Przed domem
AutorWiadomość
Przed domem
Wielopokoleniowy dom Sproutów widać już z daleka - białe ściany lśnią w ciepłym słońcu, z komina przyłączonego do kuchni niemal cały czas wydobywa się dym zwiastujący posiłkową porę, a dookoła rozrastające się szerokie trawiaste pola, zazwyczaj pozostawiane same sobie, bo Sproutowie ingerować w siły matki natury tak bardzo nie pragną. Wieczorami z daleka można usłyszeć pianino grające słodko pod czyimiś zgrabnymi palcami.
Trochę było mu głupio, że tak późno odwiedzał Romy. Ale skąd miał wiedzieć, że zobaczą się na spotkaniu Zakonu Feniksa? W jego życiu działo się ostatnimi czasu tak dużo, że ledwo nadążał za wszystkim. Nie lubił chaosu, a ten coraz silniej wdzierał się do jego poukładanego świata. Czy to było wystarczające wyjaśnienie dlaczego tak długo zwlekał z tą wizytą? Nie czuł żeby było, ale innego nie miał. Stał więc na progu domu ciotki i wujka Sproutów, i nabierał głębokiego wdechu, żeby zapukać. Nie musiał czekać długo na otwarcie drzwi.
- Dzień dobry ciociu, też cię dobrze widzieć - zapewnił z uśmiechem, gdy tylko udało mu się dojść wreszcie do słowa - tak, mam co jeść, obiecuję, że wcale nie schudłem!
Nie kłamał. Czasem zdarzyło mu się zapomnieć o śniadaniu i obiedzie, ale to nie było nic nowego. Miał wręcz wrażenie, że jadł więcej niż kiedyś. Więcej się ruszał, ciągle gdzieś biegał, skakał po dachach i próbował wdrapywać się na drzewa. I częściej był głodny. Na szczęście wojna zdawała się być dla niego zaskakująco łaskawa i omijały go większe tragedie, także te żywieniowe. Po spędzeniu przynajmniej kwadransu na zapewnianiu cioci, że je, i że o siebie dba, a wreszcie nawet powoływaniu się na autorytet babci, która przecież go karmiła, zdołał wreszcie zapytać o Romy. Okazało się, że była przed domem. Kolejne dziesięć minut obiecywał, że nie ucieknie dopóki nie zje obiadu. Ale wreszcie znowu był na wolnym powietrzu i szedł przez trawiaste pole szukając kuzynki.
- Romy? - Upewnił się gdy wreszcie zobaczył rude włosy pośród morza przekwitającej zieleni. - Dobrze cię widzieć - dodał z uśmiechem. Przez chwilę zastanawiał się czy powinien poruszyć temat Zakonu, ale zrezygnował z niego dość szybko. Ostatnio nie myślał o niczym innym, tylko o nadchodzącej wielkimi krokami misji. Dobrze było skupić się na chwilę na czymś innym. Czymś przyziemnym, prostym, bliskim. Dlatego bez dłuższej zwłoki sięgnął do przewieszonej przez ramię torby.
- Przyniosłem kilka wierszy do audycji, mam nadzieję, że któryś ci się spodoba - wyciągnął ładnie poskładane i przewiązane rzemykiem kartki. Każda zapisana była eleganckim, starannym pismem, które Romy mogłaby bez problemu przeczytać. Wręczył je kuzynce wciąż uśmiechając się, nieco wymuszenie. Miał wrażenie, że zachowywanie się tak normalnie było nie w porządku. Nie potrafił powiedzieć wobec kogo, ale cały czas wydawało mu się, że coś udawał, chociaż wcale tak nie było. Przecież był tu, ze swoją poezją całkowicie szczerze i dokładnie po to. A jednak te wiersze napisał inny Caradog. O audycji myślał inny Cecil. A on teraz musiał wykonywać plany za nich obu.
- Jeżeli nic nie będzie ci pasowało, postaram się wymyślić coś innego, tylko ostatnio - przerwał jakby zdziwiony, że słowa doprowadziły go same do tego punku. - Ostatnio jakoś trudno mi się skupić na wierszach.
