozmawiać albo razem polatać. Kuzyni też mają swoje życie i zajęcia, a ja przez większość czasu muszę jakoś sama sobie zająć czymś dni. – Billy na pewno miał swoje zobowiązania rodzinne, ale także inne, choć szczegółów nie znała. Nie mogła od niego wymagać, żeby ciągle dotrzymywał jej towarzystwa, i tak zrobił dla niej bardzo wiele, ratując ją i dostarczając tutaj. Ale nie nudziła się, bo w Menażerii zawsze było coś do roboty, i czasem, jak akurat nic nie szyła, zdarzało jej się pomagać w kuchni.
- Tak, jest całkiem wygodnie. Przynajmniej dla mnie, osoby która dorastała w raczej skromnych warunkach i nie ma dużych potrzeb i wymagań. – Ktoś pochodzący z zamożnej rodziny pewnie by się tu nie odnalazł, w budynku zamieszkałym przez zbieraninę różnych przypadkowych ludzi, ale Maisie nie była wybredna i nie potrzebowała wiele, dlatego jej tu pasowało. Przynajmniej nie musiała się poniewierać i nocować w przypadkowych miejscach, a tu była względnie bezpieczna. – Cieszę się, że mogę mieć swój pokój i nie muszę też sama się martwić o zwykłe codzienne sprawy. To prawda, są tu różni ludzie, ale w większości są to osoby, które tak jak i ja, z różnych względów nie są mile widziane w… konserwatywnej części kraju.
Konserwy nie miały tu czego szukać. Oni nie musieli się ukrywać, mieli większość kraju gdzie mogli się swobodnie poruszać i żyć. To tacy jak Maisie mieli ograniczone możliwości i musieli trzymać się terenu tych kilku tolerancyjnych hrabstw. Przez ostatnie dwa lata Maisie w ogóle nie opuszczała Półwyspu Kornwalijskiego, jeśli nie liczyć tych kilku wizyt w Irlandii u Billy’ego, więc tylko z opowieści innych mogła wysnuć jakiś obraz tego, co działo się gdzie indziej. Ale mugolacy i osoby promugolskie to tutaj znajdowały względnie bezpieczną przystań.
- Jasne, że latam. Niewiele rzeczy poprawia humor równie skutecznie jak lot na miotle. – Choć była szlamą i pierwszy raz dosiadła miotły na pierwszym roku w Hogwarcie, to bardzo szybko latanie polubiła i była w tym lepsza niż niejeden czystokrwisty czarodziej. – Jeśli chcesz, to możemy polatać nawet dzisiaj… Zdążyłam już trochę poznać okolicę, jest całkiem ładnie, choć wiadomo, tęsknię za swoimi rodzinnymi stronami.
Brakowało jej Kornwalii, jej rodzinnego domu i codziennej rutyny którą tam wiodła. Ale teraz była tutaj, więc siłą rzeczy spędzała większość czasu w Plymouth i okolicach.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Wciąż czyni mnie to seniorem, nawet jeżeli do drużyny dostałaś się pierwsza - przekomarzał się. W głębi duszy wiedział, ze mógłby zawierzyć się dziewczynie tak samo jak każdemu ze szkolnej drużyny. Był jednak młodym mężczyzną, który nie posiadał zbyt wiele. W tym wrażliwym wieku jedyne co mógł zrobić to upewnić się, że nikt z bliskich mu przyjaciół nie będzie nadmiernie się rozczulał. Dbał o to by nie dawać ku temu powodów.
Zamilkł na chwilę kryjąc lekkie oszołomienie. Nawet nie wiedział, że brakowało mu tego poczucia zaznajomienia. Czarownica wyraźnie zwracała uwagę na jego nastawienie. W końcu on sam nie był typem osoby, która aktywnie poszukiwała towarzystwa bądź rozmowy. Samo wspomnienie zawsze otwartych dla niego drzwi uznałby za zwykły gest uprzejmości na który tylko skinąłby z grzeczności. Teraz jednak, kiedy pociągnęła wypowiedź dalej wspominając o kłopocie wypełnienia dłużących się dni, jak mógłby ją zignorować? Nie zawracałby jej głowy sobą z powodu własnego widzimisię, lecz jeżeli jego obecność miałaby być czymś pomocnym dla niej - zamierzał potraktować to poważnie - Skoro tak, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko od tego momentu cię niepokoić. Bądźmy więc w kontakcie. Ciągle korzystasz z Lindy?
