Wejście na plażę
AutorWiadomość
Wejście na plażę
Z ogrodów można przedostać się bocznym przesmykiem prosto na malowniczą, opustoszałą plażę. Niewidoczne na pierwszy rzut oka przejście ujawnia widok zapierający dech w piersi. Miejsce zdaje się być zapomniane przez człowieka, oddane nieposkromionej przyrodzie. Przyjemna, złocista plaża gdzieniegdzie poprzerywana jest pojedynczymi wyrzuconymi przez morze kłodami. Docierające do piasku fale wyrzucają na brzeg drobne kolorowe kamienie. Pochylające się ku morzu pojedyncze drzewa zachęcają, by schronić się w ich cieniu. Tuż przy brzegu znajduje się piaszczyste, charakterystyczne wzniesienie, z którego rozciąga się fantastyczny widok na znikające za linią horyzontu popołudniowe słońce. Cisza, poprzerywania jedynie melodią fal i ptasimi głosami, pozwala zebrać myśli i sprzyja odpoczywaniu.
20 września '58
Ile zawałów serca człowiek był w stanie przeżyć? Pierwszego doświadczyła, gdy obudziła się na drewnianym blacie w obcym sobie domu, drugiego, gdy dowiedziała się o komecie, która swym uderzeniem ściągnęła na nich kataklizm, kolejny zawał, kiedy Drew opowiedział jej o przeszłości, klątwie i tym kim była przez ten cały czas, następny podczas składania przysięgi i ostatni, kiedy dwa dni wcześniej została poproszona o rękę. Każdy z tych momentów przyniósł jej wiele emocji – tych dobrych i złych. Naiwnie myślała, że największe niewiadome ma już za sobą, ale każdy kolejny dzień częstował ją czymś nowym. Nie wiedziała skąd w niej pewność niektórych decyzji. Nowy dom, nowa rodzina, nowa przyszłość. To co powinna czuć to przede wszystkim radość, ekscytację, oczekiwanie, ale wciąż tliło się w niej wiele niepewności. Nie co do wyborów, a co do tego z czym jeszcze przyjdzie im się zmierzyć w najbliższym czasie. Dodatkowo nie miała bladego pojęcia od czego zacząć tą konkretną podróż i chyba nawet nie chciała się dziś tym zamartwiać.
Zatrzymała się przy samej linii wody wiedząc, że ta po upadku komety raczej nie nadaje się do kąpieli. Wzrok utkwiła w swoim towarzyszu nie po raz pierwszy zastanawiając się nad tym czy ostatnie zdarzenia cokolwiek w nich zmieniły. Z jednej strony zmieniło się przecież wszystko. Mieszkali pod jednym dachem, byli zaręczeni, planowali wspólne życie. W przeszłości była to mrzonka, o której żadne z nich nawet nieśmiało marzyć. Z perspektywy osób trzecich nie dotarli do niczego niezwykłego, mieli to wszyscy i zwyczajnie nie doceniali, ale w ich przypadku na szczęśliwe zakończenie nie było choćby procenta szans. Teraz wciąż nie mogli ułożyć głowy na poduszce w całkowitym spokoju, ale na pewno był to krok, który mógł choć z pozoru przynieść im trochę normalności. Z drugiej strony nie czuła by zmieniło się wiele. Przynajmniej na razie. Przeniosła wzrok na pierścionek zdobiący jej dłoń i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu.
- Wiesz, że piersiówka była prezentem bezinteresownym? – zapytała siadając na wciąż ciepłym piasku. – Nie musiałeś od razu odpłacać się pierścionkiem. – dodała z przekąsem i poklepała wolną przestrzeń obok siebie. – Trzeba było po prostu ładnie podziękować, uśmiechnąć się, może zabrać na spacer, ale po co skazywać się na życie pełne narzekania, kłótni o nieszczęsną prozę istnienia i trudy małżeństwa. – przewróciła oczami, ale na jej twarzy widać było szczęście. Pierwszy raz od miesiąca tak naprawdę czuła, że zmierza do jakiegoś celu.
Wciąż jednak głowę zaprzątały jej sprawy, których nie mogła tak po prostu odrzucić. Zakon Feniksa i jego wpływ na jej istnienie, rzucone na nią przekleństwo, jej rodzina. Czy powinna postarać się o odzyskanie ich przychylności nawet jeśli nie do końca jej na tym zależało? Czy, teraz gdy w końcu powróciła na ścieżkę wiodącą ją ku prawdziwemu spełnieniu powinna zakopać topór wojenny i pozbyć się wszelkich uprzedzeń? Nie była tego pewna. – Myślisz, że powinniśmy w jakiś sposób poinformować o tym moją rodzinę? – zapytała spoglądając na niego z lekkim powątpiewaniem. – Decyzja o odsunięciu się ze szlacheckiego świata była moją decyzją i może przez rzucone przekleństwo całkowicie skreślili moje imię ze skorowidzu, ale nie wiem czy moim pragnieniem jest do niego powrócić. Dobrze było zobaczyć brata, spotkać się z Magdalene i… nie wiem. Może to tylko niepokój pętający mój umysł. – mówiąc to zatopiła dłoń w ciepłym piasku. Wiedziała, że te kwestie są ważne zważywszy na ewentualny ślub. Po części zależało jej by jej rodzice mogli choć w myślach życzyć jej pomyślności.
Parsknęła nagle śmiechem przypominając sobie jeden z listów, który otrzymała od cioci Nott. – Pamiętasz jak moja ciotka nazwała cię obszczymurkiem z Nokturnu? – zapytała śmiejąc się w głos. To było cudowne uczucie – pamiętać, wiedzieć, że to wydarzyło się naprawdę, w końcu tak niewiele pełnych wspomnień w sobie miała. Sięgnęła po jego dłoń i ułożyła ją na własnym udzie. – To jaki mamy plan?
Ile zawałów serca człowiek był w stanie przeżyć? Pierwszego doświadczyła, gdy obudziła się na drewnianym blacie w obcym sobie domu, drugiego, gdy dowiedziała się o komecie, która swym uderzeniem ściągnęła na nich kataklizm, kolejny zawał, kiedy Drew opowiedział jej o przeszłości, klątwie i tym kim była przez ten cały czas, następny podczas składania przysięgi i ostatni, kiedy dwa dni wcześniej została poproszona o rękę. Każdy z tych momentów przyniósł jej wiele emocji – tych dobrych i złych. Naiwnie myślała, że największe niewiadome ma już za sobą, ale każdy kolejny dzień częstował ją czymś nowym. Nie wiedziała skąd w niej pewność niektórych decyzji. Nowy dom, nowa rodzina, nowa przyszłość. To co powinna czuć to przede wszystkim radość, ekscytację, oczekiwanie, ale wciąż tliło się w niej wiele niepewności. Nie co do wyborów, a co do tego z czym jeszcze przyjdzie im się zmierzyć w najbliższym czasie. Dodatkowo nie miała bladego pojęcia od czego zacząć tą konkretną podróż i chyba nawet nie chciała się dziś tym zamartwiać.
Zatrzymała się przy samej linii wody wiedząc, że ta po upadku komety raczej nie nadaje się do kąpieli. Wzrok utkwiła w swoim towarzyszu nie po raz pierwszy zastanawiając się nad tym czy ostatnie zdarzenia cokolwiek w nich zmieniły. Z jednej strony zmieniło się przecież wszystko. Mieszkali pod jednym dachem, byli zaręczeni, planowali wspólne życie. W przeszłości była to mrzonka, o której żadne z nich nawet nieśmiało marzyć. Z perspektywy osób trzecich nie dotarli do niczego niezwykłego, mieli to wszyscy i zwyczajnie nie doceniali, ale w ich przypadku na szczęśliwe zakończenie nie było choćby procenta szans. Teraz wciąż nie mogli ułożyć głowy na poduszce w całkowitym spokoju, ale na pewno był to krok, który mógł choć z pozoru przynieść im trochę normalności. Z drugiej strony nie czuła by zmieniło się wiele. Przynajmniej na razie. Przeniosła wzrok na pierścionek zdobiący jej dłoń i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu.
- Wiesz, że piersiówka była prezentem bezinteresownym? – zapytała siadając na wciąż ciepłym piasku. – Nie musiałeś od razu odpłacać się pierścionkiem. – dodała z przekąsem i poklepała wolną przestrzeń obok siebie. – Trzeba było po prostu ładnie podziękować, uśmiechnąć się, może zabrać na spacer, ale po co skazywać się na życie pełne narzekania, kłótni o nieszczęsną prozę istnienia i trudy małżeństwa. – przewróciła oczami, ale na jej twarzy widać było szczęście. Pierwszy raz od miesiąca tak naprawdę czuła, że zmierza do jakiegoś celu.
Wciąż jednak głowę zaprzątały jej sprawy, których nie mogła tak po prostu odrzucić. Zakon Feniksa i jego wpływ na jej istnienie, rzucone na nią przekleństwo, jej rodzina. Czy powinna postarać się o odzyskanie ich przychylności nawet jeśli nie do końca jej na tym zależało? Czy, teraz gdy w końcu powróciła na ścieżkę wiodącą ją ku prawdziwemu spełnieniu powinna zakopać topór wojenny i pozbyć się wszelkich uprzedzeń? Nie była tego pewna. – Myślisz, że powinniśmy w jakiś sposób poinformować o tym moją rodzinę? – zapytała spoglądając na niego z lekkim powątpiewaniem. – Decyzja o odsunięciu się ze szlacheckiego świata była moją decyzją i może przez rzucone przekleństwo całkowicie skreślili moje imię ze skorowidzu, ale nie wiem czy moim pragnieniem jest do niego powrócić. Dobrze było zobaczyć brata, spotkać się z Magdalene i… nie wiem. Może to tylko niepokój pętający mój umysł. – mówiąc to zatopiła dłoń w ciepłym piasku. Wiedziała, że te kwestie są ważne zważywszy na ewentualny ślub. Po części zależało jej by jej rodzice mogli choć w myślach życzyć jej pomyślności.
Parsknęła nagle śmiechem przypominając sobie jeden z listów, który otrzymała od cioci Nott. – Pamiętasz jak moja ciotka nazwała cię obszczymurkiem z Nokturnu? – zapytała śmiejąc się w głos. To było cudowne uczucie – pamiętać, wiedzieć, że to wydarzyło się naprawdę, w końcu tak niewiele pełnych wspomnień w sobie miała. Sięgnęła po jego dłoń i ułożyła ją na własnym udzie. – To jaki mamy plan?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wszechwiedzący obserwator powiedziałby, że mogę winszować sukces, ja zaś naprawdę radowałem się z tego, że los – z moją nieznaczną pomocą – okazał się łaskawy, a coś na co czekałem od dawien dawna w końcu nadeszło. Nigdy nie chodziło o spełnienie społecznych oczekiwań, nie od dziś wielu wiedziało, że kompletnie nie brałem ich do siebie. Podążałem własną drogą i decyzje związane z prywatnym życiem podejmowałem wyłącznie w zgodzie z jedną osobą – z samym sobą. Ignorowałem konwenanse, niezadowolone spojrzenia, a nawet jawną niechęć i czas udowodnił, iż dobrze czyniłem. Nie potrzebowałem galeonów, znajomości czy obycia na salonach, aby dojść do tego miejsca; otrzymać niezwykle szanowany tytuł, z którym wiązała się wielka odpowiedzialność i mieć przy tym wparcie kobiety, która od lat zaprzątała moje myśli.
Przywiodła mnie tu odwaga, lojalność i oddanie, a przede wszystkim ciężka praca.
Zdawałem sobie sprawę, iż nie grałem czysto. Z drugiej strony słowa, jakie padły dwa dni temu nie mogły być podyktowane wolą przekleństwa wszak miało ono zupełnie inny cel. Opiewało o nienawiść i złość, nie pragnienia, które przy nieco zniekształconej codzienności wypełzły na powierzchnię. Musiała tego naprawdę chcieć. Nie było przypadku w tym, że wstrzymałem się z tą propozycją nieco dłużej niż pierwotnie planowałem – pokrętnie wolałem zyskać pewność, że odpowiedź będzie podyktowana prawdziwym uczuciem, a nie wolą przetrwania w wyjątkowo trudnej sytuacji. Wciąż nurtowała ją przeszłość, pytania, choć mniej liczne z pewnością trawiły spokojny sen, podobnie jak poczucie winy, którego mieć nie powinna. Powtarzałem jej to, brnąłem w to. Od nocy czternastego sierpnia na nowo kreowaliśmy rzeczywistość i wcale mi to nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie. Odnajdywałem się w tym o wiele lepiej, niżeli zakładałem i chyba naprawdę byłem szczęśliwy.
Zaśmiałem się pod nosem na wieść o bezinteresowności związanej z prezentem pod postacią piersiówki, po czym usiadłem tuż za nią. Jedną z dłoni ułożyłem na jej brzuchu, zaś drugą sięgnąłem po wspomniany podarek. -Cóż, doskonale wiesz, że lubię ryzyko- uniosłem kącik ust i podałem jej wypełniony trunkiem, metalowy pojemnik. -Spacer odhaczony, uśmiech też- odparłem zgodnie z prawdą. -Chcesz mi pokrętnie zasugerować, że przyjęłaś go, bo tak wypadało?- spytałem wychylając nieznacznie głowę przez jej ramię, aby móc na nią spojrzeć. Palce zaś przesunąłem na pierścionek znajdujący się na jej ręku i wolno przesunąłem po zdobieniu kciukiem. -Dwie noce było dobrze, a teraz nadeszły wątpliwości? Może to ty boisz się tych małżeńskich kłótni?- zgrywałem poważnego, choć uśmiech sam cisnął mi się na usta.
Nie zaskoczyło mnie jej pytanie, spodziewałem się takowego. Już wcześniej posłałem list lady Selwyn, ale o nim, a przede wszystkim o jego treści nie zamierzałem dziewczyny informować. -Uważam, że powinniśmy- z szacunku, z uwagi na dobre maniery i fakt, że ciche zaślubiny nie wchodziły w grę. Huczne i okroczone złotem przyjęcie było poza naszym zasięgiem, ale byłem przekonany, iż wieść migiem rozejdzie się w kuluarach. Nie chciałem, aby ktoś poczuł się urażony. -Zawsze możesz to uczynić. Może znajdą ci lepszego kandydata?- uniosłem wymownie brew, po czym zaśmiałem się pod nosem. Pozycja nie była wszystkim – w moich żyłach nie płynęła błękitna krew.
