Dach
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Dach
Stromy i niebezpieczny przez luźne dachówki, które potrafią osunąć się spod nóg śmiałków wchodzących na dach. W kilku miejscach dość płaski i stabilny, aby dało się usiąść i obserwować świat z góry. Szczególnie upodobany przez młodych czarodziejów, którzy nie bacząc na ryzyko, odnaleźli tu dla siebie wygodne miejsce. Co odważniejsi przechodzą po dachach na sąsiednie kamienice, chociaż wszyscy wiedzą, że kwestią czasu jest, gdy komuś zabraknie szczęścia.
Noc była ciemna i długa, a powietrze gęste i parne od gryzącego dymu z kominów wokół. Deszczowe chmury napęczniałe od wody, która mogła lunąć w każdej chwili blokowały przepływ świeżego powietrza, kisząc wszystko w miejscu — tak właśnie pamiętał Londyn. Pamiętał też ten widok dobrze, ciemne kształty, które połyskiwały miejscami od rozpalonych świec, czy lamp. Strzeliste budynki pokryte dachówką lub blachą, tak jak dach, na którym siedział. Mimo braku wiatru, było chłodno, nawet trochę zimno. Tu, wysoko temperatura była inaczej odczuwalna niż na dole, w gęstwinie murów. Papieros tańczył mu w ustach, skrzypce na kolanach drżały przez chwilę po drgającymi kolanami. Aisha już dawno spała trzymając w objęciach Gilly, Eve wyszła na spacer, powinna już wrócić, ale nie słyszał stąd drzwi, nie wiedział, czy tak się stało. Wdrapał się tu przez właz na klatce, ale był pewien, że mógłby spróbować też oknem. Było wysoko, ale czasami było mu też bardzo wszystko jedno. Obserwował kładące się spać miasto; gdy mieszkali w nim mugole wydawało mu się, że nigdy nie szło spać. Teraz było takie ciche, takie spokojne. Od dawna nie niósł się ulicami gwar samochodów, szum ludzkich głosów. A od kilku miesięcy miasto wyglądało jak dawno temu Birmingham, pamiętał choć mgliście, sypiące się budynki po wybuchach mugolskich bomb. Ruiny, w jakie zmieniały się kamienice, zasypane gruzem ulice. Londyn miejscami wyglądał podobnie. Choć już nie tak strasznie jak wtedy, w sierpniu.
Opuścił wzrok na instrument na kolanach i palcem szarpnął podwójnie strunę, drugim kolejną. A potem drugą dłonią przytknął opuszki do szyjki, przez chwilę, w kilku szarpnięciach przygrywając powtarzalną, słyszaną w głowie melodię.
— Patrzę jak znikasz, zgodnie z tym, co obiecałaś, rozmywasz jak poranna mgła— zanucił pod nosem, z papierosem między wargami. — Zajęło mi to dobrych kilka dni nim nim pojąłem, że to naprawdę moja wina. — Uniósł brwi, nie wiedział co dalej, więc dalej w melodii poniosło się na na na. — Powinienem był się tego domyślić, gdy przestałaś się z moich żartów śmiać. Wyłem a potem słuchałem ciszy, nie wiedząc, co jeszcze mam ci dać...— Zmarszczył brwi i przechylił głowę na bok, pozbawione słów pomrukiwanie wypełniło przestrzeń, nie wiedział, co dalej. — Chyba czytałem tę książkę już kiedyś i nie podobało mi się jej zakończenie. Dlaczego więc wertuję te strony od nowa, jakby to mogło mieć znów jakieś znaczenie? — Poprawił sobie w ustach papierosa, chwytając go pod zębem. — Byłaś w niej rwącą rzeką, a ja dryfującym liściem z dębowego drzewa. Woda mnie porwała, a jej nurt wyrzucił nie tam gdzie trzeba. — Nim dobrze się zastanowił nad tym, chwycił lewą dłonią szyjkę, oparł skrzypce na ramieniu, a prawą dłonią wziął smyczek; przyjemnie było czuć je w tym miejscu znowu. Pierwsze dźwięki wyszły zbyt wysokie; zmarszczył brwi mocniej, przesunął palcami w stronę główki i przeciągnął smyczkiem raz jeszcze. — Chyba czytałem tę książkę już kiedyś…— zanucił niewyraźnie i cicho pod nosem. Palce przeskakiwały między strunami bez dawnej pewności, ale sprawnie; wiedział już, wiedział to już wtedy gdy chwycił je w cyrku tak, że tego nie można było zapomnieć; wiedział, bo późniejszym bólu, że domagały się praktyki. Urwał, słysząc ruch za sobą, obrócił głowę szybko, a papieros prawie wypadł mu z ust.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
Ostatnio zmieniony przez James Doe dnia 19.08.24 15:47, w całości zmieniany 2 razy
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Całe tygodnie zwlekała. Bała się spróbować, sprawdzić, ile jeszcze potrafiła i czy cokolwiek jeszcze zostało z umiejętności, którą szlifowała już lata. Patrząc na Ravena, tęsknie myślała o locie, o rozłożonych skrzydłach i bodźcach tak innych, gdy zmysły stawały się ptasie. Obserwowała wzbijające się ptaki, palce zaciskając na różdżce i odpuszczając w ostatniej chwili. Bała się konsekwencji, gdyby jednak i na tej płaszczyźnie miała doznać porażki. Wiedziała, co stanie się z ciałem, które nie zmieni się poprawnie, gdy tylko zawiedzie coś. Zwlekała, aż do dzisiejszego dnia, kiedy w malutkim mieszkanku, czuła, że zaczyna się dusić. Kiedy koszmary przeszłości, wypełniały wspomnieniami przestrzeń pomieszczenia. Przesunięta firanka i widok za oknem już nie ratowały sytuacji, a spojrzenie mimowolnie mknęło ku podłodze przed drzwiami łazienki, jakby spodziewała się dostrzec tam plamki własnej krwi. Wariowała, wiedziała o tym, pokonywała ją własna psychika. Potrzebowała oddechu, musiała odsapnąć i ratunkiem była Aisha, gdy zdecydowała się zająć małą. Tego tylko potrzebowała, zapewnienia, że może zniknąć na trochę. Przytaknięcie wystarczyło, by bez oglądania się za siebie, wypadła z mieszkania. Jednak, zamiast pomknąć w dół schodami ku drzwiom prowadzącym na ulicę, wyrwała w górę, prosto na dach. Dziś nie czuła strachu, a determinację, palącą w żyłach, jak kwas. Stawiając kroki na niepewnych dachówkach, wiedziała, co chce zrobić. Ciemne tęczówki ukryła za powiekami, myśli skupiły się na celu. Otulona zimnym powietrzem, muskana lekko podmuchami wiatru, poczuła to. Znajome uczucie i nagłą zmianę perspektywy, zmysłów. Świat brzmiał inaczej, gdy kryła się w ciele sroki. Rozłożone skrzydła szybko wzbiły ją w powietrze, wyrwały do góry, aż budynki stały się malutkie, a ziemia daleko. Poczucie wolności było upajające, odurzało, jak najlepszy narkotyk. Tęskniła za tym, gdy czuła wszystko inaczej. Czegoś było więcej, a czegoś mniej. Nie zwracała uwagi, gdzie leci, bo nie miało to najmniejszego znaczenia. Kierunek nie grał roli, liczył się sam lot przed siebie, byle dalej i dalej...
Powrót okazał się walką, okropnym sporem z samą sobą. Nie chciała tego robić, a przytłumiony teraz rozsądek, nie dźwięczał wystarczająco, by była przekonana. Mimo to zwróciła, wracała do Djilii, gdy instynkt stał się silniejszy. Nie mogła jej zostawić, nie mogła zniknąć. Musiała, po prostu musiała.
Wylądowała delikatnie na dachu, odwracając łepek na Ravena, który przysiadł obok. Zawsze jej towarzyszył, będąc jak obrońca, gdy poznawała świat z podobnej mu perspektywy. Kruk był od niej większy, wystarczająco odstraszał większe od niej ptaki. Zsunęła się nieco niżej, zamierzając porzucić już zwierzęcą formę. Uwagę jednak odwrócił cichy śpiew, głosem bardziej znajomym, niż jakikolwiek inny i muzyka skrzypiec, której miała wrażenie, że nie usłyszy już nigdy. Trwała w bezruchu, słuchając, jakby chciała zapamiętać każdy dźwięk i niepewne pociągnięcie smyczka po strunach. Czuła, jak bardzo tęskniła za tym, by go słuchać.
Wylądowała łagodnie, kawałek za nim, dopiero tam zmieniając formę. Najciszej, jak się da podeszła bliżej po wątpliwych dachówkach, które wyglądały, jakby miały zaraz odpaść i runąć w przepaść.
Była już blisko, gdy zdradziła ją jedna, pękając pod nogą. Widząc, jak podniósł głowę i wiedziała, że się obejrzy. Nie miała pojęcia przez które ramię, ale miała tylko pięćdziesiąt procent szans na pomyłkę. Szarpnęła ciałem w prawo, uśmiechając się lekko, gdy zerknął przez lewe. Przykucnęła tuż za nim i palcami puknęła go w prawe ramię. Zamknęła palce na jego podbródku, gdy odwrócił się za dotykiem. Usta delikatnie dotknęły męskiego policzka, składając na nim czuły pocałunek. Wiedziała, że nie powinna, miało być przecież inaczej, według tego, jak on chciał i na co się zgodziła. Nie mogła się jednak powstrzymać, gdy krew wzburzona wolnością, zdawała się wrzeć w żyłach. Kiedy ból w mięśniach, przyjemnie drażnił ciało. Pierwsze minuty po intensywnym locie, zawsze takie były; czuła więcej i bardziej, kiedy zmysły, jakby jeszcze nie dostrzegły zmiany i powrotu. To pomagało nie myśleć o bolączkach oraz trudach, ale było przy tym bronią obusieczną.
- Graj jeszcze.- szepnęła mu do ucha, owiewając je ciepłym oddechem. Nie ruszyła się z miejsca, klęcząc za jego plecami, rozsunęła uda tak, by usiąść na piętach i prawie przylgnąć do jego pleców.- Dla nocy i dla siebie.- puściła jego podbródek i przeniosła dłoń na jego oczy, odbierając mu na chwilę ten zmysł.- Zamknij oczy i graj.- szept miała miękki i kuszący, by uległ jej prośbie. Odsunęła dłoń, tkwiąc za nim jak cień.
- Zajęło mi to dobrych kilka dni nim pojęłam, że to naprawdę moja wina.- zanuciła po romsku słowa, które wcześniej śpiewał on.- Powinnam była się tego domyślić, gdy przestałeś się z moich żartów śmiać. Wyłam a potem słuchałam ciszy, nie wiedząc, co jeszcze mogę ci dać.- śpiewała cicho, ale tak samo dźwięcznie, jak zawsze. Zmieniała lekko słowa, chcąc dodać coś od siebie.- Szepnij mi więc, co uszczęśliwi ciebie i doda skrzydeł mi. Powiedz, czy znajdziesz światło w ciemności dwóch bratnich dusz i radość w pięknie wspólnej chwili.- umilkła, pochylając się, by oprzeć się policzkiem o jego bark. Trwało to tylko chwilę, parę sekund, zanim odsunęła się i wstała. Minęła go, zerkając w dół z lekkim uśmiechem i szukając równie ciemnych tęczówek. Nie odeszła daleko, a tyle by być obok niego i dać im trochę wygodnego dystansu.
Usiadła, przyciągając kolana do klatki piersiowej i opierając na nich brodę. Ramionami objęła nogi dla własnego komfortu.
- Zagrasz dla mnie jeszcze? – spytała, chociaż nie miała pewności czy będzie chciał.- Lubię cię słuchać, zawsze lubiłam, kiedy grasz- dodała, nawet jeśli nie było to nic odkrywczego.
Powrót okazał się walką, okropnym sporem z samą sobą. Nie chciała tego robić, a przytłumiony teraz rozsądek, nie dźwięczał wystarczająco, by była przekonana. Mimo to zwróciła, wracała do Djilii, gdy instynkt stał się silniejszy. Nie mogła jej zostawić, nie mogła zniknąć. Musiała, po prostu musiała.
Wylądowała delikatnie na dachu, odwracając łepek na Ravena, który przysiadł obok. Zawsze jej towarzyszył, będąc jak obrońca, gdy poznawała świat z podobnej mu perspektywy. Kruk był od niej większy, wystarczająco odstraszał większe od niej ptaki. Zsunęła się nieco niżej, zamierzając porzucić już zwierzęcą formę. Uwagę jednak odwrócił cichy śpiew, głosem bardziej znajomym, niż jakikolwiek inny i muzyka skrzypiec, której miała wrażenie, że nie usłyszy już nigdy. Trwała w bezruchu, słuchając, jakby chciała zapamiętać każdy dźwięk i niepewne pociągnięcie smyczka po strunach. Czuła, jak bardzo tęskniła za tym, by go słuchać.
Wylądowała łagodnie, kawałek za nim, dopiero tam zmieniając formę. Najciszej, jak się da podeszła bliżej po wątpliwych dachówkach, które wyglądały, jakby miały zaraz odpaść i runąć w przepaść.
Była już blisko, gdy zdradziła ją jedna, pękając pod nogą. Widząc, jak podniósł głowę i wiedziała, że się obejrzy. Nie miała pojęcia przez które ramię, ale miała tylko pięćdziesiąt procent szans na pomyłkę. Szarpnęła ciałem w prawo, uśmiechając się lekko, gdy zerknął przez lewe. Przykucnęła tuż za nim i palcami puknęła go w prawe ramię. Zamknęła palce na jego podbródku, gdy odwrócił się za dotykiem. Usta delikatnie dotknęły męskiego policzka, składając na nim czuły pocałunek. Wiedziała, że nie powinna, miało być przecież inaczej, według tego, jak on chciał i na co się zgodziła. Nie mogła się jednak powstrzymać, gdy krew wzburzona wolnością, zdawała się wrzeć w żyłach. Kiedy ból w mięśniach, przyjemnie drażnił ciało. Pierwsze minuty po intensywnym locie, zawsze takie były; czuła więcej i bardziej, kiedy zmysły, jakby jeszcze nie dostrzegły zmiany i powrotu. To pomagało nie myśleć o bolączkach oraz trudach, ale było przy tym bronią obusieczną.
- Graj jeszcze.- szepnęła mu do ucha, owiewając je ciepłym oddechem. Nie ruszyła się z miejsca, klęcząc za jego plecami, rozsunęła uda tak, by usiąść na piętach i prawie przylgnąć do jego pleców.- Dla nocy i dla siebie.- puściła jego podbródek i przeniosła dłoń na jego oczy, odbierając mu na chwilę ten zmysł.- Zamknij oczy i graj.- szept miała miękki i kuszący, by uległ jej prośbie. Odsunęła dłoń, tkwiąc za nim jak cień.
- Zajęło mi to dobrych kilka dni nim pojęłam, że to naprawdę moja wina.- zanuciła po romsku słowa, które wcześniej śpiewał on.- Powinnam była się tego domyślić, gdy przestałeś się z moich żartów śmiać. Wyłam a potem słuchałam ciszy, nie wiedząc, co jeszcze mogę ci dać.- śpiewała cicho, ale tak samo dźwięcznie, jak zawsze. Zmieniała lekko słowa, chcąc dodać coś od siebie.- Szepnij mi więc, co uszczęśliwi ciebie i doda skrzydeł mi. Powiedz, czy znajdziesz światło w ciemności dwóch bratnich dusz i radość w pięknie wspólnej chwili.- umilkła, pochylając się, by oprzeć się policzkiem o jego bark. Trwało to tylko chwilę, parę sekund, zanim odsunęła się i wstała. Minęła go, zerkając w dół z lekkim uśmiechem i szukając równie ciemnych tęczówek. Nie odeszła daleko, a tyle by być obok niego i dać im trochę wygodnego dystansu.
Usiadła, przyciągając kolana do klatki piersiowej i opierając na nich brodę. Ramionami objęła nogi dla własnego komfortu.
- Zagrasz dla mnie jeszcze? – spytała, chociaż nie miała pewności czy będzie chciał.- Lubię cię słuchać, zawsze lubiłam, kiedy grasz- dodała, nawet jeśli nie było to nic odkrywczego.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czuł się przyłapany, ale nie był pewien, czy dlatego, że nie powinno go tu pewnie być, czy z jakiejś irracjonalnej obawy, że ktoś wtargnął tak intymny i osobisty dla niego moment. Ktoś, bo nie do końca spodziewał się zobaczyć tu Eve, choć z drugiej strony była najbardziej prawdopodobną osobą. Melodia urwała się już w chwili, gdy oderwał smyczek od strun, ale jej śladowe echo niosło si jeszcze chwilę wokół, gdy obracał się przez ramię, by zlokalizować intruza. Dostrzegł ruch, ale wszystko zadziało się prędko, stuknięcie na ramieniu, zatrzymanie twarzy w miejscu, a potem niespodziewany całus, od którego rozeszło się po jego twarzy przyjemne ciepło razem z jej oddechem owiewającym skórę w tę chłodną noc.
