Pracownia
AutorWiadomość
Pracownia
Artystyczna pracownia rodziny Crabbe; miejsce, w którym każdy może oddać się sztuce w dowolnym jej wymiarze: malarstwie, muzyce, poezji. Pomieszczenie jest doskonale oświetlone licznymi, wielkimi oknami, które w razie konieczności można zasłonić kotarami, ale położone na najwyższym piętrze kamienicy zapewnia jednocześnie sporą prywatność. Na wyposażeniu znajduje się wszystko, co niezbędne artystom - od sztalug i malarskich farb, przez liczne instrumenty gromadzone pokoleniami, aż po zestaw starannie naostrzonych piór czekających na napływ literackiej weny. Crabbe'owie zadbali również o możliwość relaksu i odpoczynku, dlatego w rogu pracowni znajduje się też sofa, stolik kawowy i wyjątkowo wygodny fotel.
12 października
Skorowidz wysunął się spomiędzy rozluźnionych palców, gdy mięśnie zapomniały o odgrywaniu odpowiedniej melodii nacisku, pozwalając opasłemu tomiszczu prześliznąć się po opuszkach i łagodnie umościć na podłodze z głuchym łomotem słyszanym na pewno w jadalni na parterze. Dopiero ten dźwięk, zagubiony na pięciolinii zamyślenia i zupełnie niepasujący do pauzy pełnej ciszy, wyrwał Mildred ze świata obłoków i sprowadził z powrotem na ziemię, gdzie w wojskowym szyku czekały już sztalugi, farby i pędzle. Mimo to nie czuła się wcale generałem, nie czuła mrowienia w ciele zapowiadającego nadchodzącą bitwę, nie czuła ani grama niepewności wobec nieznanego przeciwnika – bo jakim cudem, skoro nie miała do czynienia ani z przeciwnikiem, ani z brakiem jego znajomości - czuła za to niecierpliwość, która towarzyszy artystom tuż przed pierwszym pociągnięciem ołówka, przed skrzypieniem pióra na pergaminie, przed delikatnym dźwiękiem nuty uderzonej we właściwy sposób bez najmniejszego zawahania.
Odłożyła książkę na półkę, porządkując chaos skojarzeń i układając w głowie gonitwę myśli plączącej się wokół Traversów i tego, jak najlepiej oddać w portrecie nie tylko samą postać, ale i to, co ją buduje i współtworzy, a czym niewątpliwie było pochodzenie. Czyste płótno czekało na zapełnienie farbami, które nadadzą mu najpierw nieśmiały obrys, aby później zamienić je w stanowczy kontur, grubą kreskę pewności i kształtów odzwierciedlających rzeczywistość widzianą oczami panny Crabbe. Nie zamierzała nic upiększać, zmieniać, ani dodawać, nawet jeśli niekiedy oznaczało to oburzone spojrzenia osób, które patrzyły na jej obrazy. Surowe piękno zawsze oznaczało prawdę, wszystko inne stawało się zaledwie ułudą i mistyfikacją zakłamującą całokształt.
Zerknęła ostatni raz na złotą okładkę książki, przesunęła wzrok na zegar, śledziła przez chwilę długą wskazówkę leniwie zmierzającą do celu, a gdy ta zatrzymała się na cyfrze zwiastującej czas umówionego spotkania, nieśpiesznie ruszyła w kierunku drzwi, aby zejść na dół i zaczekać na spodziewanego gościa. Nie dane jej jednak było dotrzeć do celu, bo ledwie sięgnęła po klamkę, ktoś otworzył drzwi z drugiej strony. Mildred wbiła zaskoczone spojrzenie w swojego młodszego kuzyna, który najwyraźniej wylosował dzisiaj najkrótszą zapałkę spośród wszystkich niepełnoletnich latorośli Crabbe'ów i pełnił obowiązki chłopca na posyłki, a dopiero sekundę później przeniosła je na stojącą za nim młodą kobietę.
- Panna Travers – zaanonsował nad wyraz poważnym tonem, biorąc sobie do serca równie poważne zadanie, jakim było wprowadzenie gościa po czterech kondygnacjach schodów (z wysokimi stopniami), ciemnym korytarzem, w którym nie paliły się świece w dzień (oszczędności) i przez labirynt pokoi i drzwi oddzielających pracownię od reszty domu (zapewniających mnóstwo prywatności). Młody Crabbe stał niewzruszenie, wyciągając ku niej dłoń i wpatrując się w Mildred wielkimi, dziecięcymi oczami, na co ta westchnęła przeciągle i z przepastnej kieszeni swoich roboczych spodni wysupłała błyszczącego sykla, którego rzuciła kuzynowi. Złapał go w locie, skłonił się grzecznie najpierw przyprowadzonej kobiecie, a potem nieco mniej grzecznie kuzynce, nie omieszkując przy tym pokazać jej języka. - A mama mówi, że jak chcecie herbatę, to trzeba zejść samemu do kuchni, ale za dwa sykle mogę wam ją przynieść – zawołał jeszcze z korytarza i pognał z powrotem na dół.
- Przepraszam, to taki nasz... rodzinny folklor – wyjaśniła, wpuszczając ją do środka pracowni i rumieniąc się przy tym nieznacznie, obiecując sobie jednocześnie w duszy, że przy najbliższej okazji spierze małemu tyłek. Może i młodsze pokolenie jej rodziny nie było do końca świadome pewnych kłopotów finansowych związanych z wojennym zamieszaniem, a co przejawiało się nie tylko w braku służby, ale i sporych oszczędnościach, lecz nie oznaczało to, że ten mały gnój mógł zachowywać się tak niefrasobliwie w towarzystwie bądź co bądź osoby wyższej pochodzeniem. - Och i dzień dobry – zreflektowała się, gdy w końcu zamknęła drzwi i odgrodziła ich ciszą od reszty domu.
Jasne światło przedostające się przez wielkie okna dopełniało obrazu dobrze wyposażonej pracowni; Mildred zdobyła się nawet na to, aby co nieco w środku uprzątnąć, zamieniając bałagan zwany często artystycznym nieładem na bardziej profesjonalny i godny zaufania artystyczny ład. Wcześniej ustawiła pod jednym z okien fotel, który miał być miejscem malarskiej zbrodni, ale patrząc teraz na dziewczynę, która przed nią stała, od razu zarzuciła ten pomysł; duży mebel za bardzo by ją przytłaczał. Automatycznie zaczęła przyglądać się jej doświadczonym okiem malarki, wydobywając szczegóły z każdego ruchu mięśni i zastanawiając się, jak ująć je w prostych zawijasach na płótnie. Podobało się jej to, co widziała, podobała się jej kompozycja, którą zaczęła już tworzyć w swojej głowie, planując rozmieszczenie postaci na obrazie. Lekko zgięty łokieć, otwarta w zachęcającym geście dłoń, może odważne spojrzenie prosto przed siebie zamiast zamyślony wzrok wbity w daleką przestrzeń...