Zerknąłem na nią nieco zaskoczony, gdy nagle parsknęła śmiechem, ale już po chwili zrozumiałem tego powód. Pokręciłem głową z szerokim uśmiechem. -Trudno o tym zapomnieć. Niewiele się zmieniło, prawda?- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie przenosząc spojrzenie na leniwie obijające się o brzeg fale. Była to przeszłość, wydawała się niezwykle odległa, choć od tamtych wydarzeń dzieliły nad ledwie dwa lata. -Poza tym, że w końcu przeniesiesz się do mojej sypialni?- czas i pora. Ile mogła jeszcze zajmować pokój dla gości? -Porozmawiamy, napijemy się, może…- uniosłem wymownie brew zaciskając dłoń na jej udzie. Doskonale wiedziałem, że nie o to chodziło, ale nie mogłem się powstrzymać.
Przywiodła mnie tu odwaga, lojalność i oddanie, a przede wszystkim ciężka praca.
Zdawałem sobie sprawę, iż nie grałem czysto. Z drugiej strony słowa, jakie padły dwa dni temu nie mogły być podyktowane wolą przekleństwa wszak miało ono zupełnie inny cel. Opiewało o nienawiść i złość, nie pragnienia, które przy nieco zniekształconej codzienności wypełzły na powierzchnię. Musiała tego naprawdę chcieć. Nie było przypadku w tym, że wstrzymałem się z tą propozycją nieco dłużej niż pierwotnie planowałem – pokrętnie wolałem zyskać pewność, że odpowiedź będzie podyktowana prawdziwym uczuciem, a nie wolą przetrwania w wyjątkowo trudnej sytuacji. Wciąż nurtowała ją przeszłość, pytania, choć mniej liczne z pewnością trawiły spokojny sen, podobnie jak poczucie winy, którego mieć nie powinna. Powtarzałem jej to, brnąłem w to. Od nocy czternastego sierpnia na nowo kreowaliśmy rzeczywistość i wcale mi to nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie. Odnajdywałem się w tym o wiele lepiej, niżeli zakładałem i chyba naprawdę byłem szczęśliwy.
Zaśmiałem się pod nosem na wieść o bezinteresowności związanej z prezentem pod postacią piersiówki, po czym usiadłem tuż za nią. Jedną z dłoni ułożyłem na jej brzuchu, zaś drugą sięgnąłem po wspomniany podarek. -Cóż, doskonale wiesz, że lubię ryzyko- uniosłem kącik ust i podałem jej wypełniony trunkiem, metalowy pojemnik. -Spacer odhaczony, uśmiech też- odparłem zgodnie z prawdą. -Chcesz mi pokrętnie zasugerować, że przyjęłaś go, bo tak wypadało?- spytałem wychylając nieznacznie głowę przez jej ramię, aby móc na nią spojrzeć. Palce zaś przesunąłem na pierścionek znajdujący się na jej ręku i wolno przesunąłem po zdobieniu kciukiem. -Dwie noce było dobrze, a teraz nadeszły wątpliwości? Może to ty boisz się tych małżeńskich kłótni?- zgrywałem poważnego, choć uśmiech sam cisnął mi się na usta.
Nie zaskoczyło mnie jej pytanie, spodziewałem się takowego. Już wcześniej posłałem list lady Selwyn, ale o nim, a przede wszystkim o jego treści nie zamierzałem dziewczyny informować. -Uważam, że powinniśmy- z szacunku, z uwagi na dobre maniery i fakt, że ciche zaślubiny nie wchodziły w grę. Huczne i okroczone złotem przyjęcie było poza naszym zasięgiem, ale byłem przekonany, iż wieść migiem rozejdzie się w kuluarach. Nie chciałem, aby ktoś poczuł się urażony. -Zawsze możesz to uczynić. Może znajdą ci lepszego kandydata?- uniosłem wymownie brew, po czym zaśmiałem się pod nosem. Pozycja nie była wszystkim – w moich żyłach nie płynęła błękitna krew.
Zerknąłem na nią nieco zaskoczony, gdy nagle parsknęła śmiechem, ale już po chwili zrozumiałem tego powód. Pokręciłem głową z szerokim uśmiechem. -Trudno o tym zapomnieć. Niewiele się zmieniło, prawda?- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie przenosząc spojrzenie na leniwie obijające się o brzeg fale. Była to przeszłość, wydawała się niezwykle odległa, choć od tamtych wydarzeń dzieliły nad ledwie dwa lata. -Poza tym, że w końcu przeniesiesz się do mojej sypialni?- czas i pora. Ile mogła jeszcze zajmować pokój dla gości? -Porozmawiamy, napijemy się, może…- uniosłem wymownie brew zaciskając dłoń na jej udzie. Doskonale wiedziałem, że nie o to chodziło, ale nie mogłem się powstrzymać.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Marzenia o byciu żoną, matką, ostoją domowego ogniska nie były zarezerwowane dla niej. Nigdy nie czuła by taka rola była jej potrzebna w życiu, a idąc o krok dalej nie sądziła, że może się do tego nadawać. Była chaotyczna, lubowała się we własnej prywatności, cierpiała, gdy jej czynami kierowały zasady i ograniczenia. Tak było kiedyś, bowiem od wielu lat tkwiła w jednym miejscu i jak przyszło jej się dowiedzieć z jednym celem na ustach. Pozwalała sobie na marzenia o idealnej miłości, o rodzinie, która emanowałaby ciepłem nie tylko z nazwy, a z czynu. Były to jednak marzenia, a nie plany, które pragnęła wcielić w życie. Do niedawna te zdawały się być całkowicie nierealne zważywszy na to, że jedyna osoba, z którą pragnęła tworzyć jedność była całkowicie niedostępna. Do jej myśli powracała treść listu i to co o jej tajemniczym przyjacielu wspomniał Drew, ale próbowała się tym zwyczajnie nie zadręczać. Pojmowała, że przez te lata otaczała się ludźmi i tworzyła relacje, a teraz musiała zwyczajnie o nich zapomnieć choćby przez wzgląd na to jak bardzo nieprawdziwe te były. Aktualnie nadal nie docierał do niej fakt, że miałaby porzucić własne stanowisko. Stać się żoną, ostoją domowego ogniska, może kiedyś matką. Nie dochodziło to do niej, ale to wcale nie znaczyło, że się tym nie cieszyła. Tak wiele w ostatnim czasie na nią spadło i z wielu gruzów wciąż nie potrafiła się odkopać, a jednak ta jedna zmiana narracji sprawiła, że przestała czuć się sama. Właśnie tego bała się przecież najbardziej. Uratował ją, podarował nowe życie, ale równie dobrze mógł bez słowa ją porzucić kalkulując jej przewinienia. Na początku przed snem, gdy już zamykała oczy pewna, że umysł zabierze ją w przyjemne miejsce zamartwiała się swoim losem marząc o śmierci, bo doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że wyrzuty sumienia zjedzą resztki jej rozsądku. On samą swoją obecnością odganiał ciemne chmury sprawiając, że promienie słońca przedzierały się do jej życia.
Uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu, gdy usiadł za nią. Mimowolnie oparła się plecami o jego klatkę piersiową i przewróciła oczami na jego słowa. – Tak – odparła starając się zabrzmieć poważnie. – Miałam wyjście? Powiedziałeś, że chcesz mnie uszczęśliwiać każdego dnia przy całej rodzinie. Skończyłabym za drzwiami, gdybym odmówiła, czyż nie? – dodała i już nie mogła pohamować uśmiechu czającego się w kącikach jej ust. Mogła jedynie nadzieje, że ich nie dostrzeże. Z drugiej strony przecież znał prawdę, dostrzegał jej pragnienia i doskonale wiedziała jak wiele kosztowało go otworzenie się przed innymi. Gdyby nie miał pewności, że się zgodzi, to nigdy by się tak nie odsłonił. Sięgnęła po piersiówkę i upiła z niej łyk. Przyjemne ciepło rozlało się po jej wnętrzu.
Zamyśliła się nad jego pytaniem. Czy faktycznie bała się tych małżeńskich kłótni czy może wręcz przeciwnie trochę ich jej brakowało? – Czym różnią się małżeńskie od naszych standardowych? Cóż aktualnie jesteśmy aż nadto spokojni. – powiedziała z przekąsem. Od początku ich relacja była pełna emocji – nierzadko trudnych, kontrowersyjnych. Nie wyobrażała sobie, żeby teraz tych zabrakło tylko dlatego, że zgodzili się spędzić ze sobą życie. – Może powinnam czymś ci podpaść, żebyś nie zapomniał jakim wrzodem potrafię być. – dodała obracając twarz w jego stronę. – Nie, nie możesz się już wycofać. – dodała uprzedzając jego pytanie.
Wyrzuty sumienia nie opuszczały jej choć na chwile. Czuła, że nie powinna być tak szczęśliwa. Czuła, że zatraca gdzieś siebie, bo przecież jeszcze niedawno prawiła o zemście i odwecie. Świat walił im się na głowę, mierzyli się co chwilę z nowymi przeciwnościami, a ona paplała bez sensu o kłótniach, które mogą nigdy nie mieć miejsca, bo nikt nie wiedział co przyniesie jutrzejszy dzień. Nie pokazywała tego po sobie, ale wciąż walczyła, bowiem w jej ciele powinność mierzyła się z moralnością. Czy to wszystko było czymś złym?
- No właśnie, ale co powinniśmy? – zapytała niechętnie. Takiej odpowiedzi właśnie się obawiała. Miała cichą nadzieję, że Drew zwyczajnie zaprzeczy, ale nawet on wiedział, że w tej sytuacji zwrócenie się do Selwynów było koniecznością. Westchnęła. – Napisać? Zaprosić? – ostatnie z pytań wypowiedziała dużo ciszej jakby w ogóle nie przyjmując do siebie tej alternatywy. Nie miała zamiaru udawać, że to wywołuje w niej radość. Przy nim nie musiała w końcu doskonale znał jej rodzinne koligacje. Parsknęła słysząc kolejne jego słowa. – Nie chciałabym być w skórze tego kandydata – dodała. Wiedziała, że zazdrość wdzierała się do każdej komórki jego ciała i może po części potrzebował potwierdzenia, że jest jej wyborem i to nie z konieczności, a potrzeby serca. Oparła się nieco mocniej o jego ciało i przymknęła oczy. – Wiem, że mam we krwi niszczenie wszystkiego czego dotknę, ale tego nie zniszczę. – dodała szeptem.
Dla niej to było inne życie. Gdy wracała wspomnieniami do dni, które wspólnie spędzili na Pokątnej miała wrażenie jakby to była przeszłość kogoś innego. – Wszystko. Zmieniło się wszystko. – oni nie byli już takimi samymi ludźmi, świat nie był już tak bezpiecznym miejscem, a ludzie przestali być tak otwarci na siebie. Nie kłamała – dla niej zmieniło się wszystko.
Zadrżała czując jak jego dłoń mocniej zaciska się na jej udzie. – Zachłanny. Taki zachłanny – skomentowała kręcąc przy tym głową, ale po sekundzie odwróciła się by złączyć ich usta w krótkim, lecz głębokim pocałunku. – Myślisz, że to bezpieczne? -zapytała po chwili ciszy. – Może najpierw powinniśmy zająć się moimi wspomnieniami i Zakonem Feniksa? Nie chce do końca życia siedzieć zamknięta w Przeklętej Warowni, Drew. Chce pomagać, walczyć, chce żyć. – dodała. Miała nadzieje, że jej słowa nie sprawią, że odbierze ją jako niewdzięczną, ale znał ją i wiedział, że nie była typem domatora i wolność stanowiła dla niej najwyższą z wartości. Nawet za cenę ryzyka.
Uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu, gdy usiadł za nią. Mimowolnie oparła się plecami o jego klatkę piersiową i przewróciła oczami na jego słowa. – Tak – odparła starając się zabrzmieć poważnie. – Miałam wyjście? Powiedziałeś, że chcesz mnie uszczęśliwiać każdego dnia przy całej rodzinie. Skończyłabym za drzwiami, gdybym odmówiła, czyż nie? – dodała i już nie mogła pohamować uśmiechu czającego się w kącikach jej ust. Mogła jedynie nadzieje, że ich nie dostrzeże. Z drugiej strony przecież znał prawdę, dostrzegał jej pragnienia i doskonale wiedziała jak wiele kosztowało go otworzenie się przed innymi. Gdyby nie miał pewności, że się zgodzi, to nigdy by się tak nie odsłonił. Sięgnęła po piersiówkę i upiła z niej łyk. Przyjemne ciepło rozlało się po jej wnętrzu.
Zamyśliła się nad jego pytaniem. Czy faktycznie bała się tych małżeńskich kłótni czy może wręcz przeciwnie trochę ich jej brakowało? – Czym różnią się małżeńskie od naszych standardowych? Cóż aktualnie jesteśmy aż nadto spokojni. – powiedziała z przekąsem. Od początku ich relacja była pełna emocji – nierzadko trudnych, kontrowersyjnych. Nie wyobrażała sobie, żeby teraz tych zabrakło tylko dlatego, że zgodzili się spędzić ze sobą życie. – Może powinnam czymś ci podpaść, żebyś nie zapomniał jakim wrzodem potrafię być. – dodała obracając twarz w jego stronę. – Nie, nie możesz się już wycofać. – dodała uprzedzając jego pytanie.
Wyrzuty sumienia nie opuszczały jej choć na chwile. Czuła, że nie powinna być tak szczęśliwa. Czuła, że zatraca gdzieś siebie, bo przecież jeszcze niedawno prawiła o zemście i odwecie. Świat walił im się na głowę, mierzyli się co chwilę z nowymi przeciwnościami, a ona paplała bez sensu o kłótniach, które mogą nigdy nie mieć miejsca, bo nikt nie wiedział co przyniesie jutrzejszy dzień. Nie pokazywała tego po sobie, ale wciąż walczyła, bowiem w jej ciele powinność mierzyła się z moralnością. Czy to wszystko było czymś złym?