— Mhm... Cześć — powitał ją cicho, a kąciki ust drgnęły; gdyby nie przytrzymany w ustach papieros zapewne wygięłyby się w uśmiechu. Zacisnął na nim wargi mocniej; przełożył smyczek do drugiej ręki, przytrzymał go kciukiem, nie ruszywszy się przy tym za bardzo i wyjął papierosa z ust.— A to, za co? — spytał od razu, łapiąc jej spojrzenie. Przyglądał jej się z bliska chwilę; miała lekko zaróżowione policzki, raczej od emocji niż wiatru, a jej oczy błyszczały tak, jak dawno nie widział, by iskrzyły. Łatwo było wyczuć od niej ekscytację w drżącym oddechu, szybkim spojrzeniu, głosie. Opuścił skrzypce na kolana, czując bardziej niż widząc jak się rozsiada za jego plecami z zaskakującą łatwością, pomimo sporej niewygody i niewielkiej przestrzeni. Gdy przysłoniła mu dłonią oczy uniósł brwi, ale poczuł rozchodząca się po ciele dziwną energię. Nie otwierał ich, nawet kiedy odsunęła ją już od twarzy, na ślepo chwycił papierosa znów wargami, skrzypce ułożył na obojczyku, lekko pod kątem, nie dociskając nawet do ramienia, przyłożył do nich podbródek lekko, nim też nie opierał się na pudle; przytulał je lekko, częściowo brodą, częściowo policzkiem. Papieros mu przeszkadzał, ale już niczego nie zmieniał, kiedy chwycił znów prawą dłonią smyczek i przywrócił go na właściwe miejsce. Kiedyś to nie był dla niego problem, nie było żadne wyzwanie, pamięć ciała bez trudu radziła sobie z odległościami, teraz był w tym zagubiony, pomylił się o cal, a może dwa, ale usłyszał to szybko w dźwięku i to nim się kierując, skorygował błyskawicznie. Potrafił to sobie wyobrazić, choć powieki miał przymknięte widział przed sobą całą szyjkę, struny, widział talię. Nie było to doskonałe, choć płynne, nadgarstek zadrżał mu w wibrującej melodii. Przygrywał jej w skupieniu, jej miękki i piękny głos otulił go z łatwością, przy chwilę zapomniał, gdzie byli, gdy wokół niego, oczami wyobraźni rozkwitły pąki kwiatów, szumiały liście wysokich drzew. Przesunął dłonią niżej po szyjce, bliżej górnego pieńka, palcami tańcząc po strunach w wyższych dźwiękach. Grał jeszcze chwilę po tym, jak skończyła śpiewać, układając głowę na nim; ułożył też zakończenie powoli i pozwolił wybrzmieć znów ciszy, nim znów ułożył je na kolanach. Wyciągnął papierosa, zaciągnął się nim powoli; popiół z niego skruszył się na skrzypce. Wyciągnął ku niej dłoń z nim, trochę ją częstując, trochę prosząc, by go odebrała po prostu i mankietem koszuli przetarł korpus delikatnie, choć papierosowy brud nie mógł uczynić na nich większych zniszczeń niż te, których już doświadczyły przez te wszystkie lata.
— Gdybym wiedział, że przyjdziesz to zabranym wino z dołu. — Popatrzył na widok przed nimi; nie był ani piękny ani romantyczny. — Najtańsze, bo tylko takie mamy — dodał zaraz, czując się w obowiązku sprecyzowania; rozbawiła go ta myśl. Taniość całego tego obrazka; a jednak nic więcej nie dało się z tym zrobić. Popatrzył na nią i uśmiechnął się w końcu powoli. Wiedział, że lubiła. Wiedział też, że ze wszystkich instrumentów najbardziej urzekała ją gitara. Odłożył więc smyczek na bok, a małe, teraz śmiesznie drobne skrzypce ułożył przy sobie jak gitarę mikro rozmiarów, przy brzuchu, zgarbiony i rozbawiony. — Czego sobie panienka życzy? Wesołe, czy smutne? — Uniósł brwi i przychylił głowę wyczekująco, chwytając szyjkę jak gryf i też palcami pociągając za struny, były tylko cztery, dźwięki w ten sposób wydobywane nie miały gitarowej głębi, były ubogie i płaskie.
— Mhm... Cześć — powitał ją cicho, a kąciki ust drgnęły; gdyby nie przytrzymany w ustach papieros zapewne wygięłyby się w uśmiechu. Zacisnął na nim wargi mocniej; przełożył smyczek do drugiej ręki, przytrzymał go kciukiem, nie ruszywszy się przy tym za bardzo i wyjął papierosa z ust.— A to, za co? — spytał od razu, łapiąc jej spojrzenie. Przyglądał jej się z bliska chwilę; miała lekko zaróżowione policzki, raczej od emocji niż wiatru, a jej oczy błyszczały tak, jak dawno nie widział, by iskrzyły. Łatwo było wyczuć od niej ekscytację w drżącym oddechu, szybkim spojrzeniu, głosie. Opuścił skrzypce na kolana, czując bardziej niż widząc jak się rozsiada za jego plecami z zaskakującą łatwością, pomimo sporej niewygody i niewielkiej przestrzeni. Gdy przysłoniła mu dłonią oczy uniósł brwi, ale poczuł rozchodząca się po ciele dziwną energię. Nie otwierał ich, nawet kiedy odsunęła ją już od twarzy, na ślepo chwycił papierosa znów wargami, skrzypce ułożył na obojczyku, lekko pod kątem, nie dociskając nawet do ramienia, przyłożył do nich podbródek lekko, nim też nie opierał się na pudle; przytulał je lekko, częściowo brodą, częściowo policzkiem. Papieros mu przeszkadzał, ale już niczego nie zmieniał, kiedy chwycił znów prawą dłonią smyczek i przywrócił go na właściwe miejsce. Kiedyś to nie był dla niego problem, nie było żadne wyzwanie, pamięć ciała bez trudu radziła sobie z odległościami, teraz był w tym zagubiony, pomylił się o cal, a może dwa, ale usłyszał to szybko w dźwięku i to nim się kierując, skorygował błyskawicznie. Potrafił to sobie wyobrazić, choć powieki miał przymknięte widział przed sobą całą szyjkę, struny, widział talię. Nie było to doskonałe, choć płynne, nadgarstek zadrżał mu w wibrującej melodii. Przygrywał jej w skupieniu, jej miękki i piękny głos otulił go z łatwością, przy chwilę zapomniał, gdzie byli, gdy wokół niego, oczami wyobraźni rozkwitły pąki kwiatów, szumiały liście wysokich drzew. Przesunął dłonią niżej po szyjce, bliżej górnego pieńka, palcami tańcząc po strunach w wyższych dźwiękach. Grał jeszcze chwilę po tym, jak skończyła śpiewać, układając głowę na nim; ułożył też zakończenie powoli i pozwolił wybrzmieć znów ciszy, nim znów ułożył je na kolanach. Wyciągnął papierosa, zaciągnął się nim powoli; popiół z niego skruszył się na skrzypce. Wyciągnął ku niej dłoń z nim, trochę ją częstując, trochę prosząc, by go odebrała po prostu i mankietem koszuli przetarł korpus delikatnie, choć papierosowy brud nie mógł uczynić na nich większych zniszczeń niż te, których już doświadczyły przez te wszystkie lata.
— Gdybym wiedział, że przyjdziesz to zabranym wino z dołu. — Popatrzył na widok przed nimi; nie był ani piękny ani romantyczny. — Najtańsze, bo tylko takie mamy — dodał zaraz, czując się w obowiązku sprecyzowania; rozbawiła go ta myśl. Taniość całego tego obrazka; a jednak nic więcej nie dało się z tym zrobić. Popatrzył na nią i uśmiechnął się w końcu powoli. Wiedział, że lubiła. Wiedział też, że ze wszystkich instrumentów najbardziej urzekała ją gitara. Odłożył więc smyczek na bok, a małe, teraz śmiesznie drobne skrzypce ułożył przy sobie jak gitarę mikro rozmiarów, przy brzuchu, zgarbiony i rozbawiony. — Czego sobie panienka życzy? Wesołe, czy smutne? — Uniósł brwi i przychylił głowę wyczekująco, chwytając szyjkę jak gryf i też palcami pociągając za struny, były tylko cztery, dźwięki w ten sposób wydobywane nie miały gitarowej głębi, były ubogie i płaskie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Cześć.- szepnęła z uśmieszkiem, błąkającym się po ustach. Czubkiem nosa musnęła jego policzek, gdy nie próbował odsunąć się, a pozostał tak, spoglądając na nią z bliska. Czy widział to wszystko, co teraz czuła? Ten chaos nad którym ani trochę nie chciała zapanować? Ekscytację, radość, szczęście podjudzane jeszcze adrenaliną, która pozostawała w ciele. Czuła, jak zmęczone mięśnie delikatnie drżą, lecz czy mógł to również poczuć, nie miała pojęcia.
Rozchyliła usta, by mu odpowiedzieć, ale zawahała się wyraźnie. Oparła na moment brodę na jego ramieniu, zerkając na niego ukradkiem.- A potrzebujesz powodu? Mogę coś wymyślić na prędko, jeżeli po prostu ci nie wystarczy.- odparła z rozbawieniem, gotowa coś zmyślić na poczekaniu, chociaż oboje już wiedzieli, że to nie stałoby nawet koło prawdy.- Ile powodów chcesz? – spytała, ustami muskając płatek jego ucha. Tkwiąc tuż za nim, nie było jej najwygodniej, ale chwilowo nie narzekała.
Patrzyła na niego, gdy przysłoniła mu oczy, a on po prostu zaakceptował jej gest. To było przyjemne widzieć, że nie próbował walczyć z nią, nie odsuwał się. Nie burzyło zgody i spokoju, które zdawały się wisieć w powietrzu. Obserwowała, jak uniósł skrzypce i ułożył je w odpowiednim miejscu, jak przytulił policzek do instrumentu. Wodziła wzrokiem za smyczkiem, który na ślepo próbował trafić w struny. Widziała, że omsknął się nieco, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Chciała go słuchać, nawet jeśli dźwięki nie miałyby być czyste. Słuchała przez chwilę, nim zaczęła śpiewać i mieszać swój głos z melodią w harmonii, pasując do siebie. Sama zamknęła oczy, skryła ciemne tęczówki za powiekami, oddając się muzyce. Słowa płynęły tak lekko, jakby głos nawykł do śpiewu, a przecież wcale nie robiła tego często, nie licząc kołysanek nuconych córce. Lata temu śpiewała dużo, lecz później brakowało jej ku temu okazji.
Umilkła w końcu, dając sobie chwilę zatonąć w muzyce skrzypiec. Czując pod policzkiem, jak poruszają się mięśnie, jak dłoń ze smyczkiem pracuje. Nie otwierała oczu, aż do chwili, gdy ostatni dźwięk, echem jeszcze niósł się w powietrzu. Dopiero dźwignęła się na nogi, a on zdążył odłożyć skrzypce na kolana i zajęła wygodniejsze dla obojga miejsce.
Spojrzała na papierosa wyciągniętego w jej stronę, przyjęła go, unosząc zaraz do ust i zaciągając się lekko. Nie próbowała mocniej, paląc za rzadko, by wierzyć, że nie zadusi się dymem. Obserwowała, jak mankietem koszuli przeczyścił powierzchnię instrumentu. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem na widok, który był taki, jakiego można było spodziewać się po Londynie.
- Następnym razem.- odparła, a kącik jej ust uniósł się ku górze.- Czuje, że będę tu wracać.- dodała, trochę podpowiadając, gdzie mogła znikać.
Obejrzała się na niego, kiedy sprecyzował wino. Parsknęła lekko i miękko w reakcji.
- A ma to jakiekolwiek znaczenie? – spytała z ciekawości. Ani ona, ani on nie degustowali się winami, nie znali się nawet na nich. Dla niej jedne były lepsze, a drugie gorsze i taka różnica, nic więcej. Podsunęła mu papierosa, którego jej oddał, dając mu szansę, by się zaciągnął, jeśli potrzebował jeszcze.
Patrzyła, jak odkłada smyczek na bok, a skrzypce zmienia w zdecydowanie za małą gitarę. Rozbawienie przemknęło przez jej twarz, osiadło na dłuższą chwilę w spojrzeniu, które uniosła na jego twarz.- Wesołe, wystarczy nam już smutków do końca życia i kilka dni dłużej.- odparła, nie chcąc pozbawiać siebie i jego dobrego humoru.- Zaskoczysz mnie czymś? Czy muszę wybrać coś konkretnego? – wierzyła w jego pomysłowość i znajomość melodii, które mogły pasować do chwili. Odchyliła się do tyłu, kładąc na dachu i wolną dłoń wsuwając pod głowę. Patrzyła na niego nieprzerwanie, czekając, co wypełni przestrzeń między nimi.
Rozchyliła usta, by mu odpowiedzieć, ale zawahała się wyraźnie. Oparła na moment brodę na jego ramieniu, zerkając na niego ukradkiem.- A potrzebujesz powodu? Mogę coś wymyślić na prędko, jeżeli po prostu ci nie wystarczy.- odparła z rozbawieniem, gotowa coś zmyślić na poczekaniu, chociaż oboje już wiedzieli, że to nie stałoby nawet koło prawdy.- Ile powodów chcesz? – spytała, ustami muskając płatek jego ucha. Tkwiąc tuż za nim, nie było jej najwygodniej, ale chwilowo nie narzekała.
Patrzyła na niego, gdy przysłoniła mu oczy, a on po prostu zaakceptował jej gest. To było przyjemne widzieć, że nie próbował walczyć z nią, nie odsuwał się. Nie burzyło zgody i spokoju, które zdawały się wisieć w powietrzu. Obserwowała, jak uniósł skrzypce i ułożył je w odpowiednim miejscu, jak przytulił policzek do instrumentu. Wodziła wzrokiem za smyczkiem, który na ślepo próbował trafić w struny. Widziała, że omsknął się nieco, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Chciała go słuchać, nawet jeśli dźwięki nie miałyby być czyste. Słuchała przez chwilę, nim zaczęła śpiewać i mieszać swój głos z melodią w harmonii, pasując do siebie. Sama zamknęła oczy, skryła ciemne tęczówki za powiekami, oddając się muzyce. Słowa płynęły tak lekko, jakby głos nawykł do śpiewu, a przecież wcale nie robiła tego często, nie licząc kołysanek nuconych córce. Lata temu śpiewała dużo, lecz później brakowało jej ku temu okazji.
Umilkła w końcu, dając sobie chwilę zatonąć w muzyce skrzypiec. Czując pod policzkiem, jak poruszają się mięśnie, jak dłoń ze smyczkiem pracuje. Nie otwierała oczu, aż do chwili, gdy ostatni dźwięk, echem jeszcze niósł się w powietrzu. Dopiero dźwignęła się na nogi, a on zdążył odłożyć skrzypce na kolana i zajęła wygodniejsze dla obojga miejsce.
Spojrzała na papierosa wyciągniętego w jej stronę, przyjęła go, unosząc zaraz do ust i zaciągając się lekko. Nie próbowała mocniej, paląc za rzadko, by wierzyć, że nie zadusi się dymem. Obserwowała, jak mankietem koszuli przeczyścił powierzchnię instrumentu. Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem na widok, który był taki, jakiego można było spodziewać się po Londynie.
- Następnym razem.- odparła, a kącik jej ust uniósł się ku górze.- Czuje, że będę tu wracać.- dodała, trochę podpowiadając, gdzie mogła znikać.
Obejrzała się na niego, kiedy sprecyzował wino. Parsknęła lekko i miękko w reakcji.
- A ma to jakiekolwiek znaczenie? – spytała z ciekawości. Ani ona, ani on nie degustowali się winami, nie znali się nawet na nich. Dla niej jedne były lepsze, a drugie gorsze i taka różnica, nic więcej. Podsunęła mu papierosa, którego jej oddał, dając mu szansę, by się zaciągnął, jeśli potrzebował jeszcze.
Patrzyła, jak odkłada smyczek na bok, a skrzypce zmienia w zdecydowanie za małą gitarę. Rozbawienie przemknęło przez jej twarz, osiadło na dłuższą chwilę w spojrzeniu, które uniosła na jego twarz.- Wesołe, wystarczy nam już smutków do końca życia i kilka dni dłużej.- odparła, nie chcąc pozbawiać siebie i jego dobrego humoru.- Zaskoczysz mnie czymś? Czy muszę wybrać coś konkretnego? – wierzyła w jego pomysłowość i znajomość melodii, które mogły pasować do chwili. Odchyliła się do tyłu, kładąc na dachu i wolną dłoń wsuwając pod głowę. Patrzyła na niego nieprzerwanie, czekając, co wypełni przestrzeń między nimi.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Obserwował ją z bliska jeszcze chwilę, nim jeszcze nie zmieniła pozycji, nim się nie odsunęła i ułożyła na stronym dachu. Czy potrzebował powodu? Pewnie nie. Ta myśl przyjemnie go połechtała od środka; wydała się zwyczaje miła, może trochę nawet ekscytująca. Pomimo ich relacji, pomimo tych wszystkich lat każdy dotyk zawsze był czymś umyślnym, nieprzypadkowym, nie naturalnym. Bliskość ekscytowała zawsze tak samo, nie potrafił przywyknąć do samej myśli, że był czymś zwyczajnym. Nigdy nie był. Zawsze był wyjątkowy, nawet jeśli było to zetknięcie ledwie paców doni ze sobą. Jej swoboda nie pozostała więc niezauważona, zwróciła jego uwagę — nie tyle dziwna, co przyjemna. Czy potrzebował więc powodu? Może jednak tak. Szczególnie jeśli chciał o tym usłyszeć.