- Przejdę od razu do rzeczy, póki mamy doskonałe światło – powiedziała po chwili trwającej jakieś trzy sekundy za długo, aby uchodziła za zwyczajną pauzę, niemniej jednak oderwanie wzroku od delikatności stojącej przed nią okazało się zadziwiająco trudne. Nie tak ją zapamiętała ze szkoły; właściwie będąc szczerą, nie zapamiętała jej prawie w ogóle, jak większości uczniów, którzy n i e sprawiali problemów i nie wymagali interwencji prefekta naczelnego. Była pewna, że gdyby zapamiętała ją w taki sposób, jak widziała ją teraz, nie mogłaby się oprzeć szkicowaniu tej twarzy, sylwetki i konturów po wielokroć, aż uzyskałaby efekt idealny. Nie trzeba było być artystą, aby doceniać doskonałość i piękno, a ona przecież artystką była. - Czy coś się zmieniło w naszych listownych ustaleniach? Jedenportret w klasycznym wydaniu jako prezent dla przyszłego męża? - zapytała, podchodząc do sztalugi i przesuwając ją bardziej na środek pomieszczenia.
Skorowidz wysunął się spomiędzy rozluźnionych palców, gdy mięśnie zapomniały o odgrywaniu odpowiedniej melodii nacisku, pozwalając opasłemu tomiszczu prześliznąć się po opuszkach i łagodnie umościć na podłodze z głuchym łomotem słyszanym na pewno w jadalni na parterze. Dopiero ten dźwięk, zagubiony na pięciolinii zamyślenia i zupełnie niepasujący do pauzy pełnej ciszy, wyrwał Mildred ze świata obłoków i sprowadził z powrotem na ziemię, gdzie w wojskowym szyku czekały już sztalugi, farby i pędzle. Mimo to nie czuła się wcale generałem, nie czuła mrowienia w ciele zapowiadającego nadchodzącą bitwę, nie czuła ani grama niepewności wobec nieznanego przeciwnika – bo jakim cudem, skoro nie miała do czynienia ani z przeciwnikiem, ani z brakiem jego znajomości - czuła za to niecierpliwość, która towarzyszy artystom tuż przed pierwszym pociągnięciem ołówka, przed skrzypieniem pióra na pergaminie, przed delikatnym dźwiękiem nuty uderzonej we właściwy sposób bez najmniejszego zawahania.
Odłożyła książkę na półkę, porządkując chaos skojarzeń i układając w głowie gonitwę myśli plączącej się wokół Traversów i tego, jak najlepiej oddać w portrecie nie tylko samą postać, ale i to, co ją buduje i współtworzy, a czym niewątpliwie było pochodzenie. Czyste płótno czekało na zapełnienie farbami, które nadadzą mu najpierw nieśmiały obrys, aby później zamienić je w stanowczy kontur, grubą kreskę pewności i kształtów odzwierciedlających rzeczywistość widzianą oczami panny Crabbe. Nie zamierzała nic upiększać, zmieniać, ani dodawać, nawet jeśli niekiedy oznaczało to oburzone spojrzenia osób, które patrzyły na jej obrazy. Surowe piękno zawsze oznaczało prawdę, wszystko inne stawało się zaledwie ułudą i mistyfikacją zakłamującą całokształt.
Zerknęła ostatni raz na złotą okładkę książki, przesunęła wzrok na zegar, śledziła przez chwilę długą wskazówkę leniwie zmierzającą do celu, a gdy ta zatrzymała się na cyfrze zwiastującej czas umówionego spotkania, nieśpiesznie ruszyła w kierunku drzwi, aby zejść na dół i zaczekać na spodziewanego gościa. Nie dane jej jednak było dotrzeć do celu, bo ledwie sięgnęła po klamkę, ktoś otworzył drzwi z drugiej strony. Mildred wbiła zaskoczone spojrzenie w swojego młodszego kuzyna, który najwyraźniej wylosował dzisiaj najkrótszą zapałkę spośród wszystkich niepełnoletnich latorośli Crabbe'ów i pełnił obowiązki chłopca na posyłki, a dopiero sekundę później przeniosła je na stojącą za nim młodą kobietę.
- Panna Travers – zaanonsował nad wyraz poważnym tonem, biorąc sobie do serca równie poważne zadanie, jakim było wprowadzenie gościa po czterech kondygnacjach schodów (z wysokimi stopniami), ciemnym korytarzem, w którym nie paliły się świece w dzień (oszczędności) i przez labirynt pokoi i drzwi oddzielających pracownię od reszty domu (zapewniających mnóstwo prywatności). Młody Crabbe stał niewzruszenie, wyciągając ku niej dłoń i wpatrując się w Mildred wielkimi, dziecięcymi oczami, na co ta westchnęła przeciągle i z przepastnej kieszeni swoich roboczych spodni wysupłała błyszczącego sykla, którego rzuciła kuzynowi. Złapał go w locie, skłonił się grzecznie najpierw przyprowadzonej kobiecie, a potem nieco mniej grzecznie kuzynce, nie omieszkując przy tym pokazać jej języka. - A mama mówi, że jak chcecie herbatę, to trzeba zejść samemu do kuchni, ale za dwa sykle mogę wam ją przynieść – zawołał jeszcze z korytarza i pognał z powrotem na dół.
- Przepraszam, to taki nasz... rodzinny folklor – wyjaśniła, wpuszczając ją do środka pracowni i rumieniąc się przy tym nieznacznie, obiecując sobie jednocześnie w duszy, że przy najbliższej okazji spierze małemu tyłek. Może i młodsze pokolenie jej rodziny nie było do końca świadome pewnych kłopotów finansowych związanych z wojennym zamieszaniem, a co przejawiało się nie tylko w braku służby, ale i sporych oszczędnościach, lecz nie oznaczało to, że ten mały gnój mógł zachowywać się tak niefrasobliwie w towarzystwie bądź co bądź osoby wyższej pochodzeniem. - Och i dzień dobry – zreflektowała się, gdy w końcu zamknęła drzwi i odgrodziła ich ciszą od reszty domu.