- No właśnie, ale co powinniśmy? – zapytała niechętnie. Takiej odpowiedzi właśnie się obawiała. Miała cichą nadzieję, że Drew zwyczajnie zaprzeczy, ale nawet on wiedział, że w tej sytuacji zwrócenie się do Selwynów było koniecznością. Westchnęła. – Napisać? Zaprosić? – ostatnie z pytań wypowiedziała dużo ciszej jakby w ogóle nie przyjmując do siebie tej alternatywy. Nie miała zamiaru udawać, że to wywołuje w niej radość. Przy nim nie musiała w końcu doskonale znał jej rodzinne koligacje. Parsknęła słysząc kolejne jego słowa. – Nie chciałabym być w skórze tego kandydata – dodała. Wiedziała, że zazdrość wdzierała się do każdej komórki jego ciała i może po części potrzebował potwierdzenia, że jest jej wyborem i to nie z konieczności, a potrzeby serca. Oparła się nieco mocniej o jego ciało i przymknęła oczy. – Wiem, że mam we krwi niszczenie wszystkiego czego dotknę, ale tego nie zniszczę. – dodała szeptem.
Dla niej to było inne życie. Gdy wracała wspomnieniami do dni, które wspólnie spędzili na Pokątnej miała wrażenie jakby to była przeszłość kogoś innego. – Wszystko. Zmieniło się wszystko. – oni nie byli już takimi samymi ludźmi, świat nie był już tak bezpiecznym miejscem, a ludzie przestali być tak otwarci na siebie. Nie kłamała – dla niej zmieniło się wszystko.
Zadrżała czując jak jego dłoń mocniej zaciska się na jej udzie. – Zachłanny. Taki zachłanny – skomentowała kręcąc przy tym głową, ale po sekundzie odwróciła się by złączyć ich usta w krótkim, lecz głębokim pocałunku. – Myślisz, że to bezpieczne? -zapytała po chwili ciszy. – Może najpierw powinniśmy zająć się moimi wspomnieniami i Zakonem Feniksa? Nie chce do końca życia siedzieć zamknięta w Przeklętej Warowni, Drew. Chce pomagać, walczyć, chce żyć. – dodała. Miała nadzieje, że jej słowa nie sprawią, że odbierze ją jako niewdzięczną, ale znał ją i wiedział, że nie była typem domatora i wolność stanowiła dla niej najwyższą z wartości. Nawet za cenę ryzyka.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odkąd sięgam pamięcią kobiety były obecne w moim życiu. Pozornie można było wysnuć wniosek, iż były jego integralną częścią, lecz dla mnie stanowiły przyjemny dodatek. Przeważnie wiązałem to z korzyściami czerpanymi nocną porą, czasem stabilnością materialną, a najrzadziej nauką niosącą nową wiedzę oraz doświadczenie. Unikałem skomplikowanych relacji, zobowiązań, a przede wszystkim emocji, jakie mogłyby wziąć górę przy podejmowaniu kolejnych decyzji. Nie rzucałem kłód pod własne nogi, płynąłem z prądem, za własną myślą i celem, który nakreślał mi dalszą drogę – tylko go brałem na poważnie. Wszystko inne było niczym wiatr i poruszająca się w jego rytm chorągiew. W moich oczach nie liczyło się nic ani nikt, poza mną samym. Poza moim enigmatycznym i egocentrycznym światem.
Do czasu.
Próbowałem, lecz bez skutku, odnaleźć w swej pamięci ten przełomowy dzień. Moment, w którym uświadomiłem sobie, że Lucinda znaczyła dla mnie coś więcej niżeli wszystkie inne kobiety. Być może było to pierwsze spotkanie? Być może ostatnie, kiedy szczerość i wiążąca się z nią strata zmusiła do refleksji? Oczywiście, że się oszukiwałem – któż z moim charakterem by tego nie czynił? Na wszystkie sposoby starałem się wyprzeć ją z głowy, zastąpić i zamknąć przymusowo skończony rozdział, lecz z miesiąca na miesiąc wykreowana obłuda czyniła mnie słabszym. Podatniejszym na każdy impuls, czego dowodem było przypadkowe spotkanie na wzgórzach Suffolk. To właśnie po nim pragnąłem tylko więcej, a moja zachłanność nie dawała mi spokoju, nawet na moment nie pozwalała w pełni skoncentrować się na codzienności. Byłem szalony i egoistycznie chciałem ją we własny obłęd wpędzić.
Czy prawda wyjdzie na jaw? Być może, nie dbałem o to. Liczyłem, że czas spędzony w murach Przeklętej Warowni oraz u mojego boku zaprowadzi ją na dobrą drogę. Ukaże znienawidzony świat w innych barwach, zagwarantuje bezpieczeństwo i wpłynie na poglądy, które bez czarnomagicznej mocy były zupełnie odmienne. Unicestwi zatrute przyjaźnie, potrzebę niesienia pomocy tym, którzy na nią nie zasłużyli, otworzy wrota do potęgi – siły i mocy, jaka nie śniła się nawet najśmielszym optymistom.
Pragnąłem lepszego świata już nie tylko dla siebie, ale także dla niej.
-Prędzej za oknem- odparłem równie poważnym tonem, choć w kącikach ust zagościł ironiczny uśmiech. -Trudno mi mówić o swojej reakcji w przypadku odmowy. Wierz lub nie, ale nigdy wcześniej nie kupiłem kobiecie pierścionka, a tym bardziej przed żadną nie klęknąłem- dodałem zgodnie z prawdą. -Ale z pewnością odrzucić kogoś nie jest łatwo, to akurat wiem po sobie- pokręciłem rozbawiony głową, gdy przypomniałem sobie list od lady doyenne Parkinson, w którym proponowała mi rękę urodziwej Odetty. -Zaproponowano mi ożenek z panną Parkinson, co z pewnością było dla mnie lukratywną i korzystną propozycją, ale odmówiłem zrzucając decyzję na karb rzekomego narzeczeństwa- kłamstwo nie stanowiło dla mnie problemu, choć zdawałem sobie sprawę, iż w tym przypadku miało wyjątkowo krótkie nogi. -Nie chcąc wyjść na oszusta- mruknąłem sięgając po dłoń, na której znajdował się pierścionek. -Zmuszony byłem działać- zacisnąłem wargi starając się nie roześmiać, ale finalnie kiepsko mi to wyszło. -List dotarł do mnie w kwietniu, więc honory zostały uratowane- dodałem.
Wyciągnąłem głowę ponad jej ramieniem i zerknąłem prosto w oczy. -Lucindo już nie Selwyn, lecz prawie Macnair, czy pani sugeruje mi właśnie, że od dawien dawna przejawiamy zachowania przypominające małżeństwo?- uniosłem zaciekawiony brew i pozwoliłem na szelmowski uśmiech. Choć jedynie żartowałem, to w jej słowach pobrzmiewała prawda. -Wiedziałem, że to jedynie kwestia czasu, aż zatęsknisz za ogniem i iskrami. Istny wulkan uspokoił się ledwie na chwilę- nie przeszkadzał mi ten spokój, być może nawet stanowił pewne wynagrodzenie za miesiące rozłąki, aczkolwiek znaliśmy się zbyt dobrze. Ani ja, ani Lucinda nie byliśmy w stanie trwać w harmonii, monotonii i nadmiernej słodyczy. -Nie zamierzam, zbyt długo na to czekałem- odparłem z przekonaniem w głosie. Zmuszony byłem zaniechać wiele własnych granic, aby dojść do tego miejsca – ale tego wiedzieć nie mogła. Nie dziś, nie jutro i najlepiej, gdyby nie dowiedziała się nigdy.
-Posłałem już list lady Morganie- przyznałem. -Pokrótce wytłumaczyłem sytuację, wspomniałem, że jesteś bezpieczna i przebywasz obecnie w Przeklętej Warowni. Nie chciałem, aby dowiedziała się o tym od postronnych osób- dziewczyna mogła być zła, że wcześniej jej o tym nie poinformowałem. Jednak nie chodziło tylko o jej stan, ale przede wszystkim treść listu, który poniekąd poruszał temat tabu. Oczywiście nic nie było napisane wprost, lecz mogło nasunąć podejrzenia, których pragnąłem uniknąć. -Odpowiedź była pokojowa. Jest skora przyjąć cię ponownie do rodzinnego grona. Mówię o tym dopiero teraz, ponieważ i tak dużo się wydarzyło. Dźwigasz na swoich barkach ciężar, widzę to Lucindo, dlatego wybrałem metodę małych kroków. Jeśli masz o to żal, to wiedz, iż chciałem jak najlepiej- zacisnąłem nieznacznie jej dłoń, po czym chwyciłem piersiówkę i upiłem ognistej. -O zaręczynach nie wie nikt, nie informowałem ich o swoich planach. Prawdziwe faux pas, prawda?- teoretycznie nie byłoby mi do śmiechu, gdyby złość i zniesmaczenie lady doyenne Morgany pokrzyżowały nam plany, aczkolwiek usłyszeć z jej ust kilka określeń prostaczka byłoby całkiem zabawne. Sytuacja była specyficzna i miałem nadzieję, że byli gotów to zrozumieć. -Też bym nie chciał być w jego skórze- skwitowałem nie rozwodząc się już nad swoją terytorialnością. Poznała się na niej doskonale.
-Właściwie- przerwałem na moment zdając sobie sprawę, iż nigdy nie poznałem jej nowej tożsamości. -Jakie przyjęłaś nazwisko? Jużnieselwyn? Czy jednak wpadłaś na coś bardziej kreatywnego?- zaśmiałem się pod nosem próbując przekuć wydarzenia z przeszłości w ponury, ale wciąż żart. W przeciwieństwie do przyszłości, nie mogliśmy jej zmienić.
Westchnąłem pod nosem słysząc szept. Przytuliłem ją nieco mocniej do siebie i oparłem brodę o czubek głowy. -Nie możesz być wobec siebie taka krytyczna. Chciałbym żebyś mogła zobaczyć siebie moimi oczami- kiepski byłem w pocieszaniu, tak naprawdę kompletnie beznadziejny. Zwykle nie wiedziałem co powiedzieć, więc kiwałem głową albo rzucałem bezsensowny żart, ale ona nie była dla mnie jak wszyscy ci, których samopoczucie było mi obojętne.
-Na lepsze?- spytałem nieco zbity z tropu, bo odniosłem wrażenie, że mówiliśmy o dwóch różnych aspektach. -Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi- naprawdę w to wierzyłem i pragnąłem uczynić wszystko co w mojej mocy, aby i dziewczyna pokonała tę barierę.
Mruknąłem niezadowolony, gdy odsunęła się po krótkim pocałunku. -Myślę, że czas nie tylko opuścić mury gościnnej sypialni, ale także Warowni i zacząć działać w terenie. Nowe wieści przestały napływać, ale wciąż jest ogrom rzeczy do zrobienia. Jesteś na to gotowa?- spytałem wiedząc, że ten moment musiał w końcu nadejść. Lucinda była typem człowieka, który dusił się w czterech ścianach – nie bez powodu spotkaliśmy się akurat na szlaku. -Ponadto chciałbym wgłębić cię w arkana magii, która pozwoli ci skutecznie unicestwić wroga. Najlepszą obroną jest atak- zaryzykowałem, ale przecież nie było żadną tajemnicą, jaka dziedzina magicznej sztuki była mi najbliższa. -Jesteśmy tutaj, razem, choć wydawało się to niemożliwe. Od samego początku nasza relacja spisana była na starty, a jednak pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Świat stoi przed nami otworem Lucindo, musimy tylko mieć odwagę po niego sięgnąć i być lojalnym tym, którzy dążą do tego samego- dodałem, po czym wzniosłem piersiówkę w geście toastu i tylko od niej zależało, czy takowy się odbędzie.
Do czasu.
Próbowałem, lecz bez skutku, odnaleźć w swej pamięci ten przełomowy dzień. Moment, w którym uświadomiłem sobie, że Lucinda znaczyła dla mnie coś więcej niżeli wszystkie inne kobiety. Być może było to pierwsze spotkanie? Być może ostatnie, kiedy szczerość i wiążąca się z nią strata zmusiła do refleksji? Oczywiście, że się oszukiwałem – któż z moim charakterem by tego nie czynił? Na wszystkie sposoby starałem się wyprzeć ją z głowy, zastąpić i zamknąć przymusowo skończony rozdział, lecz z miesiąca na miesiąc wykreowana obłuda czyniła mnie słabszym. Podatniejszym na każdy impuls, czego dowodem było przypadkowe spotkanie na wzgórzach Suffolk. To właśnie po nim pragnąłem tylko więcej, a moja zachłanność nie dawała mi spokoju, nawet na moment nie pozwalała w pełni skoncentrować się na codzienności. Byłem szalony i egoistycznie chciałem ją we własny obłęd wpędzić.
Czy prawda wyjdzie na jaw? Być może, nie dbałem o to. Liczyłem, że czas spędzony w murach Przeklętej Warowni oraz u mojego boku zaprowadzi ją na dobrą drogę. Ukaże znienawidzony świat w innych barwach, zagwarantuje bezpieczeństwo i wpłynie na poglądy, które bez czarnomagicznej mocy były zupełnie odmienne. Unicestwi zatrute przyjaźnie, potrzebę niesienia pomocy tym, którzy na nią nie zasłużyli, otworzy wrota do potęgi – siły i mocy, jaka nie śniła się nawet najśmielszym optymistom.
Pragnąłem lepszego świata już nie tylko dla siebie, ale także dla niej.
-Prędzej za oknem- odparłem równie poważnym tonem, choć w kącikach ust zagościł ironiczny uśmiech. -Trudno mi mówić o swojej reakcji w przypadku odmowy. Wierz lub nie, ale nigdy wcześniej nie kupiłem kobiecie pierścionka, a tym bardziej przed żadną nie klęknąłem- dodałem zgodnie z prawdą. -Ale z pewnością odrzucić kogoś nie jest łatwo, to akurat wiem po sobie- pokręciłem rozbawiony głową, gdy przypomniałem sobie list od lady doyenne Parkinson, w którym proponowała mi rękę urodziwej Odetty. -Zaproponowano mi ożenek z panną Parkinson, co z pewnością było dla mnie lukratywną i korzystną propozycją, ale odmówiłem zrzucając decyzję na karb rzekomego narzeczeństwa- kłamstwo nie stanowiło dla mnie problemu, choć zdawałem sobie sprawę, iż w tym przypadku miało wyjątkowo krótkie nogi. -Nie chcąc wyjść na oszusta- mruknąłem sięgając po dłoń, na której znajdował się pierścionek. -Zmuszony byłem działać- zacisnąłem wargi starając się nie roześmiać, ale finalnie kiepsko mi to wyszło. -List dotarł do mnie w kwietniu, więc honory zostały uratowane- dodałem.