To nie było dla niego zaskoczeniem - to, jakiego pochodzenia była większość tutejszych mieszkańców. Gdyby było niebezpieczne to wątpił w to, żeby w ogóle dalsza rodzina pomogła jej się tu zakwaterować.
- Nie wiem, jakie tu plotki chodzą, lecz wydają mi się przesadzone. To prawda, że jest tu bezpieczniej, zwłaszcza mając twoje nazwisko, lecz o ile posiada się trochę samoświadomości to życie w Anglii nie robi takiej różnicy. Przynajmniej jak patrzę po sobie - dwa lata temu, czy rok temu... - nie robiło mu to różnicy. Być może dlatego, że żył niemalże na marginesie społeczeństwa. Nikt nie zwraca uwagi na takich jak on. Pozostawionych samych sobie. - Nie mam na głowie plakietki oznajmiającej światu, że jestem szlamą. Ty też nie. Nie powinnaś aż tak dawać się zastraszać. W innym przypadku osiwiejesz przed 21. urodzinami - czuł, że musi trochę poruszyć tą kwestię. Nie wiedział jak z przepływem informacji w Plymouth ale nie chciał by dziewczyna popadała w nadmierne katastroficzne nastroje. Wojna bez wątpienia miała wpływ na kształt świata, lecz prawda była taka, że w jego oczach nie było szans na to by wszystkich mugoli zdziesiątkować. Nie mówiąc już o czarodziejach mniej lub bardziej mieszanej krwi. Jakiś rodzaj podporządkowania - na pewno, lecz kompletna anihilacja - niemożliwa. Jeżeli się mylił, czekał ich w przyszłości obraz czystokrwistych i szlachetnych czarodziej piekących bułki, czyszczących rynsztoki oraz uprawiających rolę.
- Właściwie to bardzo chętnie dam się oprowadzić po okolicy. Co prawda ciągle utrzymuje się mgła ale w zasadzie lubię latać w taką pogodę - nisko i szybko. Jeżeli w okolicy jest jakiś równinny teren możemy zrobić wyścig - przytakną z entuzjazmem - zostawiłbym tu u ciebie w pokoju skóry o których wspominałem. Nie śpieszy mi się z tymi ubraniami więc na razie niech leżą
Zamilkł na chwilę kryjąc lekkie oszołomienie. Nawet nie wiedział, że brakowało mu tego poczucia zaznajomienia. Czarownica wyraźnie zwracała uwagę na jego nastawienie. W końcu on sam nie był typem osoby, która aktywnie poszukiwała towarzystwa bądź rozmowy. Samo wspomnienie zawsze otwartych dla niego drzwi uznałby za zwykły gest uprzejmości na który tylko skinąłby z grzeczności. Teraz jednak, kiedy pociągnęła wypowiedź dalej wspominając o kłopocie wypełnienia dłużących się dni, jak mógłby ją zignorować? Nie zawracałby jej głowy sobą z powodu własnego widzimisię, lecz jeżeli jego obecność miałaby być czymś pomocnym dla niej - zamierzał potraktować to poważnie - Skoro tak, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko od tego momentu cię niepokoić. Bądźmy więc w kontakcie. Ciągle korzystasz z Lindy?
To nie było dla niego zaskoczeniem - to, jakiego pochodzenia była większość tutejszych mieszkańców. Gdyby było niebezpieczne to wątpił w to, żeby w ogóle dalsza rodzina pomogła jej się tu zakwaterować.