Jasne światło przedostające się przez wielkie okna dopełniało obrazu dobrze wyposażonej pracowni; Mildred zdobyła się nawet na to, aby co nieco w środku uprzątnąć, zamieniając bałagan zwany często artystycznym nieładem na bardziej profesjonalny i godny zaufania artystyczny ład. Wcześniej ustawiła pod jednym z okien fotel, który miał być miejscem malarskiej zbrodni, ale patrząc teraz na dziewczynę, która przed nią stała, od razu zarzuciła ten pomysł; duży mebel za bardzo by ją przytłaczał. Automatycznie zaczęła przyglądać się jej doświadczonym okiem malarki, wydobywając szczegóły z każdego ruchu mięśni i zastanawiając się, jak ująć je w prostych zawijasach na płótnie. Podobało się jej to, co widziała, podobała się jej kompozycja, którą zaczęła już tworzyć w swojej głowie, planując rozmieszczenie postaci na obrazie. Lekko zgięty łokieć, otwarta w zachęcającym geście dłoń, może odważne spojrzenie prosto przed siebie zamiast zamyślony wzrok wbity w daleką przestrzeń...
- Przejdę od razu do rzeczy, póki mamy doskonałe światło – powiedziała po chwili trwającej jakieś trzy sekundy za długo, aby uchodziła za zwyczajną pauzę, niemniej jednak oderwanie wzroku od delikatności stojącej przed nią okazało się zadziwiająco trudne. Nie tak ją zapamiętała ze szkoły; właściwie będąc szczerą, nie zapamiętała jej prawie w ogóle, jak większości uczniów, którzy n i e sprawiali problemów i nie wymagali interwencji prefekta naczelnego. Była pewna, że gdyby zapamiętała ją w taki sposób, jak widziała ją teraz, nie mogłaby się oprzeć szkicowaniu tej twarzy, sylwetki i konturów po wielokroć, aż uzyskałaby efekt idealny. Nie trzeba było być artystą, aby doceniać doskonałość i piękno, a ona przecież artystką była. - Czy coś się zmieniło w naszych listownych ustaleniach? Jedenportret w klasycznym wydaniu jako prezent dla przyszłego męża? - zapytała, podchodząc do sztalugi i przesuwając ją bardziej na środek pomieszczenia.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pierwsze nakreślone słowa wybrzmiewały radością; skrzętnie skrywane emocje kryły się pod słowami, które przystały godnej damie. Mąż, słowo przyświecające przyszłości kobiecego bytu; mąż, który wtedy krył w sobie pragnienie podarowania tego prezentu komuś z całego serca i całej namiętności. Kiedy doszło do finalizacji omawianej umowy, wspięcia się na wyżyny artystycznego rekonesansu pośród rodu morskich podróżników, wtedy już nie było go. Niewyraźne zarysowania twarzy odchodziły w niepamięć, gdy z mistrzowską precyzją ukrócała jakiekolwiek pragnienia, których nie winna mieć. Zapach skóry ustępował innemu, faktura gładkiego policzka przechodziła w jednodniowy, mierzwiący opuszki palców dotyk męskiego zarostu. Cel odszedł w niepamięć, nie była jednak gotowa odmówić młodej malarce zarobku, zaś w spotkaniu ujrzała szansę na coś, co kłębiło się weń tym mocniej, im szybciej biło kobiece serce w rytm pokonywanych schodów.
Krótkie skinięcia, ledwie otworzone usta, pożegnała wraz z zamkniętymi drzwiami. Służka, stanąwszy przy drzwiach, spoglądała bacznie na dokonywany proceder, kiedy wzrok damy sunął po rozstawionym sprzęcie. Delikatność malarskiego pędzla przenieść miała rzeczywistość na płótno, jak jednak młoda artystka gotowa była ująć, to, co ściskało żołądek na widok półwilego piękna? Czy jako kobieta namaluje karykaturę, szpetne insynuacje dla potomnych obserwatorów, czy może jednak, jako artystka, ujrzy szansę na ujęcie tego, czego brakowało w dziennych wypowiedziach?
— Doprawdy, panno Crabbe, to urokliwe — odparła łagodnie, zajmując miejsce w centrum pracowni. Delikatne światło opadało na tlącą się drobinami skórę, włosy migotały niechętnie, rozbudzone z letargu wśród pełnego, letniego słońca. Zwykły odpoczywać w półmroku komnat, teraz nastał jednak moment sowitej pracy. Dłoń wskazała służce opuszczenie komnat krótko po tym, gdy pytanie opłynęło każdą ze ścian i odbiło się echem w zmysłach Imogen. Uspokojona pracownica ujrzała przytaknięcie na kobiecym licu, skromność odzienia i godną pozę portretowanej damy. Kroki wyprowadziły ją spoza pomieszczenia, a smutek spłynął na zielonkawe spojrzenie, nadając szlachetnemu szmaragdowi barwę przygniłej trawy.
— Niech piękno, które malujesz, będzie odpowiedzią na ból i radość świata, odzwierciedlając harmonię, którą odnajdujesz w kobiecie. — Gorzki smak uśmiechu wykwitł na półwilą twarz, zbłąkane spojrzenie wędrowało wśród nikłego świata dochodzącego z okna, gdy słońce skryło się wśród chmur. — To Rainer Rilke w "Briefe an einen jungen Dichter"... Mildred, tak? Pozwól, że będę mówić po imieniu — wyprostowała się, dłon sięgnęła do włosów i rozpuściła je niezgrabnie, pozwalając srebrzystym lokom spłynąć po wątłych ramionach damy — jeśli mogę Cię prosić, zamknij drzwi tak, by nikt nie mógł wejść. — A po wypowiedzeniu tychże słów, usta damy zbiły się w cienką kreskę, nadając twarzy wrażenie lekkiego zagubienia. Wyprostowała się, suknia zaszeleściła nerwowo, wpędziła gęstsze powietrze w rytm cięższego oddechu.
— W istocie, to nie jest portret dla męża — palce natrafiły na górny guzik zapinający suknię na górze pleców. Materiał ułożył się falami na porcelanowej skórze, a dłonie, krzyżując się na biuście, złapały końcówkami palców granice błękitnego materiału sukni — to portret dla mnie... i sama za niego zapłacę. Nie wezmę go jednak od Ciebie, bo to, co chciałabym ujrzeć, nie przystoi kobiecie mojego statusu. — Ramiona ujrzały ciepło promieni słońca, skóra zalśniła w korespondencji z włosami, ciało kobiety obróciło się tyłem w stronę malarki, głowę kierując w stronę tworzącego się portretu.