— Zawsze jest jakiś powód. — Ludzie inicjowali dotyk nazywając go przypadkowym tylko dlatego, że nie umieli nazwać własnych potrzeb. Wierzył w to, bo sam tak czuł. Sam często nie wiedział czego i dlaczego czegoś pragnął, ale pragnął. To był już jakiś powód. — Jak potrafisz wymyślić coś na prędko... nie wiem, może z dziesięć? Niech to będzie dla ciebie wyzwanie. — Uniósł brwi zadziornie, patrząc jej w oczy. Sądziła, że jej odpuści? Speszy się? Rzadko kiedy pozostawiał prowokację nieruszoną; to był jeden z jego głównych objawów złej formy. Wsparł się mocniej nogami, żeby nie zsunąć niżej. Poprawił się w miejscu, a potem palcami nacisnął na struny, drugą dłonią szarpnął je, szukając dźwięków. Nie grywał zbyt dobrze na gitarze, a to co potrafił na niej trudno było przełożyć na skrzypce, brak progów, różnica w dźwiękach i ich wysokości — szukał ich czujnie, jednym uchem słuchając testowania melodii, drugim jej. — Podoba ci się tutaj? Na dachu, czy ogólnie? — Zerknął na nią przelotnie, a w międzyczasie nieopodal przycupnął Raven. Spojrzał na mądre oko kruka z pewną dozą dystansu, zawsze czuł wobec niego rezerwę, jakby obawiał się, że mógłby mu wydzióbać oko z byle powodu. — Byłaś na spacerze? Masz dobry humor. — Zauważył to już wcześniej, ale dopiero teraz podjął temat. Gilly dalej spała, stąd przez otwarte na dole okno z pewnością usłyszeliby jej płacz, ale miał wrażenie, że mała nie była płaczliwa. — Nie wiem. Ma? — spytał ją w odpowiedzi, znów na nią zerkając. W tym pytaniu była pułapka, wiedział o tym dobrze, podsuwając go jej. Czaiła się w nim cała seria pytań o jej oczekiwania od życia, od niego. Spojrzał na skrzypce, w końcu rozpoznając całą serię dźwięków i pseudoakordów. Nie zastanawiał się zbyt długo, zaraz ujął szyjkę — w porównaniu z gitarą była taka mała nawet w jego niezbyt dużych dłoniach. Chwycił struny, inaczej niż przy grze na skrzypcach, szarpnął nimi nad duszą, raz, dwa, trzy, cztery w górę, a potem stuknął o korpus cicho. Powtórzył to dwa razy nim zagwizdał. Nie przyjął papierosa z powrotem, nie miał ręki, w ustach nie miał szans go teraz utrzymać, tylko by mu przeszkadzał.
— Ja jestem taki młody, ty jesteś taka stara, to mi, kochanie, powiedziano — zaczął, spoglądając na Eve z uśmieszkiem. — Ale nie obchodzi mnie co mówią inni, bo nigdy nie przestanę się modlić byśmy oboje byli tak wolni jak te ptaki w koronach drzew— Uśmiechnął się szerzej i znów spojrzał na skrzypce, melodia była prosta, powtarzalna. — Ooch, proszę, zostań ze mną, Diano — zaśpiewał nieco głośniej. — Odczuwam dreszcze, gdy jesteś blisko mnie, och, kochanie, jesteś najwspanialsza. Ja kocham ciebie, ale czy ty kochasz mnie? Och, Diano, czy ty nie widzisz tego? Kocham cię całym moim sercem i mam nadzieję, że nigdy się nie rozejdziemy. Oooooch, proszę, zostań ze mną, Diano! — zasiewał jeszcze głośniej, przymykając na chwilę oczy, ale szybko je otworzył, popatrzył na dłonie, nie czuł się tak pewnie w tej roli. — Och, kochana! Och miłości! Powiedz mi, że nie ma nikogo innego, kocham cię całym moim sercem, o-och-och, o-och, o-och, och, och, kocham, kocham cię tak! — zamarudził ciszej z rozbawieniem tańczącym na ustach i popatrzył na chwilę na Londyn, znów na skrzypce służące jak gitara, nie wydające nawet podobnych brzmień. — Tylko ty możesz mieć moje serce, tylko ty możesz je rozedrzeć. Kiedy trzymasz mnie tak w swoich kochających ramionach, czuję tylko ciebie i twój urok. Trzymaj mnie, kochanie, trzymaj mnie mocno i wyściskaj mnie z całych sił. Oooooooooooch, proooooooszę, zostań ze mną, Diano! — Uśmiechnął się szeroko i wesoło, nie przejmując się tym, że śpiewał już tak głośno, że nawet Marcel mógłby go pewnie usłyszeć z wagonu.
| tempo; i kości:
1. Londyńczycy mieszkający w pobliżu nieszczególnie są fanami rock and rolla, więc już pod koniec gdzieś w sąsiadującej kamienicy ktoś otworzył okno i ryknął na cały głos jakże urocze: "Zamknij się!"
2. Niespodziewanie nastrój udzielił się sąsiadom z budynku obok, którzy w idealnym momencie postawili zrobić doskonały chórek, wtórując w "och, proszę, zostań ze mną, Diano".
3. Gdzieś otwarły się okna, pies zaczął szczekać. Posypały się butelki, rozpaliły świece w pokojach naprzeciwko.
— Zawsze jest jakiś powód. — Ludzie inicjowali dotyk nazywając go przypadkowym tylko dlatego, że nie umieli nazwać własnych potrzeb. Wierzył w to, bo sam tak czuł. Sam często nie wiedział czego i dlaczego czegoś pragnął, ale pragnął. To był już jakiś powód. — Jak potrafisz wymyślić coś na prędko... nie wiem, może z dziesięć? Niech to będzie dla ciebie wyzwanie. — Uniósł brwi zadziornie, patrząc jej w oczy. Sądziła, że jej odpuści? Speszy się? Rzadko kiedy pozostawiał prowokację nieruszoną; to był jeden z jego głównych objawów złej formy. Wsparł się mocniej nogami, żeby nie zsunąć niżej. Poprawił się w miejscu, a potem palcami nacisnął na struny, drugą dłonią szarpnął je, szukając dźwięków. Nie grywał zbyt dobrze na gitarze, a to co potrafił na niej trudno było przełożyć na skrzypce, brak progów, różnica w dźwiękach i ich wysokości — szukał ich czujnie, jednym uchem słuchając testowania melodii, drugim jej. — Podoba ci się tutaj? Na dachu, czy ogólnie? — Zerknął na nią przelotnie, a w międzyczasie nieopodal przycupnął Raven. Spojrzał na mądre oko kruka z pewną dozą dystansu, zawsze czuł wobec niego rezerwę, jakby obawiał się, że mógłby mu wydzióbać oko z byle powodu. — Byłaś na spacerze? Masz dobry humor. — Zauważył to już wcześniej, ale dopiero teraz podjął temat. Gilly dalej spała, stąd przez otwarte na dole okno z pewnością usłyszeliby jej płacz, ale miał wrażenie, że mała nie była płaczliwa. — Nie wiem. Ma? — spytał ją w odpowiedzi, znów na nią zerkając. W tym pytaniu była pułapka, wiedział o tym dobrze, podsuwając go jej. Czaiła się w nim cała seria pytań o jej oczekiwania od życia, od niego. Spojrzał na skrzypce, w końcu rozpoznając całą serię dźwięków i pseudoakordów. Nie zastanawiał się zbyt długo, zaraz ujął szyjkę — w porównaniu z gitarą była taka mała nawet w jego niezbyt dużych dłoniach. Chwycił struny, inaczej niż przy grze na skrzypcach, szarpnął nimi nad duszą, raz, dwa, trzy, cztery w górę, a potem stuknął o korpus cicho. Powtórzył to dwa razy nim zagwizdał. Nie przyjął papierosa z powrotem, nie miał ręki, w ustach nie miał szans go teraz utrzymać, tylko by mu przeszkadzał.
— Ja jestem taki młody, ty jesteś taka stara, to mi, kochanie, powiedziano — zaczął, spoglądając na Eve z uśmieszkiem. — Ale nie obchodzi mnie co mówią inni, bo nigdy nie przestanę się modlić byśmy oboje byli tak wolni jak te ptaki w koronach drzew— Uśmiechnął się szerzej i znów spojrzał na skrzypce, melodia była prosta, powtarzalna. — Ooch, proszę, zostań ze mną, Diano — zaśpiewał nieco głośniej. — Odczuwam dreszcze, gdy jesteś blisko mnie, och, kochanie, jesteś najwspanialsza. Ja kocham ciebie, ale czy ty kochasz mnie? Och, Diano, czy ty nie widzisz tego? Kocham cię całym moim sercem i mam nadzieję, że nigdy się nie rozejdziemy. Oooooch, proszę, zostań ze mną, Diano! — zasiewał jeszcze głośniej, przymykając na chwilę oczy, ale szybko je otworzył, popatrzył na dłonie, nie czuł się tak pewnie w tej roli. — Och, kochana! Och miłości! Powiedz mi, że nie ma nikogo innego, kocham cię całym moim sercem, o-och-och, o-och, o-och, och, och, kocham, kocham cię tak! — zamarudził ciszej z rozbawieniem tańczącym na ustach i popatrzył na chwilę na Londyn, znów na skrzypce służące jak gitara, nie wydające nawet podobnych brzmień. — Tylko ty możesz mieć moje serce, tylko ty możesz je rozedrzeć. Kiedy trzymasz mnie tak w swoich kochających ramionach, czuję tylko ciebie i twój urok. Trzymaj mnie, kochanie, trzymaj mnie mocno i wyściskaj mnie z całych sił. Oooooooooooch, proooooooszę, zostań ze mną, Diano! — Uśmiechnął się szeroko i wesoło, nie przejmując się tym, że śpiewał już tak głośno, że nawet Marcel mógłby go pewnie usłyszeć z wagonu.
| tempo; i kości:
1. Londyńczycy mieszkający w pobliżu nieszczególnie są fanami rock and rolla, więc już pod koniec gdzieś w sąsiadującej kamienicy ktoś otworzył okno i ryknął na cały głos jakże urocze: "Zamknij się!"
2. Niespodziewanie nastrój udzielił się sąsiadom z budynku obok, którzy w idealnym momencie postawili zrobić doskonały chórek, wtórując w "och, proszę, zostań ze mną, Diano".
3. Gdzieś otwarły się okna, pies zaczął szczekać. Posypały się butelki, rozpaliły świece w pokojach naprzeciwko.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Odchyliła lekko głowę, by przyjrzeć mu się uważniej, kiedy czuła na sobie jego wzrok, ale nie od razu sprecyzował, czego chciał. Dała mu czas, pozwalała, by sekundy płynęły swobodnie, nie przerywane jej słowami. Czekała, nie czując się źle z tym. Nauczyła się cierpliwości dzięki Djilii, ale i przez samego Jamesa. Prześlizgnęła spojrzeniem po jego sylwetce, by odwrócić zaraz wzrok. Patrzyła w przestrzeń, trochę na niebo zasłane chmurami, a trochę na światła miasta. Ugięła lekko nogę w kolanie, by trochę zaprzeć się o dachówki. Nie zwracała uwagi, że materiał sukienki, nieco zsunął się po skórze i odsłonił wyższą partię uda. Przyjemnie było czuć chłód na ciele, zwłaszcza po wysiłku.
Powróciła z uwagą na niego, kiedy chciał powodów i zgodnie z jej słowami, podał ich ilość. Uśmiech lekko wpełzł na pełne usta, bo była gotowa podjąć wyzwanie.
- Za co i dlaczego cię pocałowałam? Niech pomyślę.- udała zamyślenie. Przesuwając kciukiem lekko po brodzie i uważając, by żar papierosa nie spadł na skórę.
- Ponieważ po prostu chciałam, więc to chyba kaprys. - wysunęła rękę spod głowy, by unieść ją nad sobą i wyprostować pierwszy palec.- Ale też za to, że jesteś i za to, że cię tu zastałam.- dwa i trzy.- Na powitanie, ot tak oraz bo okazja aż sama się prosiła.- cztery i pięć.- Chciałam cię pocałować i wolałabym nie w policzek, ale w końcu nie można mieć wszystkiego.- szósty, uniosła dłoń z papierosem.- Bo to przyjemne i miłe.- siódmy.- Bo całuje się osoby, które darzy się uczuciem.- ósmy.- Bo jesteś bardzo przystojny.- dziewiąty.- Bo lubię.- uniosła ostatni palec, papierosa trzymając między środkowym i wskazującym. Uśmiech, który dotąd zdobił jej usta, teraz stał się wyraźniejszy, gdy z satysfakcją spojrzała na niego.- Dziesięć! I wszystkie prawdziwe, bez zmyślania - rzuciła z zadowoleniem.- Chciałam zwyczajnie, znaleźć się, chociaż na moment bliżej. Nie zastanawiać się nad tym, a być.- dopowiedziała jeszcze, opuszczając dłonie. Wzruszyła lekko ramionami, po prostu impuls w najprostszych słowach. Wsunęła rękę z powrotem pod głowę, aby wylegiwać się bardziej komfortowo.
Zastanowiła się nad jego pytaniem, bo w sumie sama nie wiedziała.
- Chyba tutaj na dachu. Kiedyś wolałam stąpać po ziemi, ale później odnalazłam prawdziwą radość w byciu wysoko, ponad głowami innymi. Świat z góry wygląda tajemniczo.- odpowiedziała, ale zaraz przeniosła wzrok na niego.- Co rozumiesz pod ogólnie? – spytała, chcąc wiedzieć, by w razie czego zareagować. Zerknęła przelotnie na Ravena, kiedy ten przysiadł sobie i wyglądał, jakby przysłuchiwał się ich rozmowie. Zakrakał, co brzmiało złowrogo.- Spadaj.- rzuciła do ptaszyska, ale nie ruszyła się, aby go przegonić. Czasami jego krakanie przyprawiało ją o dreszcze.
Spojrzała na Jamesa, gdy napomknął o spacerze.- W pewnym sensie. Poszłam trochę polatać... przekonać się, czy dalej to potrafię.- wyjaśniła, uśmiechając się znów.- I chyba to pozwoliło mi trochę przewietrzyć głowę, pozbyć się myśli i emocji, których nie chciałam.- dodała, wyjaśniając skąd ten dobry humor.
- Nie ma, a przynajmniej nie dla mnie.- stwierdziła zgodnie z prawdą.- Nie potrzebuję lepszych win, bo chyba liczy się z kim się pije, a nie co? - wypowiedziała własne myśli na głos. Kiedyś było to pewne, oczywiste, ale dziś sama nie wiedziała, ile prawdy jest w tym stwierdzeniu.
Słuchała, gdy próbował dźwięków, jakie mógł wydobyć ze swego instrumentu. Kiedy szarpał struny, ale nie było nawet blisko dźwięku gitary. Nie przejmowała się tym jednak, a już całkiem przestało mieć to znaczenie, gdy zaczął śpiewać. Spoglądała na niego z rozbawieniem i uniosła się nieco, by podeprzeć na łokciach. Nie było to najwygodniejsze, ale pozostała w tej pozycji. Nuciła melodię, nadając jej dodatkowego brzmienia. Zachichotała, przysłaniając dłonią usta, by nie zagłuszyć muzyki i śpiewu. Usiadła w końcu, unosząc brwi w zaskoczeniu, kiedy dotarł do niej ten niespodziewany chórek z budynku obok.
Zaczęła się śmiać, tak zwyczajnie i lekko, prawie beztrosko. Patrzyła w bok, jakby spodziewając się dostrzec kogokolwiek, ale to jak siedziała, uniemożliwiało jej.
Obejrzała się na Jamesa rozbawiona i pokręciła głową, niedowierzając temu, co się działo.
- Chyba uszczęśliwiasz nie tylko mnie swoją muzyką i śpiewem.- uśmiechnęła się pogodnie.
Powróciła z uwagą na niego, kiedy chciał powodów i zgodnie z jej słowami, podał ich ilość. Uśmiech lekko wpełzł na pełne usta, bo była gotowa podjąć wyzwanie.
- Za co i dlaczego cię pocałowałam? Niech pomyślę.- udała zamyślenie. Przesuwając kciukiem lekko po brodzie i uważając, by żar papierosa nie spadł na skórę.
- Ponieważ po prostu chciałam, więc to chyba kaprys. - wysunęła rękę spod głowy, by unieść ją nad sobą i wyprostować pierwszy palec.- Ale też za to, że jesteś i za to, że cię tu zastałam.- dwa i trzy.- Na powitanie, ot tak oraz bo okazja aż sama się prosiła.- cztery i pięć.- Chciałam cię pocałować i wolałabym nie w policzek, ale w końcu nie można mieć wszystkiego.- szósty, uniosła dłoń z papierosem.- Bo to przyjemne i miłe.- siódmy.- Bo całuje się osoby, które darzy się uczuciem.- ósmy.- Bo jesteś bardzo przystojny.- dziewiąty.- Bo lubię.- uniosła ostatni palec, papierosa trzymając między środkowym i wskazującym. Uśmiech, który dotąd zdobił jej usta, teraz stał się wyraźniejszy, gdy z satysfakcją spojrzała na niego.- Dziesięć! I wszystkie prawdziwe, bez zmyślania - rzuciła z zadowoleniem.- Chciałam zwyczajnie, znaleźć się, chociaż na moment bliżej. Nie zastanawiać się nad tym, a być.- dopowiedziała jeszcze, opuszczając dłonie. Wzruszyła lekko ramionami, po prostu impuls w najprostszych słowach. Wsunęła rękę z powrotem pod głowę, aby wylegiwać się bardziej komfortowo.
Zastanowiła się nad jego pytaniem, bo w sumie sama nie wiedziała.
- Chyba tutaj na dachu. Kiedyś wolałam stąpać po ziemi, ale później odnalazłam prawdziwą radość w byciu wysoko, ponad głowami innymi. Świat z góry wygląda tajemniczo.- odpowiedziała, ale zaraz przeniosła wzrok na niego.- Co rozumiesz pod ogólnie? – spytała, chcąc wiedzieć, by w razie czego zareagować. Zerknęła przelotnie na Ravena, kiedy ten przysiadł sobie i wyglądał, jakby przysłuchiwał się ich rozmowie. Zakrakał, co brzmiało złowrogo.- Spadaj.- rzuciła do ptaszyska, ale nie ruszyła się, aby go przegonić. Czasami jego krakanie przyprawiało ją o dreszcze.
Spojrzała na Jamesa, gdy napomknął o spacerze.- W pewnym sensie. Poszłam trochę polatać... przekonać się, czy dalej to potrafię.- wyjaśniła, uśmiechając się znów.- I chyba to pozwoliło mi trochę przewietrzyć głowę, pozbyć się myśli i emocji, których nie chciałam.- dodała, wyjaśniając skąd ten dobry humor.
- Nie ma, a przynajmniej nie dla mnie.- stwierdziła zgodnie z prawdą.- Nie potrzebuję lepszych win, bo chyba liczy się z kim się pije, a nie co? - wypowiedziała własne myśli na głos. Kiedyś było to pewne, oczywiste, ale dziś sama nie wiedziała, ile prawdy jest w tym stwierdzeniu.