- Nie wiem, jakie tu plotki chodzą, lecz wydają mi się przesadzone. To prawda, że jest tu bezpieczniej, zwłaszcza mając twoje nazwisko, lecz o ile posiada się trochę samoświadomości to życie w Anglii nie robi takiej różnicy. Przynajmniej jak patrzę po sobie - dwa lata temu, czy rok temu... - nie robiło mu to różnicy. Być może dlatego, że żył niemalże na marginesie społeczeństwa. Nikt nie zwraca uwagi na takich jak on. Pozostawionych samych sobie. - Nie mam na głowie plakietki oznajmiającej światu, że jestem szlamą. Ty też nie. Nie powinnaś aż tak dawać się zastraszać. W innym przypadku osiwiejesz przed 21. urodzinami - czuł, że musi trochę poruszyć tą kwestię. Nie wiedział jak z przepływem informacji w Plymouth ale nie chciał by dziewczyna popadała w nadmierne katastroficzne nastroje. Wojna bez wątpienia miała wpływ na kształt świata, lecz prawda była taka, że w jego oczach nie było szans na to by wszystkich mugoli zdziesiątkować. Nie mówiąc już o czarodziejach mniej lub bardziej mieszanej krwi. Jakiś rodzaj podporządkowania - na pewno, lecz kompletna anihilacja - niemożliwa. Jeżeli się mylił, czekał ich w przyszłości obraz czystokrwistych i szlachetnych czarodziej piekących bułki, czyszczących rynsztoki oraz uprawiających rolę.
- Właściwie to bardzo chętnie dam się oprowadzić po okolicy. Co prawda ciągle utrzymuje się mgła ale w zasadzie lubię latać w taką pogodę - nisko i szybko. Jeżeli w okolicy jest jakiś równinny teren możemy zrobić wyścig - przytakną z entuzjazmem - zostawiłbym tu u ciebie w pokoju skóry o których wspominałem. Nie śpieszy mi się z tymi ubraniami więc na razie niech leżą
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Uśmiechnęła się. Dobrze, że pewne rzeczy się nie zmieniały. Przelotnie przypomniała sobie dawne treningi quidditcha oraz momenty tuż przed meczami oraz po nich. Grając w drużynie Hufflepuffu zapominała, że jest szlamą, przybłędą w czarodziejskim świecie, a była częścią drużyny i po prostu robiła swoje, wykorzystując swoją zwinność i umiejętności latania. Mieli zgraną, fajną ekipę, z którą można było pogadać i pożartować. Ciekawe, co działo się teraz z pozostałymi? Czasem się zastanawiała, co robili dawni znajomi z klasy czy z boiska. Miała nadzieję, że jakoś im się wiodło.
- Zawsze będziesz u mnie mile widziany – zapewniła go. – Tak, tamtej nocy szczęśliwie była na polowaniu poza domem. Przeżyła, odnalazła mnie już tutaj. Zawsze uważałam, że to niesamowite, jak czarodziejskie sowy potrafią odnajdywać odpowiednie osoby.
Szczególnie na początku niezmiernie ją to fascynowało. Jak zresztą wiele aspektów świata magii. Do tej pory zdarzały się rzeczy, które ją zaskakiwały.
Zamyśliła się nad jego kolejnymi słowami.
- No wiesz, samotnemu młodemu mężczyźnie jest trochę inaczej niż samotnej młodej kobiecie… - zauważyła. Na chłopaka mało kto zwracał uwagę, za to samotna dziewczyna mogła ją przyciągnąć od razu i jawiła się jako łatwiejsza ofiara. A nie była na tyle silna w czarach, żeby czuć się bezpiecznie i zrównoważyć fizyczną niepozorność magicznymi zdolnościami. – Poza tym, wystarczyłoby, że sprawdzą moją różdżkę. Nie zarejestrowałam jej, co samo w sobie może się wydać bardzo podejrzane i byłoby jasne, że mam coś do ukrycia, skoro nie pojawiłam się na rejestracji, prawda? - przygryzła wargę, bezwiednie muskając dłonią drewienko swojej różdżki. - Od czasu Bezksiężycowej Nocy ani razu nie byłam w Londynie, ale słyszałam, że na wejściu sprawdzają różdżki. Zresztą… W mojej pierwszej podróży do Hogwartu wystarczyło ledwie parę minut, żeby moi towarzysze podróży zorientowali się, że pochodzę z mugolskiej rodziny i musiałam szybko ewakuować się z ich przedziału. To wtedy po raz pierwszy nazwano mnie brudną szlamą.