— Jeśli znajdzie się osoba, która podaruje Ci za ten obraz dziesieciokrotność ustalonej kwoty, sprzedaj jej go i rozwijaj się za te pieniądze. A jeśli tą osobą będzie mój przyszły mąż, zażycz sobie dwudziestokrotność. — Pogodziła się z wizją bliskości Efrema u swojego boku, zaakceptowała podarowane jej umową handlową nazwisko Yaxley, które wydawało się tak bardzo nie współgrać z celtyckim brzmieniem kobiecego imienia, a mimo to, niesione do końca życia Imogen Nesse Yaxley, zaakceptowała bez mrugnięcia okiem, bez krzty dezaprobaty wypowiedzianej pośród chłodnych murów Corbenic, kiedy głowa opadała do klatki w geście przytaknięcia. Nie buntowała się, gdy baczne spojrzenia śledziły ich ruch i gdy w duszącej potrzebie kontroli, zbliżyła ich usta w zwodniczym pocałunku. Początek lata w smaku zaznanego uczucia, sprowadził na młodziutkie ciało cień, de facto, cień i popiół. I cieniem, i popiołem, i wspomnieniem się staniesz, ale to w krwi trwała nieugięta moc, którą dzierżyć miała w usidleniu ledwie jedwabnych nici kierowania światem. Gracze bywali różni, plansza niekiedy tliła się od wypolerowanych pionków aspirujących do bycia graczami. Imogen, czy wiedziałaś, czym się różnią? Mildred, czy wiedziałaś, kiedy pionek staje się graczem?
Palce przestały drżeć, suknia na wpół zsunięta ukazywała łopatki i ramiona, ledwie okalane przez gęste włosy. Delikatny uśmiech, zawadiacki wprost, na moment rozkwitł na kobiecej twarzy, by chwilę potem zastąpił go spokój i pewność wymieszana z dumą.
Gracz dokonuje własnych ruchów, pionek podąża za ruchem dłoni.
Nie chcemy być pionkami, Mildred.
"But thy eternal summer shall not fade
Nor lose possession of that fair thou owest;
Nor shall Death brag thou wanderest in his shade,
When in eternal lines to time thou growest."
Krótkie skinięcia, ledwie otworzone usta, pożegnała wraz z zamkniętymi drzwiami. Służka, stanąwszy przy drzwiach, spoglądała bacznie na dokonywany proceder, kiedy wzrok damy sunął po rozstawionym sprzęcie. Delikatność malarskiego pędzla przenieść miała rzeczywistość na płótno, jak jednak młoda artystka gotowa była ująć, to, co ściskało żołądek na widok półwilego piękna? Czy jako kobieta namaluje karykaturę, szpetne insynuacje dla potomnych obserwatorów, czy może jednak, jako artystka, ujrzy szansę na ujęcie tego, czego brakowało w dziennych wypowiedziach?
— Doprawdy, panno Crabbe, to urokliwe — odparła łagodnie, zajmując miejsce w centrum pracowni. Delikatne światło opadało na tlącą się drobinami skórę, włosy migotały niechętnie, rozbudzone z letargu wśród pełnego, letniego słońca. Zwykły odpoczywać w półmroku komnat, teraz nastał jednak moment sowitej pracy. Dłoń wskazała służce opuszczenie komnat krótko po tym, gdy pytanie opłynęło każdą ze ścian i odbiło się echem w zmysłach Imogen. Uspokojona pracownica ujrzała przytaknięcie na kobiecym licu, skromność odzienia i godną pozę portretowanej damy. Kroki wyprowadziły ją spoza pomieszczenia, a smutek spłynął na zielonkawe spojrzenie, nadając szlachetnemu szmaragdowi barwę przygniłej trawy.
— Niech piękno, które malujesz, będzie odpowiedzią na ból i radość świata, odzwierciedlając harmonię, którą odnajdujesz w kobiecie. — Gorzki smak uśmiechu wykwitł na półwilą twarz, zbłąkane spojrzenie wędrowało wśród nikłego świata dochodzącego z okna, gdy słońce skryło się wśród chmur. — To Rainer Rilke w "Briefe an einen jungen Dichter"... Mildred, tak? Pozwól, że będę mówić po imieniu — wyprostowała się, dłon sięgnęła do włosów i rozpuściła je niezgrabnie, pozwalając srebrzystym lokom spłynąć po wątłych ramionach damy — jeśli mogę Cię prosić, zamknij drzwi tak, by nikt nie mógł wejść. — A po wypowiedzeniu tychże słów, usta damy zbiły się w cienką kreskę, nadając twarzy wrażenie lekkiego zagubienia. Wyprostowała się, suknia zaszeleściła nerwowo, wpędziła gęstsze powietrze w rytm cięższego oddechu.
— W istocie, to nie jest portret dla męża — palce natrafiły na górny guzik zapinający suknię na górze pleców. Materiał ułożył się falami na porcelanowej skórze, a dłonie, krzyżując się na biuście, złapały końcówkami palców granice błękitnego materiału sukni — to portret dla mnie... i sama za niego zapłacę. Nie wezmę go jednak od Ciebie, bo to, co chciałabym ujrzeć, nie przystoi kobiecie mojego statusu. — Ramiona ujrzały ciepło promieni słońca, skóra zalśniła w korespondencji z włosami, ciało kobiety obróciło się tyłem w stronę malarki, głowę kierując w stronę tworzącego się portretu.
— Jeśli znajdzie się osoba, która podaruje Ci za ten obraz dziesieciokrotność ustalonej kwoty, sprzedaj jej go i rozwijaj się za te pieniądze. A jeśli tą osobą będzie mój przyszły mąż, zażycz sobie dwudziestokrotność. — Pogodziła się z wizją bliskości Efrema u swojego boku, zaakceptowała podarowane jej umową handlową nazwisko Yaxley, które wydawało się tak bardzo nie współgrać z celtyckim brzmieniem kobiecego imienia, a mimo to, niesione do końca życia Imogen Nesse Yaxley, zaakceptowała bez mrugnięcia okiem, bez krzty dezaprobaty wypowiedzianej pośród chłodnych murów Corbenic, kiedy głowa opadała do klatki w geście przytaknięcia. Nie buntowała się, gdy baczne spojrzenia śledziły ich ruch i gdy w duszącej potrzebie kontroli, zbliżyła ich usta w zwodniczym pocałunku. Początek lata w smaku zaznanego uczucia, sprowadził na młodziutkie ciało cień, de facto, cień i popiół. I cieniem, i popiołem, i wspomnieniem się staniesz, ale to w krwi trwała nieugięta moc, którą dzierżyć miała w usidleniu ledwie jedwabnych nici kierowania światem. Gracze bywali różni, plansza niekiedy tliła się od wypolerowanych pionków aspirujących do bycia graczami. Imogen, czy wiedziałaś, czym się różnią? Mildred, czy wiedziałaś, kiedy pionek staje się graczem?
Palce przestały drżeć, suknia na wpół zsunięta ukazywała łopatki i ramiona, ledwie okalane przez gęste włosy. Delikatny uśmiech, zawadiacki wprost, na moment rozkwitł na kobiecej twarzy, by chwilę potem zastąpił go spokój i pewność wymieszana z dumą.
Gracz dokonuje własnych ruchów, pionek podąża za ruchem dłoni.
Nie chcemy być pionkami, Mildred.
"But thy eternal summer shall not fade
Nor lose possession of that fair thou owest;
Nor shall Death brag thou wanderest in his shade,
When in eternal lines to time thou growest."
