Salon - miejsca przy kominku
AutorWiadomość
Salon - miejsca przy kominku
Ciemne drewniane belki stropowe i ciężkie kotary nadają pomieszczeniu estetycznego klimatu. Ściany są pomalowane na zieleń, ale nie jest to zwykła zieleń. Kolor jest ciemny i głęboki, przypominający barwę lasów w nocy. W pomieszczeniu znajdują się również duże okna, które pozwalają na dostęp światła dziennego i ułatwiają odbiór wnętrza. Okna są ozdobione ciężkimi zasłonami z ciemnego materiału. Kanapy o zielonym, aksamitnym obiciu, o ciekawych, zakrzywionych kształtach, zachęcają do odpoczynku. W salonie znajdują się również wykonane z ciemnego drewna regały, które ocieplają to wnętrze. Na półkach widać mnóstwo starych, skórzanych tomów oraz ręcznie pisanych manuskryptów.
tak niewiele żądam
i rozumiem
wolności oddać nie umiem
tak niewiele pragnę
tak niewiele widziałem tak niewiele zobaczę
tak niewiele myślętak niewiele znaczę
tak niewiele słyszałem tak niewiele potrafię
wolność kocham — wczesna noc dwudziestego drugiego listopada 1958 —
Chłód murów domostwa rekompensować miały niewielkie przejawy ciepła — w gruncie rzeczy liche i ponure, wszakże żałośnie dobijające się do świadomości byle zająknięciem ognia, roztrzaskującego się dogasaniem w granicach gotyckiego paleniska. Mrok tych samych korytarzy rozbudzać miały strugi zimnego światła, za dnia wpadające do środka drogą wysokich okiennic; teraz jednak na dworze panowała już ciemna głębia listopadowego wieczora, ta iście przygnębiająca aura jesieni przeistaczającej się z wolna w zimę. Ostatnie podrygi beztroski, wraz z pojedynczymi ognikami żaru, oświetlającymi teraz jasne, matowe, może nawet nieco ziemiste kanty jego twarzy, przebiegły dreszczem wzdłuż oblicza i pleców, by na końcu zastygnąć w kłębie mlecznego dymu jego papierosa. Było w tym wszystkim sporo nihilistycznej dekadencji, choć nigdy dotąd nie należał przecież do podległych kryzysom pesymistów; było w tym wszystkim sporo nad wyraz ludzkiego zwątpienia, choć nigdy dotąd nie silił się na konieczność decyzyjności podobnego kalibru. Dorosłość, tym właśnie była? Zrozumieniem, że perfekcyjnie zaprojektowany w głowie scenariusz ostatecznie rozgrywany jest na deskach pozbawionego renomy teatru? Pojęciem, że ten sam dramat, zamiast komedii, widnieje jakimś fatalnym gatunkiem, zakończonym niespodziewanie tragicznym twistem? Doświadczeniem, w którym przyszłość okazywała się nigdy nienapisanym aktem czwartym i piątym, choć reżyser zezwolił wyłącznie na trzy? W istocie rozgoryczenie nie dopadło go jeszcze w całości, w istocie zapragnął myśleć o sztuce własnego życia w optymistycznych kolorach, bo wieści nakazywały wręcz tak o nich dywagować; po części miało się spełnić też chyba jedno z jej skrytych marzeń, tych wyczekiwanych w presji mijających lat. Dlaczego więc martwił się tą konfrontacją, drżąc niepewnie w nieświadomości jej reakcji? Dlaczego więc spodziewał się jej nadejścia z myśleniem podobnym ofierze oczekującej na wyrok, dość żałośnie próbując ułożyć w słowa wszystkie z dręczących go teraz uwag?
Z obawy. Wewnętrznej obawy o jej niezadowolenie, o jej rozczarowanie, o jej niechęć. Bo przecież kolejność powinności nie została zachowana; bo przecież nie zyskał oficjalnego pozwolenia, nie usidlił tamtej wpierw małżeństwem, nie postępował w zgodzie z nadanym od obydwu rodzin błogosławieństwem.
Z obawy. Wewnętrznej obawy o to, że układane przezeń postanowienia ostatnich godzin kilkunastu okażą się niefortunnie niesprzyjające. Bo przecież tamta nigdy go nie kochała i pokochać już nigdy nie miała, ale społeczna presja i nieme oczekiwania wszystkich spoczywały na jego barkach, podszeptując do ucha niecne przypomnienia o konsekwencjach podejmowanych czynów.
A przy tym, przy tym nie mógł wiedzieć, że to, co chciał nazywać miarą wpadki, prędzej przypominać mogło wykalkulowane próby poszukiwania alternatyw. Z dala od minionych koncepcji poślubienia starego Karkaroffa, a jednak wciąż w granicach utęsknionej wygody i niezawodności.
Nienormalne. Nienormalne, że tym razem potrzebowała go bardziej, niż on jej kiedykolwiek wcześniej. Być może dlatego właśnie instynkt przywiódł go do matki, której ufał w pełni jako jedynej, od której zasłyszeć chciał chyba świadectwo, że postępuje jak należy. Albo przeciwnie, że powinien otrząsnąć się z letargu, nim było za późno.
— Naleję ci czegoś — stwierdził z początku, gdy pojawiła się wreszcie w przestrzeni salonu; oczy przemknęły prędko po jej spiętej sylwetce, nim dotarły do barku z alkoholem i wybrały stamtąd nęcący kolorem bursztynu koniak. Niewielki kieliszek prędko odnalazł jej palce, a on zasiadł gdzieś naprzeciwko, zawczasu pozbywając się jeszcze wypalonego doszczętnie kiepa. — Państwo Crabbe wpłacili dziś zadatek, a madame Mericourt uiściła wszystkie należności. Jedna płaczka jest na chorobowym, dobrze byłoby znaleźć za nią doraźne zastępstwo — napomknął formalnie, w atmosferze prostej gadki o obowiązkach, którą zwykli wymieniać się niemalże codziennie. Ale wstęp ten miał być krótki, pozorowany, bo zbyt długo udawał już, że nic się nie dzieje. — Jest coś, o czym musimy teraz porozmawiać — płynnie przerzucił się na bułgarski, jakby w poszukiwaniu anonimowości, albo całkowitej przejrzystości. Bo to był właśnie jego język ojczysty, w nim wszakże najłatwiej wyrażało się wszystko to, co serce chciałoby przekazać. Miał nadzieję, że nie zdołała jeszcze dostatecznie wyprzeć tej mowy z pamięci. — Masz dla mnie czas? To ważne — zapowiedział po chwili, jakby w próbie przedłużenia werdyktu, który niechcianym zwlekaniem ciągnął się spowolnioną dłużyzną. Bo na usta cisnęła się tylko żenująca konstatacja, zarezerwowane dla słabych przyznanie do błędu.
Przepraszam, mamo. Okropnie namieszałem.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zatem miał interes, skoro zaoferował trunek z chwilą, gdy pierwszy mój pantofel mocno osadził się w podłodze, wyciskając spomiędzy historycznych desek żałosny pisk. Powinni to naprawić. Stary dom posiadał pewne przywileje, lecz nas przecież stać było na to, by parkiet pozostawał nienaganny i zachwycający. Mimo tych kilku przyczajonych w myśli uwag stąpałam po nim niewzruszona. Daleko mi było do okazania wyrazistego zachwytu nad miłym synowskim ukłonem. Czego chciał? Sakwy galeonów? Odpowiednich słów nakreślonych do odpowiedniej osoby? A może zamierzał porzucić darowany mu przez angielskich krewnych los? Z niewzruszeniem i w posępnej ciszy odbierałam tę słodycz, spodziewając się zanurzonej gdzieś na dnie goryczy. Pochwyciłam w dwa palce rąbek nieskończenie długiej spódnicy i pozwoliłam, by materiał wzniósł się nieco tylko po to, by chwilę później, kiedy zasiadłam w fotelu, odpowiednio mnie ozdobił. Rozlany po ziemi sięgał znacznie dalej, niż czubki mego obuwia, ciągnął się jak ponura historia, w którą tak łatwo było się zaplątać. A potem przepaść. Podobnie jak Igor krótko po wypowiedzeniu tego tajemniczego zaklęcia, które ściągnąć miało przed siebie nasze oczy.
Z dozą znudzenia przyjmowałam wygłaszany przez syna biznesowy raport. Bezsprzecznie interesy sięgały daleko poza mury cmentarzy czy kamienicę domu pogrzebowego. Bezsprzecznie ożywały i mąciły nawet w zaciszu wiejskiego domostwa, ale teraz nie miałam na to ochoty. Szkło przejechało lekko po czerwonej wardze, znacząc swą nijaką przezroczystość krwistą linią. Igor głosił dalej, punkt po punkcie demonstrując mi swe zorientowanie w aktualnych sprawach firmy. Nie pierwszy i nie ostatni raz, lecz tego dnia wcale nie chciałam o tym słuchać. Z pewnością olśniewał mnie swą kontrolą, zachwycał zaangażowaniem, rzeźbił wartość, którą jako matka nakreśliłam na nim dawno temu i którą teraz musiał wykończyć już sam. Choć podążał moją drogą, dorosłość nakazywała zarysować swą własną ścieżkę – bliską, podobną, zainspirowaną – ale własną. To był właściwy czas. U progu piętrzących się namolnie wyzwań mógł się wykazać. Wiele z tych spraw po prostu miało być załatwione dobrze, a ja nie musiałam wysłuchiwać jak wyliczał je pieczołowicie punkt po punkcie.