Tamtego dnia, będąc pełną ekscytacji jedenastolatką, było jej bardzo przykro, kiedy już na wejściu zetknęła się z tak nieprzyjemnym potraktowaniem i uprzedzeniami, mimo że przecież nikomu nie zrobiła nic złego ani nie ukradła magii, a po prostu taka się urodziła. Wtedy zrozumiała, że przygoda z Hogwartem nie będzie usłana różami, że dziecku mugoli nie będzie tam wcale łatwo. A teraz… Może nie miała napisane na czole, że jest szlamą, ale czarodzieje z dziada pradziada pewnie umieli się łatwo zorientować, że ktoś pochodził z rodziny mugoli. Skoro potrafiły to nawet dzieci, to tym bardziej dorośli. Teraz Maisie była z magicznym światem obyta znacznie lepiej niż wtedy kiedy zaczynała Hogwart, ale w dalszym ciągu cechowała się licznymi naleciałościami mugolskiego świata, a nie była biegłą kłamczuchą. W zasadzie miernie wychodziło jej oszukiwanie, bo była zbyt prostolinijna. No i ta różdżka… Zdecydowanie pojawianie się w jawnie antymugolskich hrabstwach samotnie nie wydawało się dobrym pomysłem, od dawna ją na to uczulano. A Maisie była z natury osobą rozsądną, nie chciała przekonywać się, co mogą jej zrobić szmalcownicy czy inni zwolennicy czystości krwi.
- Myślę, że znalazłyby się dobre miejsca na wyścigi. Jest gdzie latać – powiedziała po chwili, zastanawiając się już w myślach, gdzie mogłaby go zabrać w pierwszej kolejności. – Skóry? Opowiedz mi, co chcesz, żeby z nich zrobić. Co tam w ogóle masz…? – zapytała, z błyskiem w oczach zerkając w stronę pakunku, ciekawa co też dla niej tu przytaszczył, a także co miała mu z tego uszyć. Z magicznymi materiałami nie miała jeszcze tak dużego doświadczenia jak ze zwykłymi, niemagicznymi tkaninami, ale chętnie je poznawała, były ciekawym wyzwaniem. Bardzo chciała nauczyć się jak najlepiej z nimi obchodzić, bo magiczne materiały i skóry kryły w sobie niesamowity potencjał.
- Zawsze będziesz u mnie mile widziany – zapewniła go. – Tak, tamtej nocy szczęśliwie była na polowaniu poza domem. Przeżyła, odnalazła mnie już tutaj. Zawsze uważałam, że to niesamowite, jak czarodziejskie sowy potrafią odnajdywać odpowiednie osoby.
Szczególnie na początku niezmiernie ją to fascynowało. Jak zresztą wiele aspektów świata magii. Do tej pory zdarzały się rzeczy, które ją zaskakiwały.
Zamyśliła się nad jego kolejnymi słowami.
- No wiesz, samotnemu młodemu mężczyźnie jest trochę inaczej niż samotnej młodej kobiecie… - zauważyła. Na chłopaka mało kto zwracał uwagę, za to samotna dziewczyna mogła ją przyciągnąć od razu i jawiła się jako łatwiejsza ofiara. A nie była na tyle silna w czarach, żeby czuć się bezpiecznie i zrównoważyć fizyczną niepozorność magicznymi zdolnościami. – Poza tym, wystarczyłoby, że sprawdzą moją różdżkę. Nie zarejestrowałam jej, co samo w sobie może się wydać bardzo podejrzane i byłoby jasne, że mam coś do ukrycia, skoro nie pojawiłam się na rejestracji, prawda? - przygryzła wargę, bezwiednie muskając dłonią drewienko swojej różdżki. - Od czasu Bezksiężycowej Nocy ani razu nie byłam w Londynie, ale słyszałam, że na wejściu sprawdzają różdżki. Zresztą… W mojej pierwszej podróży do Hogwartu wystarczyło ledwie parę minut, żeby moi towarzysze podróży zorientowali się, że pochodzę z mugolskiej rodziny i musiałam szybko ewakuować się z ich przedziału. To wtedy po raz pierwszy nazwano mnie brudną szlamą.