Ostatnie zdanie wypowiedział ciszej, a uśmiech wreszcie zniknął mu z twarzy. Popatrzył na ziemię, na wyschniętą trawę i wzruszył ramionami zapadając w całkowite milczenie. Nie wiedział, co jeszcze miał powiedzieć. Był zbyt zmęczony by próbować wykrzesać z siebie choć odrobinę więcej energii i przed Romy nie chciał dłużej już udawać, że jest inaczej. Może chociaż tutaj, na bezpiecznej łące, po której biegał jako mały chłopiec może znów nim być. Trochę zagubionym, trochę wystraszonym i bardzo prawdziwym.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Huśtawka zawieszona lata temu na starym dębie była już przetarta i czasami skrzypiała, gdy huśtało się na niej mocniej, ale wciąż rezonowało w niej mnóstwo wspomnień. Czasem słodko-gorzkich jak wtedy, gdy tata bujał ją nieco za mocno, a ona, przekonana, że potrafi latać, nie chwyciła się łańcuchów tak mocno, jak powinna; innym razem smutnych, bo przecież to na niej wypłakiwała oczy, kiedy jej serce pękło na dwoje; a jeszcze innym tych najszczęśliwszych, tych rodzinnych, siostrzanych, spokojnych. Dzisiaj tworzyła kolejne z nich, gdy czubkami trzewików odpychała się lekko od ziemi, lewą dłonią trzymając się łańcucha, a prawą podtrzymując na kolanach atlas botaniczny, w którym miała nadzieję znaleźć coś o wpływie czarnej magii na rozwój i zachowanie roślin. Dopóki nie usłyszała dobiegających z wnętrza domu. Wiedziała, kogo może się spodziewać, więc kiedy dosłyszała głos mamy, uśmiechnęła się lekko.
- Cecil, mój drogi Cecil! Tak dobrze cię widzieć! - ramiona Cynthii Sprout otuliły ciepłem młodego Blishwicka, a usta odnalazły czoło i policzki, żeby go porządnie wycałować. - Oj schudłeś, ty mi tu oczu mydłem nie nacieraj! Ale urosło ci się, co? Na pewno ci się urosło! I w ramionach jakiś taki szerszy się zrobiłeś. Aleś ty mój kochany wydoroślał - westchnęła ze wzruszenia cioteczka Sprout, machnięciem kuchenną ścierką markując napływające do oczu łzy. - Romy? Na pole wyszła, tam na huśtawce ją widziałam jakiś kwadrans temu. Tylko wróćcie do domu, bo zaraz będzie padać!
Nie musiała Cecilowi wskazywać tylnego wyjścia na niekoszone ziemie Wiśniowego Lasu. Romy nie podniosła się z huśtawki, dopóki nie zobaczyła sylwetki kuzyna wychodzącej z domu. Słysząc swoje imię, wstała i pomachała mu, żeby dać znać, że to ona. Starą książkę trzymała już za grzbiet jedną dłonią. Nie był to opasły tom, ale zawarte w nim informacje zdołały nieco rozjaśnić jej umysł.
- Ciebie widzieć jeszcze lepiej! - uśmiechnęła się, przytulając go podobnie jak jej mama, choć może bez chęci przekazania mu miłości w najbardziej agresywny, matczyny sposób. Odsuwając się od niego, kciukiem zmazała mu z policzka ślad szminki, który musiał zostać po jednym z powitalnych całusów. Cynthia Sprout była elegancką kobietą, wyjątkowo przepadała za swoimi kosmetykami i używała ich czasem nawet w domu, gdzie kochano ją za jej serce, nie wygląd. - Jeszcze byś tak wrócił do domu. Mama nie dała ci żyć, co? - zachichotała cicho, choć rozbawienie prędko zostało przygaszone przez cienie widoczne pod oczami. Źle spała w nocy, a w rozgłośni przewaga ciążących na sercu wiadomości nie dawała jej nawet pomyśleć o drzemce.
