Jimmy Doe
AutorWiadomość
Urodziłem się w Birmingham, UK
Moi rodzice...
to niezła historia. Moja mama była Romką, czarownicą, która w bardzo wczesnej młodości porzuciła cygańskie życie dla Anglika z Birmingham. Była piękną kobietą, za którą mężczyźni oglądali się na ulicach snując nieprzyzwoite fantazje. Jej uroda i wdzięki, które oczarowały mojego ojca szybko przestały być dla niego powodem do dumy, stając się po ślubie powodem do wstydu, bo oto mugolski weteran wojenny dał się uwieść cygance, zwykłej dziwce i naciągaczce, złodziejce i wichrzycielce. Ponoć się kochali, ale mimo czwórki dowodów miłości, które sprowadzili na świat przepełnieni byli bólem, nienawiścią i zawodem.
Lubiłem się bawić... z bratem, za którym snułem się jak cień, gdziekolwiek nie poszedł, potem z siostrą, która raczkowała za mną aż do progu małego mieszkania. Kiedy wylądowaliśmy w taborze otoczyły nas kolorowe i radosne dzieci, z którymi ganialiśmy po polach, wspinaliśmy się na drzewa i toczyliśmy bitwy na kasztany. Przez wzgląd na częste podróże poznawaliśmy dzieci ze wsi i miasteczek, które były ciekawe nas równie mocno co my ich. Nasze przyjaźnie były zawsze krótkie, zawsze nietrwałe i ulotne. Kończyły się w chwili, gdy ich rodzice dowiadywali się o naszych harcach. Widywałem dzieci z domów dziecka, które żyły za wysokimi ogrodzeniami jak więźniowie, i które pragnęły mojego towarzystwa bardziej niż inni. Mieliśmy niekończące się pomysły, a wyobraźnia nie znała granic. Jednego dnia byliśmy marynarzami na bujanym przez sztorm okręcie, innego dnia podróżnikami i poszukiwaczami skarbów. Kamienie, liście, orzechy i patyki służyły nam za najlepsze zabawki.
Wychowałem się wśród... mugoli, przed którymi moja matka sumiennie ukrywała swoje zdolności przynajmniej do czasu, gdy nasza własna magia nie była na tyle wyraźna i gwałtowna w swoich przejawach, że nie sposób to było zrzucić na jego pijaństwo. Wychowywałem się też w cygańskim taborze, pośród romów mugoli i czarodziejów. Ci pierwsi zawali sobie sprawę z istnienia magii, traktując ją z najwyższym szacunkiem i uznaniem, nigdy zazdrością, ci drudzy nie obnosili się z nią tak otwarcie jak można by przypuszczać, uznając ją za szereg zdolności i umiejętności, którymi obdarzył ich los. Potem wychowywała mnie szkoła pełna czarodziejów, tych uznających się za wybrańców i tych, którzy uznawani byli za niegodnych doświadczania czegoś tak niezwykłego. A ja nigdy nie byłem ani wśród tych pierwszych ani drugich, bo większość konsekwentnie uważała mnie za gorszego nawet od tych najgorszych.
Uchodziłem za... łobuza. Niezależnie od tego, czy zadawałem pytania, bo nie rozumiałem zasad rządzących światem, czy niezbyt umiejętnie wykonywałem polecenia, w oczach innych byłem urwisem, dzieckiem niegrzecznym, nieposłuchanym, krnąbrnym i głupim. Kiedy byłem mały godziłem się z tym, przyznając wszystkim rację, starałem się spełniać oczekiwania innych i dostosowywać się do panujących zasad. Ciągnęło mnie jednak do świata, do poznawania nowości. Byłem ciekawski i zawsze spragniony tego, co czaiło się za ścianą lasu, za ogrodzeniem, za następnymi drzwiami. Z czasem więc uchodziłem za coraz bardziej nieposłuchanego i nieokiełznanego, a kiedy dorastałem zacząłem się buntować — przeciwko obelgom, nakładanym na mnie karom, ograniczeniom i głupim zasadom, nieświadomie stając się kimś, za kogo ludzie zawsze mnie mieli. Trudno mi było kontrolować emocje i poukładać sobie życiowe prawdy, więc reagowałem zanim pomyślałem, co powinienem był zrobić. Mówiono o mnie, że jestem impulsywny i niereformowalny, co akurat było świętą prawdą na mój temat.