Słuchała, gdy próbował dźwięków, jakie mógł wydobyć ze swego instrumentu. Kiedy szarpał struny, ale nie było nawet blisko dźwięku gitary. Nie przejmowała się tym jednak, a już całkiem przestało mieć to znaczenie, gdy zaczął śpiewać. Spoglądała na niego z rozbawieniem i uniosła się nieco, by podeprzeć na łokciach. Nie było to najwygodniejsze, ale pozostała w tej pozycji. Nuciła melodię, nadając jej dodatkowego brzmienia. Zachichotała, przysłaniając dłonią usta, by nie zagłuszyć muzyki i śpiewu. Usiadła w końcu, unosząc brwi w zaskoczeniu, kiedy dotarł do niej ten niespodziewany chórek z budynku obok.
Zaczęła się śmiać, tak zwyczajnie i lekko, prawie beztrosko. Patrzyła w bok, jakby spodziewając się dostrzec kogokolwiek, ale to jak siedziała, uniemożliwiało jej.
Obejrzała się na Jamesa rozbawiona i pokręciła głową, niedowierzając temu, co się działo.
- Chyba uszczęśliwiasz nie tylko mnie swoją muzyką i śpiewem.- uśmiechnęła się pogodnie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zawtórował jej śmiechem, kiedy skończył śpiewać, a wokół rozbrzmiało jeszcze echo chórku. Pokręcił głową z rozbawieniem, czując dziwne, przyjemne szczęście wypełniające go od środka; nierealne, a jednak całkiem prawdziwe. Wsunął dwa palce do ust i zagwizdał z aprobatą zamiast klaskania — odłożył też skrzypce do futerału, odłożył też smyczek wciąż uśmiechając się szeroko.
— Chyba o to chodzi, co? Żeby muzyka docierała do ludzi. — Czasem łatwiej było w tej sposób, niż za pomocą słów. On nie znał ich przynajmniej, nie miał wyczucia — próbował swoich sił z wymyślaniem zwrotek, ale nie widział w tym wiele sensu. Łatwiej było przełożyć mu to co czuł na dźwięki niż zdania. — Ale cieszę się, że udało mi się cię dziś uszczęśliwić, pani Doe — odparł, unosząc brwi i sięgnął po papierosa, którego trzymała w dłoni, którego nie dopaliła do końca. — Myślałem, że to umiera tutaj. Zostali tu sami nadęci ludzie, ale są też tacy, którzy po prostu nie mają dokąd odejść. I dalej grywają jazz na potańcówkach.
Wylegiwała się na dachówkach jak kotka na słońcu. Zmierzył ją wzrokiem uważnie, nie umknęło mu odsłonięte udo, swoboda z jaką podkładała dłoń pod głowę, rozkładała się na stromym dachu bez obawy, że spadnie — ale przecież gdyby spadła nim sięgnęłaby po różdżkę jej ręce zmieniłyby się w Czarne skrzydła rozpostarte szeroko. Nie spadłaby, wiedział to. On nie miałby tyle szczęścia, spojrzał w dół. Było wysoko, nawet jak dla niego.
— Nie jest ci zimno? — spytał z mieszanką troski i lekkiej przygany za ten negliż, który przyciągał jego wzrok, ale uśmiechnął się leniwie. Jemu było; raz na jakiś czas po plecach przebiegał mu dreszcz; na rękach miał gęsią skórkę. W płaszczu byłby mu niewygodnie, nie miał żadnego swetra, który mógłby narzucić na ramiona. Był przyzwyczajony do tego uczucia, do chłodu, ale to nie sprawiało, że przestał go odczuwać. Skupił się na jej twarzy, zadzierając wyzywająco brodę, wysłuchując jej zmyślnych argumentów. Uniósł brew, kiedy zaczęła, palcem podkreślając podaną przez niego ilość. Z każdym kolejnym uśmiech mu się poszerzał, wyraz twarzy łagodniał. — Może być — wyznał z aprobatą, gdy skończyła. — Niech ci będzie — te dziesięć argumentów. — Możesz usiąść bliżej. Nie gryzę — uczepił się ostatnich jej słów, lecz nim sama to zrobiła, ostrożnie przesunął się po dachówkach kilkanaście cali w jej stronę, szczerząc się szeroko. Zaciągnął się dopalającym papierosem, zamierzało wypalić do końca, bo nie miał już więcej. Zaparł się stopami, by nie zsunąć niżej, by niekontrolowanie nie ześlizgnąć całkiem, choć był stosunkowo lekki i wystarczająco silny by bez trudu utrzymać się w tej pozycji swobodnie. Słuchał, gdy opowiadała o lataniu. Znał to uczucie, świadomość była wolnym. Zawsze tak się czuł, gdy latał na miotle, uwielbiał latać na miotle. Zdawał sobie jednak sprawę, że prawdziwie latać było zupełnie inaczej, przez chwilę próbował sobie to wyrazić. Co byłoby gdyby mógł bez strachu rzucić się z tego dachu wiedząc, że zdąży zmienić się w taka, który wzleci zaraz w powietrze. — Ogólnie tu, w tej okolicy, w Londynie. Wolisz być tutaj, czy tęsknisz za Doliną? — Za jej pozornym spokojem. Tam na ulicach towarzyszyły im spojrzenia, ale wokół zwykle było cicho i spokojnie. Tu — on przynajmniej — czuł na każdym kroku obecność członków patrolu egzekucyjnego. Tu wizja godziny policyjnej była realniejsza niż tam. Tu mogli naprawdę zginąć każdego wieczora, każdego zbyt wczesnego ranka. — Uważaj na siebie. Kiedy latasz.— Oboje wiedzieli, że w pobliżu mogły czyhać na nią drapieżniki — w powietrzu w postaci ptaków, na ziemi, kotów i innych zwierząt chcących upolować srokę. Nie przypominał jej o patrolach, napewno pamiętała, że nocne wycieczki mogły dziś skończyć się tragicznie. Wiedział, że je lubiła, wiedział, że niewiele sobie robiła z niebezpieczeństwa na co dzień. — Nie jestem fanem wina tak w ogóle. Smakuje jak zbyt długo stojący na słońcu kompot — wyznał ze skwaszoną miną. — Ale tu aż się prosi. Chyba to kwestia klimatu i nastroju — wymigał się od odpowiedzi; nie dlatego, że nie chciał jej przytaknąć. Nie był pewien, czy to tak działało. Czy małe gesty jeszcze robiły wrażenie na kobietach, na niej. Czy apetyt rósł w miarę jedzenia. Ostatnie miesiące pokazały mu, że nie byli już dziećmi, na których jeden polny mak robił niesamowite wrażenie. — Mam nadzieję, że zaraz nie lunie. — Spojrzał w górę, na gęste, ciemne chmury.
— Chyba o to chodzi, co? Żeby muzyka docierała do ludzi. — Czasem łatwiej było w tej sposób, niż za pomocą słów. On nie znał ich przynajmniej, nie miał wyczucia — próbował swoich sił z wymyślaniem zwrotek, ale nie widział w tym wiele sensu. Łatwiej było przełożyć mu to co czuł na dźwięki niż zdania. — Ale cieszę się, że udało mi się cię dziś uszczęśliwić, pani Doe — odparł, unosząc brwi i sięgnął po papierosa, którego trzymała w dłoni, którego nie dopaliła do końca. — Myślałem, że to umiera tutaj. Zostali tu sami nadęci ludzie, ale są też tacy, którzy po prostu nie mają dokąd odejść. I dalej grywają jazz na potańcówkach.
Wylegiwała się na dachówkach jak kotka na słońcu. Zmierzył ją wzrokiem uważnie, nie umknęło mu odsłonięte udo, swoboda z jaką podkładała dłoń pod głowę, rozkładała się na stromym dachu bez obawy, że spadnie — ale przecież gdyby spadła nim sięgnęłaby po różdżkę jej ręce zmieniłyby się w Czarne skrzydła rozpostarte szeroko. Nie spadłaby, wiedział to. On nie miałby tyle szczęścia, spojrzał w dół. Było wysoko, nawet jak dla niego.
— Nie jest ci zimno? — spytał z mieszanką troski i lekkiej przygany za ten negliż, który przyciągał jego wzrok, ale uśmiechnął się leniwie. Jemu było; raz na jakiś czas po plecach przebiegał mu dreszcz; na rękach miał gęsią skórkę. W płaszczu byłby mu niewygodnie, nie miał żadnego swetra, który mógłby narzucić na ramiona. Był przyzwyczajony do tego uczucia, do chłodu, ale to nie sprawiało, że przestał go odczuwać. Skupił się na jej twarzy, zadzierając wyzywająco brodę, wysłuchując jej zmyślnych argumentów. Uniósł brew, kiedy zaczęła, palcem podkreślając podaną przez niego ilość. Z każdym kolejnym uśmiech mu się poszerzał, wyraz twarzy łagodniał. — Może być — wyznał z aprobatą, gdy skończyła. — Niech ci będzie — te dziesięć argumentów. — Możesz usiąść bliżej. Nie gryzę — uczepił się ostatnich jej słów, lecz nim sama to zrobiła, ostrożnie przesunął się po dachówkach kilkanaście cali w jej stronę, szczerząc się szeroko. Zaciągnął się dopalającym papierosem, zamierzało wypalić do końca, bo nie miał już więcej. Zaparł się stopami, by nie zsunąć niżej, by niekontrolowanie nie ześlizgnąć całkiem, choć był stosunkowo lekki i wystarczająco silny by bez trudu utrzymać się w tej pozycji swobodnie. Słuchał, gdy opowiadała o lataniu. Znał to uczucie, świadomość była wolnym. Zawsze tak się czuł, gdy latał na miotle, uwielbiał latać na miotle. Zdawał sobie jednak sprawę, że prawdziwie latać było zupełnie inaczej, przez chwilę próbował sobie to wyrazić. Co byłoby gdyby mógł bez strachu rzucić się z tego dachu wiedząc, że zdąży zmienić się w taka, który wzleci zaraz w powietrze. — Ogólnie tu, w tej okolicy, w Londynie. Wolisz być tutaj, czy tęsknisz za Doliną? — Za jej pozornym spokojem. Tam na ulicach towarzyszyły im spojrzenia, ale wokół zwykle było cicho i spokojnie. Tu — on przynajmniej — czuł na każdym kroku obecność członków patrolu egzekucyjnego. Tu wizja godziny policyjnej była realniejsza niż tam. Tu mogli naprawdę zginąć każdego wieczora, każdego zbyt wczesnego ranka. — Uważaj na siebie. Kiedy latasz.— Oboje wiedzieli, że w pobliżu mogły czyhać na nią drapieżniki — w powietrzu w postaci ptaków, na ziemi, kotów i innych zwierząt chcących upolować srokę. Nie przypominał jej o patrolach, napewno pamiętała, że nocne wycieczki mogły dziś skończyć się tragicznie. Wiedział, że je lubiła, wiedział, że niewiele sobie robiła z niebezpieczeństwa na co dzień. — Nie jestem fanem wina tak w ogóle. Smakuje jak zbyt długo stojący na słońcu kompot — wyznał ze skwaszoną miną. — Ale tu aż się prosi. Chyba to kwestia klimatu i nastroju — wymigał się od odpowiedzi; nie dlatego, że nie chciał jej przytaknąć. Nie był pewien, czy to tak działało. Czy małe gesty jeszcze robiły wrażenie na kobietach, na niej. Czy apetyt rósł w miarę jedzenia. Ostatnie miesiące pokazały mu, że nie byli już dziećmi, na których jeden polny mak robił niesamowite wrażenie. — Mam nadzieję, że zaraz nie lunie. — Spojrzał w górę, na gęste, ciemne chmury.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Tak, zawsze o to chodzi. Powinna cieszyć, bawić i wywoływać uśmiech.- spojrzała na niego z uwagą i łagodnością w ciemnych oczach. Kącik jej ust uniósł się, gdy usłyszała, jak się do niej zwrócił. Kiedyś słyszała to częściej i sama częściej mówiła do niego w ten sposób. Panie Doe. Pani Doe. W rozbawieniu, zadziorności i chwili, gdy problemy rzeczywistości przestawały mieć znaczenie na te kilka ulotnych chwil.- Udaje ci się to częściej niż myślisz, tylko czasami musiałbyś poczekać te parę sekund dłużej, by zobaczyć, ile szczęścia potrafisz dać.- to wymagało czasu, by przebić się ponad beznadzieję codzienności. Mógł prostymi gestami naprawić wiele, załagodzić ból i odwrócić uwagę od ran na duszy, lecz najczęściej, miała wrażenie, że tego nie chciał. Dziś nie potrafiła go za to winić, bo przestała szukać u niego ratunku. Nie szukała jego objęć, nie lgnęła tak, jak próbowała przez miesiące. Zostawiła między nimi dystans, bo przez dwa samotne lata nauczyła się z tym żyć i krwawić w ciszy.
Oddała mu papierosa, nie mając ochoty na więcej niż ten jeden moment, gdy dym wypełnił płuca.
- Dla nas to chyba lepiej, że tacy ludzie nadal tu są. Łatwiej jest żyć wśród takich, niż pozerów uważających się za lepszych, chociaż różni nas tylko to ile pieniędzy mamy przy duszy.- odparła cicho, nasłuchując jeszcze, jak nieznajomi śmieją się i nucą, niosąc swe głosy echem po ulicy.- Eh, poszłabym na potańcówkę.- stwierdziła, bardziej do siebie niż do niego. Nie miała pewności czy taka prośba, nie stałaby się dla niego przymusem i czymś na co nie miałby ochoty.
Poprawiła się lekko na dachówkach, by krawędź jednej przestała wbijać się w łopatkę. Czuła na sobie jego wzrok, ale nie odwróciła ku niemu głowy, wpatrując się chwilę w niebo. Nie bała się wysokości, nie czuła tutaj żadnego zagrożenia, dlatego tylko swobodniej układała się na pochyłej powierzchni. Spojrzała na niego, dopiero gdy padło pytanie i zastanowiła się chwilę.
- Trochę, ale nie na tyle, by uciekać do budynku.- przyznała w końcu, zgodnie z prawdą. Kiedyś słyszała, że była jak ogień, który nie parzy i może było w tym coś z prawdy. Tolerowała niskie temperatury, twarz zwykle odwracając ku podmuchom zimnego wiatru, jakby koiło to żar pochłaniający ciało.- A tobie? – spytała, przesuwając wzrokiem po jego sylwetce.
Od pewnego momentu, spoglądała, jak wyraz jego twarzy się zmienia, jak pogodnieje i łagodnieje równocześnie. Przyjemnie było na to patrzeć, dostrzegać te subtelniejsze zmiany, ale również te oczywiste. Ciepło rozlało się po jej wnętrznościach, zalało klatkę piersiową, gdy wyraźnie każdy argument wydawał mu się podobać. Chyba tego potrzebowała, zobaczyć, że budzi to jakiekolwiek dobre emocje.
Uniosła lekko brew, a przez jej twarz przemknęło rozbawienie.
- Doprawdy? Kiedyś gryzłeś... skąd mam mieć teraz pewność.- odparła żartobliwie. Patrzyła, jak sam się przysunął, zmniejszając dystans między nimi do prawie minimum. Odwzajemniła jego uśmiech, chociaż ciemne tęczówki spoczywały na nim z uwagą, mniej roześmiane niż wcześniej. Szczęście i adrenalina powoli schodziły z ciała, odbierając jej tą wręcz głupkowatą radość ze wszystkiego.- Chodź.- rzuciła, wyciągając do niego dłoń, by przełamał dystans do zera.- Przytul się albo pozwól mi przytulić się do siebie.- dodała ze spokojem. Tak pozbędą się problemu chłodu, który wprawiał ciało w drżenie, bo i ona powoli już odczuwała zimno wyraźniej. Nie drgnęła sama, dając mu wybór i czas by zaprzeczył, jeśli nie chciał tego.- Będzie cieplej.- szepnęła, by wiedział, co nią tak naprawdę kierowało.
Zastanowiła się nad jego słowami, przenosząc spojrzenie na dachy budynków wokoło.
- Nie tęsknie za Doliną, ale nie wiem jeszcze, czy jest mi tu lepiej. Chyba znów nie lubię przywiązywać się do miejsc.- odpowiedziała, ale nie szukała jego wzroku.- Londyn jest dla nas bezpieczniejszy, jeśli pozostaniemy niezauważeni i to chyba jedyny plus.- dodała, ale to było oczywiste.
Uśmiechnęła się lekko i dopiero teraz zerknęła ku niemu. Dziwnie było słyszeć tyle troski od niego i upomnień, by uważała na siebie, gdy sam pchał się tam, gdzie ryzykowanie.
- Wiem i uważam słowo. Dlatego też zawsze towarzyszy mi Raven i broni przed większymi ptakami.- kruk był jej obrońcą w powietrzu i na ziemi, gdy robiła sobie przerwę. Pilnował jej i była mu za to wdzięczna.- Chyba byliśmy sobie pisani, jeszcze zanim nauczyłam się animagii.- przypadek ściągnął ją w miejsce, gdzie Raven wypadł z gniazda, a upór zwalczył niezadowolenie rodziców. Zdecydowanie byli sobie pisani.
Parsknęła cicho, gdy podzielił się wnioskiem na temat wina.
- Prosi? Każdy alkohol pasowałby tu, bo jeśli jest nastrój i klimat to nie tak łatwo go zniszczyć.- stwierdziła lekko, nie widząc problemu z wymianą wina na coś innego, może niekoniecznie lepszego.
Wbiła wzrok w niebo, przyglądając się chmurom nad nimi.
- Boisz się deszczu? – spytała, chociaż wiedziała, że wcale nie. Kiedyś wiele razy siedzieli w deszczu, gdy ani jemu, ani jej nie spieszyło się z powrotem do rodziny.- Szkoda byłoby tylko skrzypiec moknących w futerale.- dodała szeptem.
Oddała mu papierosa, nie mając ochoty na więcej niż ten jeden moment, gdy dym wypełnił płuca.