Tamtego dnia, będąc pełną ekscytacji jedenastolatką, było jej bardzo przykro, kiedy już na wejściu zetknęła się z tak nieprzyjemnym potraktowaniem i uprzedzeniami, mimo że przecież nikomu nie zrobiła nic złego ani nie ukradła magii, a po prostu taka się urodziła. Wtedy zrozumiała, że przygoda z Hogwartem nie będzie usłana różami, że dziecku mugoli nie będzie tam wcale łatwo. A teraz… Może nie miała napisane na czole, że jest szlamą, ale czarodzieje z dziada pradziada pewnie umieli się łatwo zorientować, że ktoś pochodził z rodziny mugoli. Skoro potrafiły to nawet dzieci, to tym bardziej dorośli. Teraz Maisie była z magicznym światem obyta znacznie lepiej niż wtedy kiedy zaczynała Hogwart, ale w dalszym ciągu cechowała się licznymi naleciałościami mugolskiego świata, a nie była biegłą kłamczuchą. W zasadzie miernie wychodziło jej oszukiwanie, bo była zbyt prostolinijna. No i ta różdżka… Zdecydowanie pojawianie się w jawnie antymugolskich hrabstwach samotnie nie wydawało się dobrym pomysłem, od dawna ją na to uczulano. A Maisie była z natury osobą rozsądną, nie chciała przekonywać się, co mogą jej zrobić szmalcownicy czy inni zwolennicy czystości krwi.
- Myślę, że znalazłyby się dobre miejsca na wyścigi. Jest gdzie latać – powiedziała po chwili, zastanawiając się już w myślach, gdzie mogłaby go zabrać w pierwszej kolejności. – Skóry? Opowiedz mi, co chcesz, żeby z nich zrobić. Co tam w ogóle masz…? – zapytała, z błyskiem w oczach zerkając w stronę pakunku, ciekawa co też dla niej tu przytaszczył, a także co miała mu z tego uszyć. Z magicznymi materiałami nie miała jeszcze tak dużego doświadczenia jak ze zwykłymi, niemagicznymi tkaninami, ale chętnie je poznawała, były ciekawym wyzwaniem. Bardzo chciała nauczyć się jak najlepiej z nimi obchodzić, bo magiczne materiały i skóry kryły w sobie niesamowity potencjał.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- A więc od tego momentu postarajmy się być w kontakcie - zapowiedział lekko. Skoro kłopotała ją nuda i mógł być przydatny w jej rozgonieniu to nie widział przeciwskazań. Koszt był żaden, a pewna lojalność zobowiązywała go do podobnej postawy. Nie była mu obcą osobą.
- Pewnie masz rację - po przemyśleniu mogła mieć rację. Na pewno były aspekty w których było łatwiej. Kobiety i dzieci łatwiej wzbudzały zaufanie lub współczucie. Z drugiej strony lista niebezpieczeństw czyhających w podróży wydłużała się o kilka pozycji. Nie poświęcił jednak tej myśli więcej czasu - Nie namawiam cię jednak do podróżowania. Tak jak wspomniałem bezpieczniej dla ciebie faktycznie będzie w Plymouth ale to nie tak, że nie da się żyć w Anglii. Londyn to tylko jedno miasto, a nie kraj zaś podróżując do Hogwartu nie wiedziałaś nic o świecie, jak ktokolwiek mógł się nie zorientować? - mówił cierpliwie, a nawet z lekką żartobliwością namawiającą do nie brania sobie do serca tych chwil - Zresztą zostawmy to, nie ma co o tym rozmawiać - w końcu nigdzie się nie wybierała - Jakbyś jednak chciała bym coś ci dostarczył z jakiegoś hrabstwato nie ma problemu - on przecież mieszkał i żył w Anglii. Uskuteczniane włoczykijstwo sprawiało, że czuł się swobodnie w podróżach. Nawet tych pozornie niebezpiecznych. Spotkał też wielu ludzi na swojej drodze będąc już poza szkolnymi murami. Być może dlatego nie czuł się w szczególny sposób napiętnowany przez swoje pochodzenie. Kto mógł zresztą je jakkolwiek potwierdzić? Dla świata był sierotą. Sam się też za taką uważał. Być może dlatego był trochę bardziej do przodu od innych. Jedyną osobą której sprawiłby problem był on sam.