Wyciągnąłem głowę ponad jej ramieniem i zerknąłem prosto w oczy. -Lucindo już nie Selwyn, lecz prawie Macnair, czy pani sugeruje mi właśnie, że od dawien dawna przejawiamy zachowania przypominające małżeństwo?- uniosłem zaciekawiony brew i pozwoliłem na szelmowski uśmiech. Choć jedynie żartowałem, to w jej słowach pobrzmiewała prawda. -Wiedziałem, że to jedynie kwestia czasu, aż zatęsknisz za ogniem i iskrami. Istny wulkan uspokoił się ledwie na chwilę- nie przeszkadzał mi ten spokój, być może nawet stanowił pewne wynagrodzenie za miesiące rozłąki, aczkolwiek znaliśmy się zbyt dobrze. Ani ja, ani Lucinda nie byliśmy w stanie trwać w harmonii, monotonii i nadmiernej słodyczy. -Nie zamierzam, zbyt długo na to czekałem- odparłem z przekonaniem w głosie. Zmuszony byłem zaniechać wiele własnych granic, aby dojść do tego miejsca – ale tego wiedzieć nie mogła. Nie dziś, nie jutro i najlepiej, gdyby nie dowiedziała się nigdy.
-Posłałem już list lady Morganie- przyznałem. -Pokrótce wytłumaczyłem sytuację, wspomniałem, że jesteś bezpieczna i przebywasz obecnie w Przeklętej Warowni. Nie chciałem, aby dowiedziała się o tym od postronnych osób- dziewczyna mogła być zła, że wcześniej jej o tym nie poinformowałem. Jednak nie chodziło tylko o jej stan, ale przede wszystkim treść listu, który poniekąd poruszał temat tabu. Oczywiście nic nie było napisane wprost, lecz mogło nasunąć podejrzenia, których pragnąłem uniknąć. -Odpowiedź była pokojowa. Jest skora przyjąć cię ponownie do rodzinnego grona. Mówię o tym dopiero teraz, ponieważ i tak dużo się wydarzyło. Dźwigasz na swoich barkach ciężar, widzę to Lucindo, dlatego wybrałem metodę małych kroków. Jeśli masz o to żal, to wiedz, iż chciałem jak najlepiej- zacisnąłem nieznacznie jej dłoń, po czym chwyciłem piersiówkę i upiłem ognistej. -O zaręczynach nie wie nikt, nie informowałem ich o swoich planach. Prawdziwe faux pas, prawda?- teoretycznie nie byłoby mi do śmiechu, gdyby złość i zniesmaczenie lady doyenne Morgany pokrzyżowały nam plany, aczkolwiek usłyszeć z jej ust kilka określeń prostaczka byłoby całkiem zabawne. Sytuacja była specyficzna i miałem nadzieję, że byli gotów to zrozumieć. -Też bym nie chciał być w jego skórze- skwitowałem nie rozwodząc się już nad swoją terytorialnością. Poznała się na niej doskonale.
-Właściwie- przerwałem na moment zdając sobie sprawę, iż nigdy nie poznałem jej nowej tożsamości. -Jakie przyjęłaś nazwisko? Jużnieselwyn? Czy jednak wpadłaś na coś bardziej kreatywnego?- zaśmiałem się pod nosem próbując przekuć wydarzenia z przeszłości w ponury, ale wciąż żart. W przeciwieństwie do przyszłości, nie mogliśmy jej zmienić.
Westchnąłem pod nosem słysząc szept. Przytuliłem ją nieco mocniej do siebie i oparłem brodę o czubek głowy. -Nie możesz być wobec siebie taka krytyczna. Chciałbym żebyś mogła zobaczyć siebie moimi oczami- kiepski byłem w pocieszaniu, tak naprawdę kompletnie beznadziejny. Zwykle nie wiedziałem co powiedzieć, więc kiwałem głową albo rzucałem bezsensowny żart, ale ona nie była dla mnie jak wszyscy ci, których samopoczucie było mi obojętne.
-Na lepsze?- spytałem nieco zbity z tropu, bo odniosłem wrażenie, że mówiliśmy o dwóch różnych aspektach. -Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi- naprawdę w to wierzyłem i pragnąłem uczynić wszystko co w mojej mocy, aby i dziewczyna pokonała tę barierę.
Mruknąłem niezadowolony, gdy odsunęła się po krótkim pocałunku. -Myślę, że czas nie tylko opuścić mury gościnnej sypialni, ale także Warowni i zacząć działać w terenie. Nowe wieści przestały napływać, ale wciąż jest ogrom rzeczy do zrobienia. Jesteś na to gotowa?- spytałem wiedząc, że ten moment musiał w końcu nadejść. Lucinda była typem człowieka, który dusił się w czterech ścianach – nie bez powodu spotkaliśmy się akurat na szlaku. -Ponadto chciałbym wgłębić cię w arkana magii, która pozwoli ci skutecznie unicestwić wroga. Najlepszą obroną jest atak- zaryzykowałem, ale przecież nie było żadną tajemnicą, jaka dziedzina magicznej sztuki była mi najbliższa. -Jesteśmy tutaj, razem, choć wydawało się to niemożliwe. Od samego początku nasza relacja spisana była na starty, a jednak pokonaliśmy wszystkie przeszkody. Świat stoi przed nami otworem Lucindo, musimy tylko mieć odwagę po niego sięgnąć i być lojalnym tym, którzy dążą do tego samego- dodałem, po czym wzniosłem piersiówkę w geście toastu i tylko od niej zależało, czy takowy się odbędzie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Była typem zdobywcy. Stawiała sobie cele, których owocem rzadko była jedynie satysfakcja. Potrzebowała posiadać, trzymać w dłoniach to o co tak skrzętnie walczyła. Łamanie klątw było przydatną profesją, pomagało w miesiącach przepełnionych rutyną, kiedy to ani mapy, ani manuskrypty nie dawały jej konkretnych odpowiedzi, ale najlepiej czuła się właśnie na szlaku. Każdy poszukiwacz głęboko we wnętrzu marzył by być tym pierwszym i jedynym. Wszystko utrzymywali w tajemnicy obawiając się, że w wyścigu po skarb wystartuje ktoś jeszcze. Ona się tego nie bała – wręcz przeciwnie. Wyczekiwała rywalizacji, adrenaliny pędzącej w jej żyłach. Jeśli wygrana miała smakować musiała być odpowiednio doprawiona. Zdobywanie wchodziło w krew, uderzało do głowy. Niejednokrotnie widziała jak budzi się w niej ta część natury, do której posiadania raczej by się nie przyznała. Manipulująca, chłodna, czasem bezwzględna. Pomimo wrażliwości z jaką podchodziła do cierpienia innych i empatii, która stała się jej drugim imieniem, było w niej znacznie więcej. Problem pojawiał się, kiedy nie była pewna czy to czego pragnie może należeć do niej. Z przedmiotami było łatwiej – ktoś go zostawił, porzucił, zakopał w odmętach historii więc dlaczego miałaby z tego nie skorzystać? Bała się myśleć o ludziach w kategoriach posiadania. Miała prawo potrzebować czyjeś obecności i tęsknić za widokiem czyjeś twarzy? Nie można posiadać drugiego człowieka, tak jak nie można posiadać wiatru czy światła księżyca. A jednak, czasem czuła potrzebę, by zamknąć te chwile w wieczności, tak jak zamykała artefakty w swoim gabinecie.
Nie miała żadnego konkretnego planu. Przez ostatnie tygodnie zdawała się na wole innych, pozwalała im na podejmowanie decyzji, kierowanie jej życiem, bowiem nawet oddychanie zdawało się ją przerastać. Nie chciała tak dłużej – jakie szczęście mogłaby na tym zbudować? Obraz biednej sierotki gubiącej się w dorosłym życiu nie był tym co choćby pozornie do niej pasowało. Bierność i stagnacja nigdy nie definiowały jej życia i w końcu dostrzegła w sobie iskrę, którą zgasiły sierpniowe wydarzenia. Zakon Feniksa, tocząca się wojna, straty, które ponieśli w kataklizmie – to wszystko było też jej sprawą i własnymi czynami chciała budować ten świat. Nie mogła dłużej trwać w bezsilności. Przecież nie była ofiarą. Była zdobywczynią, wojowniczką. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, czuła, że przyszłość zależy od tego, co zrobią. Razem.
Trudno było sobie wyobrazić, że odrzucenie kogokolwiek może być uważane przez mężczyznę za trudne. Tylko głupiec nie domyśliłby się, że w życiu Drew było wiele kobiet. Fakt, iż te nie zagrzały w nim miejsca na dłużej już w pewnym sensie świadczyło o odrzuceniu i nie wiedzieć czemu to właśnie zranionych kobiecych serc bardziej się spodziewała. Obróciła się do niego przez ramię, kiedy sens wypowiadanych słów zakorzenił się w jej myślach. – Odrzuciłeś lady Parkinson? Dlaczego? – zapytała z wyraźnym zaskoczeniem. Już rozumiała, dlaczego to konkretne odrzucenie mogło wydawać się trudne w końcu nie rezygnował jedynie z kobiety, a z całego politycznego grajdołu, który mógłby wzmocnić jego i tak ugruntowaną pozycję. Zaśmiała się choć na jej policzku pojawił się rumieniec. Kto by pomyślał, że jedna podjęta decyzja mogłaby sprawić, że to nie ona siedziałaby u jego boku? Jedna chwila, która mogłaby zmienić i jej i jego życie bezpowrotnie. Znała uczucie zazdrości choć raczej rzadko je odczuwała, ale kiedy coś należało do niej to ciężko było wypuścić to z dłoni. Wpisała go do swojego życia i nie miała zamiaru z tego rezygnować. Dawniej życzyła mu szczęścia i może nawet pogodziła się z tym, że jest ktoś inny. Teraz nie nadstawiłaby drugiego policzka. – Ah tak? Czyli jednak małżeństwo z rozsądku a nie miłości – odparła widząc jak próbuje powstrzymać uśmiech. – Gustujesz w szlachciankach, Drew? Nic dziwnego, że one gustują w tobie, jesteś w końcu dobrą partią. Pochwal się w takim razie w czyim sercu i myślach jeszcze się rozgościłeś? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Słowo zbałamuciłeś nie brzmiało już tak szlachecko jak wymagał tego temat rozmowy. Ciekawość była jej grzechem, którego nigdy nie żałowała.
Stare czy młode – nie miało to znaczenia. Nie zachowywali się jak typowe małżeństwo i dzięki Merlinie ci za to. Wolała ich relację od każdej typowej, przewidywalnej i nudnej. Uśmiechnęła się i wzruszyła nieznacznie ramionami. Nie miała zbyt dobrych wzorców małżeńskiego pożycia by stwierdzić jak głęboka jest ich zażyłość. Na pewno rozbieżność charakterów gwarantowała gamę przeżyć. – Mam tylko nadzieje, że nie będę przypominać swojej matki. – odparła z rozbawieniem, ale i lekką obawą. Nie wiedziała czy ta kiedykolwiek była inna i czy jakieś wydarzenia ukształtowały ją w taki sposób, ale ostatnie czego chciała to być jej kopią. – Jako wyklęta salamandra przyjmę to jako komplement. – dodała, kiedy wspomniał o ogniu. – Ty wody też nie przypominasz. – wątpiła by gasił pożary, bardziej je wzniecał. Nie wyczekiwała sprzeczek, lecz dziwiła się spokojowi, który między nimi zapanował. Pokłócić się było łatwiej, bo wtedy prostsze stawało się odejście, a przecież wszystkie ich spotkania do tego właśnie dążyły – końca. Zacisnęła mocniej dłoń na jego dłoni nie odpowiadając na kolejne słowa. Próbowała się napawać takimi momentami, zachowywać je we wspomnieniach i myślach, kolekcjonować już bez obawy, że te znikną.
Informacja o poczynionych przez mężczyznę krokach ją zaskoczyła. Niejednokrotnie w myślach układała słowa, które powinna wypowiedzieć w rozmowie z najbliższą rodziną i chyba nie sądziła, że pierwsze okoliczności nadarzą się bez jej ingerencji i obecności. Bez jej wiedzy. Jej miejsce w tej układance wydawało się nagle zupełnie marginalne. Nie odpowiedziała, a jedynie skinęła głową. Nie zareagowała gniewnie, choć emocje burzyły się pod powierzchnią. Skinęła głową, próbując ukryć to, co naprawdę czuła. Nie była zła na niego. W głębi serca wierzyła w jego dobre intencje, nie miała wątpliwości, że chciał dobrze. Problemem nie był on, a jej własna bezsilność, którą czuła coraz bardziej namacalnie. Bezradność w obliczu tego, że nie potrafiła działać, zanim sytuacja wymknęła się jej z rąk, podcinała jej skrzydła. Każdy przypominał jej o tym, jak bardzo jest zagubiona, choć najbardziej doskwierało jej to, że sama zaczynała wierzyć w tę wersję siebie. – Skora przyjąć mnie ponownie? Dlaczego miałaby to robić? – zapytała skupiając spojrzenie na horyzoncie. Już przed wydarzeniami z Zakonem Feniksa nie była należycie noszącą się szlachcianką, a raczej plamą na nazwisku, którą należałoby wybawić. – Noszę na swoich barkach ciężar, ale on nie staje się lżejszy, kiedy wszyscy mi o nim przypominacie. – zaczęła i westchnęła przeciągle nie mając świadomości, że właściwie wstrzymywała powietrze. – Przestań na mnie chuchać i dmuchać, Drew. Potrzebuje sprawczości, bo w końcu ciężar, o którym tak prawicie mnie przygniecie. Muszę ponosić konsekwencje własnych czynów. – dodała. Była wdzięczna za to jak wiele w tym czasie uczynił, aby jej to ułatwić, ale nie była do tego przyzwyczajona i nie chciała się do tego przyzwyczajać. Autonomia była dla niej aż nazbyt ważna. W życiu polegała głównie na sobie i fakt, że nagle dowiadywała się po fakcie o podjętych decyzjach całkowicie zbijał ją z tropu.
Kiedy mężczyzna zapytał o przyjęte nazwisko kącik ust lekko drgnął jej w uśmiechu. – Hensley – zaczęła przypatrując się reakcji narzeczonego. – Właściwie formalnie nie przyjęłam żadnego, ale chyba każdy powinien mieć jakieś, prawda? Tak miał na imię mój pierwszy chłopak. – dodała siląc się na powagę choć to co powiedziała dalekie było od prawdy. Pamiętała, dlaczego wybrała to konkretne nazwisko, ale nie do końca wiedziała do czego miało jej się to przydać. Czy naprawdę zależało jej na tym by listy podpisywać zarówno imieniem jak i nazwiskiem? Wciąż mogła używać swojego rodowego, bo przecież w tamtym czasie nie obchodziło ją zdanie rodziny, ale wolała całkowicie się od nich odciąć. – Pasuje mi?