No więc? Większy łyk koniaku zapiekł dobitnie gdzieś w środku, między piersiami, grzejąc i prowokując. Nie poruszyłam się, posągowo osadzona w fotelu i oczekująca. Nie otworzyłam ust, by pogłaskać go obrazem swej dumy. Sprawdzał się, spełniał powierzone obowiązki, ale nie był to nic iście spektakularnego. Jedna z tysiąca podobnych rozmów, które nie prowadziły do żadnego przełomu.
Dopiero gdy odezwał się znów, dobierając język swego nikczemnego ojca, moje oczy otworzyły się nieco szerzej. Odstawiony na stolik kieliszek zadzwonił, przez chwilę będąc mym jedynym komentarzem. Mój syn przychodził z problemem. Nie zamierzałam przywoływać żadnej optymistycznej fantazji i kreować durnych wyobrażeń o jakimś odkrywczym pomyśle czy wieści wyjątkowo dobrej.
– Przejdź do rzeczy, Igorze – odpowiedziałam więc dokładnie tymi akcentami, które wybrał. Czy nie chciał, by ktokolwiek z rodziny mógł usłyszeć naszą rozmowę? A może bolączka była tak upiorna, że tylko w ojczystej mowie potrafił pozbierać myśli? Interesujące. – Co cię trapi? – przemówiłam znów, próbując go zachęcić. Szkoda było, by lawirował wokół tematu przez kolejny kwadrans, pojąc mnie czwartym czy piątym kieliszkiem. Trzeźwa myśl mogła być przydatna. Dzieci sprowadzały wszak kataklizmy, które nie śniły się samej pani śmierci. Zaś Igor ewidentnie do tematu podchodził ostrożnie, kręcąc się wokół mojej własnej grozy. To oznaczało, że nie był pewien. Nie był pewien mnie.
Z dozą znudzenia przyjmowałam wygłaszany przez syna biznesowy raport. Bezsprzecznie interesy sięgały daleko poza mury cmentarzy czy kamienicę domu pogrzebowego. Bezsprzecznie ożywały i mąciły nawet w zaciszu wiejskiego domostwa, ale teraz nie miałam na to ochoty. Szkło przejechało lekko po czerwonej wardze, znacząc swą nijaką przezroczystość krwistą linią. Igor głosił dalej, punkt po punkcie demonstrując mi swe zorientowanie w aktualnych sprawach firmy. Nie pierwszy i nie ostatni raz, lecz tego dnia wcale nie chciałam o tym słuchać. Z pewnością olśniewał mnie swą kontrolą, zachwycał zaangażowaniem, rzeźbił wartość, którą jako matka nakreśliłam na nim dawno temu i którą teraz musiał wykończyć już sam. Choć podążał moją drogą, dorosłość nakazywała zarysować swą własną ścieżkę – bliską, podobną, zainspirowaną – ale własną. To był właściwy czas. U progu piętrzących się namolnie wyzwań mógł się wykazać. Wiele z tych spraw po prostu miało być załatwione dobrze, a ja nie musiałam wysłuchiwać jak wyliczał je pieczołowicie punkt po punkcie.
No więc? Większy łyk koniaku zapiekł dobitnie gdzieś w środku, między piersiami, grzejąc i prowokując. Nie poruszyłam się, posągowo osadzona w fotelu i oczekująca. Nie otworzyłam ust, by pogłaskać go obrazem swej dumy. Sprawdzał się, spełniał powierzone obowiązki, ale nie był to nic iście spektakularnego. Jedna z tysiąca podobnych rozmów, które nie prowadziły do żadnego przełomu.
Dopiero gdy odezwał się znów, dobierając język swego nikczemnego ojca, moje oczy otworzyły się nieco szerzej. Odstawiony na stolik kieliszek zadzwonił, przez chwilę będąc mym jedynym komentarzem. Mój syn przychodził z problemem. Nie zamierzałam przywoływać żadnej optymistycznej fantazji i kreować durnych wyobrażeń o jakimś odkrywczym pomyśle czy wieści wyjątkowo dobrej.
– Przejdź do rzeczy, Igorze – odpowiedziałam więc dokładnie tymi akcentami, które wybrał. Czy nie chciał, by ktokolwiek z rodziny mógł usłyszeć naszą rozmowę? A może bolączka była tak upiorna, że tylko w ojczystej mowie potrafił pozbierać myśli? Interesujące. – Co cię trapi? – przemówiłam znów, próbując go zachęcić. Szkoda było, by lawirował wokół tematu przez kolejny kwadrans, pojąc mnie czwartym czy piątym kieliszkiem. Trzeźwa myśl mogła być przydatna. Dzieci sprowadzały wszak kataklizmy, które nie śniły się samej pani śmierci. Zaś Igor ewidentnie do tematu podchodził ostrożnie, kręcąc się wokół mojej własnej grozy. To oznaczało, że nie był pewien. Nie był pewien mnie.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Drażniąca myśl zwątpienia, jak ta strużka krwi sącząca się z otwartej rany, niechlubnie przypominała o ciężarze oczekującej decyzji, machinalnie znosząc z twarzy młodzieńczy uśmiech beztroski; w jej rysy wstąpił raptowne przekąs, jakaś nieoczekiwana odeń chyba powaga, niepewność, woskowa statyczność. Fatalny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa, tuż pod bielą nieznacznie rozpiętej u kołnierzyka koszuli. I to właśnie jej granice — nienaganne, czyste, pachnące posłuszeństwem, z pozoru rysowały go kolorem imponującego poddaństwa, może nawet swoistego ideału syna, którym dumnie pochwalić się mogła każda matka; ale już zaraz, jak za parszywym machnięciem różdżki i jeszcze bardziej sparszywiałą inkantacją, całą służalczą cnotliwość Igora rozwiać miały słowa gorzkiej prawdy. Prawdy, która wisiała w powietrzu jak ten drażniący smród, pulsując trwogą przed tym wszystkim, co skrywały zasoby wyczekiwanej przyszłości. Tej najbliższej, zamykającej się do murów tego salonu i tej powolnej konwersacji, gdzie żałośnie wyspowiadać się miał z grzechów własnego niedbalstwa; tej znacznie dalszej, sięgającej wieszczym okiem do krótkich tygodni trwania w narzeczeństwie, a potem dłużących się paskudnie miesięcy istnienia już w małżeństwie. Czy musiał głośno mówić, że ona i on wyciągnięci byli z zupełnie innych światów?; że on, choć wiedziony niedookreśloną obsesją i przywiązaniem, kochał zaledwie jej fałszywe wyobrażenie, a ona — co najwyżej — jego pozorną lojalność, oddanie, może też fragmenty ciała, które kiedyś wreszcie i tak miały się zestarzeć. Czy musiał głośno przypominać, że na ostatnim spacerze naturalnie wybierali milczenie, jakby wzdłuż prowadzącego ich traktu rozmnożyły się sny i obawy o jutro, i czy potrafili dalej udawać, że mają o czym gadać?
Nie musiał i chyba nie chciał — wspominać, dywagować, rozmyślać; bo obydwoje zdawali się porażająco świadomi, że zespoliło ich tylko zobowiązanie. Ta świadomość, niechlubna, burząca cały dotychczasowy światopogląd, wstrzymywała na moment dudniące w piersi serce, już po chwili wznawiając na powrót jego rytm — bo przecież nie mógł jej z tym wszystkim, tak po prostu, zostawić; bo przecież nie mógł, tak nieludzko, pozbyć się tego dziecka, zanim jeszcze zdążyło się urodzić.
I najpewniej myślałby o tym w świetle leciwszej przychylności, gdyby tylko potrafił w porę pojąć, że cały ichniejszy melodramat był bodaj scenariuszem zbudowanym z precyzyjnych kalkulacji; splotem okoliczności, które nie miały nic wspólnego z wpadką, bo warg Tatiany nigdy nie spotkała ostentacyjna cierpkość prewencyjnego piołunu.
To był jej plan — na ile misterny, a na ile zbudowany z pomyłek, naiwności i dziwacznego wzruszenia jego wrześniowym wyznaniem, nie sposób określić. Każdy jego podpunkt miał jednak ziszczać się z wolna, zgodnie z kobiecym życzeniem i niewypowiedzianym stanowczo oczekiwaniem — najsampierw pierścionek, potem ślub i bajeczny, miodowy miesiąc z dala od wścibskich spojrzeń socjety i deszczowej Anglii; w międzyczasie gorliwie ukrywanie zaawansowanej ciąży, z ostatecznym sprzedaniem plotki o rzekomych narodzinach wcześniaka. Mniej wnikliwi nie zauważą też, być może, że żałoba przyszłej panny młodej zbyt prędko przeistoczyła się w celebrację; mniej wnikliwi nie zauważą też, być może, że Karkaroff stracił ze dwadzieścia lat, a brzmienie imienia — chociaż dalej obce i słowiańskie — zmieniło swój układ głosek.