- Dla nas to chyba lepiej, że tacy ludzie nadal tu są. Łatwiej jest żyć wśród takich, niż pozerów uważających się za lepszych, chociaż różni nas tylko to ile pieniędzy mamy przy duszy.- odparła cicho, nasłuchując jeszcze, jak nieznajomi śmieją się i nucą, niosąc swe głosy echem po ulicy.- Eh, poszłabym na potańcówkę.- stwierdziła, bardziej do siebie niż do niego. Nie miała pewności czy taka prośba, nie stałaby się dla niego przymusem i czymś na co nie miałby ochoty.
Poprawiła się lekko na dachówkach, by krawędź jednej przestała wbijać się w łopatkę. Czuła na sobie jego wzrok, ale nie odwróciła ku niemu głowy, wpatrując się chwilę w niebo. Nie bała się wysokości, nie czuła tutaj żadnego zagrożenia, dlatego tylko swobodniej układała się na pochyłej powierzchni. Spojrzała na niego, dopiero gdy padło pytanie i zastanowiła się chwilę.
- Trochę, ale nie na tyle, by uciekać do budynku.- przyznała w końcu, zgodnie z prawdą. Kiedyś słyszała, że była jak ogień, który nie parzy i może było w tym coś z prawdy. Tolerowała niskie temperatury, twarz zwykle odwracając ku podmuchom zimnego wiatru, jakby koiło to żar pochłaniający ciało.- A tobie? – spytała, przesuwając wzrokiem po jego sylwetce.
Od pewnego momentu, spoglądała, jak wyraz jego twarzy się zmienia, jak pogodnieje i łagodnieje równocześnie. Przyjemnie było na to patrzeć, dostrzegać te subtelniejsze zmiany, ale również te oczywiste. Ciepło rozlało się po jej wnętrznościach, zalało klatkę piersiową, gdy wyraźnie każdy argument wydawał mu się podobać. Chyba tego potrzebowała, zobaczyć, że budzi to jakiekolwiek dobre emocje.
Uniosła lekko brew, a przez jej twarz przemknęło rozbawienie.
- Doprawdy? Kiedyś gryzłeś... skąd mam mieć teraz pewność.- odparła żartobliwie. Patrzyła, jak sam się przysunął, zmniejszając dystans między nimi do prawie minimum. Odwzajemniła jego uśmiech, chociaż ciemne tęczówki spoczywały na nim z uwagą, mniej roześmiane niż wcześniej. Szczęście i adrenalina powoli schodziły z ciała, odbierając jej tą wręcz głupkowatą radość ze wszystkiego.- Chodź.- rzuciła, wyciągając do niego dłoń, by przełamał dystans do zera.- Przytul się albo pozwól mi przytulić się do siebie.- dodała ze spokojem. Tak pozbędą się problemu chłodu, który wprawiał ciało w drżenie, bo i ona powoli już odczuwała zimno wyraźniej. Nie drgnęła sama, dając mu wybór i czas by zaprzeczył, jeśli nie chciał tego.- Będzie cieplej.- szepnęła, by wiedział, co nią tak naprawdę kierowało.
Zastanowiła się nad jego słowami, przenosząc spojrzenie na dachy budynków wokoło.
- Nie tęsknie za Doliną, ale nie wiem jeszcze, czy jest mi tu lepiej. Chyba znów nie lubię przywiązywać się do miejsc.- odpowiedziała, ale nie szukała jego wzroku.- Londyn jest dla nas bezpieczniejszy, jeśli pozostaniemy niezauważeni i to chyba jedyny plus.- dodała, ale to było oczywiste.
Uśmiechnęła się lekko i dopiero teraz zerknęła ku niemu. Dziwnie było słyszeć tyle troski od niego i upomnień, by uważała na siebie, gdy sam pchał się tam, gdzie ryzykowanie.
- Wiem i uważam słowo. Dlatego też zawsze towarzyszy mi Raven i broni przed większymi ptakami.- kruk był jej obrońcą w powietrzu i na ziemi, gdy robiła sobie przerwę. Pilnował jej i była mu za to wdzięczna.- Chyba byliśmy sobie pisani, jeszcze zanim nauczyłam się animagii.- przypadek ściągnął ją w miejsce, gdzie Raven wypadł z gniazda, a upór zwalczył niezadowolenie rodziców. Zdecydowanie byli sobie pisani.
Parsknęła cicho, gdy podzielił się wnioskiem na temat wina.
- Prosi? Każdy alkohol pasowałby tu, bo jeśli jest nastrój i klimat to nie tak łatwo go zniszczyć.- stwierdziła lekko, nie widząc problemu z wymianą wina na coś innego, może niekoniecznie lepszego.
Wbiła wzrok w niebo, przyglądając się chmurom nad nimi.
- Boisz się deszczu? – spytała, chociaż wiedziała, że wcale nie. Kiedyś wiele razy siedzieli w deszczu, gdy ani jemu, ani jej nie spieszyło się z powrotem do rodziny.- Szkoda byłoby tylko skrzypiec moknących w futerale.- dodała szeptem.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uniósł brwi wysoko, patrząc na nią w zdziwieniu.
— Nigdy wcześniej nie sugerowałaś, że jesteś opóźniona — mruknął, marszcząc brwi, próbując za wszelką cenę nie wybuchnąć śmiechem. Patrzył na nią jednak, z marną próbą zachowania powagi, licząc, że to sprostuje. — Zanim to zrobisz pamiętaj, że nie umiem latać! — ostrzegł ją w pośpiechu wyciągając przed siebie palec wskazujący. Dobrze wiedział, o czym mówiła, nie potrafił się jednak powstrzymać. — Właściwie to, z tego co pamiętam, miałaś tendencję do szybkiego reagowania na wszystko— A może to on był bardziej prędki, może to on zbyt się ze wszystkim zawsze spieszył? Przygryzł policzek od środka i odwrócił wzrok, spoglądając przed siebie, na gasnące powoli miasto.
— Tu mieszkają sami pozerzy, Eve. Ci, którzy naprawdę wierzą w te wszystkie kłamstwa albo ci, którzy udają, że wierzą, byle tylko przeżyć. W tym mieście nie znajdziesz osoby, której można szczerze i świadomie zaufać. — Nie wliczał w to Marcela, znali się zbyt długo, ale przecież znał tu znacznie więcej ludzi i niezależnie od stopnia sympatii żadnemu z nich nie ufał. Philippa, która mieszkała nad nimi była dobrą kobietą, panie nigdy nie odmówiłaby mu pomocy, ale sprzedałaby się za odpowiednią cenę jak każdy i wcale by jej za to nie winił; to miasto takie było, a każdy chciał w nim jakoś przeżyć. Portowa uzdrowicielka, która kiedyś mu pomogła miała dobre serce, dlatego wyjechała. Ile było tu dawnych znajomych? Reggie? Hagrid? Wszyscy stąd uciekli, wszyscy się bali. Tylko Marcel się nie bał, tylko on był dostatecznie dzielny by stawiać wszystkiemu czoła. — To się da zrobić — mruknął, kiedy wspomniała o potańcówce. — Weźmiemy Marcela, poszukamy czegoś nim zapadnie zmrok. — Teraz miał na to czas, nie ograniczały go obowiązki. Ciężkie i wymagają, a jednak poczuł ukłucie żalu na myśl o tym. — Jutro? — spytał niezobowiązująco i popatrzył na bibułę, od której czuł już gorąco na palcach. Zaciągnął się jeszcze raz, potem zgasił go o dachówkę i lekkim ruchem posłał do rynny. Wzruszył ramionami, gdy to samo pytanie przekierowała na niego.
— Trochę — odparł jednak szczerze. — Od tych dachówek zajebiście ciągnie — przypomniał jej kiedy zaproponowała by się do niej przytulił. Leżąc na nich nie będzie mu cieplej, więc nie poruszył się z miejsca, ale brew mu drgnęła na wspomnienie gryzienia. — Cóż... Nie mogę nic obiecać. Musisz zaryzykować. Albo okaże się, że jesteś bezpieczna, albo... — Popatrzył nad jej ramieniem na czujne oko Ravena i spoważniał. — Albo jesteś bezpieczna, a ja bez oka — dodał zaraz spoglądając znów na nią. Nigdy nie wierzył, by gołębica była przy nim bezpieczna, ale też nigdy nie uczynił jej żadnej krzywdy, nie dał mu powodu do niepokoju. Takiego prawdziwego. Leonora zachowywała się przy nim swobodnie, czas spłoszona odlatywała na inną gałąź czy kawałek mebla; była równie naiwna jak on sam, zachowywała się przy nim jakby nigdy nie uczyniłby jej żadnej krzywdy, a okaleczyłby ja, a nawet zadziobał jednym ruchem. Ściągnął brwi ku sobie i spojrzał na Eve z powątpiewaniem. Pisani sobie? Ona i ten kruk? Nic nie powiedział, kim był, by to sądzić. Popatrzył na dziewczynę, przypominając sobie o czymś nagle. — Masz jeszcze te bransoletki? — Nie nosiła ich od dawna, był pewien, że nie miała ich już na sobie podczas festiwalu; czy w ogóle je jeszcze miała, czy pozbyła się ich dla marnego grosza? — Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz — dodał zaraz i uśmiechnął się lekko, jakby chciał ją uspokoić, że nie będzie zły. — Każdy? Nie mówisz chyba poważnie. Wiele można o tym powiedzieć, ale Mocarza pić się tu nie da — zaśmiał się, kręcąc głową. Nie podzielał jej zdania. Przyjęło się, że wino, niezależnie od tego czy było dobre, czy nie, pasowało do określonych sytuacji. Przez chwilę wydawało mu się, że do tego miejsca byłoby odpowiednie. Przebolałby je, ale żaden inny alkohol nie pasowałby do tej scenerii właśnie tak jak wino. Cholerny popsuty kompot. — Nic im nie będzie — zerknął na skrzypce po chwili. Zamknięte w futerale nie zmokną, zmoknie jedynie futerał, ale udało mu się uratować je przed ogniem, był zniszczony już, ale ocalały. — Raczej zastanawiam się jak stąd zejdziemy jak zacznie padać. — Nie wiedział, czy martwił się bardziej o siebie, czy o nią. Podobne myśli nie nachodziły go nigdy w samotności, nie zwykł szczególnie martwić się niebezpieczeństwami czy zagrożeniami czyhającymi na niego z każdej strony. Ale byli tu we dwoje, a dach robił się śliski po deszczu. Nietrudno się poślizgnąć i spaść z tak wysoka.
— Nigdy wcześniej nie sugerowałaś, że jesteś opóźniona — mruknął, marszcząc brwi, próbując za wszelką cenę nie wybuchnąć śmiechem. Patrzył na nią jednak, z marną próbą zachowania powagi, licząc, że to sprostuje. — Zanim to zrobisz pamiętaj, że nie umiem latać! — ostrzegł ją w pośpiechu wyciągając przed siebie palec wskazujący. Dobrze wiedział, o czym mówiła, nie potrafił się jednak powstrzymać. — Właściwie to, z tego co pamiętam, miałaś tendencję do szybkiego reagowania na wszystko— A może to on był bardziej prędki, może to on zbyt się ze wszystkim zawsze spieszył? Przygryzł policzek od środka i odwrócił wzrok, spoglądając przed siebie, na gasnące powoli miasto.
— Tu mieszkają sami pozerzy, Eve. Ci, którzy naprawdę wierzą w te wszystkie kłamstwa albo ci, którzy udają, że wierzą, byle tylko przeżyć. W tym mieście nie znajdziesz osoby, której można szczerze i świadomie zaufać. — Nie wliczał w to Marcela, znali się zbyt długo, ale przecież znał tu znacznie więcej ludzi i niezależnie od stopnia sympatii żadnemu z nich nie ufał. Philippa, która mieszkała nad nimi była dobrą kobietą, panie nigdy nie odmówiłaby mu pomocy, ale sprzedałaby się za odpowiednią cenę jak każdy i wcale by jej za to nie winił; to miasto takie było, a każdy chciał w nim jakoś przeżyć. Portowa uzdrowicielka, która kiedyś mu pomogła miała dobre serce, dlatego wyjechała. Ile było tu dawnych znajomych? Reggie? Hagrid? Wszyscy stąd uciekli, wszyscy się bali. Tylko Marcel się nie bał, tylko on był dostatecznie dzielny by stawiać wszystkiemu czoła. — To się da zrobić — mruknął, kiedy wspomniała o potańcówce. — Weźmiemy Marcela, poszukamy czegoś nim zapadnie zmrok. — Teraz miał na to czas, nie ograniczały go obowiązki. Ciężkie i wymagają, a jednak poczuł ukłucie żalu na myśl o tym. — Jutro? — spytał niezobowiązująco i popatrzył na bibułę, od której czuł już gorąco na palcach. Zaciągnął się jeszcze raz, potem zgasił go o dachówkę i lekkim ruchem posłał do rynny. Wzruszył ramionami, gdy to samo pytanie przekierowała na niego.
— Trochę — odparł jednak szczerze. — Od tych dachówek zajebiście ciągnie — przypomniał jej kiedy zaproponowała by się do niej przytulił. Leżąc na nich nie będzie mu cieplej, więc nie poruszył się z miejsca, ale brew mu drgnęła na wspomnienie gryzienia. — Cóż... Nie mogę nic obiecać. Musisz zaryzykować. Albo okaże się, że jesteś bezpieczna, albo... — Popatrzył nad jej ramieniem na czujne oko Ravena i spoważniał. — Albo jesteś bezpieczna, a ja bez oka — dodał zaraz spoglądając znów na nią. Nigdy nie wierzył, by gołębica była przy nim bezpieczna, ale też nigdy nie uczynił jej żadnej krzywdy, nie dał mu powodu do niepokoju. Takiego prawdziwego. Leonora zachowywała się przy nim swobodnie, czas spłoszona odlatywała na inną gałąź czy kawałek mebla; była równie naiwna jak on sam, zachowywała się przy nim jakby nigdy nie uczyniłby jej żadnej krzywdy, a okaleczyłby ja, a nawet zadziobał jednym ruchem. Ściągnął brwi ku sobie i spojrzał na Eve z powątpiewaniem. Pisani sobie? Ona i ten kruk? Nic nie powiedział, kim był, by to sądzić. Popatrzył na dziewczynę, przypominając sobie o czymś nagle. — Masz jeszcze te bransoletki? — Nie nosiła ich od dawna, był pewien, że nie miała ich już na sobie podczas festiwalu; czy w ogóle je jeszcze miała, czy pozbyła się ich dla marnego grosza? — Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz — dodał zaraz i uśmiechnął się lekko, jakby chciał ją uspokoić, że nie będzie zły. — Każdy? Nie mówisz chyba poważnie. Wiele można o tym powiedzieć, ale Mocarza pić się tu nie da — zaśmiał się, kręcąc głową. Nie podzielał jej zdania. Przyjęło się, że wino, niezależnie od tego czy było dobre, czy nie, pasowało do określonych sytuacji. Przez chwilę wydawało mu się, że do tego miejsca byłoby odpowiednie. Przebolałby je, ale żaden inny alkohol nie pasowałby do tej scenerii właśnie tak jak wino. Cholerny popsuty kompot. — Nic im nie będzie — zerknął na skrzypce po chwili. Zamknięte w futerale nie zmokną, zmoknie jedynie futerał, ale udało mu się uratować je przed ogniem, był zniszczony już, ale ocalały. — Raczej zastanawiam się jak stąd zejdziemy jak zacznie padać. — Nie wiedział, czy martwił się bardziej o siebie, czy o nią. Podobne myśli nie nachodziły go nigdy w samotności, nie zwykł szczególnie martwić się niebezpieczeństwami czy zagrożeniami czyhającymi na niego z każdej strony. Ale byli tu we dwoje, a dach robił się śliski po deszczu. Nietrudno się poślizgnąć i spaść z tak wysoka.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wbiła w niego zdumione spojrzenie, kiedy powiedział coś, czego zwyczajnie się nie spodziewała. Przez jej twarz przemknęła cała gama emocji od szoku, przez złość, aż do rozbawienia, które w takiej mieszance odbiło się zaciętym wyrazem. Parsknęła cicho, by zaraz zaśmiać się.
- Dupek.- fuknęła, ale na usta mimo wszystko wpełzł uśmiech.- Nie umiesz? No co ty... sprawdźmy, może odkryjesz w sobie nowy talent.- zmrużyła lekko oczy, przechylając się w jego stronę, jakby naprawdę zamierzała pomóc mu w sprawdzeniu.- Masz szczęście, że ten dach jest dość stromy.- wolała nie wydurniać się i nie pchać go bliżej krawędzi. Ona miała jak się uratować, lecz on mógł skończyć jako mokra plama na chodniku.- A ja nie chce patrzeć, jak spadasz.- przyznała. Zamiast sprawdzić, co potrafił w kwestii lotu, wykorzystała to, że był dość blisko i wbiła mu palce lekko pod żebra, wiedząc dobrze, gdzie na ciele miał łaskotki.
Zawiesiła spojrzenie na chwilę w przestrzeni, zastanawiając się nad jego słowami.
- Nie do końca. Łatwo jest negatywnymi emocjami wybuchać ot tak.- uniosła dłoń i pstryknęła palcami, podkreślając swoje słowa.- Ale kiedy trzeba się otworzyć, potrzebuję chwili dłużej. Nawet, by samej zrozumieć co czuję i jak bardzo podoba mi się to, co się dzieje lub jak miłe są pewne gesty. To po prostu trudne.- wyjaśniła mu, by trochę ją zrozumiał.
Spojrzała na niego, kiedy wyprowadził ją z błędu, przedstawiając surowiej realia Londynu.
- Pewnie masz rację.- przytaknęła jedynie, bo nie miała żadnego dowodu, by podważyć jego słowa. Ufała wąskiemu gronu i poza Marcelem w Londynie nie znała żadnej innej osoby, której mogłaby dziś zawierzyć bez zająknięcia.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy rozważył jej słowa o potańcówce i zareagował, zamiast udać, że uleciały gdzieś w natłoku innych tematów.