- A ty nie możesz być tak krytyczny wobec siebie. Chciałabym, żebyś mógł zobaczyć siebie moimi oczami. – może i nie pokazywał tego na co dzień, niewiele osób potrafiło dostrzec jak wiele krytyki wobec siebie nosi. Ciągle musiał coś komuś udowadniać, wiecznie o coś walczyć. Nawet fakt posiadania rodziny traktował z rezerwą. Razem mieli poważny problem z samokrytycyzmem i wątpiła by byli go w stanie rozwiązać. Spróchniałe korzenia rzadko dają nowe szczepy. A może jednak? Proces leczenia rozpoczynał się wraz dotknięciem przysłowiowego dna?
Nie wiedziała czy pocieszenie jest tym czego od niego potrzebowała. Jej słowa nie miały nieść ze sobą kolejnego żalu i trosk, ale może tak właśnie zabrzmiały. W ostatnim czasie wiele rzeczy runęło niczym domek z kart tknięty ledwie oddechem, ale też tak wiele chwil było wartych zapamiętania. Szczęśliwych. Może nawet najszczęśliwszych w jej całym życiu. – Wiem – odparła dobitnie mając nadzieje, że w końcu usłyszy w jej głosie moc, którą sama czuła. Nie było w tym obłudy czy gry pozorów. Wierzyła w to. – Już jest lepiej. – dodała uśmiechając się przy tym.
– Całe życie – odparła, gdy zapytał, czy jest gotowa. Nigdy w swoim całym życiu nie spędziła tak długiego czasu w jednym miejscu. Było jej to potrzebne by się zregenerować, poczuć bezpieczeństwo. Teraz jednak jak nigdy chciała poczuć wiatr na twarzy i krople deszczu na skórze. Wyzwania – tego jej brakowało. – Powiedz co mogę zrobić. – Irina zaproponowała jej opiekę nad sierotami i wcale nie miała zamiaru wybrzydzać, bo każde zajęcie uzdrowiłoby jej duszę, ale wierzyła, że Drew zna ją na tyle by nie powierzać jej tykającej bomby, z którą nie potrafiła się obchodzić.
Może i w wielu aspektach była krytyczna co do samej siebie, ale ten schemat nie powielał się, gdy chodziło o magię. Wiedziała, że jest zdolną czarownicą i posiada umiejętności większe od przeciętnego maga. Włożyła w to wiele wysiłku, bowiem potrzeba wiedzy i siły od zawsze dawała jej o sobie znać. W ten sposób chciała zasłużyć na swoje miejsce w świecie, a może traktowała to jako szansę do wyrwania się z pętających ją szlacheckich dyb? Mężczyzna wiedział jednak więcej, przełamywał kanwy, docierał do dziedzin magii, które dla wielu pozostawały nieosiągalne. Miał odwagę by sięgać po potęgę i uknute pragnienia, ale czy nie kosztowało go to nazbyt wiele? Czy zysk był godzien podjętego ryzyka? Czarna magia odciskała swoje piętno, wykorzystywała słabości tworząc pozorną siłę. Zdążyła poznać się na jego umiejętnościach i nie był przeciwnikiem, z którym chciałaby się zmierzyć w otwartym pojedynku. – Co jest nie tak z magią, którą znam? Uważasz, że jest niewystarczająca? -zapytała szczerze ciekawa jego punktu widzenia. Poznał już je wszystkie i z jakiegoś powodu zależało mu, żeby spróbowała tej zakazanej. – Czy nie właśnie to robi czarna magia? Unicestwia?
Nie miała żadnego konkretnego planu. Przez ostatnie tygodnie zdawała się na wole innych, pozwalała im na podejmowanie decyzji, kierowanie jej życiem, bowiem nawet oddychanie zdawało się ją przerastać. Nie chciała tak dłużej – jakie szczęście mogłaby na tym zbudować? Obraz biednej sierotki gubiącej się w dorosłym życiu nie był tym co choćby pozornie do niej pasowało. Bierność i stagnacja nigdy nie definiowały jej życia i w końcu dostrzegła w sobie iskrę, którą zgasiły sierpniowe wydarzenia. Zakon Feniksa, tocząca się wojna, straty, które ponieśli w kataklizmie – to wszystko było też jej sprawą i własnymi czynami chciała budować ten świat. Nie mogła dłużej trwać w bezsilności. Przecież nie była ofiarą. Była zdobywczynią, wojowniczką. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, czuła, że przyszłość zależy od tego, co zrobią. Razem.
Trudno było sobie wyobrazić, że odrzucenie kogokolwiek może być uważane przez mężczyznę za trudne. Tylko głupiec nie domyśliłby się, że w życiu Drew było wiele kobiet. Fakt, iż te nie zagrzały w nim miejsca na dłużej już w pewnym sensie świadczyło o odrzuceniu i nie wiedzieć czemu to właśnie zranionych kobiecych serc bardziej się spodziewała. Obróciła się do niego przez ramię, kiedy sens wypowiadanych słów zakorzenił się w jej myślach. – Odrzuciłeś lady Parkinson? Dlaczego? – zapytała z wyraźnym zaskoczeniem. Już rozumiała, dlaczego to konkretne odrzucenie mogło wydawać się trudne w końcu nie rezygnował jedynie z kobiety, a z całego politycznego grajdołu, który mógłby wzmocnić jego i tak ugruntowaną pozycję. Zaśmiała się choć na jej policzku pojawił się rumieniec. Kto by pomyślał, że jedna podjęta decyzja mogłaby sprawić, że to nie ona siedziałaby u jego boku? Jedna chwila, która mogłaby zmienić i jej i jego życie bezpowrotnie. Znała uczucie zazdrości choć raczej rzadko je odczuwała, ale kiedy coś należało do niej to ciężko było wypuścić to z dłoni. Wpisała go do swojego życia i nie miała zamiaru z tego rezygnować. Dawniej życzyła mu szczęścia i może nawet pogodziła się z tym, że jest ktoś inny. Teraz nie nadstawiłaby drugiego policzka. – Ah tak? Czyli jednak małżeństwo z rozsądku a nie miłości – odparła widząc jak próbuje powstrzymać uśmiech. – Gustujesz w szlachciankach, Drew? Nic dziwnego, że one gustują w tobie, jesteś w końcu dobrą partią. Pochwal się w takim razie w czyim sercu i myślach jeszcze się rozgościłeś? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Słowo zbałamuciłeś nie brzmiało już tak szlachecko jak wymagał tego temat rozmowy. Ciekawość była jej grzechem, którego nigdy nie żałowała.
Stare czy młode – nie miało to znaczenia. Nie zachowywali się jak typowe małżeństwo i dzięki Merlinie ci za to. Wolała ich relację od każdej typowej, przewidywalnej i nudnej. Uśmiechnęła się i wzruszyła nieznacznie ramionami. Nie miała zbyt dobrych wzorców małżeńskiego pożycia by stwierdzić jak głęboka jest ich zażyłość. Na pewno rozbieżność charakterów gwarantowała gamę przeżyć. – Mam tylko nadzieje, że nie będę przypominać swojej matki. – odparła z rozbawieniem, ale i lekką obawą. Nie wiedziała czy ta kiedykolwiek była inna i czy jakieś wydarzenia ukształtowały ją w taki sposób, ale ostatnie czego chciała to być jej kopią. – Jako wyklęta salamandra przyjmę to jako komplement. – dodała, kiedy wspomniał o ogniu. – Ty wody też nie przypominasz. – wątpiła by gasił pożary, bardziej je wzniecał. Nie wyczekiwała sprzeczek, lecz dziwiła się spokojowi, który między nimi zapanował. Pokłócić się było łatwiej, bo wtedy prostsze stawało się odejście, a przecież wszystkie ich spotkania do tego właśnie dążyły – końca. Zacisnęła mocniej dłoń na jego dłoni nie odpowiadając na kolejne słowa. Próbowała się napawać takimi momentami, zachowywać je we wspomnieniach i myślach, kolekcjonować już bez obawy, że te znikną.
Informacja o poczynionych przez mężczyznę krokach ją zaskoczyła. Niejednokrotnie w myślach układała słowa, które powinna wypowiedzieć w rozmowie z najbliższą rodziną i chyba nie sądziła, że pierwsze okoliczności nadarzą się bez jej ingerencji i obecności. Bez jej wiedzy. Jej miejsce w tej układance wydawało się nagle zupełnie marginalne. Nie odpowiedziała, a jedynie skinęła głową. Nie zareagowała gniewnie, choć emocje burzyły się pod powierzchnią. Skinęła głową, próbując ukryć to, co naprawdę czuła. Nie była zła na niego. W głębi serca wierzyła w jego dobre intencje, nie miała wątpliwości, że chciał dobrze. Problemem nie był on, a jej własna bezsilność, którą czuła coraz bardziej namacalnie. Bezradność w obliczu tego, że nie potrafiła działać, zanim sytuacja wymknęła się jej z rąk, podcinała jej skrzydła. Każdy przypominał jej o tym, jak bardzo jest zagubiona, choć najbardziej doskwierało jej to, że sama zaczynała wierzyć w tę wersję siebie. – Skora przyjąć mnie ponownie? Dlaczego miałaby to robić? – zapytała skupiając spojrzenie na horyzoncie. Już przed wydarzeniami z Zakonem Feniksa nie była należycie noszącą się szlachcianką, a raczej plamą na nazwisku, którą należałoby wybawić. – Noszę na swoich barkach ciężar, ale on nie staje się lżejszy, kiedy wszyscy mi o nim przypominacie. – zaczęła i westchnęła przeciągle nie mając świadomości, że właściwie wstrzymywała powietrze. – Przestań na mnie chuchać i dmuchać, Drew. Potrzebuje sprawczości, bo w końcu ciężar, o którym tak prawicie mnie przygniecie. Muszę ponosić konsekwencje własnych czynów. – dodała. Była wdzięczna za to jak wiele w tym czasie uczynił, aby jej to ułatwić, ale nie była do tego przyzwyczajona i nie chciała się do tego przyzwyczajać. Autonomia była dla niej aż nazbyt ważna. W życiu polegała głównie na sobie i fakt, że nagle dowiadywała się po fakcie o podjętych decyzjach całkowicie zbijał ją z tropu.
Kiedy mężczyzna zapytał o przyjęte nazwisko kącik ust lekko drgnął jej w uśmiechu. – Hensley – zaczęła przypatrując się reakcji narzeczonego. – Właściwie formalnie nie przyjęłam żadnego, ale chyba każdy powinien mieć jakieś, prawda? Tak miał na imię mój pierwszy chłopak. – dodała siląc się na powagę choć to co powiedziała dalekie było od prawdy. Pamiętała, dlaczego wybrała to konkretne nazwisko, ale nie do końca wiedziała do czego miało jej się to przydać. Czy naprawdę zależało jej na tym by listy podpisywać zarówno imieniem jak i nazwiskiem? Wciąż mogła używać swojego rodowego, bo przecież w tamtym czasie nie obchodziło ją zdanie rodziny, ale wolała całkowicie się od nich odciąć. – Pasuje mi?
- A ty nie możesz być tak krytyczny wobec siebie. Chciałabym, żebyś mógł zobaczyć siebie moimi oczami. – może i nie pokazywał tego na co dzień, niewiele osób potrafiło dostrzec jak wiele krytyki wobec siebie nosi. Ciągle musiał coś komuś udowadniać, wiecznie o coś walczyć. Nawet fakt posiadania rodziny traktował z rezerwą. Razem mieli poważny problem z samokrytycyzmem i wątpiła by byli go w stanie rozwiązać. Spróchniałe korzenia rzadko dają nowe szczepy. A może jednak? Proces leczenia rozpoczynał się wraz dotknięciem przysłowiowego dna?
Nie wiedziała czy pocieszenie jest tym czego od niego potrzebowała. Jej słowa nie miały nieść ze sobą kolejnego żalu i trosk, ale może tak właśnie zabrzmiały. W ostatnim czasie wiele rzeczy runęło niczym domek z kart tknięty ledwie oddechem, ale też tak wiele chwil było wartych zapamiętania. Szczęśliwych. Może nawet najszczęśliwszych w jej całym życiu. – Wiem – odparła dobitnie mając nadzieje, że w końcu usłyszy w jej głosie moc, którą sama czuła. Nie było w tym obłudy czy gry pozorów. Wierzyła w to. – Już jest lepiej. – dodała uśmiechając się przy tym.
– Całe życie – odparła, gdy zapytał, czy jest gotowa. Nigdy w swoim całym życiu nie spędziła tak długiego czasu w jednym miejscu. Było jej to potrzebne by się zregenerować, poczuć bezpieczeństwo. Teraz jednak jak nigdy chciała poczuć wiatr na twarzy i krople deszczu na skórze. Wyzwania – tego jej brakowało. – Powiedz co mogę zrobić. – Irina zaproponowała jej opiekę nad sierotami i wcale nie miała zamiaru wybrzydzać, bo każde zajęcie uzdrowiłoby jej duszę, ale wierzyła, że Drew zna ją na tyle by nie powierzać jej tykającej bomby, z którą nie potrafiła się obchodzić.