A ci co wnikliwsi i tak spoglądać mieli wzrokiem niemej oceny, ściszonymi głosami szepcząc o jej podłej reputacji, podłym sercu i najpewniej jeszcze podlejszych motywacjach. I co gorsza — nie mylili się.
— Ja... — zaczął bez ładu, z leciwym westchnieniem i słyszalną niepewnością; oczyma śledził wyżłobienia drewnianych paneli w podłodze, jak skruszony uwagą nauczyciela nastolatek, ale wreszcie oderwał od nich wzrok i ulokował go we twarzy zniecierpliwionej matki. Matki, która zawsze, bezgranicznie, chciała w niego wierzyć; matki, której obiecał sobie nie zawieść, postępując dotąd w zgodzie z jej przyrzeczeniami. — Ja zostanę ojcem. Moja... — tu przerwał na moment, sam jakby skonfundowany tym, jak pokraczna była ich relacja. — Moja dziewczyna jest w ciąży — skwitował sucho, na powrót milknąc i dając jej przestrzeń do przyswojenia rewelacji, których na pewno nie spodziewała się odeń usłyszeć.
Nie musiał i chyba nie chciał — wspominać, dywagować, rozmyślać; bo obydwoje zdawali się porażająco świadomi, że zespoliło ich tylko zobowiązanie. Ta świadomość, niechlubna, burząca cały dotychczasowy światopogląd, wstrzymywała na moment dudniące w piersi serce, już po chwili wznawiając na powrót jego rytm — bo przecież nie mógł jej z tym wszystkim, tak po prostu, zostawić; bo przecież nie mógł, tak nieludzko, pozbyć się tego dziecka, zanim jeszcze zdążyło się urodzić.
I najpewniej myślałby o tym w świetle leciwszej przychylności, gdyby tylko potrafił w porę pojąć, że cały ichniejszy melodramat był bodaj scenariuszem zbudowanym z precyzyjnych kalkulacji; splotem okoliczności, które nie miały nic wspólnego z wpadką, bo warg Tatiany nigdy nie spotkała ostentacyjna cierpkość prewencyjnego piołunu.
To był jej plan — na ile misterny, a na ile zbudowany z pomyłek, naiwności i dziwacznego wzruszenia jego wrześniowym wyznaniem, nie sposób określić. Każdy jego podpunkt miał jednak ziszczać się z wolna, zgodnie z kobiecym życzeniem i niewypowiedzianym stanowczo oczekiwaniem — najsampierw pierścionek, potem ślub i bajeczny, miodowy miesiąc z dala od wścibskich spojrzeń socjety i deszczowej Anglii; w międzyczasie gorliwie ukrywanie zaawansowanej ciąży, z ostatecznym sprzedaniem plotki o rzekomych narodzinach wcześniaka. Mniej wnikliwi nie zauważą też, być może, że żałoba przyszłej panny młodej zbyt prędko przeistoczyła się w celebrację; mniej wnikliwi nie zauważą też, być może, że Karkaroff stracił ze dwadzieścia lat, a brzmienie imienia — chociaż dalej obce i słowiańskie — zmieniło swój układ głosek.
A ci co wnikliwsi i tak spoglądać mieli wzrokiem niemej oceny, ściszonymi głosami szepcząc o jej podłej reputacji, podłym sercu i najpewniej jeszcze podlejszych motywacjach. I co gorsza — nie mylili się.
— Ja... — zaczął bez ładu, z leciwym westchnieniem i słyszalną niepewnością; oczyma śledził wyżłobienia drewnianych paneli w podłodze, jak skruszony uwagą nauczyciela nastolatek, ale wreszcie oderwał od nich wzrok i ulokował go we twarzy zniecierpliwionej matki. Matki, która zawsze, bezgranicznie, chciała w niego wierzyć; matki, której obiecał sobie nie zawieść, postępując dotąd w zgodzie z jej przyrzeczeniami. — Ja zostanę ojcem. Moja... — tu przerwał na moment, sam jakby skonfundowany tym, jak pokraczna była ich relacja. — Moja dziewczyna jest w ciąży — skwitował sucho, na powrót milknąc i dając jej przestrzeń do przyswojenia rewelacji, których na pewno nie spodziewała się odeń usłyszeć.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zbyt długo nad tym myślał. Jeszcze chwila i mógłby udławić się ciężarem swej bolączki, a ja pozostałabym matką, której przyszło nosić żałobę po własnym dziecku. Kobiety, które grzebały potomstwo, nie miały nazwy. Zasłaniały się czarnym woalem, lecz prędko ginęły gdzieś w świecie, który miał przydomek wyłącznie dla wdów i sierot. Tą pierwszą już byłam, ale na ten los skazałam się w pełni świadomie. Nie zamierzałam patrzeć, jak mój syn kona, bo przyszło mu przelęknąć się tego, co mogłam o nim pomyśleć. Jeśli, istotnie, przerażał go mój osąd nad nadchodzącą winą, mogłabym okrzyknąć go żałosnym. Jak jego zdradziecki ojciec. Łudziłam się, że Igor miał więcej rozumu od Yavora. Nie, ja to wiedziałam. Zamierzałam więc dać mu jeszcze ten ostatni wdech, nim wreszcie wygłosi, jak miał na imię strach, który teraz odczuwał. O lęku wiedziałam aż za wiele. Uwielbiałam wzbudzać strach. Strach był narzędziem niezmącenie skutecznym, a mała dobrze umieszczona obawa urastała do śmiertelnego przerażenia bardzo łatwo. Nie życzyłam Igorowi tańca z własnymi marami. Skoro już ściągnął mnie tu i otworzył usta, musiała zalęgnąć w nim wyrazista potrzeba. Bym się dowiedziała. Na co więc czekał? Cierpkość napoju nawilżała usta, gdy względnie spokojne oczekiwały na odpowiednią chwilę. Teraz mówił on, a ja byłam tu, by przyjąć zwierzenie własnego dziecka. Dzieci przychodziły, gdy waga problemu tak bardzo ciążyła im na barkach, że aż nie potrafiły wyprostować pleców. Igora wychowałam na silnego, nie spodziewałam się, by wpadł w sidła tak drapieżne, by niemożliwym stało się samodzielne z nich uwolnienie. Przecież to nie ja go teraz dręczyłam.
Czoło jednak zmarszczyłam, gdy począł dzielić zdania na porozrywane słowa, jakby najmniejsza głoska kaleczyła mu gardło. Milczałam, obserwując dokładnie tę przedłużającą się torturę własnego dziecka. Tym mocniejsze czułam zaintrygowanie, albowiem paliła go pożoga. Stało się coś, z czym mierzył się pierwszy raz. Inaczej nie szukałby ratunku przy mojej spódnicy. Inaczej nie lękałby się tak skrzętnie mego osądu.
- Sądziłam, że nie masz dziewczyny – skomentowałam dość gładko i wzniosłam szkło do ust, poruszając powietrzem, które aż nazbyt dusząco zastygło między nami. Oczywiście, że nie miał dziewczyny. Wiedziałabym o tym. Nazwał ją tak, bo przyszła i powiedziała, że spodziewa się jego dziecka. Stare kobiece sztuczki i sprytny wybór – Igor przejawiał pewne tendencje, które dla tej panienki mogły być wielce korzystne. Igor nie wygonił jej w czarne czeluście. Igor miał poczucie odpowiedzialności, które teraz zaprowadziło go przed moje oblicze. – Co z tym zrobisz? – spytałam, by poznać jego czyste odczucia. Czyste – nie to, co według niego chciałabym na ten temat usłyszeć. – Skoro została dziewczyną, to zaraz będzie żoną, a ty chcesz wziąć to dziecko – postanowiłam samodzielnie przedstawić mu jego własny plan. Nie zapytałam go, czy był pewien, że to jest jego dziecko. Mężczyzna nigdy nie mógł mieć owej pewności. – Zatem powiedz mi teraz, kim ona jest – zachęciłam, gdy opróżnione szkło znalazło się na stoliku. Skrzyżowałam dłonie i spojrzałam memu synowi głęboko w oczy, żądając tej informacji. Jeśli chciał iść i budować przyszłość z kobietą, niech to będzie chociaż porządna krew i porządne nazwisko. Bez wątpienia wczesne poczęcie będzie trzeba tuszować, ale w tej rodzinie mieliśmy już w niedawnych tygodniach doskonałą lekcję z własnoręcznego kreowania historii. Jedyną słuszną prawdą miało być to, co sami opowiemy światu. Jeśli Igor pragnął mojego wsparcia, powinien odsłonić przede mną swój plan. I nie pomijać absolutnie niczego.