- Jasne.- odparła zaraz, gdy napomknął o Sallowie.- Tak.- dodała prędko na propozycję, kiedy mogli iść. Wyuczona ostrożność i rozsądek podpowiadały jednak by nie nastawiać się na wiele, że do jutrzejszego wieczoru było tak wiele godzin, że jeszcze nie jedno może się zmienić.- Tylko... nie mam żadnej kiecki, którą mogłabym nałożyć na potańcówkę.- westchnęła cicho, zerkając zaraz na niego.- Nic w czym wyglądałabym ładnie i przyciągała wzrok.- przygasła trochę. Nie wykombinuje nic na kolejny dzień, bo pod tym względem było to za mało czasu.
Prychnęła, gdy zgonił chłód na dachówki. Po części miał rację, ale i tak nie było tak źle.
- Taki delikatny jesteś? – przysunęła się sama, ale nie miała motywacji, by oderwać plecy od dachu i usiąść.
Zerknęła na niego z dołu, kiedy mówił o gryzieniu i ryzyku z tym związanym. Oparła dłoń o jego udo, opuszkami palców lekko kreśląc tylko sobie znane symbole. Czuła, że faktycznie był chłodniejszy niż ona.- Cóż, lubię ryzyko.- przyznała z niewinnym uśmieszkiem.- A Raven nie wydziobie ci oka, nie jest narwany i myślę, że wie, jakby to się dla niego skończyło.- lubiła kruka, ale za taki wyskok nie polatałby już. Nigdy nie widziała, by ptak był agresywny bez powodu, nie atakował Leonory ani żadnego ptaka pocztowego, który pojawiał się w pobliżu. Nieprowokowany nie reagował na otoczenie, jakby cały świat miał gdzieś. Czy mógłby być groźny w jej obronie? Nie wiedziała, bo bywał taki tylko, kiedy była sroką.
- Hm...? – mruknęła, jakby nie zrozumiała pytania, spoglądając na niego.- Te? – spytała i przesunęła się trochę, przekładając lewą nogę przez jego uda, a drugą pozostawiając na dachu, by zachować równowagę. Pociągnęła za materiał spódnicy, by odsłonić więcej dla jego oczu i wyprostowała lekko nogę. Tak, by dostrzegł dwa złote łańcuszki, jeżeli uda mu się skupić.
- Jak widzisz mam, założyłam je znów parę miesięcy temu. Nie powinnam ich zrywać, nawet będąc zła.- wyjaśniła, wiedząc dobrze, że popełniła błąd wtedy. Delikatnie otarła udem o jego brzuch, podpierając się na łokciach, chociaż nie było to wygodne.- Czemu miałabym nie chcieć? – spytała, ale nie szukała jego spojrzenia. Czasami łatwiej było rozmawiać, gdy nie łapało się swoich spojrzeń.
Zawtórowała mu śmiechem, kiedy zeszli na temat alkoholi i podał ten o którym nawet nie pomyślałą.
- Racja, Mocarz tutaj to coś, na co bym nie wpadła, ale myślę, że dzięki niemu nie myślelibyśmy o wysokości.- wtedy o brawurę i głupotę byłoby jeszcze łatwiej. Mogła tylko gdybać, jak niebezpieczne okazałoby się to dla obojga.- No dobra to wróćmy do wina na kolejny raz.- dodała jeszcze, czując, że to najlepsza opcja.
Zerknęła też w kierunku skrzypiec, kiedy zapewnił, że nic im nie będzie. To w sumie najważniejsze, bo wszystko inne dało się jakoś rozwiązać, ale zniszczonego wodą instrumentu... no nie bardzo.
- Poczekamy, aż przestanie i wyschnie dach? – rzuciła pomysł z jawnym rozbawieniem.- Co prawda ziści się twój największy koszmar i będziesz musiał znosić mnie dłużej, niż teraz, a co gorsze, jak zacznę się nudzić, to będę gadać głupoty, byle czymś się zająć.- snuła, dusząc śmiech w sobie.- Myślę, że tak po godzinie, góra dwóch, będziesz już wolał zsunąć się z tego dachu i spaść, byle skończyć swe męki.- dodała i spojrzała na niego z uśmieszkiem.- Czyż nie?
- Dupek.- fuknęła, ale na usta mimo wszystko wpełzł uśmiech.- Nie umiesz? No co ty... sprawdźmy, może odkryjesz w sobie nowy talent.- zmrużyła lekko oczy, przechylając się w jego stronę, jakby naprawdę zamierzała pomóc mu w sprawdzeniu.- Masz szczęście, że ten dach jest dość stromy.- wolała nie wydurniać się i nie pchać go bliżej krawędzi. Ona miała jak się uratować, lecz on mógł skończyć jako mokra plama na chodniku.- A ja nie chce patrzeć, jak spadasz.- przyznała. Zamiast sprawdzić, co potrafił w kwestii lotu, wykorzystała to, że był dość blisko i wbiła mu palce lekko pod żebra, wiedząc dobrze, gdzie na ciele miał łaskotki.
Zawiesiła spojrzenie na chwilę w przestrzeni, zastanawiając się nad jego słowami.
- Nie do końca. Łatwo jest negatywnymi emocjami wybuchać ot tak.- uniosła dłoń i pstryknęła palcami, podkreślając swoje słowa.- Ale kiedy trzeba się otworzyć, potrzebuję chwili dłużej. Nawet, by samej zrozumieć co czuję i jak bardzo podoba mi się to, co się dzieje lub jak miłe są pewne gesty. To po prostu trudne.- wyjaśniła mu, by trochę ją zrozumiał.
Spojrzała na niego, kiedy wyprowadził ją z błędu, przedstawiając surowiej realia Londynu.
- Pewnie masz rację.- przytaknęła jedynie, bo nie miała żadnego dowodu, by podważyć jego słowa. Ufała wąskiemu gronu i poza Marcelem w Londynie nie znała żadnej innej osoby, której mogłaby dziś zawierzyć bez zająknięcia.
Zmarszczyła lekko brwi, kiedy rozważył jej słowa o potańcówce i zareagował, zamiast udać, że uleciały gdzieś w natłoku innych tematów.
- Jasne.- odparła zaraz, gdy napomknął o Sallowie.- Tak.- dodała prędko na propozycję, kiedy mogli iść. Wyuczona ostrożność i rozsądek podpowiadały jednak by nie nastawiać się na wiele, że do jutrzejszego wieczoru było tak wiele godzin, że jeszcze nie jedno może się zmienić.- Tylko... nie mam żadnej kiecki, którą mogłabym nałożyć na potańcówkę.- westchnęła cicho, zerkając zaraz na niego.- Nic w czym wyglądałabym ładnie i przyciągała wzrok.- przygasła trochę. Nie wykombinuje nic na kolejny dzień, bo pod tym względem było to za mało czasu.
Prychnęła, gdy zgonił chłód na dachówki. Po części miał rację, ale i tak nie było tak źle.
- Taki delikatny jesteś? – przysunęła się sama, ale nie miała motywacji, by oderwać plecy od dachu i usiąść.
Zerknęła na niego z dołu, kiedy mówił o gryzieniu i ryzyku z tym związanym. Oparła dłoń o jego udo, opuszkami palców lekko kreśląc tylko sobie znane symbole. Czuła, że faktycznie był chłodniejszy niż ona.- Cóż, lubię ryzyko.- przyznała z niewinnym uśmieszkiem.- A Raven nie wydziobie ci oka, nie jest narwany i myślę, że wie, jakby to się dla niego skończyło.- lubiła kruka, ale za taki wyskok nie polatałby już. Nigdy nie widziała, by ptak był agresywny bez powodu, nie atakował Leonory ani żadnego ptaka pocztowego, który pojawiał się w pobliżu. Nieprowokowany nie reagował na otoczenie, jakby cały świat miał gdzieś. Czy mógłby być groźny w jej obronie? Nie wiedziała, bo bywał taki tylko, kiedy była sroką.
- Hm...? – mruknęła, jakby nie zrozumiała pytania, spoglądając na niego.- Te? – spytała i przesunęła się trochę, przekładając lewą nogę przez jego uda, a drugą pozostawiając na dachu, by zachować równowagę. Pociągnęła za materiał spódnicy, by odsłonić więcej dla jego oczu i wyprostowała lekko nogę. Tak, by dostrzegł dwa złote łańcuszki, jeżeli uda mu się skupić.
- Jak widzisz mam, założyłam je znów parę miesięcy temu. Nie powinnam ich zrywać, nawet będąc zła.- wyjaśniła, wiedząc dobrze, że popełniła błąd wtedy. Delikatnie otarła udem o jego brzuch, podpierając się na łokciach, chociaż nie było to wygodne.- Czemu miałabym nie chcieć? – spytała, ale nie szukała jego spojrzenia. Czasami łatwiej było rozmawiać, gdy nie łapało się swoich spojrzeń.
Zawtórowała mu śmiechem, kiedy zeszli na temat alkoholi i podał ten o którym nawet nie pomyślałą.
- Racja, Mocarz tutaj to coś, na co bym nie wpadła, ale myślę, że dzięki niemu nie myślelibyśmy o wysokości.- wtedy o brawurę i głupotę byłoby jeszcze łatwiej. Mogła tylko gdybać, jak niebezpieczne okazałoby się to dla obojga.- No dobra to wróćmy do wina na kolejny raz.- dodała jeszcze, czując, że to najlepsza opcja.
Zerknęła też w kierunku skrzypiec, kiedy zapewnił, że nic im nie będzie. To w sumie najważniejsze, bo wszystko inne dało się jakoś rozwiązać, ale zniszczonego wodą instrumentu... no nie bardzo.
- Poczekamy, aż przestanie i wyschnie dach? – rzuciła pomysł z jawnym rozbawieniem.- Co prawda ziści się twój największy koszmar i będziesz musiał znosić mnie dłużej, niż teraz, a co gorsze, jak zacznę się nudzić, to będę gadać głupoty, byle czymś się zająć.- snuła, dusząc śmiech w sobie.- Myślę, że tak po godzinie, góra dwóch, będziesz już wolał zsunąć się z tego dachu i spaść, byle skończyć swe męki.- dodała i spojrzała na niego z uśmieszkiem.- Czyż nie?
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zaśmiał się głośno, kiedy wyzwisko rozbrzmiało po jego ostrzeżeniu i krótkiej chwili ciszy, jaką go uraczyła, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. O ile w ogóle w kontekście jego wypowiedzi istniały jakiekolwiek adekwatne. Pokręcił głową z wciąż uniesionym palcem wysoko.
— Nie — zaprotestował od razu, śmiertelnie poważnie, choć nie wierzył, że mogłaby mu to zrobić, a nawet spróbować. A jednak z jego szczęściem ryzyko osunięcia się wydało mu się nagle dość wysokie, na tyle, że niemalże od samego początku nie ruszył się z miejsca, mocno zapierając się nogami o wąskie wypłaszczenie, kilkucalowy gzyms, za którym wisiała już rynna. — Serio?— Uniósł brwi wysoko z oburzeniem. Dach był stromy. Nie na tyle, by nie mógł się po nim poruszać, ni na tyle, by się z niego samoistnie zsunął; zajął miejsce tam, gdzie wydawało mu się względnie bezpiecznie — na tyle na ile można mówić o bezpieczeństwie na dachu kamienicy. Nie planował jednak wygłupów, nie spodziewał się towarzystwa. Trzymał się swojego miejsca przez pewną chwilę, ale kiedy dźgnęła go w żebra zaprotestował zdecydowanie. — Nie! Przestań! — Głos miał poważny, chociaż śmiał się, próbował uciec od niej, odsunąć się ciałem, nie ruszając jednak nóg z miejsca. — Kurwa, spadnę! Przestań — żachnął się z niezadowoleniem, wyginając korpus w łuk. Popatrzył na nią, gdy mówiła o emocjach, ale nie potrafił zachować powagi po tym przed chwilą, więc napięcie rosło na jego twarzy, pęczniało powoli jak balon, choć ona wcale nie żartowała, dzieląc się z nim prawdą o sobie — wiedział, wiedział to, ale nie potrafił być poważny. — Czyli jednak jesteś...— Nie skończył, pozostawiając dokończenie tego zdania jak wnioski do dokończenia przez nią. Brew mu drgnęła, podobnie jak kąciki ust. Rozumiał, choć pobieżnie. Zrozumiałby to może lepiej, gdyby był poważny, ale nie był. Sam reagował prędko, myślenie o tym, co robić, a czego nie nie szło mu nigdy najlepiej, reagował więc błyskawicznie, nie zdążać nawet dobrze zastanowić się nad tym, czy wypowiadane słowa były tymi, które naprawdę miał na myśli, nie wspominając już o czynach. Ciało żyło samo, on podążał myślami za nim jak dziecko.
— A ta, którą ci Maria uszyła? No, wiesz. Z falbanami — Ta cygańska, na święto Gilly. Była nowa, całkiem nowa i wyglądała w niej naprawdę ładnie. — Czyj ty wzrok chcesz tam przyciągać? — spytał prawie oburzony jej pomysłem. — Ładnemu we wszystkim ładnie, Eve. Dobrze byś wyglądała nawet w worku po ziemniakach. — Przewrócił oczami, ale wzrok my umknął w górę, jakby próbował to sobie wyobrazić. Nie poszło mu najlepiej.
— Delikatny? Nie jestem delikatny— obruszył się z niezadowoleniem z zamiarem wsparcia przedramionami o uda i pochylenia do przodu, ale zapewnienia o Ravenie go zatrzymały. Spojrzał an kruka i skrzywił się, jakby wyznała, że to on bywał narwany. Bywał, niestety. Gdyby przyszło mu się mierzyć z krukiem zrobiłby to bez wahania, ale wolałby uniknąć rozlewu krwi. Zamiast tego zaraz jego spojrzenie pomknęło ku jej odważnej pozie, gdy przerzucała przez niego jedną nogę z taką łatwością. Uniósł brwi, uniósł też ręce, robiąc jej miejsce odruchowo, kiedy położyła ją na biodrach, zgięciu między udami a brzuchem, podciągając spódnicę i ukazując wie bransoletki, które błysnęły w ciemności.
— Aha — potwierdził; o te bransoletki mu chodziło właśnie. Powoli przesunął na nią spojrzenie, chociaż nie po to, by ją skarcić, a nawet nie po to by o cokolwiek spytać. Sądził, że znajdzie na jej twarzy odpowiedź na pytanie, którego nie zadał, ale wydawała się perfidnie niewinna i niemalże nieświadoma tego ruchu. Nie był pewien co zrobić z dłońmi teraz, więc po chwili wahania oparł je na kolanach, ale nie było mu wygodnie, musiał być przygarbiony. — Nie wiedziałem, że je nosisz dalej...— wyjaśnił po chwili, spoglądając na bransoletki. Jedną z nich podarował jej kiedy spytał, czy zostanie jego żoną, drugą, niewiele później, w dniu ślubu. Te dwa wydarzenia dzieliły ledwie dni, od nich, wydawało mu się, minęły całe wieki. Wrócił do poprzedniej pozycji, przesuwając obie dłonie na jej łydkę bardziej instynktownie niż świadomie. — Nie wiem. Czasem padają pytania, na które nie chce się odpowiedzieć lub nie może. — Wzruszył ramieniem, palcami przesuwając po jej skórze przy kolanie. — Ta, no właśnie — przytaknął, gdy kluczyła wokół alkoholi. – Chodziło mi po prostu o to, że wino jest romantyczne, Mocarz...nieszczególnie — wyjaśnił jej po chwili, marszcząc brwi i spojrzał na nią z rozbawieniem kogoś kto musi wyjaśniać najbardziej opornym fundamentalne zasady. Złapał jej spojrzenie przez chwilę tylko, przeciągnął po niej wzrokiem, gdy tak wygodnie leżała obok niego; frywolna, zarumieniona po locie w ptasiej postaci, niewzruszona bijącym od dachu zimnem. Tak swobodna i nie do poznania w kontakcie ostatnich miesięcy, gdy wydawała się niepewna każdego kroku i całkiem na wszystkich zamknięta. Przesunął lewą dłonią po jej udzie, nieznacznie wsuwając palce pod zalegający na nodze materiał.
— Mhm — obrócił głowę, patrząc przed siebie, na miasto. — Bardzo gadatliwa się jesteś dzisiaj, to do ciebie niepodobne — zauważył, marszcząc brwi. Pomyślał, że Neala paplała jak najęta, gdy się denerwowała — wpadała w słowotok, byle tylko nie dać dojść do głosu własnym emocjom; ale Eve nie miała powodu do tego. Jego dłoń podążyła dalej, pozwalając sobie na śmiałą eksplorację. — Nie, spokojnie. Mów dalej. Właściwie bardzo lubię słuchać — wyznał po chwili namysłu. — Opowiedz mi coś więcej o tych moich koszmarach z tobą w roli głównej...— zachęcił ją, opierając prawą dłoń tuż nad jej kolanem, podczas, gdy lewa ciągnęła go dalej, Musiał się pochylić i nieco przekręcić. Spojrzał więc na nią leniwie, gdy dotarł niemalże do końca, pod palcami czując fakturę bielizny. — Nudzisz się już?