Jednak pergamin od Cecila przywołał do jej zielonych oczy znajomy iskry zainteresowania, jakiejś obietnicy świeżości, czegoś nowego. Rozkwitającego. Zerknęła na Cecila i pokręciła głową, rozwijając rulon, jakby chciała mu bez słów przekazać, że jego obawy są całkowicie bezzasadne. Przebiegała po słowach ani nie za szybko, ani też nie pobieżnie, traktowała dzieła kuzyna bardzo poważnie. W każdym z nich migotało oddanie i bohaterstwo, z każdego przebijała się nadzieja na lepsze jutro, na życie, nie na śmierć. Uśmiech Romy nabrał miękkich tonów, wrażliwe serce pławiło się w słowach dobranych w tym tańcu, w rytmice dobranych słów.
- Och, Cecil, one są piękne - utkwiła w kuzynie spojrzenie pełne pochwały. - Każdy jeden. Najchętniej wzięłabym je wszystkie. Mogę czy muszę wybrać? - pomyślała, że może jednak nie wszystkie miały zostać uwolnione na falach radiowych, szanowała jego zdanie. Obserwowała drobne zmiany na jego twarzy, oczekując odpowiedzi, ale nim ta nadeszła, intuicyjnie wiedziała, że wcale nie chodzi o listy. Nie chodzi nawet o chwilowy spadek nastroju. - Pełna głowa, co? Chodź, przejdziemy się kawałek - położyła dłoń na jego prawym ramieniu, zaciskając palce łagodnie, w geście pewności, że była obok, a on może się na niej oprzeć. Byli w tym już razem. - Jak się z tym wszystkim czujesz?
Z odpowiedzialnością, Cecil. Z ciężarem tysiąca żyć na swoich młodych barkach.
- Cecil, mój drogi Cecil! Tak dobrze cię widzieć! - ramiona Cynthii Sprout otuliły ciepłem młodego Blishwicka, a usta odnalazły czoło i policzki, żeby go porządnie wycałować. - Oj schudłeś, ty mi tu oczu mydłem nie nacieraj! Ale urosło ci się, co? Na pewno ci się urosło! I w ramionach jakiś taki szerszy się zrobiłeś. Aleś ty mój kochany wydoroślał - westchnęła ze wzruszenia cioteczka Sprout, machnięciem kuchenną ścierką markując napływające do oczu łzy. - Romy? Na pole wyszła, tam na huśtawce ją widziałam jakiś kwadrans temu. Tylko wróćcie do domu, bo zaraz będzie padać!
Nie musiała Cecilowi wskazywać tylnego wyjścia na niekoszone ziemie Wiśniowego Lasu. Romy nie podniosła się z huśtawki, dopóki nie zobaczyła sylwetki kuzyna wychodzącej z domu. Słysząc swoje imię, wstała i pomachała mu, żeby dać znać, że to ona. Starą książkę trzymała już za grzbiet jedną dłonią. Nie był to opasły tom, ale zawarte w nim informacje zdołały nieco rozjaśnić jej umysł.
- Ciebie widzieć jeszcze lepiej! - uśmiechnęła się, przytulając go podobnie jak jej mama, choć może bez chęci przekazania mu miłości w najbardziej agresywny, matczyny sposób. Odsuwając się od niego, kciukiem zmazała mu z policzka ślad szminki, który musiał zostać po jednym z powitalnych całusów. Cynthia Sprout była elegancką kobietą, wyjątkowo przepadała za swoimi kosmetykami i używała ich czasem nawet w domu, gdzie kochano ją za jej serce, nie wygląd. - Jeszcze byś tak wrócił do domu. Mama nie dała ci żyć, co? - zachichotała cicho, choć rozbawienie prędko zostało przygaszone przez cienie widoczne pod oczami. Źle spała w nocy, a w rozgłośni przewaga ciążących na sercu wiadomości nie dawała jej nawet pomyśleć o drzemce.
Jednak pergamin od Cecila przywołał do jej zielonych oczy znajomy iskry zainteresowania, jakiejś obietnicy świeżości, czegoś nowego. Rozkwitającego. Zerknęła na Cecila i pokręciła głową, rozwijając rulon, jakby chciała mu bez słów przekazać, że jego obawy są całkowicie bezzasadne. Przebiegała po słowach ani nie za szybko, ani też nie pobieżnie, traktowała dzieła kuzyna bardzo poważnie. W każdym z nich migotało oddanie i bohaterstwo, z każdego przebijała się nadzieja na lepsze jutro, na życie, nie na śmierć. Uśmiech Romy nabrał miękkich tonów, wrażliwe serce pławiło się w słowach dobranych w tym tańcu, w rytmice dobranych słów.