Czoło jednak zmarszczyłam, gdy począł dzielić zdania na porozrywane słowa, jakby najmniejsza głoska kaleczyła mu gardło. Milczałam, obserwując dokładnie tę przedłużającą się torturę własnego dziecka. Tym mocniejsze czułam zaintrygowanie, albowiem paliła go pożoga. Stało się coś, z czym mierzył się pierwszy raz. Inaczej nie szukałby ratunku przy mojej spódnicy. Inaczej nie lękałby się tak skrzętnie mego osądu.
- Sądziłam, że nie masz dziewczyny – skomentowałam dość gładko i wzniosłam szkło do ust, poruszając powietrzem, które aż nazbyt dusząco zastygło między nami. Oczywiście, że nie miał dziewczyny. Wiedziałabym o tym. Nazwał ją tak, bo przyszła i powiedziała, że spodziewa się jego dziecka. Stare kobiece sztuczki i sprytny wybór – Igor przejawiał pewne tendencje, które dla tej panienki mogły być wielce korzystne. Igor nie wygonił jej w czarne czeluście. Igor miał poczucie odpowiedzialności, które teraz zaprowadziło go przed moje oblicze. – Co z tym zrobisz? – spytałam, by poznać jego czyste odczucia. Czyste – nie to, co według niego chciałabym na ten temat usłyszeć. – Skoro została dziewczyną, to zaraz będzie żoną, a ty chcesz wziąć to dziecko – postanowiłam samodzielnie przedstawić mu jego własny plan. Nie zapytałam go, czy był pewien, że to jest jego dziecko. Mężczyzna nigdy nie mógł mieć owej pewności. – Zatem powiedz mi teraz, kim ona jest – zachęciłam, gdy opróżnione szkło znalazło się na stoliku. Skrzyżowałam dłonie i spojrzałam memu synowi głęboko w oczy, żądając tej informacji. Jeśli chciał iść i budować przyszłość z kobietą, niech to będzie chociaż porządna krew i porządne nazwisko. Bez wątpienia wczesne poczęcie będzie trzeba tuszować, ale w tej rodzinie mieliśmy już w niedawnych tygodniach doskonałą lekcję z własnoręcznego kreowania historii. Jedyną słuszną prawdą miało być to, co sami opowiemy światu. Jeśli Igor pragnął mojego wsparcia, powinien odsłonić przede mną swój plan. I nie pomijać absolutnie niczego.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Z ciężkim westchnieniem kwitował nabiegłe do ust przemyślenia, bo choć w powietrzu nie zastygły jeszcze jej osąd, jej katorżniczy wyrok ni podła reprymenda, wdychany powoli tlen nosił się dusznym ciężarem niewiedzy. Tłoczył się we krwi jakoś ospale, jakoś bezwiednie, nie dając stosownych sił do kolejnych suchych konstatacji, jakby każdą kolejną, zamiast tembru jego niskiego głosu, napędzał wyłącznie strach. Strach podły i pozbawiony imienia, choć w jej bezwzględnym przekonaniu ubrany był w jej czerń, jej siłę, jej rysy i angielskie nazwisko; strach przeszywający obecnie każdą z jego kończyn, od czubka głowy po palce u stóp, rysując go bezradnie żałosną miniaturą mężczyzny — chłopca? — walczącego o litość. W jej myślach dostał nawet niechlubne porównanie do Yavora, z którego — poza żywym wciąż nazwiskiem i paroma paskudnymi genami — nie zostało weń nic więcej; nawet ona zdawała się to dostrzegać, nieco łaskawiej spoglądając na syna, z którego, wygodnie dla samej siebie, wymazywała ślady bułgarskiego jestestwa.
Nie mogła wiedzieć, że w istocie pozostawał skalany podobnym do ojca grzechem; nie mogła wiedzieć, że szept norweskiej wieszczki z dawien dawna swoiście naznaczył go już stygmatem bycia Karkaroffem. Że swoją przybraną brytyjskość z przyjemnością zdejmował, jak ten niewygodny kostium, doraźnie porzucając w zakurzonym kącie na rzecz prawdziwego, słowiańsko buntowniczego ja, przez które, dla niewybrednej zabawy, łamał dziewczęce serca, sycąc się ich ostatnimi podrygami.
Ale każda zbrodnia miała przecież swoją karę; więc najpierw porzuciła go tamta, bez słowa wyjeżdżając do dalekiej Rosji, bez słowa pozostawiając w samotni rozległej, dżdżystej wyspy, gdzie miał na nich obydwoje plany. Teraz, teraz ta ujawniła się w nienormalnej chęci, po raz pierwszy chcąc i oczekując do niego więcej, niż on mógłby od niej kiedykolwiek wcześniej; i uczyniła to już z początkiem września, leciwym zaproszeniem dając im szansę, której nie spodziewał się od niej usłyszeć. Może to właśnie parszywe, nieznane mu dotąd wrażenie, że jest jej potrzebny, nonsensem zamąciło w głowie, gdy zdradziła, że wspólnie spodziewają się dziecka; może to właśnie dziwaczne odczucie, że wreszcie stał się w jej oczach kimś rzeczywistym, dalekim blademu powidokowi byle jakiego kochanka, nie wywołało w nim choćby strugi zdroworozsądkowego zwątpienia. To samo jednak istniało w ramach bliżej niedookreślonego alarmu — gdy słodko wręcz spacerowała z nim dzisiejszego popołudnia wzdłuż królewskich ogrodów, w formule (nie)zobowiązującej randki szukając na oślep jego dłoni, jego ust, jego obietnic i jego ducha; całkiem tak, jak gdyby zapragnęła powziąć go w całości, ścisnąć, skrępować, nakazać dalszą drogę, choć w jego przekonaniu wciąż zmierzali donikąd.
Z tą różnicą, że teraz już nie mógł się wycofać, nie mógł porzucić, nie mógł odejść i zapomnieć; teraz w uwielbionej kurwie miał zobaczyć tylko anioła, bo z ich błędnego niekochania pozostało spoiwo łączące znacznie trwalej od ślubnej przysięgi.
I tego, tego właśnie, obawiał się najbardziej, wbrew wyobrażeniom despotycznej matki, posądzającej go w tejże minucie o wstyd i bezsilność. On aż za dobrze wiedział, co powinien uczynić — i ta świadomość pożerała go od środka, jak zaraza z wolna rozprzestrzeniająca się po wątłym, schorowanym ciele.
— Nie o wszystkim ci mówiłem — stwierdził wymijająco, choć intuicja słusznie podpowiadała jej, że status ich relacji do czasu ostatnich rewelacji pozostawał raczej zachwiany, wręcz nijaki. — Wezmę odpowiedzialność za swoje czyny — odparł sucho, w głowie słysząc niewyraźną reminiscencję głosu ojca, lapidarnie tłumaczącego mu, co należało do obowiązków mężczyzny: dbać o rodzinę, chronić rodzinę, być jej stabilnym szkieletem i głową.
— Czy ty, wychodząc za ojca... kochałaś go? — spytał nagle, zaglądając prosto w jej rozszerzone źrenice, żądny szczerości i odpowiedzi, która być może miała utwierdzić go podjętej decyzji. — Ty... czułaś, że tak należy? Że jest ci to przeznaczone, że tak ma, po prostu, b y ć? — dopowiedział dla klarowności, wyczekująco, choć żądał wielu konkretów i prawdy, która wybrzmieć mogła cierpkim niesmakiem. Jako dziecko nie doglądał w nich wzoru małżeństwa, nie dostrzegał bezgranicznej miłości i jedności, o której opowiadało się w literackich bajkach; jako dorosły sądził nawet, że nigdy nie trwali bodaj we wzajemnej sympatii czy uznaniu, dzieląc się — co najwyżej, acz i to podważał paroma domysłami — czymś na kształt szacunku. — Miałyście już okazję się poznać, a nawet spotkać, jeszcze niedawno... — zaczął, zmieszany nieco faktami, które rysowały całość kreską nienazwanej niezręczności. — Gdy narzeczeństwem uwiązana była z Dimą, naszym drogim krewnym — tu parsknął cicho, choć śmierć tamtego bynajmniej go nie bawiła; to raczej okoliczności, zagmatwane, zdradzieckie, parszywe, miały w sobie element rubasznej śmieszności, która nagle spełzła jednak z jego twarzy. — Zadowolona? — rzucił trochę cynicznie, bo ostatnim razem, enigmatycznie opowiadając o Yelenie, nie pytała o jego uczucia, a krew i nazwisko wybranki. — Chyba od dawna marzyłaś już o byciu babcią?
Nie mogła wiedzieć, że w istocie pozostawał skalany podobnym do ojca grzechem; nie mogła wiedzieć, że szept norweskiej wieszczki z dawien dawna swoiście naznaczył go już stygmatem bycia Karkaroffem. Że swoją przybraną brytyjskość z przyjemnością zdejmował, jak ten niewygodny kostium, doraźnie porzucając w zakurzonym kącie na rzecz prawdziwego, słowiańsko buntowniczego ja, przez które, dla niewybrednej zabawy, łamał dziewczęce serca, sycąc się ich ostatnimi podrygami.