— Nie — zaprotestował od razu, śmiertelnie poważnie, choć nie wierzył, że mogłaby mu to zrobić, a nawet spróbować. A jednak z jego szczęściem ryzyko osunięcia się wydało mu się nagle dość wysokie, na tyle, że niemalże od samego początku nie ruszył się z miejsca, mocno zapierając się nogami o wąskie wypłaszczenie, kilkucalowy gzyms, za którym wisiała już rynna. — Serio?— Uniósł brwi wysoko z oburzeniem. Dach był stromy. Nie na tyle, by nie mógł się po nim poruszać, ni na tyle, by się z niego samoistnie zsunął; zajął miejsce tam, gdzie wydawało mu się względnie bezpiecznie — na tyle na ile można mówić o bezpieczeństwie na dachu kamienicy. Nie planował jednak wygłupów, nie spodziewał się towarzystwa. Trzymał się swojego miejsca przez pewną chwilę, ale kiedy dźgnęła go w żebra zaprotestował zdecydowanie. — Nie! Przestań! — Głos miał poważny, chociaż śmiał się, próbował uciec od niej, odsunąć się ciałem, nie ruszając jednak nóg z miejsca. — Kurwa, spadnę! Przestań — żachnął się z niezadowoleniem, wyginając korpus w łuk. Popatrzył na nią, gdy mówiła o emocjach, ale nie potrafił zachować powagi po tym przed chwilą, więc napięcie rosło na jego twarzy, pęczniało powoli jak balon, choć ona wcale nie żartowała, dzieląc się z nim prawdą o sobie — wiedział, wiedział to, ale nie potrafił być poważny. — Czyli jednak jesteś...— Nie skończył, pozostawiając dokończenie tego zdania jak wnioski do dokończenia przez nią. Brew mu drgnęła, podobnie jak kąciki ust. Rozumiał, choć pobieżnie. Zrozumiałby to może lepiej, gdyby był poważny, ale nie był. Sam reagował prędko, myślenie o tym, co robić, a czego nie nie szło mu nigdy najlepiej, reagował więc błyskawicznie, nie zdążać nawet dobrze zastanowić się nad tym, czy wypowiadane słowa były tymi, które naprawdę miał na myśli, nie wspominając już o czynach. Ciało żyło samo, on podążał myślami za nim jak dziecko.
— A ta, którą ci Maria uszyła? No, wiesz. Z falbanami — Ta cygańska, na święto Gilly. Była nowa, całkiem nowa i wyglądała w niej naprawdę ładnie. — Czyj ty wzrok chcesz tam przyciągać? — spytał prawie oburzony jej pomysłem. — Ładnemu we wszystkim ładnie, Eve. Dobrze byś wyglądała nawet w worku po ziemniakach. — Przewrócił oczami, ale wzrok my umknął w górę, jakby próbował to sobie wyobrazić. Nie poszło mu najlepiej.
— Delikatny? Nie jestem delikatny— obruszył się z niezadowoleniem z zamiarem wsparcia przedramionami o uda i pochylenia do przodu, ale zapewnienia o Ravenie go zatrzymały. Spojrzał an kruka i skrzywił się, jakby wyznała, że to on bywał narwany. Bywał, niestety. Gdyby przyszło mu się mierzyć z krukiem zrobiłby to bez wahania, ale wolałby uniknąć rozlewu krwi. Zamiast tego zaraz jego spojrzenie pomknęło ku jej odważnej pozie, gdy przerzucała przez niego jedną nogę z taką łatwością. Uniósł brwi, uniósł też ręce, robiąc jej miejsce odruchowo, kiedy położyła ją na biodrach, zgięciu między udami a brzuchem, podciągając spódnicę i ukazując wie bransoletki, które błysnęły w ciemności.
— Aha — potwierdził; o te bransoletki mu chodziło właśnie. Powoli przesunął na nią spojrzenie, chociaż nie po to, by ją skarcić, a nawet nie po to by o cokolwiek spytać. Sądził, że znajdzie na jej twarzy odpowiedź na pytanie, którego nie zadał, ale wydawała się perfidnie niewinna i niemalże nieświadoma tego ruchu. Nie był pewien co zrobić z dłońmi teraz, więc po chwili wahania oparł je na kolanach, ale nie było mu wygodnie, musiał być przygarbiony. — Nie wiedziałem, że je nosisz dalej...— wyjaśnił po chwili, spoglądając na bransoletki. Jedną z nich podarował jej kiedy spytał, czy zostanie jego żoną, drugą, niewiele później, w dniu ślubu. Te dwa wydarzenia dzieliły ledwie dni, od nich, wydawało mu się, minęły całe wieki. Wrócił do poprzedniej pozycji, przesuwając obie dłonie na jej łydkę bardziej instynktownie niż świadomie. — Nie wiem. Czasem padają pytania, na które nie chce się odpowiedzieć lub nie może. — Wzruszył ramieniem, palcami przesuwając po jej skórze przy kolanie. — Ta, no właśnie — przytaknął, gdy kluczyła wokół alkoholi. – Chodziło mi po prostu o to, że wino jest romantyczne, Mocarz...nieszczególnie — wyjaśnił jej po chwili, marszcząc brwi i spojrzał na nią z rozbawieniem kogoś kto musi wyjaśniać najbardziej opornym fundamentalne zasady. Złapał jej spojrzenie przez chwilę tylko, przeciągnął po niej wzrokiem, gdy tak wygodnie leżała obok niego; frywolna, zarumieniona po locie w ptasiej postaci, niewzruszona bijącym od dachu zimnem. Tak swobodna i nie do poznania w kontakcie ostatnich miesięcy, gdy wydawała się niepewna każdego kroku i całkiem na wszystkich zamknięta. Przesunął lewą dłonią po jej udzie, nieznacznie wsuwając palce pod zalegający na nodze materiał.
— Mhm — obrócił głowę, patrząc przed siebie, na miasto. — Bardzo gadatliwa się jesteś dzisiaj, to do ciebie niepodobne — zauważył, marszcząc brwi. Pomyślał, że Neala paplała jak najęta, gdy się denerwowała — wpadała w słowotok, byle tylko nie dać dojść do głosu własnym emocjom; ale Eve nie miała powodu do tego. Jego dłoń podążyła dalej, pozwalając sobie na śmiałą eksplorację. — Nie, spokojnie. Mów dalej. Właściwie bardzo lubię słuchać — wyznał po chwili namysłu. — Opowiedz mi coś więcej o tych moich koszmarach z tobą w roli głównej...— zachęcił ją, opierając prawą dłoń tuż nad jej kolanem, podczas, gdy lewa ciągnęła go dalej, Musiał się pochylić i nieco przekręcić. Spojrzał więc na nią leniwie, gdy dotarł niemalże do końca, pod palcami czując fakturę bielizny. — Nudzisz się już?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Tak.- odparła w kontrze, bo prosił się o to sam. Wiedziała, że nie czuł się komfortowo na takiej wysokości i pod takim nachyleniem, ale cóż sam prowokował sytuację. Jej to nie przeszkadzało, gdy przełamała wszelkie obawy wysoko na niebie już parę lat temu. Tutaj i teraz, co prawda nie miała skrzydeł, ale to nic. Nie miała żadnej blokady, jakby wszystkie instynkty się wyciszyły.
- Serio.- potwierdziła mu, chwilę przed tym, jak wbiła palce w żebra. Śmiała się razem z nim, chyba dodatkowo rozbawiona poważnym tonem, który próbował przywołać, mimo śmiechu.
- Nie spadniesz, nie panikuj.- zapewniła go i zamknęła palce na jego dłoni, by przytrzymać go w miejscu.- Nie pozwolę ci spaść.- przestała z nim pogrywać, bo faktycznie wystarczyła chwila nieuwagi, aby przestało być zabawnie.
Zmrużyła lekko oczy, gdy zaczął i nie skończył zdania, ostrzegawczo puściła jego dłoń i przeniosła w okolicę żeber.- No dokończ, kochanie.- zachęciła go z uśmieszkiem, ale nie zrobiła nic więcej.
Nie zaprzątała sobie głowy tym, czy zrozumiał o co naprawdę jej chodziło. Chyba liczyło się tylko to, że wysłuchał, a ona miała sposobność, by powiedzieć to na głos, przyznać nawet sama przed sobą. To już było coś i zmieniało pewne rzeczy, gdy rozumiała siebie.
Kiedy przypomniał jej o sukience, którą uszyła Maria, zastanowiła się wyraźnie.
- Jest chyba trochę za ciężka i sama nie wiem.- przesunęła palcami po brodzie.- Może masz rację, ona ślicznie błyszczy. Może być idealna.- rzuciła, gdy tylko się namyśliła. Uśmiechnęła się szeroko, gdy wydawał się oburzony jej słowami.- Młodych mężczyzn i chłopców, a kogo innego? Ty i Marcel zaraz poleziecie za jakimiś panienkami, a ja nie zamierzam podpierać ścian i czekać, gdy sobie o mnie przypomnicie. Tyle walecznych serc jest do omotania.- westchnęła z pozornym rozmarzeniem, unosząc wzrok ku niemu. Spojrzała na niego po chwili i puściła oczko do niego. Czy byłaby tak perfidna, by flirtować z innymi na jego oczach? Dziś wiedziała, że tak. Brakowało jej tego; męskiej uwagi i szczebiotania słodkimi słówkami.
Przechyliła głowę, kiedy stwierdził, że nawet w worku wyglądałaby ładnie.
- Mówisz? To by było ciekawe, ale chyba byłby za krótki.- zastanowiła się na głos, przygryzając delikatnie dolną wargę.- Myślisz, że sięgnąłby za pośladki? Albo, chociaż połowy ud? – spytała, jakby bardzo potrzebowała jego opinii.- Ciekawe... ciężko byłoby się pochylić w czymś tak krótkim.- mówiła dalej, bo igranie z jego wyobraźnią, było dobrą zabawą, zwłaszcza kiedy sam zaczynał.
Uśmiechnęła się tylko do niego, kiedy oburzył się na swą delikatność. Nie był, zdecydowanie nie był, ale łatwo było mu to zarzucić i wywołać reakcję. Fizycznie potrafił znieść wiele, nigdy w to nie wątpiła.- Czasami bywasz.- szepnęła, by podrażnić jeszcze troszkę, czułą strunę.
Widziała, jak zawahał się przy zmianie pozycji, kiedy podjęła temat Ravena. Była ciekawa, co działo się w jego myślach, co go zatrzymało i sprawiło, że posłał krukowi tak niechętne spojrzenie.- O czym myślisz? – spytała, poddając się ciekawości.
Przekładając nogę przez jego uda, nie miała jeszcze pojęcia, że tym gestem to siebie pakuje w pułapkę, a nie jego. Obserwowała go, kiedy zabrał ręce, dając jej miejsce na swoich udach. Zrobił to tak naturalnie i znajomo, że poczuła, jak coś ściska ją we wnętrznościach.
- Czemu miałabym ich nie nosić? Są prezentem od ciebie... może symbolem, którego romowie nie uznają, ale są dla mnie ważne.- głos miała spokojny, próbując ukryć napięcie, które dopiero się budowało.- Dla ciebie nie? – spytała prawie szeptem. Posłała mu delikatny uśmiech, kiedy ich spojrzenia się spotkały, a później jego pomknęło ku biżuterii.
Przeniosła wzrok na jego dłonie, które spoczęły na jej łydce, lekko dotykając skóry. Mimowolnie oblizała usta, gdy powoli dotyk przesunął się do kolana. Słyszała, że mówił, ale przez chwilę uwagę pochłaniało to, co robiły dłonie. Lubiła jego dotyk, nawet niewinny, potrafił zrobić wiele z nią.
- Nie chcę, by były jeszcze takie pytania. Każde zasługuje na odpowiedź.- zerknęła na jego twarz, bo rozmowa toczyła się dalej. Tak było chyba lepiej, gdy każde pytanie miało znaleźć swoją odpowiedź. Dzięki temu unikną już nieporozumień i konfliktów, które trawiły ich od zbyt długiego czasu. Prychnęła cicho na jego słowa, rozbawiona jego tłumaczeniem. Miał rację i nic więcej nie można było dodać, chyba.
- Nazywasz swój własny twór nieromantycznym? – rzuciła ze śmiechem, który zabrzmiał dość nerwowo, kiedy dłonie chłopaka dalej wędrowały po jej nodze.
Patrzyła na niego, kiedy i on spoglądał na nią, gdy sunął wzrokiem po jej sylwetce. Rumieniec, który zdobił jej policzki, powodowany był już czymś całkiem innym, niż lot w postaci sroki. Miał tego świadomość? Nie wiedziała, ale nie była gotowa o to pytać. Kiedy wsunął dłoń dalej, pod materiał spódnicy, uniosła się bardziej, podpierając z tyłu rękoma. Wzięła drżący oddech przez rozchylone lekko usta, czując, jak zadrżała jej broda.
- Niepodobne? – uniosła lekko brew, zaskoczona jego słowami.- Niepodobna do mnie, była cisza i brak pewności siebie.- nie mogła się z nim zgodzić, nie w tej kwestii.- Zapomniałeś już, jak wyglądały te lepsze dni? Zawsze mówiłam, dużo i o wszystkim.- uśmiechnęła się lekko. Nie wierzyła, że mógł o tym zapomnieć. Kiedyś opowiadała mu o rzeczach ważnych i błahych, codzienności i historiach zasłyszanych. Cisza była dla niej nienaturalna, obca, aż do czasu, kiedy to nią zaczęła bronić się przed światem. Ciszą i dystansem. Przymknęła na moment oczy, gdy męska dłoń poszła dalej, muskając wrażliwą skórę wysoko na udzie. Jak niewiele musiał zrobić, by dotarła do tego momentu, chociaż czuła i miała nadzieję, że to nie koniec.
- O twoich koszmarach...- zaczęła i umilkła na moment, gdy zmuszony był odwrócić się do niej.- Myślę, że wszystkie zakładają, konieczność bycia ze mną. Znoszenia dłużej, niż to konieczne...niż te kilkanaście minut, niezobowiązującej rozmowy, którą wypada poprowadzić.- podjęła, mówiąc cokolwiek, nawet jeśli miało to być dalekie od prawdy. Nie zamierzała tego oceniać.- Zwłaszcza tutaj, gdy deszcz może odciąć ci drogę ucieczki, drogę do wolności. Brzmi fatalnie, prawda? - skrzyżowała z nim spojrzenie, posyłając mu lekki uśmiech. Słodki, ładny i jednocześnie figlarny.- Powoli...- szepnęła, bardziej, jak prośbę, niż odpowiedź na jego pytanie.
- Serio.- potwierdziła mu, chwilę przed tym, jak wbiła palce w żebra. Śmiała się razem z nim, chyba dodatkowo rozbawiona poważnym tonem, który próbował przywołać, mimo śmiechu.
- Nie spadniesz, nie panikuj.- zapewniła go i zamknęła palce na jego dłoni, by przytrzymać go w miejscu.- Nie pozwolę ci spaść.- przestała z nim pogrywać, bo faktycznie wystarczyła chwila nieuwagi, aby przestało być zabawnie.
Zmrużyła lekko oczy, gdy zaczął i nie skończył zdania, ostrzegawczo puściła jego dłoń i przeniosła w okolicę żeber.- No dokończ, kochanie.- zachęciła go z uśmieszkiem, ale nie zrobiła nic więcej.
Nie zaprzątała sobie głowy tym, czy zrozumiał o co naprawdę jej chodziło. Chyba liczyło się tylko to, że wysłuchał, a ona miała sposobność, by powiedzieć to na głos, przyznać nawet sama przed sobą. To już było coś i zmieniało pewne rzeczy, gdy rozumiała siebie.
Kiedy przypomniał jej o sukience, którą uszyła Maria, zastanowiła się wyraźnie.
- Jest chyba trochę za ciężka i sama nie wiem.- przesunęła palcami po brodzie.- Może masz rację, ona ślicznie błyszczy. Może być idealna.- rzuciła, gdy tylko się namyśliła. Uśmiechnęła się szeroko, gdy wydawał się oburzony jej słowami.- Młodych mężczyzn i chłopców, a kogo innego? Ty i Marcel zaraz poleziecie za jakimiś panienkami, a ja nie zamierzam podpierać ścian i czekać, gdy sobie o mnie przypomnicie. Tyle walecznych serc jest do omotania.- westchnęła z pozornym rozmarzeniem, unosząc wzrok ku niemu. Spojrzała na niego po chwili i puściła oczko do niego. Czy byłaby tak perfidna, by flirtować z innymi na jego oczach? Dziś wiedziała, że tak. Brakowało jej tego; męskiej uwagi i szczebiotania słodkimi słówkami.
Przechyliła głowę, kiedy stwierdził, że nawet w worku wyglądałaby ładnie.
- Mówisz? To by było ciekawe, ale chyba byłby za krótki.- zastanowiła się na głos, przygryzając delikatnie dolną wargę.- Myślisz, że sięgnąłby za pośladki? Albo, chociaż połowy ud? – spytała, jakby bardzo potrzebowała jego opinii.- Ciekawe... ciężko byłoby się pochylić w czymś tak krótkim.- mówiła dalej, bo igranie z jego wyobraźnią, było dobrą zabawą, zwłaszcza kiedy sam zaczynał.
Uśmiechnęła się tylko do niego, kiedy oburzył się na swą delikatność. Nie był, zdecydowanie nie był, ale łatwo było mu to zarzucić i wywołać reakcję. Fizycznie potrafił znieść wiele, nigdy w to nie wątpiła.- Czasami bywasz.- szepnęła, by podrażnić jeszcze troszkę, czułą strunę.
Widziała, jak zawahał się przy zmianie pozycji, kiedy podjęła temat Ravena. Była ciekawa, co działo się w jego myślach, co go zatrzymało i sprawiło, że posłał krukowi tak niechętne spojrzenie.- O czym myślisz? – spytała, poddając się ciekawości.
Przekładając nogę przez jego uda, nie miała jeszcze pojęcia, że tym gestem to siebie pakuje w pułapkę, a nie jego. Obserwowała go, kiedy zabrał ręce, dając jej miejsce na swoich udach. Zrobił to tak naturalnie i znajomo, że poczuła, jak coś ściska ją we wnętrznościach.
- Czemu miałabym ich nie nosić? Są prezentem od ciebie... może symbolem, którego romowie nie uznają, ale są dla mnie ważne.- głos miała spokojny, próbując ukryć napięcie, które dopiero się budowało.- Dla ciebie nie? – spytała prawie szeptem. Posłała mu delikatny uśmiech, kiedy ich spojrzenia się spotkały, a później jego pomknęło ku biżuterii.
Przeniosła wzrok na jego dłonie, które spoczęły na jej łydce, lekko dotykając skóry. Mimowolnie oblizała usta, gdy powoli dotyk przesunął się do kolana. Słyszała, że mówił, ale przez chwilę uwagę pochłaniało to, co robiły dłonie. Lubiła jego dotyk, nawet niewinny, potrafił zrobić wiele z nią.