- Och, Cecil, one są piękne - utkwiła w kuzynie spojrzenie pełne pochwały. - Każdy jeden. Najchętniej wzięłabym je wszystkie. Mogę czy muszę wybrać? - pomyślała, że może jednak nie wszystkie miały zostać uwolnione na falach radiowych, szanowała jego zdanie. Obserwowała drobne zmiany na jego twarzy, oczekując odpowiedzi, ale nim ta nadeszła, intuicyjnie wiedziała, że wcale nie chodzi o listy. Nie chodzi nawet o chwilowy spadek nastroju. - Pełna głowa, co? Chodź, przejdziemy się kawałek - położyła dłoń na jego prawym ramieniu, zaciskając palce łagodnie, w geście pewności, że była obok, a on może się na niej oprzeć. Byli w tym już razem. - Jak się z tym wszystkim czujesz?
Z odpowiedzialnością, Cecil. Z ciężarem tysiąca żyć na swoich młodych barkach.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiśniowy Sad kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapachy, ogrody, dźwięki zachowały w sobie coś nieskalanego, czystego, nawet pomimo dziejących się wokół nieszczęść. Cecil ze zdumieniem zauważył, że odnajdował tu więcej spokoju niż w większości miejsc, w których ostatnio bywał. Może dlatego, że ten dom nie był skażony dorosłymi zmartwieniami, które ostatnio zalewały jego życie jak tsunami.
Dał przytulić się Romy, z westchnieniem ulgi, gdy okazało się, że kuzynka nie wytarmosiła go tak samo jak ciotka. Może chociaż ona nie uważała go już za młodego chłopca, który zamiast biegać po polu, spędzał dnie z nosem włożonym w książki i wymaga ciągłego przypominania, że to na dworze dzieje się tyle ciekawych rzeczy.
- Dzięki - mruknął, ale nie bez uśmiechu, kiedy własną dłonią zaczął ścierać resztki szminki, których już na policzku nie było. Poczuł się jednak lepiej, gdy sam upewnił się, że jego twarzy nie zdobią ślady po pocałunkach. W życiu nie wytłumaczyłby się ani babci, ani przyjaciołom, gdyby pojawił się tak w domu.
- Najlepiej znasz ciocię - mruknął. - Myślałem, że mnie nie wypuści.
I chociaż Cecil nie był człowiekiem lubiącym fizyczną bliskość czy łaknącym przytulania, agresywna miłość Cynthii Sprout nie przeszkadzała mu nadmiernie. Była dla niej tak naturalna jak bycie mokrym było naturalne dla wody. Albo jak biały był naturalnym kolorem płatków śniegu. I Caradog nauczył się to doceniać, a z czasem nawet lubić, chociaż często po przywitaniach z ciocią musiał wycierać sobie twarz rękawami. Była to jednak niewielka cena za miłość.
- Dziękuję - odparł z delikatnym uśmiechem ulgi na twarzy. Chociaż poetą nazywał się już od jakiegoś czasu i zwykle nie miał oporów przed pokazywaniem swoich wierszy innym, pozostała w nim odrobina niepewności, kiedy ktoś czytał je po raz pierwszy. A teraz jego utwory miały trafić do radia. Dopóki nie pokazał ich Romy, nie mógł wiedzieć czy w ogóle się do tego nadawały.
- Śmiało, możesz brać wszystkie, jeśli uważasz, że się nadają - zapewnił z wciąż słyszalną w głosie ulgą, ale zupełnie bez wesołości. Jakby całą radość wyssano z niego i pozostawiono tylko echo tego, kim niegdyś był.
Nieco zdziwiony podniósł wzrok na Romy. Przez chwilę zupełnie zapomniał, że przecież była tuż obok niego, a jego emocje, jak zwykle, wylewały się prosto na twarz. Był beznadziejny w ukrywaniu wewnętrznych walk. Nic dziwnego, że kuzynka zauważyła je od razu. Westchnął kiedy, poczuł jej ciepłą rękę na ramieniu, ale ruszył z nią na spacer. Może to było to, czego tak naprawdę potrzebował? Warto było spróbować.