Podczas przygotowywania mojej szkolnej wyprawki na Pokątnej w roku 1949 szczególnie pamiętam... ,że wszystko było dla mnie nowe i niesamowite. Na Pokątną dostałem się z babcią i moim bratem, a każdy przejaw magicznego świata, od czarodziejskich kociołków po piękne sowy roznoszące listy, aż przez latające miotły był dla mnie ogromnym przeżyciem, którego nie tylko się nie spodziewałem, ale na które nikt mnie nie przygotował. Największe wrażenie zrobiły na mnie czarodziejskie miotły, które stały się namacalnym dowodem na to, że człowiek mógł naprawdę latać, być ptakiem przez chwilę, poczuć się naprawdę wolny i niczym nieograniczony. Pamietam, że zaskoczył mnie tłok i ilość magicznych ludzi wokół — w pięknych, kolorowych szatach, szpiczastych tiarach, lekkich jak powiew wiatru opończach.
W mojej pierwszej podróży do magicznej szkoły... siedziałem z przyjaciółką i bratem, szybko pojmując nieprzychylne i niechętne spojrzenia, aż do naszego przedziału dotarł jasnowłosy chłopiec który powitał nas z radością i sympatią, podzielając moją euforię i słabe rozeznanie. Z natury nie byłem ani skrytym ani wycofanym dzieckiem, ale życie uczyło mnie, że było łatwiej się nie wychylać, a romska rodzina zadbała o to, bym pamiętał do kogo tak naprawdę należę. Jechałem do szkoły ze świadomością, że nie stanie się ona moim domem tylko miejscem pracy, w której musiałem zdobyć podstawowe umiejętności, by wrócić do siebie i tam skutecznie je wykorzystać. Miałem w sobie jednak naturalną dziecięcą ciekawość, targała mną fascynacja magią i światem, o którym mugolskie dzieci śniły każdej nocy. Czułem się jak wybraniec, jak ktoś szczególny. Jechałem do szkoły pełen naiwnej i ślepej wiary, że w końcu gdzieś będę pasował. Pomimo ostrzeżeń dziadków nie umiałem podchodzić do tego z rezerwą, pamiętałem jednak, że świat do którego jechałem był mi kompletnie obcy i też jak obcy przyglądałem się innym.
Kiedy byłem mały, marzyłem o... bączku... Miałem niewielkie potrzeby i jeszcze mniejsze rozeznanie o prawdziwym świecie, bo to, co mnie otaczało wydawało mi się normą. Marzyłem więc o zabawce. Prawdziwej, własnej zabawce.
Uczęszczałem do Hogwartu, byłem w Gryffindorze W latach 1949-1954. Po SUMach nie wróciłem do szkoły.
W szkole byłem uczniem
niezbyt pilnym, sumiennym i zdolnym. Zacząłem uczyć się pisać i czytać niedługo przed pójściem do szkoły, bo wcześniej dla nikogo nie wydawało się istotne to, że nie potrafię — umiałem liczyć to było ważne. Miałem duże zaległości, trudno było mi nadgonić rówieśników, którzy zaczynali opanowywać pierwsze zaklęcia i eliksiry, a ja wciąż nie potrafiłem biegle posługiwać się piórem i szybko czytać. Wszystko z początku sprawiało mi problem, nauka sama w sobie była trudna, a ja nie miałem nigdy cierpliwości do zajmowania się czymś dłużej niż przez godzinę.
W szkole najbardziej interesowało mnie wszystko na raz. Trudno mi było skupić si na jednej konkretnej rzeczy i jednej dziedzinie — fascynowało mnie sampojawiające się jedzenie w wielkiej sali, sztuczki iluzjonerskie, którymi wydała mi się z początku transmutacja, ilość i różnorodność uczniów, zakamarków, dróg. Niezbyt przepadałem za nauką, więc większość czasu spędzałem na wygłupach z przyjaciółmi, których nie miałem zbyt wielu.