- Nie chcę, by były jeszcze takie pytania. Każde zasługuje na odpowiedź.- zerknęła na jego twarz, bo rozmowa toczyła się dalej. Tak było chyba lepiej, gdy każde pytanie miało znaleźć swoją odpowiedź. Dzięki temu unikną już nieporozumień i konfliktów, które trawiły ich od zbyt długiego czasu. Prychnęła cicho na jego słowa, rozbawiona jego tłumaczeniem. Miał rację i nic więcej nie można było dodać, chyba.
- Nazywasz swój własny twór nieromantycznym? – rzuciła ze śmiechem, który zabrzmiał dość nerwowo, kiedy dłonie chłopaka dalej wędrowały po jej nodze.
Patrzyła na niego, kiedy i on spoglądał na nią, gdy sunął wzrokiem po jej sylwetce. Rumieniec, który zdobił jej policzki, powodowany był już czymś całkiem innym, niż lot w postaci sroki. Miał tego świadomość? Nie wiedziała, ale nie była gotowa o to pytać. Kiedy wsunął dłoń dalej, pod materiał spódnicy, uniosła się bardziej, podpierając z tyłu rękoma. Wzięła drżący oddech przez rozchylone lekko usta, czując, jak zadrżała jej broda.
- Niepodobne? – uniosła lekko brew, zaskoczona jego słowami.- Niepodobna do mnie, była cisza i brak pewności siebie.- nie mogła się z nim zgodzić, nie w tej kwestii.- Zapomniałeś już, jak wyglądały te lepsze dni? Zawsze mówiłam, dużo i o wszystkim.- uśmiechnęła się lekko. Nie wierzyła, że mógł o tym zapomnieć. Kiedyś opowiadała mu o rzeczach ważnych i błahych, codzienności i historiach zasłyszanych. Cisza była dla niej nienaturalna, obca, aż do czasu, kiedy to nią zaczęła bronić się przed światem. Ciszą i dystansem. Przymknęła na moment oczy, gdy męska dłoń poszła dalej, muskając wrażliwą skórę wysoko na udzie. Jak niewiele musiał zrobić, by dotarła do tego momentu, chociaż czuła i miała nadzieję, że to nie koniec.
- O twoich koszmarach...- zaczęła i umilkła na moment, gdy zmuszony był odwrócić się do niej.- Myślę, że wszystkie zakładają, konieczność bycia ze mną. Znoszenia dłużej, niż to konieczne...niż te kilkanaście minut, niezobowiązującej rozmowy, którą wypada poprowadzić.- podjęła, mówiąc cokolwiek, nawet jeśli miało to być dalekie od prawdy. Nie zamierzała tego oceniać.- Zwłaszcza tutaj, gdy deszcz może odciąć ci drogę ucieczki, drogę do wolności. Brzmi fatalnie, prawda? - skrzyżowała z nim spojrzenie, posyłając mu lekki uśmiech. Słodki, ładny i jednocześnie figlarny.- Powoli...- szepnęła, bardziej, jak prośbę, niż odpowiedź na jego pytanie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
— Sama do tego doprowadzisz — upomniał ją; nie panikował, ostrzegał. Uśmiech błąkał się po jego twarzy jeszcze przez chwilę, nie przyjął i nie zamierzał przyjąć kary pokornie, tak jak nie zamierzał jej już prowokować, widząc, że była absolutnie dziś zdolna do wszystkiego. Uniósł dłonie w geście kapitulacji, poddał się. Trudno było to zrobić nie ruszając się z miejsca, nie próbując faktycznie uciec, a nawet osunąć się, gdy siedziała tak blisko. Pokręcił głową przecząco, jasno i wyraźnie informując ją, że nie dokończy, nie będzie się narażał. Kąciki ust mu drgnęły, nie podjął jednak wyzwania — może dlatego, że czasem w pewnych sytuacjach odpuścić wypadało, koleżankom z drużyny dać fory podczas zawodów na miotle, przypadkiem przewrócić się podczas gonitwy na korytarzu, czy udać głupka, nawet gdy zna się odpowiedź na najprostsze pytanie, byle tylko pozwolić jej zabłysnąć. Musiał dać jej wygrać, wycofać się potulnie, wiedział o tym dobrze. Nie było mu szkoda, nie czuł też zawodu. Ta myśl wydawała się całkiem normalna. — Wygrałaś — potwierdził, jeśli gesty to za mało. Popatrzył na nią, dostrzegając zachodzące w niej zmiany na przełomie ostatnich dni, tygodni.
— Co to znaczy, że sukienka jest... za ciężka? — spytał, szczerze nie rozumiejąc problemu. Chodziło o wagę? — Po co szyje się sukienki, które są zbyt ciężkie by je nosić? — spytał wyraźnie nie rozumiejąc sensu zakładania na siebie czegoś, co miało wyłącznie wyglądać. — Młodych, och — westchnął i zmarszczył brwi. — Przerzucasz się na dziesięciolatków? To dlatego, że jesteś mamą teraz? — ciągnął, prowokując i zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi i dramatu słów, które mogły się za tym kryć. Próbował odciągnąć jej i własne myśli od ganiania za panienkami. Nie była to sfera żartów, w której czułby się dziś dobrze, nie z nią. Jego myśli były w ostatnich miesiącach rozbiegane równie mocno i chaotycznie, co uczucia. Nawet gdyby spróbował zabrzmieć zabawnie i lekko, mogłoby to nie wyjść tak naturalnie jakby chciał, więc nawet nie próbował jej przekonywać, że miała rację — a także, że byłoby zupełnie inaczej. Bieganie za innymi dziewczętami w jej obecności nawet teraz wydało mu się abstrakcją, kompletnym brakiem szacunku; bieganie za innymi panienkami wydało mu się oburzające — czy mogłaby naprawdę tak o nim myśleć? Mogła, miała przecież podstawy i zbyt dobrze o tym wiedział. — Nie bierzesz jeńców, co? — zadrwił z tych walecznych serc, o których mówiła i uśmiechnął się pod nosem. Łatwo dał się powieść jej wizjom na temat worka, w który mogłaby się ubrać. Skrzyżował z nią spojrzenie i zadumał się na chwilę, pozwalając jej roztaczać dość wyraźną wizję sieci w jego myślach. — Byłby zdecydowanie wystarczający — przyznał szczerze. — A do czego chciałabyś się pochylać w tym worku? Ach, do tego dziesięciolatka w tańcu. To rzeczywiście mogłoby być niezręczne. Chwila, gdzie właściwie musiałby cię objąć? — Nie zastanawiał się nad tym na poważnie, nie wierzył, by takich chłopców miała na myśli, ale jego chłopcem nazywano tylko pogardliwie, nie użyłaby tego określenia gdyby miała na myśli jego rówieśników.
— Ach tak? — Bywał delikatny? Zmierzył ją wzrokiem uważnie, wahając się przez chwilę, czy powinien pociągnąć ten temat; tą kwestię, by spytać, kiedy, ale odepchnął od siebie tę myśl; chyba nie chciał dziś wiedzieć. Pokręcił zaraz głową. — O tym, czy twój kruk smakowałby równie dobrze w rosole, co kurczak — podzielił się z nią cicho myślą, szeptem, jakby obawiał się, że Raven go usłyszy. A potem zastanowił się nad jej pytaniem. Czemu miałaby ich nie nosić?
— Bo ich nie nosiłaś — zauważył; tylko dlatego pytał. Nie zwracał ostatnio na to uwagi, nie pamiętał, czy je miała podczas festiwalu, czy miała je na sobie kiedy wrócili do Doliny. Nie mógł zweryfikować jej słów, ale też nie zależało mu na tym, by przyłapać ją na kłamstwie. — Pytałem z ciekawości. — Popatrzył na jej kostkę w zadumie. Czy były dla niego symbolem? Wiedział, że były nim bardziej dla niej, podarował jej je; oni sami tworzyli symbole dla różnych rzeczy, które były istotne. Nie chciał być niewolnikiem myśli, że kiedy je zdejmowała było źle; kiedy miała je na sobie powinno być wszystko w porządku. Były ozdobą, takim prezentem dla niej na jaki go było wtedy stać. Żadną oznaką zniewolenia, żadnym wyrazem przywłaszczenia. Chciał jej coś cennego dać, zasłużyła na to, by błyszczeć. Gładził jej skórę chwilę, badając fakturę pod palcami, jej temperaturę, dopiero po chwili bawiąc się z nią bardziej rozmyślnie; był mądrzejszy, bogatszy w doświadczenia; pewniejszy siebie niż przed paroma miesiącami. Ale w ostatnim czasie zaszło w nim znacznie więcej zmian. Popatrzył na nią, przechylając głowę w bok, kiedy palce przesuwały się wzdłuż obrzeży jej bielizny.
— Mocarz jest romantyczny tylko dla mnie i dla Marcela — sprecyzował zaraz cicho i spokojnie, z opanowaniem przyjmując jej nieco nerwowy śmiech. — Nie ruszaj się, bo spadnę — dodał melodramatycznie, kąciki ust mu drgały. Wierciła się przy nim, jej biodra wychodziły mu na spotkanie, a on zamierzał śmiało z tego skorzystać, przedzierając się przez zbędne bariery ostrożnie i bez zbędnego pośpiechu. W bliźniaczym geście zadarł brodę wyżej, nie odejmując od niej wzroku; chłodny wiatr otulił go od tyłu, ale nie ruszał się z miejsca. — Tak. Zapomniałem już — powtórzył jej słowa, przytakując cicho. Właściwie odkąd się zeszli ponownie towarzyszyło im milczenie, tajemnice, wysokie mury. Mięło tyle czasu, mówił jej przecież — nie znał jej już wcale, dziewczynę, z którą się ożenił zostawiła daleko za sobą, w zgliszczach spalonych wozów. — Musisz mi przypomnieć. Albo sobie najpierw — odparł zaraz, wciąż patrząc jej w oczy; czując jak dewastuje sobą bariery intymności, jak taranuje własne postanowienia i warunki, jak roznieca żar i gorąc; czuł to doskonale. Obserwował ją, jak przymykała oczy, delektując się chwilą, czułością, jaką ją obdarzał. Przyglądał jej się uważnie; palce drugiej dłoni zacisnął nad jej kolanem, wsparł na nim częściowo własny ciężar. — Mówisz o moich koszmarach, czy swoich? — spytał, unosząc lekko brwi. — Brzmią raczej smutno, niż strasznie— wymamrotał z żalem; lekkie rozgoryczenie odmalowało się w jego oczach. — To wszystko? Ty w głównej roli najczarniejszego z charakterów? Brakuje mi w tym elementu grozy, nieszczęśliwego wątku, wewnętrznego konfliktu, pomyśl jeszcze. Jesteś mało straszna sama z siebie.— Pochylił się bardziej, by dać sobie więcej swobody i wygody. — Powoli... — Powtórzył po niej, stosując się do jej prośby niemalże natychmiast. Miał miękki nadgarstek, lewa dłoń zawsze pewnie i stabilnie trzymała szyjkę skrzypiec, gdy palce przemykały po strunach. Uśmiechnął się ostrożnie, czekał aż na niego spojrzy. — Narazie idzie ci dość marnie, nieszczególnie kusi mnie zsuwanie się z dachu z twojego powodu.
— Co to znaczy, że sukienka jest... za ciężka? — spytał, szczerze nie rozumiejąc problemu. Chodziło o wagę? — Po co szyje się sukienki, które są zbyt ciężkie by je nosić? — spytał wyraźnie nie rozumiejąc sensu zakładania na siebie czegoś, co miało wyłącznie wyglądać. — Młodych, och — westchnął i zmarszczył brwi. — Przerzucasz się na dziesięciolatków? To dlatego, że jesteś mamą teraz? — ciągnął, prowokując i zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi i dramatu słów, które mogły się za tym kryć. Próbował odciągnąć jej i własne myśli od ganiania za panienkami. Nie była to sfera żartów, w której czułby się dziś dobrze, nie z nią. Jego myśli były w ostatnich miesiącach rozbiegane równie mocno i chaotycznie, co uczucia. Nawet gdyby spróbował zabrzmieć zabawnie i lekko, mogłoby to nie wyjść tak naturalnie jakby chciał, więc nawet nie próbował jej przekonywać, że miała rację — a także, że byłoby zupełnie inaczej. Bieganie za innymi dziewczętami w jej obecności nawet teraz wydało mu się abstrakcją, kompletnym brakiem szacunku; bieganie za innymi panienkami wydało mu się oburzające — czy mogłaby naprawdę tak o nim myśleć? Mogła, miała przecież podstawy i zbyt dobrze o tym wiedział. — Nie bierzesz jeńców, co? — zadrwił z tych walecznych serc, o których mówiła i uśmiechnął się pod nosem. Łatwo dał się powieść jej wizjom na temat worka, w który mogłaby się ubrać. Skrzyżował z nią spojrzenie i zadumał się na chwilę, pozwalając jej roztaczać dość wyraźną wizję sieci w jego myślach. — Byłby zdecydowanie wystarczający — przyznał szczerze. — A do czego chciałabyś się pochylać w tym worku? Ach, do tego dziesięciolatka w tańcu. To rzeczywiście mogłoby być niezręczne. Chwila, gdzie właściwie musiałby cię objąć? — Nie zastanawiał się nad tym na poważnie, nie wierzył, by takich chłopców miała na myśli, ale jego chłopcem nazywano tylko pogardliwie, nie użyłaby tego określenia gdyby miała na myśli jego rówieśników.
— Ach tak? — Bywał delikatny? Zmierzył ją wzrokiem uważnie, wahając się przez chwilę, czy powinien pociągnąć ten temat; tą kwestię, by spytać, kiedy, ale odepchnął od siebie tę myśl; chyba nie chciał dziś wiedzieć. Pokręcił zaraz głową. — O tym, czy twój kruk smakowałby równie dobrze w rosole, co kurczak — podzielił się z nią cicho myślą, szeptem, jakby obawiał się, że Raven go usłyszy. A potem zastanowił się nad jej pytaniem. Czemu miałaby ich nie nosić?
— Bo ich nie nosiłaś — zauważył; tylko dlatego pytał. Nie zwracał ostatnio na to uwagi, nie pamiętał, czy je miała podczas festiwalu, czy miała je na sobie kiedy wrócili do Doliny. Nie mógł zweryfikować jej słów, ale też nie zależało mu na tym, by przyłapać ją na kłamstwie. — Pytałem z ciekawości. — Popatrzył na jej kostkę w zadumie. Czy były dla niego symbolem? Wiedział, że były nim bardziej dla niej, podarował jej je; oni sami tworzyli symbole dla różnych rzeczy, które były istotne. Nie chciał być niewolnikiem myśli, że kiedy je zdejmowała było źle; kiedy miała je na sobie powinno być wszystko w porządku. Były ozdobą, takim prezentem dla niej na jaki go było wtedy stać. Żadną oznaką zniewolenia, żadnym wyrazem przywłaszczenia. Chciał jej coś cennego dać, zasłużyła na to, by błyszczeć. Gładził jej skórę chwilę, badając fakturę pod palcami, jej temperaturę, dopiero po chwili bawiąc się z nią bardziej rozmyślnie; był mądrzejszy, bogatszy w doświadczenia; pewniejszy siebie niż przed paroma miesiącami. Ale w ostatnim czasie zaszło w nim znacznie więcej zmian. Popatrzył na nią, przechylając głowę w bok, kiedy palce przesuwały się wzdłuż obrzeży jej bielizny.
— Mocarz jest romantyczny tylko dla mnie i dla Marcela — sprecyzował zaraz cicho i spokojnie, z opanowaniem przyjmując jej nieco nerwowy śmiech. — Nie ruszaj się, bo spadnę — dodał melodramatycznie, kąciki ust mu drgały. Wierciła się przy nim, jej biodra wychodziły mu na spotkanie, a on zamierzał śmiało z tego skorzystać, przedzierając się przez zbędne bariery ostrożnie i bez zbędnego pośpiechu. W bliźniaczym geście zadarł brodę wyżej, nie odejmując od niej wzroku; chłodny wiatr otulił go od tyłu, ale nie ruszał się z miejsca. — Tak. Zapomniałem już — powtórzył jej słowa, przytakując cicho. Właściwie odkąd się zeszli ponownie towarzyszyło im milczenie, tajemnice, wysokie mury. Mięło tyle czasu, mówił jej przecież — nie znał jej już wcale, dziewczynę, z którą się ożenił zostawiła daleko za sobą, w zgliszczach spalonych wozów. — Musisz mi przypomnieć. Albo sobie najpierw — odparł zaraz, wciąż patrząc jej w oczy; czując jak dewastuje sobą bariery intymności, jak taranuje własne postanowienia i warunki, jak roznieca żar i gorąc; czuł to doskonale. Obserwował ją, jak przymykała oczy, delektując się chwilą, czułością, jaką ją obdarzał. Przyglądał jej się uważnie; palce drugiej dłoni zacisnął nad jej kolanem, wsparł na nim częściowo własny ciężar. — Mówisz o moich koszmarach, czy swoich? — spytał, unosząc lekko brwi. — Brzmią raczej smutno, niż strasznie— wymamrotał z żalem; lekkie rozgoryczenie odmalowało się w jego oczach. — To wszystko? Ty w głównej roli najczarniejszego z charakterów? Brakuje mi w tym elementu grozy, nieszczęśliwego wątku, wewnętrznego konfliktu, pomyśl jeszcze. Jesteś mało straszna sama z siebie.— Pochylił się bardziej, by dać sobie więcej swobody i wygody. — Powoli... — Powtórzył po niej, stosując się do jej prośby niemalże natychmiast. Miał miękki nadgarstek, lewa dłoń zawsze pewnie i stabilnie trzymała szyjkę skrzypiec, gdy palce przemykały po strunach. Uśmiechnął się ostrożnie, czekał aż na niego spojrzy. — Narazie idzie ci dość marnie, nieszczególnie kusi mnie zsuwanie się z dachu z twojego powodu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Dach
Szybka odpowiedź