- Nie wiem - odparł cały czas cicho i wpatrzył się w dal, w całkowicie pozbawioną konturów przestrzeń, która teraz wydawała mu się jak bezdenna otchłań. - Zawsze, kiedy się czułem, pisałem o tym - jego oczy lekko się zaszkliły - a teraz to zupełnie jakbym zgubił słowa.
Ostatnie zdanie wyszeptał wręcz, ledwie ruszając ustami. Nie spodziewał się znaleźć w oczach łez, ale pojawiły się w nich zupełnie nieproszone. Może to przez tak żywe wspomnienia dzieciństwa, które rozmontowały jego wszystkie systemy obronne, poczucie bezpieczeństwa, które pozwoliło kotłującym się emocjom wreszcie wyjść na wierzch, a może, tak po prostu, kwestia tego, że ktoś szczerze i z wyrozumiałością zapytał. Może dobrze czasem było przyznać się, nawet jeśli nigdy otwarcie, że w gruncie rzeczy, w środku wciąż jest małym chłopcem. Tylko że zamiast tracić z oczu drogę w polu, Cecil gubił się teraz w wielkim świecie. I jego ogrom sprawiał, że czuł się jeszcze mniejszy.
- Jak... - musiał przełknąć, żeby przez zaciśnięte gardło przedarły się słowa - jak ty się czujesz?
Jak nie gubisz siebie w całym tym wielkim chaosie?
Nie miał odwagi spojrzeć na Romy, cały czas patrzył w niedookreśloną przestrzeń. I szedł.
Dał przytulić się Romy, z westchnieniem ulgi, gdy okazało się, że kuzynka nie wytarmosiła go tak samo jak ciotka. Może chociaż ona nie uważała go już za młodego chłopca, który zamiast biegać po polu, spędzał dnie z nosem włożonym w książki i wymaga ciągłego przypominania, że to na dworze dzieje się tyle ciekawych rzeczy.
- Dzięki - mruknął, ale nie bez uśmiechu, kiedy własną dłonią zaczął ścierać resztki szminki, których już na policzku nie było. Poczuł się jednak lepiej, gdy sam upewnił się, że jego twarzy nie zdobią ślady po pocałunkach. W życiu nie wytłumaczyłby się ani babci, ani przyjaciołom, gdyby pojawił się tak w domu.
- Najlepiej znasz ciocię - mruknął. - Myślałem, że mnie nie wypuści.
I chociaż Cecil nie był człowiekiem lubiącym fizyczną bliskość czy łaknącym przytulania, agresywna miłość Cynthii Sprout nie przeszkadzała mu nadmiernie. Była dla niej tak naturalna jak bycie mokrym było naturalne dla wody. Albo jak biały był naturalnym kolorem płatków śniegu. I Caradog nauczył się to doceniać, a z czasem nawet lubić, chociaż często po przywitaniach z ciocią musiał wycierać sobie twarz rękawami. Była to jednak niewielka cena za miłość.
- Dziękuję - odparł z delikatnym uśmiechem ulgi na twarzy. Chociaż poetą nazywał się już od jakiegoś czasu i zwykle nie miał oporów przed pokazywaniem swoich wierszy innym, pozostała w nim odrobina niepewności, kiedy ktoś czytał je po raz pierwszy. A teraz jego utwory miały trafić do radia. Dopóki nie pokazał ich Romy, nie mógł wiedzieć czy w ogóle się do tego nadawały.
- Śmiało, możesz brać wszystkie, jeśli uważasz, że się nadają - zapewnił z wciąż słyszalną w głosie ulgą, ale zupełnie bez wesołości. Jakby całą radość wyssano z niego i pozostawiono tylko echo tego, kim niegdyś był.
Nieco zdziwiony podniósł wzrok na Romy. Przez chwilę zupełnie zapomniał, że przecież była tuż obok niego, a jego emocje, jak zwykle, wylewały się prosto na twarz. Był beznadziejny w ukrywaniu wewnętrznych walk. Nic dziwnego, że kuzynka zauważyła je od razu. Westchnął kiedy, poczuł jej ciepłą rękę na ramieniu, ale ruszył z nią na spacer. Może to było to, czego tak naprawdę potrzebował? Warto było spróbować.