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Krótka artystyczna kariera Mildred – jeśli mierzyć ją ludzkim czasem miesięcy i lat upływających w zgodzie z odwieczną naturą kalendarza nieśpiesznie odmierzającego kolejne stulecia – nie była szczególnie przesycona przypadkami skrajnymi. Takimi, które nie mieściły się w schematycznych ramach tego, co wypada lub co nie wypada, lecz poza ten schemat wychodziły; wymuszały przystosowanie się do nowych warunków i oczekiwań, jakie stawiali przed nią klienci, rzadziej klientki, wymagający ujęcia na obrazie tego czegoś. Prawdę mówiąc, nie zdarzyło się jej to nigdy, a dotychczasowe zamówienia, które udało się jej zrealizować na zlecenie osób trzecich, były do bólu przesycone bylejakością i nudą.
Nie w kontekście wykonania, co to to nie, panna Crabbe świadoma była swojego talentu, skrzętnie zresztą ćwiczonego od lat najmłodszych i to na modelach nie tylko wdzięcznych, ale i mniej wdzięcznych, które to obrazy wymagały większego nakładu pracy... i wyobraźni pomagającej jej ukryć na płótnie czyjś trądzik albo szkaradne szramy. Bylejakość i nuda dotyczyła samego tematu obrazów malowanych na jedną modłę – portrety, portrety i jeszcze więcej portretów, bezkresne morze różnorodnych twarzy, a każdy kolejny miast ukazywać prawdę, objawiał sztuczne piękno malowanej osoby. Nikt nie chciał przecież kupować obrazów samego siebie, które to obrazy ukazywały go takiego, jaki był w rzeczywistości, Mildred więc zmieniała, poprawiała i ugładzała to, co to dało się ugładzić.
Przyjmując zlecenie od lady – nadal - Travers liczyła się więc z koniecznością stworzenia dzieła o podobnie nudnej strukturze; tak też dobrała ustawienie fotela i odpowiednie światło, paletę kolorów i odpowiednie pędzle, które swoją miękkością podkreślałyby eteryczne kontury arystokratycznej modelki. Nie spodziewała się skrajności i odmienności, obca jej była choćby przelotna myśl, że jakakolwiek inność w ogóle mogłaby być brana pod uwagę... A jednak to Imogen Travers bez słowa wyjaśnienia rozpuściła włosy, wprawiając Mildred w pewną konsternację; to ona poprosiła o zamknięcie drzwi i pewnym ruchem dłoni rozpięła suknię, pozwalając materiałowi opaść w sposób pozornie swobodny, co z kolei skonsternowaną pannę Crabbe wtłoczyło w nagłe oszołomienie.
Nie tego się spodziewała. Sztywności i niezręczności, wymuszonej rozmowy, aby zająć modelkę podczas godzin pozowania, pustej ciszy skupienia, gdy pokrywałaby kolorem wyjątkowo skomplikowany fragment – tak, to wszystko kryło się w jej wyobrażeniu tego spotkania, ale oglądanie obnażającej się kobiety – dosłownie i w przenośni – nawet jeśli obnażenie było tylko częściowe, nie, to wykraczało poza ramy tego, co znała. Zajęło jej chwilę doprowadzenie się do porządku i zmuszenie mięśni do wykonywania poleceń płynących przez nerwy.
- Oczywiście. - Tyle zdołała z siebie wydusić, zanim zamknęła drzwi, a zamek skrzypnął z potwierdzeniem, że bez jej pozwolenia nikt nie zajrzy do środka i nie zburzy kruchego domku z kart budowanego na kanwie burzonego właśnie tabu. Gdzieś w tyle głowy mignęła jej myśl, że oto bierze udział w czymś zakazanym, czymś wyjątkowym, czymś co zapewne było ważne dla lady Travers... Dawało jej poczucie kontroli? Samoświadomości? Buntu? Spojrzała na nią nagle inaczej, z lekkim podziwem, może odrobiną zazdrości wymieszanej z przestrogą przed niebezpieczeństwem.
- Dlaczego to robisz? - wyrwało się jej spomiędzy ust, prosto z serca, pomijając wszystkie niepotrzebne elementy narządu mowy, które mogłyby rozsądnie zastopować słowa, zanim zapadały między nimi dwiema. Zaczerwieniła się lekko, świadoma nieco zbyt dużej poufałości, ale farba się rozlała, dlatego panna Crabbe postanowiła wykonać pierwsze pociągnięcie pędzlem; jeszcze nie na płótnie, lecz równie ważne. - Podziwiam odwagę, jednak takie portrety są bardzo ryzykowne dla osób twojego stanu. - Podeszła do sztalugi, nerwowo przestawiając rozciągnięte w ramie płótno. Nagle jego rozmiar wydawał się jej tak niewielki w obliczu wielkości, którą miało przedstawiać. Chciała zapytać o tak wiele rzeczy, przełamać barierę dzielącą ich dwa stany, lecz jedno pytanie za dużo mogłoby wszystko zniszczyć. - I dziękuję za zaufanie – skinęła lekko głową, wyciągając dłoń po węgielek do szkicowania. Hołdowała starej szkole węgla, który brudził palce, nie nowomodnym ołówkom. Chciała czuć to, co rysuje, być częścią tworzonej w ten sposób historii, zapisać się w niej na zawsze dotykiem palców.
Przytknęła węgielek do bieli przyszłego obrazu. Oczami wyobraźni widziała już efekt końcowy, tajemniczość uśmiechu, który równie szybko co pojawił się na twarzy Imogen, tak błyskawicznie z niej zniknął, pozostawiając jedynie wspomnienie. Delikatność krągłości ramion wystawionych bluźnierczo na widok publiczny – co z tego, że publiczność liczyła zaledwie jedną osobę – swobodę rozpuszczonych włosów skrywających jeszcze więcej nagiej skóry. W tej chwili, ulotnej między mocniejszym zaciśnięciem palców na węgielku, a pierwszym pociągnięciem cienkiej kreski na płótnie, w tej chwili kryło się w pannie Crabbe głębokie przekonanie, że tego portretu nie byłaby w stanie sprzedać.
Nie w kontekście wykonania, co to to nie, panna Crabbe świadoma była swojego talentu, skrzętnie zresztą ćwiczonego od lat najmłodszych i to na modelach nie tylko wdzięcznych, ale i mniej wdzięcznych, które to obrazy wymagały większego nakładu pracy... i wyobraźni pomagającej jej ukryć na płótnie czyjś trądzik albo szkaradne szramy. Bylejakość i nuda dotyczyła samego tematu obrazów malowanych na jedną modłę – portrety, portrety i jeszcze więcej portretów, bezkresne morze różnorodnych twarzy, a każdy kolejny miast ukazywać prawdę, objawiał sztuczne piękno malowanej osoby. Nikt nie chciał przecież kupować obrazów samego siebie, które to obrazy ukazywały go takiego, jaki był w rzeczywistości, Mildred więc zmieniała, poprawiała i ugładzała to, co to dało się ugładzić.