Ale każda zbrodnia miała przecież swoją karę; więc najpierw porzuciła go tamta, bez słowa wyjeżdżając do dalekiej Rosji, bez słowa pozostawiając w samotni rozległej, dżdżystej wyspy, gdzie miał na nich obydwoje plany. Teraz, teraz ta ujawniła się w nienormalnej chęci, po raz pierwszy chcąc i oczekując do niego więcej, niż on mógłby od niej kiedykolwiek wcześniej; i uczyniła to już z początkiem września, leciwym zaproszeniem dając im szansę, której nie spodziewał się od niej usłyszeć. Może to właśnie parszywe, nieznane mu dotąd wrażenie, że jest jej potrzebny, nonsensem zamąciło w głowie, gdy zdradziła, że wspólnie spodziewają się dziecka; może to właśnie dziwaczne odczucie, że wreszcie stał się w jej oczach kimś rzeczywistym, dalekim blademu powidokowi byle jakiego kochanka, nie wywołało w nim choćby strugi zdroworozsądkowego zwątpienia. To samo jednak istniało w ramach bliżej niedookreślonego alarmu — gdy słodko wręcz spacerowała z nim dzisiejszego popołudnia wzdłuż królewskich ogrodów, w formule (nie)zobowiązującej randki szukając na oślep jego dłoni, jego ust, jego obietnic i jego ducha; całkiem tak, jak gdyby zapragnęła powziąć go w całości, ścisnąć, skrępować, nakazać dalszą drogę, choć w jego przekonaniu wciąż zmierzali donikąd.
Z tą różnicą, że teraz już nie mógł się wycofać, nie mógł porzucić, nie mógł odejść i zapomnieć; teraz w uwielbionej kurwie miał zobaczyć tylko anioła, bo z ich błędnego niekochania pozostało spoiwo łączące znacznie trwalej od ślubnej przysięgi.
I tego, tego właśnie, obawiał się najbardziej, wbrew wyobrażeniom despotycznej matki, posądzającej go w tejże minucie o wstyd i bezsilność. On aż za dobrze wiedział, co powinien uczynić — i ta świadomość pożerała go od środka, jak zaraza z wolna rozprzestrzeniająca się po wątłym, schorowanym ciele.
— Nie o wszystkim ci mówiłem — stwierdził wymijająco, choć intuicja słusznie podpowiadała jej, że status ich relacji do czasu ostatnich rewelacji pozostawał raczej zachwiany, wręcz nijaki. — Wezmę odpowiedzialność za swoje czyny — odparł sucho, w głowie słysząc niewyraźną reminiscencję głosu ojca, lapidarnie tłumaczącego mu, co należało do obowiązków mężczyzny: dbać o rodzinę, chronić rodzinę, być jej stabilnym szkieletem i głową.
— Czy ty, wychodząc za ojca... kochałaś go? — spytał nagle, zaglądając prosto w jej rozszerzone źrenice, żądny szczerości i odpowiedzi, która być może miała utwierdzić go podjętej decyzji. — Ty... czułaś, że tak należy? Że jest ci to przeznaczone, że tak ma, po prostu, b y ć? — dopowiedział dla klarowności, wyczekująco, choć żądał wielu konkretów i prawdy, która wybrzmieć mogła cierpkim niesmakiem. Jako dziecko nie doglądał w nich wzoru małżeństwa, nie dostrzegał bezgranicznej miłości i jedności, o której opowiadało się w literackich bajkach; jako dorosły sądził nawet, że nigdy nie trwali bodaj we wzajemnej sympatii czy uznaniu, dzieląc się — co najwyżej, acz i to podważał paroma domysłami — czymś na kształt szacunku. — Miałyście już okazję się poznać, a nawet spotkać, jeszcze niedawno... — zaczął, zmieszany nieco faktami, które rysowały całość kreską nienazwanej niezręczności. — Gdy narzeczeństwem uwiązana była z Dimą, naszym drogim krewnym — tu parsknął cicho, choć śmierć tamtego bynajmniej go nie bawiła; to raczej okoliczności, zagmatwane, zdradzieckie, parszywe, miały w sobie element rubasznej śmieszności, która nagle spełzła jednak z jego twarzy. — Zadowolona? — rzucił trochę cynicznie, bo ostatnim razem, enigmatycznie opowiadając o Yelenie, nie pytała o jego uczucia, a krew i nazwisko wybranki. — Chyba od dawna marzyłaś już o byciu babcią?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Mógłbyś zatem zacząć, Igorze – zaznaczyłam krótko, wyrysowując dłonią bliżej nieokreślony wzór, pewną soczystą demonstrację mej woli i jego szansy. Zupełnie jakby to, co właśnie podsuwałam mu pod nos, naprawdę mogło nieść mu korzyść. Szczerą i pozostającą niemal na wyciągnięciu ręki. Sądziłam, że wszyscy trzej musieli się tego nauczyć. Tego że nie tylko mogli, ale i powinni zacząć na mnie polegać. Bo byłam w stanie załatwić wiele beznadziejnych spraw, które w ich męskich jestestwie jawiły się jako wyjątkowo niemożliwe do zrealizowania. Także teraz Igor miał przed sobą co najmniej kilka możliwości, lecz ja wcale nieprzypadkowo zdecydowałam się głośno wyłożyć mu to, co realnie rozważał. I nie myliłam się wielce, bo wkrótce potwierdził głośno wyrażoną koncepcję. Mojego syna znałam, choć oczywiście miewał prawo do sekretów i wyboru samodzielnych dróg. Miał prawo, a jednak przelatująca przez jego żyły krew została przeze mnie rozpracowana dawno temu. Teraz nie mogłam posądzić go o inną decyzję. Nie. To była ta pierwsza myśl, szlachetna, opiekuńcza, męska i zupełnie idiotyczna, jeśli mówił o przypadkowym dziewuszysku spod portowej latarni. Wyobrażałam sobie, że gust miał jednak lepszy. Choć w tym względzie potomkowie Macnairów lubili zadziwiać. Szkoda, że najpierw wpychali się między pulchne dziewczęce uda, a dopiero potem wracał im rozum.
Przeciągłe to było westchnienie, a po nim nastąpiło przynajmniej kilka udekorowanych wymownym milczeniem gestów: zsunęłam nogę z kolana, strzepnęłam niewidzialną drobinę pyłu z czarnej sukni i wyprostowałam plecy, by krótko później nachylić się nieco bliżej udręczonego potomka. – Postrzegaj mnie jako swego sojusznika. Wierz mi, będę ci teraz niezmiernie potrzebna. Oczy socjety spojrzą tam, gdzie zmuszę ich, by patrzyły. O ile doskonale to rozegramy. To jednak nigdy się nie wydarzy, jeśli będziesz kręcił i karmił mnie połowiczną prawdą – czyli kłamstwem. – Czy rozumiesz, Igorze? – zapytałam poważnie, szukając świetlistego pojęcia w głębi oczu, które to mnie ujrzały jako pierwszą na tym brutalnym świecie. Czy potrzebował bardziej dobitnej zachęty do szczerego wyłożenia całej sprawy? Czy dalej będzie przedłużał udzielenie mi odpowiedzi na krótkie i konkretne pytania? Wezmę odpowiedzialność za swoje czyny. Gdy to mówił, słyszałam niemal zbrodniarza, który przyznawał się do winy, lecz przecież był mężczyzną. O ile to nie była jakaś nieskalana szlachcianka, świat nie przyszyje mu łaty plugawca. Ona jednak z pewnością mogłaby zbyt łatwo zostać ochrzczona mianem sprzedajnej ladacznicy. W dodatku jakże głupiej, skoro pozwoliła, by pozostawione w niej nasiono zakiełkowało. Albo i niesamowicie sprytnej i wyjątkowo perfidnie rozgrywającej najważniejszą partię w swym życiu.
- Był dobrą partią, doskonałe nazwisko, wizja silnego sojuszu. Był fascynujący, brutalny, mocny i czarujący. A ja byłam młoda i dojrzałam w nim wszystko to, czego może potrzebować kobieta. Imponował mi swą siłą – i niezmiernie podniecał. – Pasował do mnie doskonale, mogłam się od niego wiele nauczyć i tak też się stało. Wzmacniał mnie, a ja zawsze pochłaniałam to, co może mnie wzmocnić – przemawiałam nieskrępowanie i z pewnością i szczerością. – Był jak idealnie dopasowany do mnie kawałek. Kochałam go, przynajmniej na początku – wyjawiłam, nie czując potrzeby, by budować przed Igorem jakiś inny fałszywy obraz. Młoda, zachwycona, zauroczona i zaangażowana – do krwi, przez ból i niezdrowe poświęcenie. – Co więc odczuwasz teraz ty? Nie mówisz o miłości, mówisz o odpowiedzialności. Większości małżeństw daleko do szczerego oddania i spełnienia przyrzeczonej wierności. – Sądziłam, że nie musiałam mu tego dobitniej tłumaczyć, że dobrze rozpoznał mechanizmy, które zapewniały funkcjonowanie angielskim elitom, że wiedział, co należało uczynić, by nieskalane czarodziejskie dziedzictwo mogło przetrwać.