Może i w wielu aspektach była krytyczna co do samej siebie, ale ten schemat nie powielał się, gdy chodziło o magię. Wiedziała, że jest zdolną czarownicą i posiada umiejętności większe od przeciętnego maga. Włożyła w to wiele wysiłku, bowiem potrzeba wiedzy i siły od zawsze dawała jej o sobie znać. W ten sposób chciała zasłużyć na swoje miejsce w świecie, a może traktowała to jako szansę do wyrwania się z pętających ją szlacheckich dyb? Mężczyzna wiedział jednak więcej, przełamywał kanwy, docierał do dziedzin magii, które dla wielu pozostawały nieosiągalne. Miał odwagę by sięgać po potęgę i uknute pragnienia, ale czy nie kosztowało go to nazbyt wiele? Czy zysk był godzien podjętego ryzyka? Czarna magia odciskała swoje piętno, wykorzystywała słabości tworząc pozorną siłę. Zdążyła poznać się na jego umiejętnościach i nie był przeciwnikiem, z którym chciałaby się zmierzyć w otwartym pojedynku. – Co jest nie tak z magią, którą znam? Uważasz, że jest niewystarczająca? -zapytała szczerze ciekawa jego punktu widzenia. Poznał już je wszystkie i z jakiegoś powodu zależało mu, żeby spróbowała tej zakazanej. – Czy nie właśnie to robi czarna magia? Unicestwia?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy naszą wspólną rzeczywistość można było porównać do poszukiwania artefaktów? Znaleźć fundamentalne spoiwa, które poniekąd czyniły nas poszukiwaczami, a przy tym zdobywcami? Uważałem, że każdy trudzący się tym – powiedzmy sobie szczerze – ciężkim i specyficznym zajęciem wielbił się w nagrodach, pławił w osiąganych sukcesach, bowiem czy właśnie nie na tym to polegało? Na unikatowości, wyjątkowości i rzadkości zdobytego skarbu, który później miał wylądować na półce zamożnego kupca. Nie widziałem w domu Lucindy pamiątek z podróży, a zatem prędko doszedłem do wniosku, że i ona je spieniężała. Lubiła niezależność, powiedzieć, iż chełpiła się nią to zbyt dużo, aczkolwiek wyznaczała wyraźne granice. Nigdy nie wspominała o aprobacie rodziny, jej pomocy i funduszach wszak takowego wsparcia nigdy nie było. Rzeczywistość wyglądała całkowicie odmiennie. Ona jako kobieta, a przede wszystkim szlachcianka, nie miała prawa pałać się zajęciem brudnym, wymagającym dużej ilości samozaparcia, cierpliwości, a przede wszystkim ryzyka i licznych, dalekich wyjazdów. Odwróciła się plecami, gdy wszyscy krzyczeli – miała odwagę, aby to uczynić. Jako jedna z niewielu. To poniekąd czyniło ją zdobywcą, osobą sięgającą dalej niżeli pozwalały jej na to społeczne ramy, normy w jakie wcisnął na los. Nie decydowała ona, nie miałem też słowa do powiedzenia ja, kiedy to znienawidzony ojciec zaraził mnie swoją pasją. Żywiąc do niego równie negatywne emocje uznałem, że będę lepszy, a wszystkie moje czyny przewyższą jego – czy to na arenie zawodowej, czy osobistej. Początkowo była to wola utarcia mu nosa, zaś później przeraziło się w coś większego – cel. Marzenie, jakie ponownie zweryfikowała… rzeczywistość. Poszukiwaliśmy artefaktów i przy tym tak naprawdę siebie. Rozglądaliśmy się za najodpowiedniejszą drogą i życiem, które pragnęliśmy zmienić, ale nie do końca wiedzieliśmy co nas uszczęśliwi. Jaki ze skarbów przyniesie największą radość i pozwoli stwierdzić – nie osiągnę już więcej. Zdobyłem wszystko co mogłem. Obecnie dziewczyna czyniła to przez podstęp, ale w głębi siebie wiedziałem, iż nigdy mnie nie skreśliła. Żadnego dnia pozwoliła sobie zapomnieć, nawet jeśli usilnie tego chciała. Ci co wiedzieli uważali mnie za wariata, doceniali i szanowali wiedzę, ale jednocześnie podważali głębszą motywację. Lecz czy nie te same osoby torowały sobie drogę do celu nie zważając na poniesione koszty? Czy to nie oni dążyli do posiadania wszystkiego, co tylko zapragnęli? Tak, to byli oni.
-Nigdy nie zależało mi na pozycji. Znasz mnie- uśmiechnąłem się nieznacznie, po czym sięgnąłem dłonią po piersiówkę, z której ponownie upiłem. -Nie wyobrażałem sobie tego małżeństwa. O czym miałbym z nią w ogóle rozmawiać? Co tworzyć? Wyimaginowaną, zgraną parę na salonach, która ładnie uśmiecha się do redaktorów Czarownicy?- pokręciłem głową w przeczącym geście i zacisnąłem nieco mocniej palce na jej talii. -To, że jestem w tym świecie nie czyni mnie z nim jednością. Pracuję na ich dobre imię, lojalnie służę sprawie, jednakże w tym wszystkim pragnę pozostać sobą, nawet jeśli z boku mają pojawić się krytyczne spojrzenia. Nie potrzebuję poklasku. Nigdy go nie pragnąłem- dodałem gwoli ścisłości, bowiem byłem pewien, iż wcześniej o tym prawiłem. Zapomniała? Może zaś uważała, że byłem jednym z tych, którym perspektywa widzenia zmieniała się wraz z punktem siedzenia? -Nigdy nie prosiłem o to co mam. Doceniono moje czyny i dokładnie o to mi chodziło. O czyny Lucindo, nie słowa i ładnie formułowane zdania. Ludzie potrafią pięknie opowiadać, oprawiać w ramy swe zasługi zachowując poważny, wręcz heroiczny ton, ale ja nigdy nie byłem dobrym mówcą. Właściwie to nawet nie chciałem nim być. Perswazją możemy zbudować prowizoryczne fundamenty, lecz przy pierwszej próbie takowe zmieniają się w gruz. Zgliszcza, których nigdy nie chciałbym po sobie zostawić. Zmieniłem się – temu nie zaprzeczę. Wcześniej dążyłem wyłącznie za własnymi celami, byłem stuprocentowym indywidualistą, zaś dziś rozszerzyłem swą perspektywę. Widzę więcej, mogę więcej i czerpię z tego pełnymi garściami, lecz na własnych zasadach. Zgodnie ze sobą- dodałem licząc, że to wytłumaczenie będzie wystarczające. Właściwie nie musiałem sięgać po kłamstwo, taka była prawda. Wcześniej nie wyobrażałem sobie związać się z kobietą po kres dni z jednej prostej przyczyny - moich rodziców. Widziałem, jak to wyglądało, nie chciałem takiego życia, choć życie to i tak daleko idące stwierdzenie. Egzystencji. Tak. To określnie najlepiej określało nasze wzajemne relacje.
Zaśmiałem się pod nosem słysząc jej słowa. Faktycznie wyglądało to podejrzanie, aczkolwiek wcisnąłbym to pomiędzy księgi z opisem – przypadek. -Dokładnie. Nawinęłaś mi się pod rękę i uznałem, że dzięki tobie wszystkie przewinienia pójdą w niepamięć- nawet nie starałem się ukryć, iż była to wierutna nieprawda. Jestem przekonany, że i dziewczyna o tym wiedziała, bo choć jej wiedza znacznie odbiegała od rzeczywistości to ta jedna rzecz była prawdziwa, a przede wszystkim szczera. -W czyim sercu? Cóż- zamyśliłem się, bowiem trudno było mówić o uczuciach po jednej nocy. -Żadna mi nic nie wyznała, więc uznaję, iż w niczyim- wzruszyłem ramionami. Nie poznałem się bliżej z wieloma szlachciankami, właściwie ona była jedną z dwóch nie licząc Parkinsonówny, która zapewne nie miała nic do powiedzenia. -Dobrą partią? Dlaczego?- zmrużyłem oczy. Głupie pytanie, odpowiedź była prosta, aczkolwiek chyba chciałem usłyszeć odpowiedź. Mądry, przystojny? Oby nie tylko zamożny.
-A ja swojego ojca- odparłem rozbawiony. -Nie, to niemożliwe. Był strasznym bucem i nieudacznikiem- dodałem prędko. Na szczęście nie było go już pośród nas, a egzekucja miała miejsce na długo przed moim wstąpieniem w szeregi śmierciożerców. Byłem przekonany, iż chełpiłby się moimi sukcesami i większość z nich przypisywał swemu wyimaginowanemu wychowaniu. Nie pamiętam go z młodych lat, nie było go także w czasach nastoletnich – ledwie od święta przypominał sobie o rodzinie i powracał naburmuszony koniecznością spędzenia tych pojedynczych dni w domu. Jego przyjazdy kojarzyły mi się wyłącznie z awanturami i agresją, krzykiem i płaczem matki, która była mu w pełni oddana. Żałosna kobieta.
-Czasowo wyklęta- zaśmiałem się pod nosem. -Cóż, trudno mi się nie zgodzić- nigdy nie byłem oazą spokoju, nie ulegałem też zewnętrznym wpływom, a zwłaszcza tym przekazywanym przez drugą osobę. Potrafiłem słuchać i dyskutować, lecz miałem swoje zdanie i przekonania, których za nic bym nie odrzucił. -Czasem możemy się pokłócić, by potem móc godzić- wyjrzałem przez jej ramię, aby spojrzeć na jej twarz. -Równie płomiennie- dodałem sięgając wargami jej szyi, po czym przebyłem nimi krótką wędrówkę, aż do linii ucha. -Co ty na to?- szepnąłem.
Panująca cisza, po informacji o rozmowach z jej rodziną, stawała się coraz bardziej przytłaczająca. Odniosłem wrażenie, że była zła, choć w żaden namacalny sposób nie dała tego odczuć. Wróciwszy do poprzedniej pozycji również skupiłem wzrok na linii horyzontu pozwalając jej zebrać myśli – nie wtrącałem się, nie chciałem też tłumaczyć. Najwyraźniej potrzebowała chwili, zatem zamierzałem jej takową przestrzeń zapewnić.
Dopiero, gdy zabrała głos utwierdziłem się w swym przekonaniu. Być może mniej było w tym gniewu, a więcej rozżalenia, jednakże musiała zrozumieć, iż jej wizyta w domostwie tudzież ledwie listowny kontakt mógł skończyć się fatalnie. Potrzebowali wyjaśnień, a te najwiarygodniej brzmiały z mych ust – niestety, jeszcze nie jej. -Bo wie, że nie była to twoja wina. Czyniłaś złe rzeczy, jednakże nie było to umyślne. Nie byłaś sobą. Twoje odejście odbiło się na wizerunku rodu, więc z pewnością powrót nieco go poprawi, podobnie jak publiczne wydanie oświadczenia. Myślę, że ludziom należy się prawda, wiedza o tym do czego w stanie jest posunąć się Zakon Feniksa. Dużo myślałem o tym, dlaczego wzięli za cel akurat ciebie i wydaje mi się, że miało to związek z tym kuzynem. Wiedział o tobie wiele, ufałaś mu- fakt, że Alexander był jednym z upadłych Selwynów nie był tajemnicą. Wyrzekli się go podobnie jak Lucindy. Miałem okazję stanąć z nim oko w oko – był solidnym przeciwnikiem.
-Dobrze- odparłem na jej prośbę. Rad byłem, że powiedziała to otwarcie, bowiem dawało mi to nowe możliwości i oddalało ewentualne pretensje za narzucone tempo. Skoro chciała czym prędzej dowieść swej wartości, to zamierzałem jej w tym pomóc, ale też przy tym ustawiać poprzeczkę coraz wyżej. -Koniec cackania się- dodałem gwoli ścisłości i nieco mocniej zacisnąłem jej dłoń. -Tylko uważaj na siebie Lucindo. Nie podejmuj zbędnego ryzyka. Możesz mi to obiecać?- spytałem zupełnie poważnie. Było jeszcze zbyt wcześnie na spotkanie z byłymi przyjaciółmi.
-Hensley- powtórzyłem po niej. -Macnair brzmi ładniej- wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu i pokiwałem głową, gdy stwierdziła, że każdy powinien posiadać nazwisko. Mina zrzedła mi, rzecz jasna teatralnie, kiedy wspomniała o swym pierwszym chłopaku. Wiedziała, że byłem cholernie zazdrosny i terytorialny, nawet jeśli była to daleka przeszłość. -Ah tak? To czemu Hensley, a nie właśnie Macnair? Był dla ciebie ważniejszy?- prychnąłem pod nosem udając oburzenie.
Te, nawet jeśli fałszywe, minęło wraz z jej kolejnym stwierdzeniem. Nie wiem co ona robiła, lecz tego typu słowa wypowiadane właśnie przez nią brzmiały dla mnie wyjątkowo wiarygodnie. Widziała mnie inaczej, niżeli ja siebie? Lepiej? Czy powtórzyłaby to… znając prawdę? Wątpliwe, jednakże dalej nie żałowałem poczynionych kroków – a nawet byłem jeszcze bardziej przekonany, iż uczyniłem dobrze.
-Cieszy mnie to- skwitowałem czując pewność w jej głosie. Dzień po nałożeniu przekleństwa była zaledwie cieniem samej siebie, zaś dzisiaj mogłem otwarcie przyznać, iż wracała do siebie. Być może pogodzona, być może po prostu – szczęśliwa?
-Będziesz mi towarzyszyć w pracy na rzecz hrabstwa. Wiele miejsc wciąż czeka na moje odwiedziny i rozwiązanie naglących problemów- czy to z żywnością, opieką medyczną lub brakiem dachu nad głową. -Inne zaś trzeba kontrolować, bowiem szabrownictwo szerzy się w zastraszającym tempie. Przyda ci się zatem różdżka- uniosłem kąciki ust wiedząc, że ta ostatnia informacja ucieszy ją najbardziej. Nie przypominała osoby, jaka wielbiła się w walce, ale tak właśnie było – kochała adrenalinę.
-Wszystko jest z nimi jak najbardziej w porządku i nawet miałem zachęcić cię do treningu z mymi kuzynami. Chciałbym, abyś pracowała z nimi nad magią defensywną- wytłumaczyłem pokrótce, bowiem szanowałem jej umiejętności i uważałem je za wyjątkowo przydatne. -Jednak czarna magia jest najpotężniejszą z dziedzin; jest swego rodzaju darem i wyróżnieniem. Tylko najsilniejsi są w stanie ją okiełznać i stawić czoła jej łakomości. Wyraziłaś gotowość do działania i jest to granica jaką musisz pokonać, aby pomóc mi budować ten świat na nowo. Fragment po fragmencie, zgodnie z wolą najpotężniejszego z czarodziejów- odparłem z powagą, bowiem tutaj nie było przestrzeni na żarty tudzież kpiny.