Przyjmując zlecenie od lady – nadal - Travers liczyła się więc z koniecznością stworzenia dzieła o podobnie nudnej strukturze; tak też dobrała ustawienie fotela i odpowiednie światło, paletę kolorów i odpowiednie pędzle, które swoją miękkością podkreślałyby eteryczne kontury arystokratycznej modelki. Nie spodziewała się skrajności i odmienności, obca jej była choćby przelotna myśl, że jakakolwiek inność w ogóle mogłaby być brana pod uwagę... A jednak to Imogen Travers bez słowa wyjaśnienia rozpuściła włosy, wprawiając Mildred w pewną konsternację; to ona poprosiła o zamknięcie drzwi i pewnym ruchem dłoni rozpięła suknię, pozwalając materiałowi opaść w sposób pozornie swobodny, co z kolei skonsternowaną pannę Crabbe wtłoczyło w nagłe oszołomienie.
Nie tego się spodziewała. Sztywności i niezręczności, wymuszonej rozmowy, aby zająć modelkę podczas godzin pozowania, pustej ciszy skupienia, gdy pokrywałaby kolorem wyjątkowo skomplikowany fragment – tak, to wszystko kryło się w jej wyobrażeniu tego spotkania, ale oglądanie obnażającej się kobiety – dosłownie i w przenośni – nawet jeśli obnażenie było tylko częściowe, nie, to wykraczało poza ramy tego, co znała. Zajęło jej chwilę doprowadzenie się do porządku i zmuszenie mięśni do wykonywania poleceń płynących przez nerwy.
- Oczywiście. - Tyle zdołała z siebie wydusić, zanim zamknęła drzwi, a zamek skrzypnął z potwierdzeniem, że bez jej pozwolenia nikt nie zajrzy do środka i nie zburzy kruchego domku z kart budowanego na kanwie burzonego właśnie tabu. Gdzieś w tyle głowy mignęła jej myśl, że oto bierze udział w czymś zakazanym, czymś wyjątkowym, czymś co zapewne było ważne dla lady Travers... Dawało jej poczucie kontroli? Samoświadomości? Buntu? Spojrzała na nią nagle inaczej, z lekkim podziwem, może odrobiną zazdrości wymieszanej z przestrogą przed niebezpieczeństwem.
- Dlaczego to robisz? - wyrwało się jej spomiędzy ust, prosto z serca, pomijając wszystkie niepotrzebne elementy narządu mowy, które mogłyby rozsądnie zastopować słowa, zanim zapadały między nimi dwiema. Zaczerwieniła się lekko, świadoma nieco zbyt dużej poufałości, ale farba się rozlała, dlatego panna Crabbe postanowiła wykonać pierwsze pociągnięcie pędzlem; jeszcze nie na płótnie, lecz równie ważne. - Podziwiam odwagę, jednak takie portrety są bardzo ryzykowne dla osób twojego stanu. - Podeszła do sztalugi, nerwowo przestawiając rozciągnięte w ramie płótno. Nagle jego rozmiar wydawał się jej tak niewielki w obliczu wielkości, którą miało przedstawiać. Chciała zapytać o tak wiele rzeczy, przełamać barierę dzielącą ich dwa stany, lecz jedno pytanie za dużo mogłoby wszystko zniszczyć. - I dziękuję za zaufanie – skinęła lekko głową, wyciągając dłoń po węgielek do szkicowania. Hołdowała starej szkole węgla, który brudził palce, nie nowomodnym ołówkom. Chciała czuć to, co rysuje, być częścią tworzonej w ten sposób historii, zapisać się w niej na zawsze dotykiem palców.
Przytknęła węgielek do bieli przyszłego obrazu. Oczami wyobraźni widziała już efekt końcowy, tajemniczość uśmiechu, który równie szybko co pojawił się na twarzy Imogen, tak błyskawicznie z niej zniknął, pozostawiając jedynie wspomnienie. Delikatność krągłości ramion wystawionych bluźnierczo na widok publiczny – co z tego, że publiczność liczyła zaledwie jedną osobę – swobodę rozpuszczonych włosów skrywających jeszcze więcej nagiej skóry. W tej chwili, ulotnej między mocniejszym zaciśnięciem palców na węgielku, a pierwszym pociągnięciem cienkiej kreski na płótnie, w tej chwili kryło się w pannie Crabbe głębokie przekonanie, że tego portretu nie byłaby w stanie sprzedać.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Był to impuls, o tyle niezrozumiały, że idący prosto z młodzieńczego serca półwili, co potęgowało wrażenie nieodpowiedzialności. Było w tym jednak coś, co łączyło się z jeszcze panieńskim — doprawdy prawdziwie jej — nazwiskiem. Negliż, lekka bezmyślność, która rozpętała się tym bardziej, im bardziej zagubiona była w sobie i tkwiła w niewyleczonym, zranionym umyśle. Negliż godny kobiety niższego stanu, nie zaś damy, której nagie ramiona nie powinny ujrzeć ani jedne inne oczy niż zaufanej służki i męża, którego to jej wybrano.
Obraz miał, oficjalnie, być przecież dla niego.
— Bo chcę — banalna odpowiedź i lekki uśmiech zagościły na kobiecym licu, kiedy rozkwitło w niej poczucie, że doprawdy powiedziała te słowa. Kojarzone z kobietami bezmyślnymi, daleko odchodzące od tego, co winna wypowiedzieć na takie pytanie.
— Osoba, do której trafić ma ten obraz, odezwie się do ciebie z sowitą zapłatą. Jeśli będzie to mój narzeczony, zażycz sobie pięciokrotność ceny. — Jedna brew powędrowała złośliwe ku górze, uśmiech przerodził się na kształt głębszego rozbawienia, ale momentalnie też zniknął z półwilej twarzy. Mildred, zapewne świadoma nadnaturalnej urody lady Travers, mogła w tym ujrzeć prawdziwą genezę powstawania obrazu, który choć pierwotnie trafić miał do kogoś absolutnie innego, to pod wpływem impulsu był sprawdzeniem. Testowała go, podciągała za struny w pełni świadoma, że mężczyzna usilnie i świadomie decydował się podążać za głosem rodziny — w jej mniemaniu mógł ją odrzucić, ale jak nierozsądnym by to było. Wbrew pozorom powoli odnajdowała celowość w decyzji rodziny daleko poza sojuszem dwóch graniczących ze sobą ziemiami rodów. Pewna złośliwość, mimo, że zaczęła Efrema naprawdę szanować, pozostawała w niej niezmienna i pozostać miała, wraz z krwą przodkiń, które nadały jej niefrasobliwie trudną naturę.