- Jesteś całkowicie rozbity, skoro nie potrafisz nawet wymówić jej imienia – wytknęłam mu, zmęczona nieco tym dziecięcym krążeniem w kółko. Wstyd czy pragnienie? – Powiedz to, powiedz jej imię, skoro właśnie rozprawiasz o odpowiedzialności. Powiedz to – osaczyłam go nieco, a nakazujący głos postanowił nieco wymusić na nim jawne przyznanie się do spółkowania właśnie z tą kobietą. Kobietą, której chciał ofiarować nazwisko i wszelkie honory, a o której nie umiał powiedzieć głośno. Nonsens. I dokładnie to samo, co ledwie kilka miesięcy temu robił mój bratanek, próbując przyznać się przede mną do swego przeklętego planu wobec zdradzieckiej terrorystki. O tak, pamiętałam każde słowo. – Co się więc stało? Stary narzeczony poszedł na dno, a ona… Czy jest w tobie zakochana? – pytałam o to, co sądził, a nie o to, co Tatiana odczuła naprawdę. Owszem, zdołałam ją już poznać, miałyśmy ze sobą wiele wspólnego, choć ja nie popełniłam tego błędu i nie pozwoliłam sobie na ciążę bez pierścienia boleśnie ściskającego palec. Byłam jednak ciekawa, jak jej oddanie postrzegał Igor. Wiedziałam także już, że nie mogło być mowy o przypadku. Czułam to. – To nie jest koniec świata, Igorze. Los tej dziewczyny zależy teraz od ciebie. Wiedz jednak, że masz przynajmniej kilka rozwiązań. Ślub nie jest jedyną drogą, choć widzę, że już podjąłeś decyzję. A skoro jest ona właśnie taka... - kontynuowałam, powstając nagle z fotela. Potrzebowałam ruchu, chwili do namysłu. Powolna przechadzka po salonie zapauzowała na moment naszą rozmowę. Porządkowałam myśli. Zignorowałam zupełnie jego uwagę o byciu babcią. Nie na tej kwestii chciałam się skupić. Zatrzymałam się tuż za nim i ulokowałam dłoń na jego ramieniu. Palce zacisnęły się w geście otuchy. Pochyliłam się, by szepnąć synowi do ucha: - Chcę wiedzieć.... czy właśnie tak pragniesz postąpić? Tylko szczerze. – Musiałam mieć pewność, choć nietrudno było zgadnąć, że Igor mógł zupełnie nie być przekonanym do żadnego z rozwiązań.
Przeciągłe to było westchnienie, a po nim nastąpiło przynajmniej kilka udekorowanych wymownym milczeniem gestów: zsunęłam nogę z kolana, strzepnęłam niewidzialną drobinę pyłu z czarnej sukni i wyprostowałam plecy, by krótko później nachylić się nieco bliżej udręczonego potomka. – Postrzegaj mnie jako swego sojusznika. Wierz mi, będę ci teraz niezmiernie potrzebna. Oczy socjety spojrzą tam, gdzie zmuszę ich, by patrzyły. O ile doskonale to rozegramy. To jednak nigdy się nie wydarzy, jeśli będziesz kręcił i karmił mnie połowiczną prawdą – czyli kłamstwem. – Czy rozumiesz, Igorze? – zapytałam poważnie, szukając świetlistego pojęcia w głębi oczu, które to mnie ujrzały jako pierwszą na tym brutalnym świecie. Czy potrzebował bardziej dobitnej zachęty do szczerego wyłożenia całej sprawy? Czy dalej będzie przedłużał udzielenie mi odpowiedzi na krótkie i konkretne pytania? Wezmę odpowiedzialność za swoje czyny. Gdy to mówił, słyszałam niemal zbrodniarza, który przyznawał się do winy, lecz przecież był mężczyzną. O ile to nie była jakaś nieskalana szlachcianka, świat nie przyszyje mu łaty plugawca. Ona jednak z pewnością mogłaby zbyt łatwo zostać ochrzczona mianem sprzedajnej ladacznicy. W dodatku jakże głupiej, skoro pozwoliła, by pozostawione w niej nasiono zakiełkowało. Albo i niesamowicie sprytnej i wyjątkowo perfidnie rozgrywającej najważniejszą partię w swym życiu.
- Był dobrą partią, doskonałe nazwisko, wizja silnego sojuszu. Był fascynujący, brutalny, mocny i czarujący. A ja byłam młoda i dojrzałam w nim wszystko to, czego może potrzebować kobieta. Imponował mi swą siłą – i niezmiernie podniecał. – Pasował do mnie doskonale, mogłam się od niego wiele nauczyć i tak też się stało. Wzmacniał mnie, a ja zawsze pochłaniałam to, co może mnie wzmocnić – przemawiałam nieskrępowanie i z pewnością i szczerością. – Był jak idealnie dopasowany do mnie kawałek. Kochałam go, przynajmniej na początku – wyjawiłam, nie czując potrzeby, by budować przed Igorem jakiś inny fałszywy obraz. Młoda, zachwycona, zauroczona i zaangażowana – do krwi, przez ból i niezdrowe poświęcenie. – Co więc odczuwasz teraz ty? Nie mówisz o miłości, mówisz o odpowiedzialności. Większości małżeństw daleko do szczerego oddania i spełnienia przyrzeczonej wierności. – Sądziłam, że nie musiałam mu tego dobitniej tłumaczyć, że dobrze rozpoznał mechanizmy, które zapewniały funkcjonowanie angielskim elitom, że wiedział, co należało uczynić, by nieskalane czarodziejskie dziedzictwo mogło przetrwać.
- Jesteś całkowicie rozbity, skoro nie potrafisz nawet wymówić jej imienia – wytknęłam mu, zmęczona nieco tym dziecięcym krążeniem w kółko. Wstyd czy pragnienie? – Powiedz to, powiedz jej imię, skoro właśnie rozprawiasz o odpowiedzialności. Powiedz to – osaczyłam go nieco, a nakazujący głos postanowił nieco wymusić na nim jawne przyznanie się do spółkowania właśnie z tą kobietą. Kobietą, której chciał ofiarować nazwisko i wszelkie honory, a o której nie umiał powiedzieć głośno. Nonsens. I dokładnie to samo, co ledwie kilka miesięcy temu robił mój bratanek, próbując przyznać się przede mną do swego przeklętego planu wobec zdradzieckiej terrorystki. O tak, pamiętałam każde słowo. – Co się więc stało? Stary narzeczony poszedł na dno, a ona… Czy jest w tobie zakochana? – pytałam o to, co sądził, a nie o to, co Tatiana odczuła naprawdę. Owszem, zdołałam ją już poznać, miałyśmy ze sobą wiele wspólnego, choć ja nie popełniłam tego błędu i nie pozwoliłam sobie na ciążę bez pierścienia boleśnie ściskającego palec. Byłam jednak ciekawa, jak jej oddanie postrzegał Igor. Wiedziałam także już, że nie mogło być mowy o przypadku. Czułam to. – To nie jest koniec świata, Igorze. Los tej dziewczyny zależy teraz od ciebie. Wiedz jednak, że masz przynajmniej kilka rozwiązań. Ślub nie jest jedyną drogą, choć widzę, że już podjąłeś decyzję. A skoro jest ona właśnie taka... - kontynuowałam, powstając nagle z fotela. Potrzebowałam ruchu, chwili do namysłu. Powolna przechadzka po salonie zapauzowała na moment naszą rozmowę. Porządkowałam myśli. Zignorowałam zupełnie jego uwagę o byciu babcią. Nie na tej kwestii chciałam się skupić. Zatrzymałam się tuż za nim i ulokowałam dłoń na jego ramieniu. Palce zacisnęły się w geście otuchy. Pochyliłam się, by szepnąć synowi do ucha: - Chcę wiedzieć.... czy właśnie tak pragniesz postąpić? Tylko szczerze. – Musiałam mieć pewność, choć nietrudno było zgadnąć, że Igor mógł zupełnie nie być przekonanym do żadnego z rozwiązań.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Z absolutnym wyrazem beznamiętności podziwiał pory tutejszej drewnianej podłogi, niemalże z dokładnością godną lepszej statystyki obserwując wielkość słojów polakierowanego drewna; naciśnięcie stopy zdradziłoby się jękliwym sykiem, wraz z nim w powietrzu zafalowałoby najpewniej trochę duszącego kurzu, a on wyrwałby się — być może — ze stanu letargicznej zwłoki, rozmywając pędzące wzdłuż komórek przyćmionego umysłu myśli. Jedna po drugiej przytłaczająco obciążała młodzieńcze barki i świadomość, kąsając niby nikłym, a jednak w ostateczności dojmującym wrażeniem strachu, wątpliwości, pewnie i wstydu.
Bo przecież nie tak miało to wszystko wyglądać.