-Nigdy nie zależało mi na pozycji. Znasz mnie- uśmiechnąłem się nieznacznie, po czym sięgnąłem dłonią po piersiówkę, z której ponownie upiłem. -Nie wyobrażałem sobie tego małżeństwa. O czym miałbym z nią w ogóle rozmawiać? Co tworzyć? Wyimaginowaną, zgraną parę na salonach, która ładnie uśmiecha się do redaktorów Czarownicy?- pokręciłem głową w przeczącym geście i zacisnąłem nieco mocniej palce na jej talii. -To, że jestem w tym świecie nie czyni mnie z nim jednością. Pracuję na ich dobre imię, lojalnie służę sprawie, jednakże w tym wszystkim pragnę pozostać sobą, nawet jeśli z boku mają pojawić się krytyczne spojrzenia. Nie potrzebuję poklasku. Nigdy go nie pragnąłem- dodałem gwoli ścisłości, bowiem byłem pewien, iż wcześniej o tym prawiłem. Zapomniała? Może zaś uważała, że byłem jednym z tych, którym perspektywa widzenia zmieniała się wraz z punktem siedzenia? -Nigdy nie prosiłem o to co mam. Doceniono moje czyny i dokładnie o to mi chodziło. O czyny Lucindo, nie słowa i ładnie formułowane zdania. Ludzie potrafią pięknie opowiadać, oprawiać w ramy swe zasługi zachowując poważny, wręcz heroiczny ton, ale ja nigdy nie byłem dobrym mówcą. Właściwie to nawet nie chciałem nim być. Perswazją możemy zbudować prowizoryczne fundamenty, lecz przy pierwszej próbie takowe zmieniają się w gruz. Zgliszcza, których nigdy nie chciałbym po sobie zostawić. Zmieniłem się – temu nie zaprzeczę. Wcześniej dążyłem wyłącznie za własnymi celami, byłem stuprocentowym indywidualistą, zaś dziś rozszerzyłem swą perspektywę. Widzę więcej, mogę więcej i czerpię z tego pełnymi garściami, lecz na własnych zasadach. Zgodnie ze sobą- dodałem licząc, że to wytłumaczenie będzie wystarczające. Właściwie nie musiałem sięgać po kłamstwo, taka była prawda. Wcześniej nie wyobrażałem sobie związać się z kobietą po kres dni z jednej prostej przyczyny - moich rodziców. Widziałem, jak to wyglądało, nie chciałem takiego życia, choć życie to i tak daleko idące stwierdzenie. Egzystencji. Tak. To określnie najlepiej określało nasze wzajemne relacje.
Zaśmiałem się pod nosem słysząc jej słowa. Faktycznie wyglądało to podejrzanie, aczkolwiek wcisnąłbym to pomiędzy księgi z opisem – przypadek. -Dokładnie. Nawinęłaś mi się pod rękę i uznałem, że dzięki tobie wszystkie przewinienia pójdą w niepamięć- nawet nie starałem się ukryć, iż była to wierutna nieprawda. Jestem przekonany, że i dziewczyna o tym wiedziała, bo choć jej wiedza znacznie odbiegała od rzeczywistości to ta jedna rzecz była prawdziwa, a przede wszystkim szczera. -W czyim sercu? Cóż- zamyśliłem się, bowiem trudno było mówić o uczuciach po jednej nocy. -Żadna mi nic nie wyznała, więc uznaję, iż w niczyim- wzruszyłem ramionami. Nie poznałem się bliżej z wieloma szlachciankami, właściwie ona była jedną z dwóch nie licząc Parkinsonówny, która zapewne nie miała nic do powiedzenia. -Dobrą partią? Dlaczego?- zmrużyłem oczy. Głupie pytanie, odpowiedź była prosta, aczkolwiek chyba chciałem usłyszeć odpowiedź. Mądry, przystojny? Oby nie tylko zamożny.
-A ja swojego ojca- odparłem rozbawiony. -Nie, to niemożliwe. Był strasznym bucem i nieudacznikiem- dodałem prędko. Na szczęście nie było go już pośród nas, a egzekucja miała miejsce na długo przed moim wstąpieniem w szeregi śmierciożerców. Byłem przekonany, iż chełpiłby się moimi sukcesami i większość z nich przypisywał swemu wyimaginowanemu wychowaniu. Nie pamiętam go z młodych lat, nie było go także w czasach nastoletnich – ledwie od święta przypominał sobie o rodzinie i powracał naburmuszony koniecznością spędzenia tych pojedynczych dni w domu. Jego przyjazdy kojarzyły mi się wyłącznie z awanturami i agresją, krzykiem i płaczem matki, która była mu w pełni oddana. Żałosna kobieta.
-Czasowo wyklęta- zaśmiałem się pod nosem. -Cóż, trudno mi się nie zgodzić- nigdy nie byłem oazą spokoju, nie ulegałem też zewnętrznym wpływom, a zwłaszcza tym przekazywanym przez drugą osobę. Potrafiłem słuchać i dyskutować, lecz miałem swoje zdanie i przekonania, których za nic bym nie odrzucił. -Czasem możemy się pokłócić, by potem móc godzić- wyjrzałem przez jej ramię, aby spojrzeć na jej twarz. -Równie płomiennie- dodałem sięgając wargami jej szyi, po czym przebyłem nimi krótką wędrówkę, aż do linii ucha. -Co ty na to?- szepnąłem.
Panująca cisza, po informacji o rozmowach z jej rodziną, stawała się coraz bardziej przytłaczająca. Odniosłem wrażenie, że była zła, choć w żaden namacalny sposób nie dała tego odczuć. Wróciwszy do poprzedniej pozycji również skupiłem wzrok na linii horyzontu pozwalając jej zebrać myśli – nie wtrącałem się, nie chciałem też tłumaczyć. Najwyraźniej potrzebowała chwili, zatem zamierzałem jej takową przestrzeń zapewnić.
Dopiero, gdy zabrała głos utwierdziłem się w swym przekonaniu. Być może mniej było w tym gniewu, a więcej rozżalenia, jednakże musiała zrozumieć, iż jej wizyta w domostwie tudzież ledwie listowny kontakt mógł skończyć się fatalnie. Potrzebowali wyjaśnień, a te najwiarygodniej brzmiały z mych ust – niestety, jeszcze nie jej. -Bo wie, że nie była to twoja wina. Czyniłaś złe rzeczy, jednakże nie było to umyślne. Nie byłaś sobą. Twoje odejście odbiło się na wizerunku rodu, więc z pewnością powrót nieco go poprawi, podobnie jak publiczne wydanie oświadczenia. Myślę, że ludziom należy się prawda, wiedza o tym do czego w stanie jest posunąć się Zakon Feniksa. Dużo myślałem o tym, dlaczego wzięli za cel akurat ciebie i wydaje mi się, że miało to związek z tym kuzynem. Wiedział o tobie wiele, ufałaś mu- fakt, że Alexander był jednym z upadłych Selwynów nie był tajemnicą. Wyrzekli się go podobnie jak Lucindy. Miałem okazję stanąć z nim oko w oko – był solidnym przeciwnikiem.
-Dobrze- odparłem na jej prośbę. Rad byłem, że powiedziała to otwarcie, bowiem dawało mi to nowe możliwości i oddalało ewentualne pretensje za narzucone tempo. Skoro chciała czym prędzej dowieść swej wartości, to zamierzałem jej w tym pomóc, ale też przy tym ustawiać poprzeczkę coraz wyżej. -Koniec cackania się- dodałem gwoli ścisłości i nieco mocniej zacisnąłem jej dłoń. -Tylko uważaj na siebie Lucindo. Nie podejmuj zbędnego ryzyka. Możesz mi to obiecać?- spytałem zupełnie poważnie. Było jeszcze zbyt wcześnie na spotkanie z byłymi przyjaciółmi.
-Hensley- powtórzyłem po niej. -Macnair brzmi ładniej- wygiąłem wargi w szerokim uśmiechu i pokiwałem głową, gdy stwierdziła, że każdy powinien posiadać nazwisko. Mina zrzedła mi, rzecz jasna teatralnie, kiedy wspomniała o swym pierwszym chłopaku. Wiedziała, że byłem cholernie zazdrosny i terytorialny, nawet jeśli była to daleka przeszłość. -Ah tak? To czemu Hensley, a nie właśnie Macnair? Był dla ciebie ważniejszy?- prychnąłem pod nosem udając oburzenie.
Te, nawet jeśli fałszywe, minęło wraz z jej kolejnym stwierdzeniem. Nie wiem co ona robiła, lecz tego typu słowa wypowiadane właśnie przez nią brzmiały dla mnie wyjątkowo wiarygodnie. Widziała mnie inaczej, niżeli ja siebie? Lepiej? Czy powtórzyłaby to… znając prawdę? Wątpliwe, jednakże dalej nie żałowałem poczynionych kroków – a nawet byłem jeszcze bardziej przekonany, iż uczyniłem dobrze.
-Cieszy mnie to- skwitowałem czując pewność w jej głosie. Dzień po nałożeniu przekleństwa była zaledwie cieniem samej siebie, zaś dzisiaj mogłem otwarcie przyznać, iż wracała do siebie. Być może pogodzona, być może po prostu – szczęśliwa?
-Będziesz mi towarzyszyć w pracy na rzecz hrabstwa. Wiele miejsc wciąż czeka na moje odwiedziny i rozwiązanie naglących problemów- czy to z żywnością, opieką medyczną lub brakiem dachu nad głową. -Inne zaś trzeba kontrolować, bowiem szabrownictwo szerzy się w zastraszającym tempie. Przyda ci się zatem różdżka- uniosłem kąciki ust wiedząc, że ta ostatnia informacja ucieszy ją najbardziej. Nie przypominała osoby, jaka wielbiła się w walce, ale tak właśnie było – kochała adrenalinę.
-Wszystko jest z nimi jak najbardziej w porządku i nawet miałem zachęcić cię do treningu z mymi kuzynami. Chciałbym, abyś pracowała z nimi nad magią defensywną- wytłumaczyłem pokrótce, bowiem szanowałem jej umiejętności i uważałem je za wyjątkowo przydatne. -Jednak czarna magia jest najpotężniejszą z dziedzin; jest swego rodzaju darem i wyróżnieniem. Tylko najsilniejsi są w stanie ją okiełznać i stawić czoła jej łakomości. Wyraziłaś gotowość do działania i jest to granica jaką musisz pokonać, aby pomóc mi budować ten świat na nowo. Fragment po fragmencie, zgodnie z wolą najpotężniejszego z czarodziejów- odparłem z powagą, bowiem tutaj nie było przestrzeni na żarty tudzież kpiny.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Nie wierzyła w kompromisy – po prostu nie potrafiła. Szybko wyrabiała sobie zdanie i rzadko je zmieniała. Gdy po raz pierwszy poczuła smak podróży, odkryła, czym jest wolność i jak wygląda życie pozbawione łańcuchów obowiązków i zakazów. Od tamtej chwili wiedziała, że nie wróci do dawnego życia. Nie umiała pogodzić swojej pozycji szlachcianki z pasją poszukiwania artefaktów – te dwa światy gryzły się ze sobą do krwi. Nie chciała tracić życia na udowadnianie swojej wartości ludziom, dla których kobiecość zawierała się w tylko jednej, sztywnej definicji. Zasmakowała w życiu na własnych zasadach, w końcu odkrywając swoją tożsamość. Dopiero wtedy zrozumiała, jak wiele ognia płynie w jej żyłach i co może zrobić by go wykorzystać.
Gdyby nie podjęte decyzje, prawdopodobnie nigdy by się nie poznali, ale Lucinda wierzyła w przekorność losu. Wierzyła, że to było jej przeznaczenie – i jego także. Jego los nie był łatwiejszy. Nosił w sobie złość, poczucie niesprawiedliwości i zakrzywiony obraz samego siebie. Niejednokrotnie słyszała jego kąśliwe uwagi o sobie samym – niby żartobliwe, ale pełne goryczy i krytyki. Musiał zbudować siebie od nowa, walczyć o dobre imię i nauczyć się wierzyć w swoje umiejętności. Zrobił to na własnych zasadach, bez względu na koszty - nie mogła go za to winić. Był teraz innym człowiekiem, a obserwowanie tej przemiany było dla niej czymś w rodzaju nagrody. Stał się całością, choć powstałą z porozrzucanych po świecie odłamków. Może właśnie dlatego tak trudno było jej zakończyć ich relację. Widziała w nim to co widziała też w sobie – przemianę. Nawet gdy wydawało się, że zamknęła ten rozdział, on powracał. Do jej myśli, serca, duszy. Dziś mogła jedynie cieszyć się, że nie skreślili się wzajemnie, że on zawalczył o ich wspólną przyszłość.
Skupiła się na słowach mężczyzny wewnętrznie ciesząc się, że poruszył ten temat. Czy właściwie nie rozprawiała o tym w myślach jeszcze dwa miesiące wcześniej? Zawsze widziała w nim indywidualistę, osobę pragnącą w życiu kierować się własnymi zasadami i komfortem. Potem ten obraz lekko jej się zamazał i teraz rozumiała, dlaczego. Nie opuścił gardy całkowicie, nie zburzył własnych murów dla dobra ogółu, ale zrobił na to przestrzeń, poluźnił cegły i pozwolił by inni dojrzeli to co pragnął im pokazać. – Wiem o tym – zaczęła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Chociaż był taki moment, że miałam wątpliwości. Pamiętasz nasze spotkanie na Wyspie Rzeźb? W moich wspomnieniach nie jest pełne, ale naszą rozmowę pamiętam bardzo dokładnie. Twój strój, obce całkowicie mi słowa, sztuczna postawa. Myślałam, że oszalałeś, naprawdę. Sądziłam, że na dobre pogrzebałeś już to co czyniło cię sobą i wewnętrznie cierpiałam na ten widok. W Warren Logde też sądziłam, że właśnie takiego cię ujrzę, myślałam, że już taki jesteś, ale się myliłam. Udowodniłeś, że się myliłam. – odparła z westchnięciem przez chwilę obdarowując go jedynie ciszą. – Łatwo jest się tym zachłysnąć, Drew. Zrzucają na twoje barki przynęty – piękne propozycje mogące zagwarantować ci jeszcze stabilniejszą pozycję. Nagle przyjaciółmi nazywasz osoby, z którymi dawniej nie zamieniłbyś choć słowa i… rozumiem, dlaczego odrzuciłeś to małżeństwo, sama uczyniłabym podobnie, właściwie już to zrobiłam. To co sama ceniłam w tobie od zawsze to właśnie indywidualizm, chociaż niejednokrotnie miałam ochotę wyrzucić cię przez okno, dziś cieszę się, że tego nie zrobiłam. Udowodniłeś, ile możesz zrobić, udowodniłeś jakim człowiekiem jesteś, po prostu nie daj się skusić pięknym słowom i obietnicom, nie bierz do siebie ich krytyki, bo to często gra pozorów – znamy jej zasady, nie pozwólmy zbić się w pierwszym ruchu. – wiedziała, że nie ma sensu martwić się teraz o przyszłość, wiedział jak zadbać o towarzyszące mu przekonania i nie miała w zamiarze tego podważać. Niejednokrotnie udowodnił, że jeśli czegoś bardzo pragnie, na czymś mocno mu zależy to jest w stanie po to sięgnąć bez względu na wszystko. Nabrał obławy, a ta dawała mu odpowiednią przewagę – analizował, kalkulował i oceniał by na koniec dnia pozostać sobą. Sztuka niewielu znana i dla wielu niedostępna.