Mój ulubiony przedmiot w szkole to... lekcja latania, która pokazała mi prawdziwą wolność i zaszczepiła we mnie miłość do latania na miotle, potem opieka nad magicznymi stworzeniami, bo zwierzęta i jak się w szkole dowiedziałem także istoty i stworzenia wydawały mi się drogie i bliskie, a na końcu choć nie miłością lecz sympatią zapałałem do transmutacji, która wydawała mi się intrygująca, zabawna, nieprzewidywalna, a przede wszystkim użyteczna.
Najmniej lubiany przeze mnie przedmiot w szkole to... historia magii, która wydawała mi się potwornie nudna (na co komu wiedza o przeszłości????) i starożytne runy, z których nie rozumiałem niemalże niczego (jakieś kreski w jedną i drugą stronę). Mimo wielu prób i najszczerszych chęci nie szło mi także z eliksirami, ale ponoć przy nich należało być skrupulatnym i dokładnym. Nie wiem, co mogło iść nie tak.
W szkole trzymałem się z... wąskim gronem przyjaciół. Nie miałem ich wielu, bo pomimo pozornej życzliwości i uprzejmości wielu uczniów w szkole raczej czułem, że unikano mojego towarzystwa, a ja przypomniałem sobie nauki zaszczepione we mnie przez babcię i jej niechęć do obcych. Trzymałem się więc z moim najlepszym przyjacielem, romską przyjaciółką i kilkoma innymi osobami, starszymi od siebie, które obdarzyłem zaufaniem. Szkolna socjeta szydziła ze mnie, a ja sukcesywnie wznosiłem swoje mury przed wszystkimi, aż w końcu stałem się niedostępny i nieprzychylny.
W szkole byłem odbierany jako... głupi, bo przecież nie byłem biegłym uczniem, źle czytałem, słabo pisałem; arogancki, bo łatwo odpowiadałem na cudze zaczepki, a im byłem starszy i im więcej testosteronu we mnie buzowało tym łatwiej wdawałem się w awantury; agresywny, bo nie umiałem inaczej rozwiązywać problemów niż pięścią. Mało o mnie wiedzieli ludzie, odbierali mnie przez pryzmat pozorów i własnych standardów. Byłem więc niedouczony, biedny, żałosny. Dla wielu ślizgonów byłem łatwym celem, a ponieważ żywo reagowałem na ich zaczepki nie nudziło im się uprzykrzanie mi życia. Rzadko stawałem w obronie słabszych, bo w mojej nigdy nikt nie stawał poza przyjaciółmi, więc pozostali odbierali mnie jako nieprzystępnego, zamkniętego i niezbyt empatycznego, ale często wynikiem tego, że odwracałem wzrok od cudzego cierpienia był strach i obawa, że sam znów znajdę się na linii ognia.
W szkole nie lubił mnie ktoś, kto... czuł się lepszy od innych, a takich przecież było wielu. Nawet ci przychylni, sympatyczni i dobrzy, stawający w obronie słabszych traktowali mnie jak osobna kategorię, często nie wiedząc, czy zasługiwałem na litość, szacunek zwyczajnego człowieka, czy raczej obojętność. Mało kto mnie lubił, ale też mało komu dawałem szansę się polubić i poznać. Im byłem starszy tym bardziej nie ufałem innym i tym sceptyczniej podchodziłem do towarzystwa, które zupełnie mnie nie rozumiało.
Wykorzystywałem w szkole swoje mocne strony, żeby... płatać figle. Zawsze wychodziły mi sztuczki i zabawa, lubiłem więc zabawiać swoich przyjaciół, opowiadać nie zawsze śmieszne żarty, wygłupiać się i czynić doskonałe kawały. Cwaniactwo miałem też we krwi, więc bez ogródek i wyrzutów sumienia kantowałem innych uczniów by zdobyć dla siebie lub przyjaciół cenne fanty, niezależnie czy było to piwo kremowe, czy wypracowania o wilkołakach, których nie chciało nam się pisać. Miałem żyłkę do negocjacji, jakiś urok osobisty, który sprawiał, że potrafiłbym przehandlować własną siostrę na skrzynie pełne złota nim ktoś dobrze się zastanowił nad tym, że przecież nie była mu potrzebna. Ustawiałem się więc z uczniami i dobijałem targu — załatwię ci babeczki nocą, ale nic za darmo. Tak przetrwałem w szkole pięć lat.