- Fantastycznie. Mam nadzieję, że dasz z siebie wszystko bo będąc szczerym wydaje mi się, że od ostatniego razu kiedy razem zdążyło nam się latać na miotłach poprawiłem się - uśmiechnął się nieco wyzywająco mając dokładnie to na myśli. Dużo latał po lesie wykonując niebezpieczne slalomy między wysokimi drzewami, których konary gęsto były rozsiane po Dorset. Czuł się całkiem pewnie - Trochę skór wsiąkiewki i kelpii. Potrzebuję nowej peleryny. Możemy o tym porozmawiać jak wrócimy, nie śpieszy mi się. - położył tobołek na stole, jeżeli więc czarownica chciała już teraz zerknąć do środka to tylko ją zachęcał. Tak naprawę był to tylko pretekst do spotkania. To znaczy wciąż potrzebował nowych ubrań, lecz nie nagliła go pilnie potrzeba posiadania w tym lub przyszłym tygodniu.
- Pewnie masz rację - po przemyśleniu mogła mieć rację. Na pewno były aspekty w których było łatwiej. Kobiety i dzieci łatwiej wzbudzały zaufanie lub współczucie. Z drugiej strony lista niebezpieczeństw czyhających w podróży wydłużała się o kilka pozycji. Nie poświęcił jednak tej myśli więcej czasu - Nie namawiam cię jednak do podróżowania. Tak jak wspomniałem bezpieczniej dla ciebie faktycznie będzie w Plymouth ale to nie tak, że nie da się żyć w Anglii. Londyn to tylko jedno miasto, a nie kraj zaś podróżując do Hogwartu nie wiedziałaś nic o świecie, jak ktokolwiek mógł się nie zorientować? - mówił cierpliwie, a nawet z lekką żartobliwością namawiającą do nie brania sobie do serca tych chwil - Zresztą zostawmy to, nie ma co o tym rozmawiać - w końcu nigdzie się nie wybierała - Jakbyś jednak chciała bym coś ci dostarczył z jakiegoś hrabstwato nie ma problemu - on przecież mieszkał i żył w Anglii. Uskuteczniane włoczykijstwo sprawiało, że czuł się swobodnie w podróżach. Nawet tych pozornie niebezpiecznych. Spotkał też wielu ludzi na swojej drodze będąc już poza szkolnymi murami. Być może dlatego nie czuł się w szczególny sposób napiętnowany przez swoje pochodzenie. Kto mógł zresztą je jakkolwiek potwierdzić? Dla świata był sierotą. Sam się też za taką uważał. Być może dlatego był trochę bardziej do przodu od innych. Jedyną osobą której sprawiłby problem był on sam.
- Fantastycznie. Mam nadzieję, że dasz z siebie wszystko bo będąc szczerym wydaje mi się, że od ostatniego razu kiedy razem zdążyło nam się latać na miotłach poprawiłem się - uśmiechnął się nieco wyzywająco mając dokładnie to na myśli. Dużo latał po lesie wykonując niebezpieczne slalomy między wysokimi drzewami, których konary gęsto były rozsiane po Dorset. Czuł się całkiem pewnie - Trochę skór wsiąkiewki i kelpii. Potrzebuję nowej peleryny. Możemy o tym porozmawiać jak wrócimy, nie śpieszy mi się. - położył tobołek na stole, jeżeli więc czarownica chciała już teraz zerknąć do środka to tylko ją zachęcał. Tak naprawę był to tylko pretekst do spotkania. To znaczy wciąż potrzebował nowych ubrań, lecz nie nagliła go pilnie potrzeba posiadania w tym lub przyszłym tygodniu.