Dlaczego zaufała Mildred, decydując się na takie poczynanie? De facto sama nie potrafiła tego zrozumieć, ale teraz - siedząc w pracowni, spoglądając na dziewczynę podobnie młodą z niesamowitym talentem, o czym zdołała się przekonać, była pewna swojego wyboru jeszcze bardziej i właśnie to - chęć, pewność i fakt uczynienia czegoś absolutnie tylko po własnej myśli, nadały kobiecie poczucia wolności, jakiego potrzebowała.
— Jeśli czujesz się z tym niekomfortowo, powiedz mi to — dopowiedziała, spoglądając jak dłoń Mildred wytacza własne ścieżki w akompaniamencie weny. Nie chciała czynić presji, tym bardziej stanowić w oczach panny Crabbe jakiegoś zagrożenia, związanego z pochodzeniem. Zielone tęczówki powędrowały wzdłuż obramowania obrazu, spojrzenie zawiesiło się na poruszającej się dłoni, wyostrzając myśli, które nerwowo odbijały się od ścian umysłu. Czy powinna się tłumaczyć?
— Ten obraz nie będzie stanowił dla mnie zagrożenia. Upewni mnie w wyborze — którego nie miała, ale którego dokonała. On, ten którego miała poślubić, będzie doskonale znał genezę powstania portretu; jeśli nie, sam wyniesie się z jej życia. W obu przypadkach, choć nierozsądnie, czuła się całkowicie wygraną.
Obraz miał, oficjalnie, być przecież dla niego.
— Bo chcę — banalna odpowiedź i lekki uśmiech zagościły na kobiecym licu, kiedy rozkwitło w niej poczucie, że doprawdy powiedziała te słowa. Kojarzone z kobietami bezmyślnymi, daleko odchodzące od tego, co winna wypowiedzieć na takie pytanie.
— Osoba, do której trafić ma ten obraz, odezwie się do ciebie z sowitą zapłatą. Jeśli będzie to mój narzeczony, zażycz sobie pięciokrotność ceny. — Jedna brew powędrowała złośliwe ku górze, uśmiech przerodził się na kształt głębszego rozbawienia, ale momentalnie też zniknął z półwilej twarzy. Mildred, zapewne świadoma nadnaturalnej urody lady Travers, mogła w tym ujrzeć prawdziwą genezę powstawania obrazu, który choć pierwotnie trafić miał do kogoś absolutnie innego, to pod wpływem impulsu był sprawdzeniem. Testowała go, podciągała za struny w pełni świadoma, że mężczyzna usilnie i świadomie decydował się podążać za głosem rodziny — w jej mniemaniu mógł ją odrzucić, ale jak nierozsądnym by to było. Wbrew pozorom powoli odnajdowała celowość w decyzji rodziny daleko poza sojuszem dwóch graniczących ze sobą ziemiami rodów. Pewna złośliwość, mimo, że zaczęła Efrema naprawdę szanować, pozostawała w niej niezmienna i pozostać miała, wraz z krwą przodkiń, które nadały jej niefrasobliwie trudną naturę.
Dlaczego zaufała Mildred, decydując się na takie poczynanie? De facto sama nie potrafiła tego zrozumieć, ale teraz - siedząc w pracowni, spoglądając na dziewczynę podobnie młodą z niesamowitym talentem, o czym zdołała się przekonać, była pewna swojego wyboru jeszcze bardziej i właśnie to - chęć, pewność i fakt uczynienia czegoś absolutnie tylko po własnej myśli, nadały kobiecie poczucia wolności, jakiego potrzebowała.
— Jeśli czujesz się z tym niekomfortowo, powiedz mi to — dopowiedziała, spoglądając jak dłoń Mildred wytacza własne ścieżki w akompaniamencie weny. Nie chciała czynić presji, tym bardziej stanowić w oczach panny Crabbe jakiegoś zagrożenia, związanego z pochodzeniem. Zielone tęczówki powędrowały wzdłuż obramowania obrazu, spojrzenie zawiesiło się na poruszającej się dłoni, wyostrzając myśli, które nerwowo odbijały się od ścian umysłu. Czy powinna się tłumaczyć?
— Ten obraz nie będzie stanowił dla mnie zagrożenia. Upewni mnie w wyborze — którego nie miała, ale którego dokonała. On, ten którego miała poślubić, będzie doskonale znał genezę powstania portretu; jeśli nie, sam wyniesie się z jej życia. W obu przypadkach, choć nierozsądnie, czuła się całkowicie wygraną.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Mildred stała nieruchomo za sztalugą, jakby każdy ruch mógł zburzyć ten dziwny balans, w którym się znalazły. Spojrzenie uciekło jej na moment ku dłoniom, jednej ściskającej węgielek, drugiej równie mocno zaciśniętej na brzegu sztalugi – bez niej czułaby się pewnie jeszcze bardziej zagubiona. Nie z powodu nagości odsłoniętych ramion, jako że panna Crabbe miała na koncie kilka nieśmiałych półaktów, do których za żadne skarby publicznie by się jednak nie przyznała, czymże więc były same rmiona; bardziej z powodu znaczenia, jakie ten swoisty negliż za sobą niósł. Będąc wyzwaniem rzuconym... no właśnie, komu? Potencjalnemu odbiorcy obrazu? Wielowiekowej tradycji? Przyglądała się teraz Imogen, jakby pierwszy raz widziała ją naprawdę. Nie jako klientkę czy szlachciankę zamkniętą w murach konwenansów, ale jako o s o b ę.
- Nie ma nic niekomfortowego w malowaniu piękna, bo ono z zasady nie ma nic do ukrycia – udało się jej w końcu wydobyć z siebie głos, chociaż kłykcie palców wciąż świeciły bielą, ściskając drewnianą ramę. - Nie jestem tylko pewna, czy będę w stanie oddać je we właściwy sposób - przyznała cicho wracając wzrokiem do płótna, a węgielek ponownie zaczął się poruszać po jasnej powierzchni. - Nie maluję z przyzwyczajenia albo według reguł, lady Travers, lecz staram się uchwycić to, co jest sednem pozujących dla mnie osób. Jeśli mi wolno – uniosła na moment wzrok znad sztalugi – w tym portrecie widzę odwagę i bunt. Czy jet coś innego, co chcesz, abym w nim zobaczyła? – zapytała, tym razem już ostrożniej, a mimo to z nutą ciekawości w głosie. Wielu artystów miało swoje wizje, jedyną słuszną koncepcję, której się trzymali, gdy tworzyli; Mildred wolała odchodzić od schematów, bo któż lepiej widzi samego siebie, niż sam portretowany? Spojrzenie dziewczyny zawisło na sekundę na sylwetce szlachcianki, jakby zachęcając ją, by wyjawiła coś więcej; coś innego niż zrzucenie warstw ubrań.