Bo przecież nie tak kształtowało się od podstaw stabilne fundamenty nowej, własnej rodziny; nie w zrodzonym z przypadku dziecka, nie w powstałym z rozchwianego romansu małżeństwa. I on rozumiał to aż nazbyt dobrze, dlatego ciało przemawiało dziś daleką aroganckiej nonszalancji skruchą; i on rozumiał to aż nazbyt dobrze, dlatego w niej właśnie — najbardziej mu zaufanej, wychowanej na tutejszych ziemiach, surowej, acz zarazem łaskawej — szukał oparcia dla dylematu, który od dwóch dni drażniąco spędzał sen z powiek. Wszakże to wszystko — na pozór jawiące się oczywistościami niegodnymi podważania — jawiło się skomplikowaniem, którego ostatecznie nie sposób było sprowadzić do poziomu wyborów świadomych i przezeń chcianych.
Więc na jej cierpliwą prośbę o szczerość, dość pobłażliwą, jak na zwyczajową sylwetkę silnej, niezłomnej matki, sięgnął po czyste szkło majaczące nieopodal, samemu racząc się wreszcie ostrością koniaku; kieliszek pierwszy pogonił drugi, tamten zaś wkrótce trzeci, jakby w wymownym komunikacie, że zupełna trzeźwość bynajmniej nie sprzyjała otwartości, że bez miałkiego rozrzedzenia krwi i uczucia ciepła w żołądku nie dojrzy w nim transparentności. Najpewniej było w tym sporo racji, bo niedługo później przemówił w końcu konkretniej, mocniej, bo odwaga oślepiła na moment pozostałą kaskadę porażających emocji.
— Rozumiem więcej, niż mogłoby ci się wydawać. I dlatego tu jestem, dlatego właśnie t o b i e spowiadam się z przewinień, z których wcale nie jestem dumny — bułgarskie zgłoski zastygały w eterze wraz z każdym zerknięciem na jej statyczną twarz, mieszając się z trzaskiem spalanego w otwartym kominku drewna; żar migotał błyskotliwie gdzieś nieopodal, a miałki snop światła dogasającej świecy rzucał cień na jej napiętą twarz. Nigdy dotąd nie nosili się przesadną bliskością, relacje rodzinne przeważnie sprowadzając do biznesowych, zupełnie suchych formalności; ta rozmowa udowadniała o jej autorytecie, skrywanym gdzieś głęboko zaufaniu dla matczynych osądów, najpewniej też cichej admiracji, o której nigdy głośno nie rozprawiał. Była szyją całego tego skrzętnego mechanizmu, trzymała w ryzach ich wszystkich; pielęgnowała to, co wymagało dbałości, ale też szlifowała to, co wciąż pozostawało nieidealnym. Tkwiąc w norweskiej głuszy, na przekór listownym wezwaniom jej i ojca, zbuntował się wówczas po raz pierwszy i już chyba ostatni; od kilkunastu miesięcy służalczo walczył o jej uznanie i dumę, w całej zawiłości angielskiego procederu wdrażając się doń w możliwie najsprawniejszy ze sposobów. Musiała widzieć, z jakim zaangażowaniem wchłaniał pierwiastki znanego tylko przelotnie języka; musiała widzieć, z jaką powagą potraktował jej marzenie o stworzeniu pogrzebowego biznesu, czynnie przyzwyczajając się do smrodu tamtejszych truposzy, do pozorowanej grzeczności względem klientów, do ciężaru trumien, które przyszło mu dźwigać jeszcze na początku. Niewątpliwie pragnął jej aprobaty, niewątpliwie nie chciał jej zawieść; czy tym właśnie miał, na długi już czas, zaprzepaścić swoje dotychczasowe starania?
— Ale mleko się rozlało, nonsensem byłoby teraz dywagować o tym, co powinienem był, a czego nie. Obydwoje uznajmy to za błąd młodości, który będzie mnie słono kosztował — skwitował chwilowo, wsłuchując się w jej rzeczowe wspomnienia niegdyś wielkiego i pociągającego Karkaroffa, którego żywot sama zakończyła świadectwem podwójnego morderstwa; to była właśnie ta miłość? Nie zwątpił jednak w jej obraz, najpewniej z uwagi na to, że nigdy nie otrzymał wystarczającego dowodu potwierdzenia; skinął jedynie głową na brzmienie rzucanych przez nią konstatacji, tym razem już z wolna sącząc kolejne krople bursztynowego trunku. Aż do chwili, gdy nie spłynęło nań angażujące zapytanie, wobec którego niedostatecznie dobrze potrafił się ustosunkować; maska charyzmatycznego mężczyzny zdawała się właśnie opaść na deski teatru, w którym miał przecież już nie grać, nie udawać.
— Choć znamy się od paru lat, często wydaje mi się obca, nieswoja, jakby trochę... nieludzka. Już za szkolnych czasów nie kryłem zainteresowania, choć z perspektywy czasu zastanawiam się, czy ono nie wyrosło z jakiejś podświadomej chęci zemsty na Krumie, jej ówczesnym chłopaku — tu przerwał na moment, dopijając resztki, które kołysały się na dnie naczynia; alkohol rozplątywał mu język, a ona, chociaż najpewniej wcale niezainteresowana tymi błahymi perypetiami, dość celnie potrafiła pytać. Wbrew skrytej naturze postanowił więc mówić, jak na terapii, albo innym pokrzepiającym spotkaniu, bowiem tylko ona mogła go teraz wysłuchać; miała świadomość, że w tych bladych półsłówkach zrzucał na nią dodatkowo balast oczekiwanej obojętności? Obojętności, którą nie ukarze go za podłą osobowość, za sugerowaną rozwiązłość, za niekontrolowane wyrazy narcyzmu; po tym wszystkim będzie potrafiła dalej widzieć w nim godnego samej siebie syna? — Ale ona nigdy mnie nie uważała, w każdym razie niecałkowicie. Nigdy nie myślała o mnie poważnie i to mi dotąd, tak po prawdzie, nie przeszkadzało, ale teraz, teraz zaczęło. Źle mi z tym, że potrzebuje mnie bardziej, niż ja kiedykolwiek jej. Źle mi z tym, że... — nie mogę mieć pewności, czy jest w ciąży właśnie ze m n ą; że wcale mnie nie kocha i nigdy już nie pokocha, mógłby dokończyć, ale wygodniej było porzucić te ostatnie kwestie i dać się osaczyć; osaczyć i stłamsić, podobnie do tego, jak postępowała z nim tamta, szachując ich związkiem — a raczej lichą, drżącą wieloma wątpliwościami relacją — niczym pokerowym układem kart. Zaryzykowała wszystko w wierze, że on jej nie zawiedzie; miała słuszność w tym wyborze?
— Tatiana. Tatiana Dolohov — wydusił w końcu, już bez większego trudu, bo przecież między wierszami zdążył już przyznać się do wielu bezwstydności. Zdołała wyłapać, że doraźnie sypiał z nią jeszcze za życia Dimy? Zdołała pojąć, że darzył ją jakąś nienormalną, choć w istocie utkwioną wyłącznie w zazdrości i byciu wiecznie niewystarczającym, obsesją? Że upodobał ją sobie pewnie wyłącznie w chęci udowodnienia wszystkim, że był jej godzien, że wreszcie dopiął swego? Jeszcze niedawno zdawało mu się, że marzeniem byłoby ją poślubić, teraz jednak zdrowy rozsądek wypalał nań godny wyraz otępiałej beznadziei; tonący brzytwy się chwyta, czyż nie? — Wiem, że ona mnie nie kocha, a jednak... nie pozbyła się tego dziecka, pomimo tego, że od dawna ze sobą nie rozmawialiśmy. I chociaż we wrześniu nie potraktowałem jej najlepiej, nie usunęła go bez mojej wiedzy. Właściwie od razu dała mi do zrozumienia, że chce je urodzić; że chce, byśmy wychowali je razem, nawet jeśli nie do końca nam się do tej pory układało. Cóż innego miałbym zrobić, jeśli się nie oświadczyć i poślubić? — zakończył retorycznie, choć w powietrzu wisiało wciąż oczekiwanie na jej głos; twierdziła, że rozwiązań jest wiele, a sytuacja nie skazywała go na to, które osobiście wybrał w niemych rozważaniach. Zwlekał przez moment, po tym jak stanowczo ścisnęła jego ramię, jak zachęciła go do wyznania ostatniej z prawd. Nieskrępowanej, być może niemoralnej, ale ratującej go z opresji?
— Sama widzisz, że nie jestem przekonany, ale... tak chyba trzeba? Obiecałem, że nie zostawię jej z tym samej i słowa dotrzymam — zaczął, obróciwszy głowę stronę górującej nad nim matki. — No chyba, że widzisz jakieś inne rozwiązania? Doradź mi, proszę — to ostatnie wybrzmiało cicho, trochę zachwianie, bo nie zwykł prosić, przepraszać, ni dziękować. Ale w rodzinie tkwiła przecież siła, a on tej siły teraz rozpaczliwie potrzebował.
Bo przecież nie tak miało to wszystko wyglądać.