Leonard Begmann
Zawód : Myśliwy
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Łatwiej jest walczyć o wolność, niż doświadczać wszystkich jej przejawów.
OPCM : 7 +3
UROKI : 3 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cieszyła się, że się znowu pojawił w jej życiu. I że obiecał kontakt. Potrzebowała towarzystwa ludzi w podobnym wieku i odpowiednich dla tego wieku rozrywek. Jeśli będzie całymi dniami tylko szyć, to przedwcześnie zbabcieje. Poza tym, ile można było siedzieć samotnie w pokoju. Czasem lubiła pobyć sama, ale na dłuższą metę ją to męczyło.
- Trzymam za słowo – rzekła więc, a na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech. – Nie mówię, że w ogóle nie da się żyć, ale z pewnością jest dużo bardziej niebezpiecznie niż kiedyś… - Nie było powiedziane, że na pewno wpadłaby w jakieś tarapaty, ale takie ryzyko istniało i było znacznie większe niż na Półwyspie Kornwalijskim. A była osobą odpowiedzialną i poważnie traktowała ostrzeżenia kuzynostwa. Nie chciała więc kusić losu bez potrzeby, tym bardziej, że jej umiejętności obronne nie były tak rozwinięte, by mogła być stuprocentowo pewna, że zdoła się obronić lub uciec w razie zagrożenia. Była tylko osiemnastolatką z niepełną edukacją, jakie miała szanse stając oko w oko ze szmalcownikiem lub innym niebezpiecznym typem? Billy mówił, że w Plymouth będzie bezpieczna, dlatego tu została. – Nadal nie wiem wszystkiego o świecie magii – zauważyła. Skończyła tylko pięć klas, to za mało, żeby dowiedzieć się wszystkiego. Na pewno była dużo bardziej świadoma różnych rzeczy niż w swojej pierwszej podróży, ale wciąż cechowały ją pewne mugolskie naleciałości, a magiczny świat nadal miał przed nią pewne tajemnice. Spostrzegawcza osoba mogła łatwo się zorientować, że nie była czarownicą z dziada pradziada. Nie dorastała w tym świecie od urodzenia, zaczęła go poznawać i uczyć się go później.
- Masz rację, porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. – W końcu ile można było się zamartwiać sytuacją w kraju? I tak zbyt dużo myśli poświęcała wydarzeniom ostatnich miesięcy. Zdecydowanie wolała zająć myśli lataniem. – Obiecuję, że dam z siebie wszystko. Zresztą, ja też nie przestałam latać z chwilą opuszczenia szkoły, miotła wciąż jest moim ulubionym środkiem transportu.
Nie przepadała za teleportacją i używała jej wtedy kiedy musiała, gdy trzeba było przenieść się szybko lub na większą odległość. Jeśli nie musiała udawać się daleko ani spieszyć, wolała polecieć na miotle. Latanie zawsze ją odprężało. Na miotle czuła się bardziej czarownicą niż gdziekolwiek indziej.
Była ciekawa jak latał teraz Leo, ale tym lepiej, że także się nie zaniedbał. Przynajmniej będą mieć ciekawsze wyzwanie.
Bardzo zainteresowała się skórami.
- Skąd wziąłeś skórę kelpii? Podobno trudno ją zdobyć – zaciekawiła się. Słyszała o właściwościach tej skóry, bo ucząc się o magicznych materiałach musiała zgłębić niezbędne informacje o różnych rodzajach tkanin i skór, ale jeszcze nie miała okazji mieć jej w rękach. Za to z wsiąkiewką już kiedyś pracowała, parę razy miała okazję szyć z niej woreczki. – Musisz mi później opisać, jak ma wyglądać ta peleryna, będę musiała też zdjąć z ciebie miarę. – W końcu musiała wiedzieć, czy ma to być peleryna z rękawami, czy bez, no i jakiej długości. Po doborze skór domyślała się, jakiego efektu mógł oczekiwać Leonard; chciał być szybszy i mniej dostrzegalny, z pewnością bardzo przydatne w obecnych czasach. – A teraz chodź, polatajmy… Później wrócimy do skór i mierzenia.