- Nie wiem - odparł cały czas cicho i wpatrzył się w dal, w całkowicie pozbawioną konturów przestrzeń, która teraz wydawała mu się jak bezdenna otchłań. - Zawsze, kiedy się czułem, pisałem o tym - jego oczy lekko się zaszkliły - a teraz to zupełnie jakbym zgubił słowa.
Ostatnie zdanie wyszeptał wręcz, ledwie ruszając ustami. Nie spodziewał się znaleźć w oczach łez, ale pojawiły się w nich zupełnie nieproszone. Może to przez tak żywe wspomnienia dzieciństwa, które rozmontowały jego wszystkie systemy obronne, poczucie bezpieczeństwa, które pozwoliło kotłującym się emocjom wreszcie wyjść na wierzch, a może, tak po prostu, kwestia tego, że ktoś szczerze i z wyrozumiałością zapytał. Może dobrze czasem było przyznać się, nawet jeśli nigdy otwarcie, że w gruncie rzeczy, w środku wciąż jest małym chłopcem. Tylko że zamiast tracić z oczu drogę w polu, Cecil gubił się teraz w wielkim świecie. I jego ogrom sprawiał, że czuł się jeszcze mniejszy.
- Jak... - musiał przełknąć, żeby przez zaciśnięte gardło przedarły się słowa - jak ty się czujesz?
Jak nie gubisz siebie w całym tym wielkim chaosie?
Nie miał odwagi spojrzeć na Romy, cały czas patrzył w niedookreśloną przestrzeń. I szedł.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiśniowy Sad faktycznie zmienił się niewiele - jeśli mówimy o jego czysto „domowej” warstwie. Budynek stał od lat ten sam, płot i ściany odmalowywane zawsze na te same kolory, biel i jasny brąz, jeśli tylko wymagały drobnych renowacji; w kuchni parzyły się te same zioła zebrane jeszcze latem, kiedy zbiory były odrobinę lepsze; pościel pachniała tym samym olejkiem lawendowym na lepszy sen, a drewniane panele na ścianach wewnątrz pamiętały jeszcze czasy, gdy biegały wśród nich poprzednie pokolenia. Zmienił się tylko sam sad - drzewka, choć kwitły na wiosnę, ledwie co owocowały, nie było mowy o tym, żeby tym jednym koszykiem wiśni dzielić się z innymi. To bolało Sproutów najbardziej.
Te same drzewka spoglądały na nich z dołu, rozciągając się w równych rzędach na hektary przed nimi. Były czasy, co prawda je Romy pamiętała będąc jeszcze małym dzieckiem, gdy dawali tutaj pracę innym i starali się godziwie im za nią płacić, ale chude lata wojenne przestały na to pozwalać.
Dopóki na gałęziach trzymały się jeszcze ostatnie jesienne liście, patrzyło się na nie odrobinę przyjemniej, ale ta krucha przyjemność potrwać miała jeszcze kilka dni, w listopadzie sad całkiem pustoszał.
Chłód powietrza delikatnie podwiewał kartki, stawały się z każdą chwilą coraz zimniejsze, co skłoniło Rosemary do tego, by schowała je i zabezpieczyła przed wilgocią.
- Przepiszę je w domu i oddam ci oryginały przy następnej okazji, dobrze? - uśmiechnęła się lekko, pergamin układając w miejscu atlasu, gdzie skończyła czytać, dbając, by nie zagiąć przypadkowo rogów. Sztukę zawsze traktowała z należytym szacunkiem.
Objęła książkę ramionami, gdy podjęli krótki spacer. Nie chciała, by zapuszczali się zbyt daleko, bo ciemne chmury gromadzące się na niebie faktycznie rzucały im obietnicę deszczu. Zerknęła w górę, kiedy mówił, na chmury, przez chwilę oceniając szarość przelewającą się między nimi. Nie musiała uważnie mu się przypatrywać, przyglądać się badawczo jego twarzy, żeby czuć, co się w nim dzieje. Wystarczy, że słyszała - drobne zmiany w głosie, załamania, cichość, z jaką wypełniał słowa. Przeniosła na niego wzrok miękkich oczu, podobnie zmartwionych i podzielających to, co czuł teraz on.