Kiedy pomyślę, czy kiedyś odrabiałem szlaban... to zastanawiam się, czy był tydzień, w którym miałem od niego naprawdę wolne. Mam wrażenie, że cały mój czas spędzony w szkole biegł od szlabanu do szlabanu. Wdawałem się w liczne bójki, awantury, pyskówki nawet z profesorami. Traciłem cenne punkty, które ludzie z mojego domu ciężko zbierali, ale nim zastanowiłem się nad sobą było już za późno. Wymykałem się po dozwolonej godzinie często przypadkiem natrafiając na prefektów, którzy nie kryli braku sympatii wobec mnie. Kiedy lądowałem na szlabanie sam, to były najgorsze godziny w życiu; nie mogłem doliczyć się końca, ale nie były złe, kiedy miałem towarzystwo, a zwykle towarzystwo zachęcało do kolejnych figli i głupot, prowadzących do wydłużających się szlabanów.
Kiedy pomyślę, czy kiedyś wysłano mi wyjca... to chyba nie umiałbym sobie żadnego przypomnieć. Zawsze śmiałem się z innych, którzy je dostawali, ale moja rodzina nie przykładała wielkiej uwagi do tego, czy dostawałem naganę i czy przynosiłem im wstyd. Nieszczególnie dbali o opinię wśród kadry nauczycielskiej i rodziców innych dzieci, a im mniej mieli ze mną kontaktu tym większy pewnie mieli spokój. Nie dostawałem chyba wyjców. Nie dostawałem w ogóle zbyt wielu listów.
Kiedy pomyślę, czy zdarzało mi się wędrować nocą po szkolnej kuchni... to przypominam sobie pierwsze spotkanie ze skrzatem i moje zdumienie wynikające z kompletnej nieświadomości ich istnienia. Jedzenie na stołach nie przygotowywało się samo, ktoś za nie odpowiadał, a ja byłem łakomczuchem — pomimo niskiej wagi i niewielkiej postury pochłaniałem olbrzymie ilości jedzenia, które przelatywało przeze mnie jak przez dziurawe wiadro. Często wymykałem się nocą do kuchni i często byłem na tym przyłapany. Nie uczyłem się na błędach. Ilość słodyczy i pyszności była absurdalnie wysoka, nie mogłem znieść myśli, że takie przyjemności czekają aż do rana, ja czekać nie potrafiłem — od razu gdy pomyślałem o tym, musiałem je zjeść. Wymykałem się do kuchni, ale nigdy sam. Zawsze z przyjaciółmi.
Kiedy pomyślę, czy zdarzało mi się wędrować po zamkniętych skrzydłach szkolnej biblioteki... to oczywiście muszę powiedzieć, że nie, bo kogo interesowała szkoła biblioteka? Omijałem ją szerokim łukiem w dzień, po co miałbym zaglądać do niej nocą, jeśli wokół było tyle ciekawszych miejsc niż zakurzona książkarnia?
Kiedy pomyślę, czy zdarzało mi się wymykać poza szkolny teren... to pamiętam, że tak i wcale nie rzadko. Z przyjaciółmi wymykaliśmy się, dobrze wiedząc, że nie było nam wolno, ale dla żadnego z nas nigdy nie stanowiło to wystarczającej przeszkody. Kiedy profesorowie pytali "czemu" najczęściej odpowiadałem "czemu nie", bo tak naprawdę te wyprawy nie miały większego celu i szczególnego sensu. "Bo takie są zasady" nie przemawiało do mnie, nie bałem się o siebie i swoje bezpieczeństwo i nie umiałem uwierzyć, że ktokolwiek z nauczycieli mógłby obawiać się, że nie wrócę. Zakładałem, że mieliby jeden problem z głowy. Ciągnęło mnie do przygody, do świata, do zwiedzania i poznawania. Takiej naturze nie sposób przeszkodzić.