Mimo zapewnień, że obraz nie będzie stanowił żadnego zagrożenia, Mildred miała wciąż wątpliwości; zbyt dużo słyszała o zasadach panujących w wyższych sferach, o śledzeniu każdego kroku i oczekiwaniu na potknięcie. Głos Imogen, delikatny, ale stanowczy, wypełniał pomieszczenie, niosąc ze sobą dziwną pewność siebie, która budziła w młodej artystce mieszankę respektu i fascynacji. Mildred, choć wykształcona w świecie sztuki, nadal czuła się jak dziewczyna z tłumu w obliczu kogoś o takim statusie i urodzie.
- Co, jeśli odbiorca portretu nie zrozumie tego, co próbujesz mu przekazać? - zapytała, siadając dla wygody na stołku przy sztaludze. Szkicowała szybko, nie dbając o szczegóły, które zamierzała nanieść dopiero farbami. Nie mogła malować już teraz; nie, dopóki w powietrzu wisiało tylko niedopowiedzianych pytań. - Jeśli twój narzeczony źle odczyta twoje intencje? Uzna obraz za prowokację, za rzucanie mu wyzwania? - pokręciła lekko głową, a węgielek skrzypnął cicho na płótnie, pozostawiając czarną smugę w niewłaściwym miejscu. Mildred skrzywiła się i wytarła palcem plamę, jeszcze bardziej ją rozcierając. Westchnęła w duchu i skupiła się na innym fragmencie. Gdy dotarła do linii ramion, nakreśliła je pewnym ruchem, wyraźnie oddając granicę między ubraniem a nagością skóry.
Myśli Mildred odpłynęły na moment. Do tej pory zakładała, że miała szczęście i mogła cieszyć się większą wolnością od szlachcianek; mogła podejmować więcej decyzji samodzielnie, nie oglądać się na zasady, konwenanse i utarte tradycje jak damy z arystokracji. W przeciwieństwie do nich faktycznie miała wybór; nie musiała każdego z nich konsultować z kimś mającym nad nią rodową lub rodzicielską władzę. Lady Travers zaś właśnie weszła do jej pracowni i zburzyła to przekonanie jednym zdaniem o tym, że obraz malowany przez Mildred jedynie upewni ją w wyborze, jakby faktycznie ona też miała jakiś wybór. Panna Crabbe milczała, przetwarzając te słowa. Były jednocześnie odważne i niebezpieczne, ale Imogen wydawała się emanować pewnością siebie, która mogłaby złamać najtwardsze zasady społeczne.
W tym momencie wiedziała, że ten obraz będzie różnił się od wszystkich, które kiedykolwiek namalowała. Nie był tylko dziełem sztuki. Był rewolucją.
- Nie ma nic niekomfortowego w malowaniu piękna, bo ono z zasady nie ma nic do ukrycia – udało się jej w końcu wydobyć z siebie głos, chociaż kłykcie palców wciąż świeciły bielą, ściskając drewnianą ramę. - Nie jestem tylko pewna, czy będę w stanie oddać je we właściwy sposób - przyznała cicho wracając wzrokiem do płótna, a węgielek ponownie zaczął się poruszać po jasnej powierzchni. - Nie maluję z przyzwyczajenia albo według reguł, lady Travers, lecz staram się uchwycić to, co jest sednem pozujących dla mnie osób. Jeśli mi wolno – uniosła na moment wzrok znad sztalugi – w tym portrecie widzę odwagę i bunt. Czy jet coś innego, co chcesz, abym w nim zobaczyła? – zapytała, tym razem już ostrożniej, a mimo to z nutą ciekawości w głosie. Wielu artystów miało swoje wizje, jedyną słuszną koncepcję, której się trzymali, gdy tworzyli; Mildred wolała odchodzić od schematów, bo któż lepiej widzi samego siebie, niż sam portretowany? Spojrzenie dziewczyny zawisło na sekundę na sylwetce szlachcianki, jakby zachęcając ją, by wyjawiła coś więcej; coś innego niż zrzucenie warstw ubrań.
Mimo zapewnień, że obraz nie będzie stanowił żadnego zagrożenia, Mildred miała wciąż wątpliwości; zbyt dużo słyszała o zasadach panujących w wyższych sferach, o śledzeniu każdego kroku i oczekiwaniu na potknięcie. Głos Imogen, delikatny, ale stanowczy, wypełniał pomieszczenie, niosąc ze sobą dziwną pewność siebie, która budziła w młodej artystce mieszankę respektu i fascynacji. Mildred, choć wykształcona w świecie sztuki, nadal czuła się jak dziewczyna z tłumu w obliczu kogoś o takim statusie i urodzie.
- Co, jeśli odbiorca portretu nie zrozumie tego, co próbujesz mu przekazać? - zapytała, siadając dla wygody na stołku przy sztaludze. Szkicowała szybko, nie dbając o szczegóły, które zamierzała nanieść dopiero farbami. Nie mogła malować już teraz; nie, dopóki w powietrzu wisiało tylko niedopowiedzianych pytań. - Jeśli twój narzeczony źle odczyta twoje intencje? Uzna obraz za prowokację, za rzucanie mu wyzwania? - pokręciła lekko głową, a węgielek skrzypnął cicho na płótnie, pozostawiając czarną smugę w niewłaściwym miejscu. Mildred skrzywiła się i wytarła palcem plamę, jeszcze bardziej ją rozcierając. Westchnęła w duchu i skupiła się na innym fragmencie. Gdy dotarła do linii ramion, nakreśliła je pewnym ruchem, wyraźnie oddając granicę między ubraniem a nagością skóry.
Myśli Mildred odpłynęły na moment. Do tej pory zakładała, że miała szczęście i mogła cieszyć się większą wolnością od szlachcianek; mogła podejmować więcej decyzji samodzielnie, nie oglądać się na zasady, konwenanse i utarte tradycje jak damy z arystokracji. W przeciwieństwie do nich faktycznie miała wybór; nie musiała każdego z nich konsultować z kimś mającym nad nią rodową lub rodzicielską władzę. Lady Travers zaś właśnie weszła do jej pracowni i zburzyła to przekonanie jednym zdaniem o tym, że obraz malowany przez Mildred jedynie upewni ją w wyborze, jakby faktycznie ona też miała jakiś wybór. Panna Crabbe milczała, przetwarzając te słowa. Były jednocześnie odważne i niebezpieczne, ale Imogen wydawała się emanować pewnością siebie, która mogłaby złamać najtwardsze zasady społeczne.
W tym momencie wiedziała, że ten obraz będzie różnił się od wszystkich, które kiedykolwiek namalowała. Nie był tylko dziełem sztuki. Był rewolucją.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Pracownia
Szybka odpowiedź