- Z tym, co się gubi, jest na szczęście tak, że prędzej czy później musi się znaleźć - odparła w pocieszeniu, zerkając na niego z łagodnością uśmiechu, który można było przypisać starszej, kochającej siostrze. - Pamiętasz, jak ciocia Sylvie szukała po całym domu swoich okularów, które ostatecznie znalazły się na jej głowie? Była cała czerwona ze złości, że któreś z nas je podwędziło - kąciki ust powędrowały ociupinę wyżej, nieśmiało, jakby bały się, że jasność tego wspomnienia przyćmi ciężar emocji plączących się między nimi. Nie chodziło przecież o to, żeby udać, że nie istnieją, a o to, by oddać należne im miejsce, ugościć, powzdychać razem z nimi. - Ja też ostatnio nie umiem odnaleźć się na klawiaturze, zagrać coś swojego, co akurat chodzi mi po głowie. Serce mam za ciężkie. Twoje pewnie też nie ma lekko i szukanie słów to niesamowity wysiłek... - wiatr nie gubił ich słów, niósł je leniwie po ścieżce kierującej ich do ogrodowej furtki. - Ale przyjdzie czas, a wierzę w to ogromnie, że przyjdzie, kiedy ten ciężar zniknie i znajdziemy swoje okulary.
Sądziła, że to ona będzie dziś grała skrzypce tej bardziej doświadczonej, a przez to życiowo mądrzejszej, stanowiącej dla wrażliwej i najcenniejszej dla niej duszy kuzyna oparcie, opokę. Okazało się jednak, że wystarczyło jedno pytanie wypowiedziane jego głosem, żeby zwątpiła w swój autorytet.
Albo całkiem go porzuciła.
Spojrzała na Cecila jakby zaskoczona, jednocześnie zdziwiona tak trywialnym pytaniem - jak się czujesz, Romy? Mogła odpowiedzieć, że czuje się dobrze, co byłoby zgodne z prawdą - fizycznie czuła się dobrze, nic jej przecież nie dolegało, za co mogła dziękować Merlinowi, bo miała więcej szczęścia niż ktokolwiek, kogo dotknęła kalecząca ręka wojny. Teraz oboje byli już dziećmi - szli niemal tak, jak kiedyś, choć dziś na plecach każde z nich niosło swój własny bagaż doświadczeń, o którego istnieniu wtedy nie mieli najmniejszego pojęcia.
- Zagubiona - odparła nad wyraz szczerze, samej dziwiąc się, jak wiele to jedno słowo pozwoliło jej z siebie uwolnić. - Przestraszona - i kolejne, choć to samo w sobie wiele ważyło. - Trzymając się uparcie ostatniego okruszka nadziei, że to wszystko niedługo się skończy. Zwłaszcza po tym, co usłyszeliśmy na spotkaniu. Marcel i James to twoi przyjaciele, prawda? Dacie sobie radę?
Sama nie patrzyła na niego, gdy rozmawiali, ale w tej chwili, zadając to jedno pytanie, przeniosła na niego swój wzrok, jakby tym gestem chciała wymusić na nim, by odpowiedział twierdząco. Musieli dać sobie radę. Musieli wrócić. Cecil musiał wrócić.
Te same drzewka spoglądały na nich z dołu, rozciągając się w równych rzędach na hektary przed nimi. Były czasy, co prawda je Romy pamiętała będąc jeszcze małym dzieckiem, gdy dawali tutaj pracę innym i starali się godziwie im za nią płacić, ale chude lata wojenne przestały na to pozwalać.
Dopóki na gałęziach trzymały się jeszcze ostatnie jesienne liście, patrzyło się na nie odrobinę przyjemniej, ale ta krucha przyjemność potrwać miała jeszcze kilka dni, w listopadzie sad całkiem pustoszał.
Chłód powietrza delikatnie podwiewał kartki, stawały się z każdą chwilą coraz zimniejsze, co skłoniło Rosemary do tego, by schowała je i zabezpieczyła przed wilgocią.