Współlokatorzy z dormitorium pamiętają... że spałem jak zabity. Mogliby mnie wynieść razem z łóżkiem, a ja obudziłbym się po czasie nie rozumiejąc co się stało. Nie sypiałem nigdy zbyt czujnie, byłem łatwym celem dowcipów kolegów, ale nigdy się nie oburzałem za nie, czuli więc moje ciche przyzwolenie. Myślę, że mogli pamiętać tez bałagan wokół moich rzeczy — rozbierałem się tam, gdzie w danej chwili stałem, a potem spędzałem godziny na szukaniu zagubionych rzeczy, nie miałem ich zbyt wiele. Mimo to, nie potrafiłem traktować ich z szacunkiem. Nie wynikało to z mojej arogancji, po prostu niezbyt dobrze szło mi myślenie o konsekwencjach, nawet jeśli to zagubienie skarpetki.
Zająłem sięszukaniem. Najpierw rodziny i bliskich, a potem sensu w życiu i celu. Dalej szukam. Codziennie czegoś nowego.
Podczas moich codziennych obowiązków spotykam...
ludzi wszelakiej maści i krwi, biednych i bogatych, pięknych i brzydkich. Nie mając pracy, nie mam stałych obowiązków — jedynie te wyznaczone przez moja rodzinę. Siostrę, żonę i córkę.
Odpoczywam... wszędzie, byle w gronie przyjaciół. Samotność rodzi we mnie niepewność i smutek, wywołuje przygnębienie i sprowadza galopujące pozbawione sensu myśli. Potrafię słuchać ciszy, ale tylko gdy nie jestem sam — odpoczywam więc wśród najbliższych, najlepiej na łonie przyrody, słychając szumu drzew i śpiewu ptaków.
Obracam się w towarzystwie... przyjaciół, z którymi połączyły mnie przeżycia, doświadczenia, smutki i radości — wspólne odczuwanie, ale też spotykam na swojej drodze ludzi bardzo różnych i czasem pozostaje wśród nich w określonym celu, w zależności od korzyści. Zawieram krótkie i płytkie znajomości licząc na jakieś zyski, a jednocześnie staram się pielęgnować i dbać o ścisłe grono ludzi, na których mi zależy.
Jeśli chodzi o moje poglądy... to kiedyś były bardzo określone — nie chciałem się w nic mieszać. Wojna nie była moją wojną, czułem się tylko przypadkową ofiara konfliktów, które mnie nie dotyczyły. Wychowano mnie w niechęci do obcych i nienawiści do tych, którzy nie darzą mnie szacunkiem jako drugiego człowieka. Pogardliwie podchodziłem do spraw ponad mną i polityki, wierząc, że jestem tylko nic nieznacząca mrówką w całym tym gnijącym spichlerzu. Niczego nie chciałem poza przeżyciem i przetrwaniem, nie obchodziły mnie cudze problemy do czasu, gdy mój najlepszy przyjaciel uświadomił mi, że te problemy były tak samo jego jak i moje, a bez mojego udziału obcy ludzie wojny za mnie nie wygrają. Uwierzyłem mu. Zrobiłem się gotowy do działania na rzecz rebelii i gotowy do wezwania jeśli okażę się komuś potrzebny. Nie jestem ani żołnierzem ani bohaterem, ale zrozumiałem, że moja bierność niczego nie zmieni, a nie chcę żyć zakuty w kajdany. Choć brak mi odwagi do podjęcia samodzielnych działań, przyjaciele mogą na mnie polegać w każdej chwili i jestem gotów poświęcić życie za nich i za sprawy, w które wierzą i o które walczą zacieklej niż ja sam.
Mieszkam... w Londynie, w mieszkaniu po aurorze, którzy przepędził całą moją rodzinę z zajmowanego przez nas domu po idolce Zakonu Feniksa, ale tego szukam. Swojego miejsca na ziemi, czegoś, co naprawdę można nazwać domem, powoli dochodząc do wniosku, że nie jest nim kawałek czterech ścian, czy trawy, a ludzie.