Założyła buty, chwyciła swoją miotłę i razem opuścili jej pokoik, a następnie, już po wyjściu z Menażerii, mogli dosiąść mioteł i oddać się przyjemności latania.
| zt. x 2
- Trzymam za słowo – rzekła więc, a na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech. – Nie mówię, że w ogóle nie da się żyć, ale z pewnością jest dużo bardziej niebezpiecznie niż kiedyś… - Nie było powiedziane, że na pewno wpadłaby w jakieś tarapaty, ale takie ryzyko istniało i było znacznie większe niż na Półwyspie Kornwalijskim. A była osobą odpowiedzialną i poważnie traktowała ostrzeżenia kuzynostwa. Nie chciała więc kusić losu bez potrzeby, tym bardziej, że jej umiejętności obronne nie były tak rozwinięte, by mogła być stuprocentowo pewna, że zdoła się obronić lub uciec w razie zagrożenia. Była tylko osiemnastolatką z niepełną edukacją, jakie miała szanse stając oko w oko ze szmalcownikiem lub innym niebezpiecznym typem? Billy mówił, że w Plymouth będzie bezpieczna, dlatego tu została. – Nadal nie wiem wszystkiego o świecie magii – zauważyła. Skończyła tylko pięć klas, to za mało, żeby dowiedzieć się wszystkiego. Na pewno była dużo bardziej świadoma różnych rzeczy niż w swojej pierwszej podróży, ale wciąż cechowały ją pewne mugolskie naleciałości, a magiczny świat nadal miał przed nią pewne tajemnice. Spostrzegawcza osoba mogła łatwo się zorientować, że nie była czarownicą z dziada pradziada. Nie dorastała w tym świecie od urodzenia, zaczęła go poznawać i uczyć się go później.
- Masz rację, porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. – W końcu ile można było się zamartwiać sytuacją w kraju? I tak zbyt dużo myśli poświęcała wydarzeniom ostatnich miesięcy. Zdecydowanie wolała zająć myśli lataniem. – Obiecuję, że dam z siebie wszystko. Zresztą, ja też nie przestałam latać z chwilą opuszczenia szkoły, miotła wciąż jest moim ulubionym środkiem transportu.
Nie przepadała za teleportacją i używała jej wtedy kiedy musiała, gdy trzeba było przenieść się szybko lub na większą odległość. Jeśli nie musiała udawać się daleko ani spieszyć, wolała polecieć na miotle. Latanie zawsze ją odprężało. Na miotle czuła się bardziej czarownicą niż gdziekolwiek indziej.
Była ciekawa jak latał teraz Leo, ale tym lepiej, że także się nie zaniedbał. Przynajmniej będą mieć ciekawsze wyzwanie.
Bardzo zainteresowała się skórami.
- Skąd wziąłeś skórę kelpii? Podobno trudno ją zdobyć – zaciekawiła się. Słyszała o właściwościach tej skóry, bo ucząc się o magicznych materiałach musiała zgłębić niezbędne informacje o różnych rodzajach tkanin i skór, ale jeszcze nie miała okazji mieć jej w rękach. Za to z wsiąkiewką już kiedyś pracowała, parę razy miała okazję szyć z niej woreczki. – Musisz mi później opisać, jak ma wyglądać ta peleryna, będę musiała też zdjąć z ciebie miarę. – W końcu musiała wiedzieć, czy ma to być peleryna z rękawami, czy bez, no i jakiej długości. Po doborze skór domyślała się, jakiego efektu mógł oczekiwać Leonard; chciał być szybszy i mniej dostrzegalny, z pewnością bardzo przydatne w obecnych czasach. – A teraz chodź, polatajmy… Później wrócimy do skór i mierzenia.
Założyła buty, chwyciła swoją miotłę i razem opuścili jej pokoik, a następnie, już po wyjściu z Menażerii, mogli dosiąść mioteł i oddać się przyjemności latania.
| zt. x 2
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kącik przy oknie
Szybka odpowiedź