- Przepiszę je w domu i oddam ci oryginały przy następnej okazji, dobrze? - uśmiechnęła się lekko, pergamin układając w miejscu atlasu, gdzie skończyła czytać, dbając, by nie zagiąć przypadkowo rogów. Sztukę zawsze traktowała z należytym szacunkiem.
Objęła książkę ramionami, gdy podjęli krótki spacer. Nie chciała, by zapuszczali się zbyt daleko, bo ciemne chmury gromadzące się na niebie faktycznie rzucały im obietnicę deszczu. Zerknęła w górę, kiedy mówił, na chmury, przez chwilę oceniając szarość przelewającą się między nimi. Nie musiała uważnie mu się przypatrywać, przyglądać się badawczo jego twarzy, żeby czuć, co się w nim dzieje. Wystarczy, że słyszała - drobne zmiany w głosie, załamania, cichość, z jaką wypełniał słowa. Przeniosła na niego wzrok miękkich oczu, podobnie zmartwionych i podzielających to, co czuł teraz on.
- Z tym, co się gubi, jest na szczęście tak, że prędzej czy później musi się znaleźć - odparła w pocieszeniu, zerkając na niego z łagodnością uśmiechu, który można było przypisać starszej, kochającej siostrze. - Pamiętasz, jak ciocia Sylvie szukała po całym domu swoich okularów, które ostatecznie znalazły się na jej głowie? Była cała czerwona ze złości, że któreś z nas je podwędziło - kąciki ust powędrowały ociupinę wyżej, nieśmiało, jakby bały się, że jasność tego wspomnienia przyćmi ciężar emocji plączących się między nimi. Nie chodziło przecież o to, żeby udać, że nie istnieją, a o to, by oddać należne im miejsce, ugościć, powzdychać razem z nimi. - Ja też ostatnio nie umiem odnaleźć się na klawiaturze, zagrać coś swojego, co akurat chodzi mi po głowie. Serce mam za ciężkie. Twoje pewnie też nie ma lekko i szukanie słów to niesamowity wysiłek... - wiatr nie gubił ich słów, niósł je leniwie po ścieżce kierującej ich do ogrodowej furtki. - Ale przyjdzie czas, a wierzę w to ogromnie, że przyjdzie, kiedy ten ciężar zniknie i znajdziemy swoje okulary.
Sądziła, że to ona będzie dziś grała skrzypce tej bardziej doświadczonej, a przez to życiowo mądrzejszej, stanowiącej dla wrażliwej i najcenniejszej dla niej duszy kuzyna oparcie, opokę. Okazało się jednak, że wystarczyło jedno pytanie wypowiedziane jego głosem, żeby zwątpiła w swój autorytet.
Albo całkiem go porzuciła.
Spojrzała na Cecila jakby zaskoczona, jednocześnie zdziwiona tak trywialnym pytaniem - jak się czujesz, Romy? Mogła odpowiedzieć, że czuje się dobrze, co byłoby zgodne z prawdą - fizycznie czuła się dobrze, nic jej przecież nie dolegało, za co mogła dziękować Merlinowi, bo miała więcej szczęścia niż ktokolwiek, kogo dotknęła kalecząca ręka wojny. Teraz oboje byli już dziećmi - szli niemal tak, jak kiedyś, choć dziś na plecach każde z nich niosło swój własny bagaż doświadczeń, o którego istnieniu wtedy nie mieli najmniejszego pojęcia.
- Zagubiona - odparła nad wyraz szczerze, samej dziwiąc się, jak wiele to jedno słowo pozwoliło jej z siebie uwolnić. - Przestraszona - i kolejne, choć to samo w sobie wiele ważyło. - Trzymając się uparcie ostatniego okruszka nadziei, że to wszystko niedługo się skończy. Zwłaszcza po tym, co usłyszeliśmy na spotkaniu. Marcel i James to twoi przyjaciele, prawda? Dacie sobie radę?
Sama nie patrzyła na niego, gdy rozmawiali, ale w tej chwili, zadając to jedno pytanie, przeniosła na niego swój wzrok, jakby tym gestem chciała wymusić na nim, by odpowiedział twierdząco. Musieli dać sobie radę. Musieli wrócić. Cecil musiał wrócić.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przed domem
Szybka odpowiedź