Podziwiam... moich przyjaciół za ich upór i serce, za nieprawdopodobną wrażliwość, oddanie, lojalność pomimo strachu, który targa każdym z nas. A najbadziej podziwiam ich za to, że mnie znoszą, mnie i moje kaprysy, humory i fanaberie.
Budzę niechęć wśród... większości ludzi, bo całe życie uznaje się mnie za margines społeczny, kogoś mniej godnego uwagi niż mugole dla wielu. Budzę odrazę zapewne wśród ludzi prawa, którzy wpierw pewnie posługując się stereotypami i utartymi schematami mają mnie za najgorszego, szybko dochodzą do własnych wniosków, że niewiele się mylą, bo może nie jestem morderca i zbrodniarzem wojennym to wciąż degeneratem i człowiekiem niewartym zaufania. Z dużą niechęcią i rezerwą podchodzą do mnie szlachetnie urodzeni mężczyźni, dla których jestem pewnie zwykłą wszą, której ciężko się pozbyć.
Sprawiam wrażenie... pewnego siebie, cwanego, zadziornego i aroganckiego, ale niewiele z tego jest prawdą, bo dobrze nauczyłem się w swoim życiu kłamać, żeby zyskać to, czego chcę lub częściej to, czego potrzebuję. Myślę, że sprawiam też wrażenie niezbyt łatwego przeciwnika, kogoś kogo ciężko powstrzymać ii złamać przez butę, jaką okazuję, ale tak naprawdę nie mam w sobie ani odporności na ból ani zaczepki; mam wiele punktów, w które łatwo uderzyć, wiele elementów, które mogą mnie zniszczyć i doprowadzić na skraj. Łatwo mnie sprowokować, łatwo mnie zagiąć.
Prowadzę się... jak na młodego artystę i lekkoducha przystało... Nie szczędzę kobietom pochlebstw, nie unikam flirtu, jeśli jest na to okazja, nie stronię od dotyku, od którego łatwo tracę głowę. Pragnę miłości, uniesień i iluzji szczęścia, niezależnie od tego, kto mi to ofiaruje.
Zwiedziłem... sporą część Anglii i nieco Irlandii. Wraz z cygańskim taborem przemieszczaliśmy się po kraju, często zmieniając miejsce pobytu. Nigdy nie wyjechałem za granicę, nigdy nie było mnie stać na rozrywkowe podróże.
W ciągu mojego życia mówiono o mnie różnie, nie zawsze prawdziwie, nie zawsze tak, jakbym chciał, niekiedy z podziwem, innym razem z powątpiewaniem.
Środowisko, w którym się obracam, uważa, że jestem...
nieodpowiedzialny, narwany, lekkomyślny, niepoważny, niedojrzały — i często niestety mają rację. Są też tacy, którzy wiedzą, że jestem oddany i potrafię się za dobroć odwdzięczyć dobrocią. Myślę, że uważają mnie za dobrego kompana i towarzystwo do zabawy. Pokusiłbym się też o stwierdzenie, że uważają mnie za bardziej czarującego niż jestem w rzeczywistości, zakładając, że pewne kontakty przychodzą mi z zaskakującą łatwością bardzo przeceniając moje faktyczne możliwości.
Ludzie, którzy o mnie słyszeli, a z którymi nie rozmawiałem... zwykle uznają, że jestem leniwy; jestem złodziejem, bo nie chce mi się pracować, mają przed sobą obraz brudasa i nędznika, ale nauczono mnie, by choć próbować sprawiać dobre wrażenie i staram się to czynić na miarę moich możliwości i dbać o siebie tyle ile umiem, a pracuję dłużej niż większość nadętych szlachciców chodzi po świecie.
W moim życiu pomawiano mnie o... bycie nielojalnym, gdy byłem; że jestem leniwy, kiedy ciężko pracowałem; że jestem złodziejem, gdy byłem niewinny; że jestem zdrajcą, choć byłem oddany. Mówiono o mnie wiele i wiele z tych rzeczy jest prawdą, rzadko jednak oskarża się mnie słusznie w dobrym momencie.
Tę sekcję widzisz tylko Ty i Mistrz gry
Mistrzowi gry chciałbym przekazać, że...
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jimmy Doe
Szybka odpowiedź