Bo przecież nie tak kształtowało się od podstaw stabilne fundamenty nowej, własnej rodziny; nie w zrodzonym z przypadku dziecka, nie w powstałym z rozchwianego romansu małżeństwa. I on rozumiał to aż nazbyt dobrze, dlatego ciało przemawiało dziś daleką aroganckiej nonszalancji skruchą; i on rozumiał to aż nazbyt dobrze, dlatego w niej właśnie — najbardziej mu zaufanej, wychowanej na tutejszych ziemiach, surowej, acz zarazem łaskawej — szukał oparcia dla dylematu, który od dwóch dni drażniąco spędzał sen z powiek. Wszakże to wszystko — na pozór jawiące się oczywistościami niegodnymi podważania — jawiło się skomplikowaniem, którego ostatecznie nie sposób było sprowadzić do poziomu wyborów świadomych i przezeń chcianych.
Więc na jej cierpliwą prośbę o szczerość, dość pobłażliwą, jak na zwyczajową sylwetkę silnej, niezłomnej matki, sięgnął po czyste szkło majaczące nieopodal, samemu racząc się wreszcie ostrością koniaku; kieliszek pierwszy pogonił drugi, tamten zaś wkrótce trzeci, jakby w wymownym komunikacie, że zupełna trzeźwość bynajmniej nie sprzyjała otwartości, że bez miałkiego rozrzedzenia krwi i uczucia ciepła w żołądku nie dojrzy w nim transparentności. Najpewniej było w tym sporo racji, bo niedługo później przemówił w końcu konkretniej, mocniej, bo odwaga oślepiła na moment pozostałą kaskadę porażających emocji.
— Rozumiem więcej, niż mogłoby ci się wydawać. I dlatego tu jestem, dlatego właśnie t o b i e spowiadam się z przewinień, z których wcale nie jestem dumny — bułgarskie zgłoski zastygały w eterze wraz z każdym zerknięciem na jej statyczną twarz, mieszając się z trzaskiem spalanego w otwartym kominku drewna; żar migotał błyskotliwie gdzieś nieopodal, a miałki snop światła dogasającej świecy rzucał cień na jej napiętą twarz. Nigdy dotąd nie nosili się przesadną bliskością, relacje rodzinne przeważnie sprowadzając do biznesowych, zupełnie suchych formalności; ta rozmowa udowadniała o jej autorytecie, skrywanym gdzieś głęboko zaufaniu dla matczynych osądów, najpewniej też cichej admiracji, o której nigdy głośno nie rozprawiał. Była szyją całego tego skrzętnego mechanizmu, trzymała w ryzach ich wszystkich; pielęgnowała to, co wymagało dbałości, ale też szlifowała to, co wciąż pozostawało nieidealnym. Tkwiąc w norweskiej głuszy, na przekór listownym wezwaniom jej i ojca, zbuntował się wówczas po raz pierwszy i już chyba ostatni; od kilkunastu miesięcy służalczo walczył o jej uznanie i dumę, w całej zawiłości angielskiego procederu wdrażając się doń w możliwie najsprawniejszy ze sposobów. Musiała widzieć, z jakim zaangażowaniem wchłaniał pierwiastki znanego tylko przelotnie języka; musiała widzieć, z jaką powagą potraktował jej marzenie o stworzeniu pogrzebowego biznesu, czynnie przyzwyczajając się do smrodu tamtejszych truposzy, do pozorowanej grzeczności względem klientów, do ciężaru trumien, które przyszło mu dźwigać jeszcze na początku. Niewątpliwie pragnął jej aprobaty, niewątpliwie nie chciał jej zawieść; czy tym właśnie miał, na długi już czas, zaprzepaścić swoje dotychczasowe starania?
— Ale mleko się rozlało, nonsensem byłoby teraz dywagować o tym, co powinienem był, a czego nie. Obydwoje uznajmy to za błąd młodości, który będzie mnie słono kosztował — skwitował chwilowo, wsłuchując się w jej rzeczowe wspomnienia niegdyś wielkiego i pociągającego Karkaroffa, którego żywot sama zakończyła świadectwem podwójnego morderstwa; to była właśnie ta miłość? Nie zwątpił jednak w jej obraz, najpewniej z uwagi na to, że nigdy nie otrzymał wystarczającego dowodu potwierdzenia; skinął jedynie głową na brzmienie rzucanych przez nią konstatacji, tym razem już z wolna sącząc kolejne krople bursztynowego trunku. Aż do chwili, gdy nie spłynęło nań angażujące zapytanie, wobec którego niedostatecznie dobrze potrafił się ustosunkować; maska charyzmatycznego mężczyzny zdawała się właśnie opaść na deski teatru, w którym miał przecież już nie grać, nie udawać.
— Choć znamy się od paru lat, często wydaje mi się obca, nieswoja, jakby trochę... nieludzka. Już za szkolnych czasów nie kryłem zainteresowania, choć z perspektywy czasu zastanawiam się, czy ono nie wyrosło z jakiejś podświadomej chęci zemsty na Krumie, jej ówczesnym chłopaku — tu przerwał na moment, dopijając resztki, które kołysały się na dnie naczynia; alkohol rozplątywał mu język, a ona, chociaż najpewniej wcale niezainteresowana tymi błahymi perypetiami, dość celnie potrafiła pytać. Wbrew skrytej naturze postanowił więc mówić, jak na terapii, albo innym pokrzepiającym spotkaniu, bowiem tylko ona mogła go teraz wysłuchać; miała świadomość, że w tych bladych półsłówkach zrzucał na nią dodatkowo balast oczekiwanej obojętności? Obojętności, którą nie ukarze go za podłą osobowość, za sugerowaną rozwiązłość, za niekontrolowane wyrazy narcyzmu; po tym wszystkim będzie potrafiła dalej widzieć w nim godnego samej siebie syna? — Ale ona nigdy mnie nie uważała, w każdym razie niecałkowicie. Nigdy nie myślała o mnie poważnie i to mi dotąd, tak po prawdzie, nie przeszkadzało, ale teraz, teraz zaczęło. Źle mi z tym, że potrzebuje mnie bardziej, niż ja kiedykolwiek jej. Źle mi z tym, że... — nie mogę mieć pewności, czy jest w ciąży właśnie ze m n ą; że wcale mnie nie kocha i nigdy już nie pokocha, mógłby dokończyć, ale wygodniej było porzucić te ostatnie kwestie i dać się osaczyć; osaczyć i stłamsić, podobnie do tego, jak postępowała z nim tamta, szachując ich związkiem — a raczej lichą, drżącą wieloma wątpliwościami relacją — niczym pokerowym układem kart. Zaryzykowała wszystko w wierze, że on jej nie zawiedzie; miała słuszność w tym wyborze?
— Tatiana. Tatiana Dolohov — wydusił w końcu, już bez większego trudu, bo przecież między wierszami zdążył już przyznać się do wielu bezwstydności. Zdołała wyłapać, że doraźnie sypiał z nią jeszcze za życia Dimy? Zdołała pojąć, że darzył ją jakąś nienormalną, choć w istocie utkwioną wyłącznie w zazdrości i byciu wiecznie niewystarczającym, obsesją? Że upodobał ją sobie pewnie wyłącznie w chęci udowodnienia wszystkim, że był jej godzien, że wreszcie dopiął swego? Jeszcze niedawno zdawało mu się, że marzeniem byłoby ją poślubić, teraz jednak zdrowy rozsądek wypalał nań godny wyraz otępiałej beznadziei; tonący brzytwy się chwyta, czyż nie? — Wiem, że ona mnie nie kocha, a jednak... nie pozbyła się tego dziecka, pomimo tego, że od dawna ze sobą nie rozmawialiśmy. I chociaż we wrześniu nie potraktowałem jej najlepiej, nie usunęła go bez mojej wiedzy. Właściwie od razu dała mi do zrozumienia, że chce je urodzić; że chce, byśmy wychowali je razem, nawet jeśli nie do końca nam się do tej pory układało. Cóż innego miałbym zrobić, jeśli się nie oświadczyć i poślubić? — zakończył retorycznie, choć w powietrzu wisiało wciąż oczekiwanie na jej głos; twierdziła, że rozwiązań jest wiele, a sytuacja nie skazywała go na to, które osobiście wybrał w niemych rozważaniach. Zwlekał przez moment, po tym jak stanowczo ścisnęła jego ramię, jak zachęciła go do wyznania ostatniej z prawd. Nieskrępowanej, być może niemoralnej, ale ratującej go z opresji?
— Sama widzisz, że nie jestem przekonany, ale... tak chyba trzeba? Obiecałem, że nie zostawię jej z tym samej i słowa dotrzymam — zaczął, obróciwszy głowę stronę górującej nad nim matki. — No chyba, że widzisz jakieś inne rozwiązania? Doradź mi, proszę — to ostatnie wybrzmiało cicho, trochę zachwianie, bo nie zwykł prosić, przepraszać, ni dziękować. Ale w rodzinie tkwiła przecież siła, a on tej siły teraz rozpaczliwie potrzebował.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Salon - miejsca przy kominku
Szybka odpowiedź