Wywróciła oczami na kolejne słowa mężczyzny. Wiedziała, że kłamał – zdradzał go uśmiech na ustach jak i sens wypowiadanych słów – wybranie jej na swoją żonę było problemem, a nie rozwiązaniem i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Nigdy jednak nie szedł utartymi ścieżkami, wybierał wyboiste, trudne, a nawet niemożliwe do przejścia, a ona nie ustępowała mu kroku. – Kobiety rzadko mówią o uczuciach, wiesz? Zwykle czekają na ruch mężczyzny nie chcąc się wygłupić lub zostać odrzuconą – prawdę możesz dostrzec w ich oczach. – zaczęła nawiązując tym samym do siebie. Dopiero niedawno te dwa fundamentalne słowa padły z ich ust, a przecież znają się od tak długiego czasu. Już wcześniej musiał dostrzegać w niej to co zawierało się w wyznaniu miłości, ale bała się narazić na kolejny ból. Jeżeli chodziło o serce to zwykle wolała być ostrożna, ale i tak nigdy za dobrze jej to nie wychodziło. – Zły temat. Nie chce rozmawiać o żadnych innych twoich kobietach – w sercu czy gdziekolwiek indziej. – dodała spoglądając na niego przez ramię. Czemu miało to służyć? Wolała jawić się przez pryzmat wyobraźni jako ta jedyna, tak jak i on w wielu kwestiach pozostawał jej jedynym. Zaśmiała się cicho na jego pytanie. – Myślę, że znasz odpowiedz na to pytanie. Omijając względy fizyczne, z których doskonale zdajesz sobie sprawę i wypracowaną pozycję, która również stawia cię w atrakcyjnym położeniu myślę, że po prostu masz w sobie to czego kobiety szukają – słuchasz, nie minimalizujesz roli kobiety, zarażasz swoim indywidualizmem i nie udajesz przy tym nikogo. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Mężczyźni często myślą, że potrzebujemy pięknych słówek i gromady komplementów niczym tlenu – pewnie takie kobiety również się zdarzają, ale ten aspekt nie jest najważniejszy. Czasem pragniemy być po prostu zauważone takie jakie jesteśmy. – dodała ze wzruszeniem ramion. Tym ją zaczarował, to czyniło go najbardziej atrakcyjnym i z tego również musiał doskonale zdawać sobie sprawę.
Kiedy wspomniał o ojcu próbowała przypomnieć sobie czy kiedykolwiek rozmawiali o jego rodzicach. Przebrnęli przez niemalże całe jej drzewo genealogiczne, ale on pozostawał z tym skryty. Potwierdzeniem był fakt, że nawet osoby mieszkające w Przeklętej Warowni były mu całkowicie obce. Wcześniej ich rozmowy były ostrożne, ale teraz nie musieli już silić się na rozwagę. Obiecali sobie w końcu wspólne życie. – Nigdy nie mówisz o rodzicach – stwierdziła i nie kontynuowała tematu. Jeśli będzie chciał podzielić się z nią czymkolwiek to to zrobi. Wierzyła, że za wszystkim stały jakieś intencje, a niechęć do ojca przelewająca się przez jego słowa była wystarczającą informacją. Nie była tym faktem zaskoczona.
Zadrżała czując na szyi delikatny dotyk warg. Linia, którą sunęły pocałunki wysyłała kolejne drżenia w głąb jej ciała pobudzając wyobraźnie i mącąc umysł. Kącik ust uniósł jej się w uśmiechu – delikatnym, rozluźnionym i czułym. – W takim razie częściej muszę doprowadzać cię do szału i kierować na skraj… wytrzymałości – rozbawiła ją dwuznaczność w jej głosie. Dawniej do wszystkich zbliżeń między nimi dochodziło, gdy emocje przejmowały nad nimi ster. Teraz nie było to koniecznie, mogli właściwie nie szukając żadnego konkretnego powodu pozwolić sobie na bliskość i namiętność, która wcześniej była im odebrana. Dotknęła opuszkami palców jego policzka, zahaczyła o kilkudniowy zarost. – Jakaś kłótnia w dzisiejszym planie, panie namiestniku? -zapytała unosząc przy tym brew w pytającym geście.
Może tym pytaniem wywołała wilka z lasu, bo złość wykiełkowała w niej zaraz po kolejnych słowach mężczyzny. – Uważasz, że mówienie o tym jak naiwna i łatwa do zmanipulowania byłam przysłuży się sprawie bądź postawi ciebie w dobrym świetle? Nie jestem pewna czy opowiadanie mojej historii będzie dla ludzi powodem do rozsądku czy wręcz przeciwnie. Pamiętaj, że w tym świecie jestem tylko kobietą. – choć sama dostrzegała w sobie o wiele większą wartość, to dla ludzi jej twarz równała się definicji małostkowości. Stałaby się dla innych ostrzeżeniem przed wrogiem czy potwierdzeniem kobiecej bezradności? Kolejne słowa mężczyzny były dla niej zaskoczeniem. – Alex był częścią Zakonu Feniksa? – zapytała, bo żaden inny kuzyn nie przychodził jej teraz na myśl. Ten zawsze chodził swoimi ścieżkami, pod wieloma względami był podobny do niej. Zamyśliła się przez chwilę starając się poukładać sobie to w głowie. Czy faktycznie to z jego inicjatywy Lucinda doznała takiej krzywdy? – Uważasz, że to on mnie wystawił? – musiała ufać słowom Drew bo sama niewiele faktów była w stanie sobie poukładać. On posiadał nie tylko własne spostrzeżenia, ale również i jej – te które w rozmowach między nimi wybrzmiewały, a które przez przekleństwo zwyczajnie utraciła.
Ulga ogarnęła jej ciało, gdy zgodził się w końcu zdjąć z niej ten klosz ochronny. Rozpościerał nad nią parasol i doskonale rozumiała, dlaczego to robi. Przez pierwsze dni była chodzącą niewiadomą – wszystkiego można było się po niej spodziewać. Nie mógł przewidzieć jej reakcji, dlatego stawiał delikatnie kroki akceptując jej emocje i niezrozumiałe zachowania. Była mu za to wdzięczna, ale czuła, że musi znów wrócić do chodzenia w swoich butach – te, które nosiła aktualnie były po prostu zbyt ciasne. Uśmiechnęła się delikatnie. Zaufanie jej musiało też go wiele kosztować, a nie był osobą, która rozdaje ufność każdemu kogo spotka na swojej drodze. Uczył się jej od nowa i była to przeprawa, za którą miała ochotę przepraszać w nieskończoność. Nie powinno to tak wyglądać, prawda? Dość bycia ciężarem. – Obiecuje – odpowiedziała przeciągając i smakując to słowo w ustach. Wypełniała ją ekscytacja, bo ryzyko było czymś co zabarwiało jej życie, jego zresztą też.
- Masz rację, brzmi całkiem ładnie – uśmiechnęła się wiedząc, że już niedługo przyjdzie jej takowe nosić. Drew odczarował swoje nazwisko, nadał mu moc swoimi poczynaniami i nosił je z dumą. Miał do tego pełne prawo. Bez względu na to co się wydarzy i z czym przyjdzie im się w życiu mierzyć – to zapisało się na kartach historii już na dobre. Nie wiedziała czy dokładnie na tym mu zależało, ale ludzie, którzy dawniej widzieli w nim oprycha teraz odczuwali strach na samą siłę tych kilku liter – Macnair. – W czasie mojego wydziedziczenia raczej nie żyliśmy w dobrych stosunkach, poświęciłam zbyt wiele czasu na wyrzucenie cię z mojej głowy by jeszcze przyjmować twoje nazwisko. Wiem, że nie wszystkie moje zachowania są racjonalne, ale to zahaczałoby już o skrajny masochizm. – stwierdziła kręcąc przy tym głową na samą myśl. – Masz mnie za psychofankę?
Zaplanowane przez niego działania, a przede wszystkim uwzględnienie jej osoby w nich napawało ją optymizmem. Oczywiście czuła niechęć i lęk w związku z tym wszystkim co działo się na ziemiach hrabstwa, ale wiedziała, że ci ludzie zasługują na to by wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Musiał szybko nauczyć się reagowania na różne potrzeby ludzi. Każdy czegoś chciał, każdy czegoś wymagał, a on jako opiekun i rządca tych ziem musiał tym oczekiwaniom sprostać chociażby po linii najmniejszego oporu. Może posiadała umiejętności, które mogłyby się mu przydać? Umiała przemawiać do ludzi, miała łagodniejszą aparycję – nie wszystko trzeba było rozwiązywać siłą choć wiele kwestii właśnie tego wymagało. Skinęła głową wykazując zgodę na zaangażowanie się we wszystkie działania, o których wspomniał. – Tylko w najbardziej koniecznych sytuacjach – odparła na wzmiance o różdżce choć nie ukrywała drobnego uśmiechu. Nie cieszyła się na ludzką krzywdę, ale wiedziała, że okazja czyni złodzieja i niektórym dosłownie należało się wyciągnięcie konsekwencji. Za błędy i cierpienie innych należało zapłacić.
Na wspomnienie o nauce obrony przed czarną magią zareagowała pytającym spojrzeniem. – Chcieliby się czegokolwiek ode mnie uczyć? Myślę, że ty lepiej radzisz sobie ode mnie nawet z białą magią. – rzuciła w przestrzeń, bo tak naprawdę nie miała bladego pojęcia jaki potencjał w sobie nosił. – A może ciebie również miałabym poedukować? – zapytała z delikatnym uśmiechem. Nie miała ku temu żadnych oporów – jeśli mogła pomóc to dlaczego nie? Znała swoją magię, wiedziała, że jest silnym przeciwnikiem, ale ambicje miała o wiele większe. W skupieniu wysłuchała słów mężczyzny. Nie była pewna czy czarna magia jest tym co do niej pasuje, czy mogłaby się z nią utożsamić. Drew mówił o niej jako o czymś koniecznym, niezbędnym do budowania ich świata. Potrzebowała chyba doświadczyć tego na własnej skórze. Ona była laikiem, a on specjalistą, zaufanie mu było kuszącą opcją, ale jej indywidualizm na to nie pozwalał. Nie w pełni. – Opowiedz mi w takim razie coś o czarnej magii. Dlaczego zacząłeś się jej uczyć? Co cię w niej pociągało? Powiedz mi co czyni ją tak interesującą. – chciała by podzielił się z nią swoją pasją, żeby pokazał jej dlaczego tak wielu czarodziei sięga właśnie po ten rodzaj magii – zasiał ziarenko ekscytacji i ciekawości.
Gdyby nie podjęte decyzje, prawdopodobnie nigdy by się nie poznali, ale Lucinda wierzyła w przekorność losu. Wierzyła, że to było jej przeznaczenie – i jego także. Jego los nie był łatwiejszy. Nosił w sobie złość, poczucie niesprawiedliwości i zakrzywiony obraz samego siebie. Niejednokrotnie słyszała jego kąśliwe uwagi o sobie samym – niby żartobliwe, ale pełne goryczy i krytyki. Musiał zbudować siebie od nowa, walczyć o dobre imię i nauczyć się wierzyć w swoje umiejętności. Zrobił to na własnych zasadach, bez względu na koszty - nie mogła go za to winić. Był teraz innym człowiekiem, a obserwowanie tej przemiany było dla niej czymś w rodzaju nagrody. Stał się całością, choć powstałą z porozrzucanych po świecie odłamków. Może właśnie dlatego tak trudno było jej zakończyć ich relację. Widziała w nim to co widziała też w sobie – przemianę. Nawet gdy wydawało się, że zamknęła ten rozdział, on powracał. Do jej myśli, serca, duszy. Dziś mogła jedynie cieszyć się, że nie skreślili się wzajemnie, że on zawalczył o ich wspólną przyszłość.
Skupiła się na słowach mężczyzny wewnętrznie ciesząc się, że poruszył ten temat. Czy właściwie nie rozprawiała o tym w myślach jeszcze dwa miesiące wcześniej? Zawsze widziała w nim indywidualistę, osobę pragnącą w życiu kierować się własnymi zasadami i komfortem. Potem ten obraz lekko jej się zamazał i teraz rozumiała, dlaczego. Nie opuścił gardy całkowicie, nie zburzył własnych murów dla dobra ogółu, ale zrobił na to przestrzeń, poluźnił cegły i pozwolił by inni dojrzeli to co pragnął im pokazać. – Wiem o tym – zaczęła, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. – Chociaż był taki moment, że miałam wątpliwości. Pamiętasz nasze spotkanie na Wyspie Rzeźb? W moich wspomnieniach nie jest pełne, ale naszą rozmowę pamiętam bardzo dokładnie. Twój strój, obce całkowicie mi słowa, sztuczna postawa. Myślałam, że oszalałeś, naprawdę. Sądziłam, że na dobre pogrzebałeś już to co czyniło cię sobą i wewnętrznie cierpiałam na ten widok. W Warren Logde też sądziłam, że właśnie takiego cię ujrzę, myślałam, że już taki jesteś, ale się myliłam. Udowodniłeś, że się myliłam. – odparła z westchnięciem przez chwilę obdarowując go jedynie ciszą. – Łatwo jest się tym zachłysnąć, Drew. Zrzucają na twoje barki przynęty – piękne propozycje mogące zagwarantować ci jeszcze stabilniejszą pozycję. Nagle przyjaciółmi nazywasz osoby, z którymi dawniej nie zamieniłbyś choć słowa i… rozumiem, dlaczego odrzuciłeś to małżeństwo, sama uczyniłabym podobnie, właściwie już to zrobiłam. To co sama ceniłam w tobie od zawsze to właśnie indywidualizm, chociaż niejednokrotnie miałam ochotę wyrzucić cię przez okno, dziś cieszę się, że tego nie zrobiłam. Udowodniłeś, ile możesz zrobić, udowodniłeś jakim człowiekiem jesteś, po prostu nie daj się skusić pięknym słowom i obietnicom, nie bierz do siebie ich krytyki, bo to często gra pozorów – znamy jej zasady, nie pozwólmy zbić się w pierwszym ruchu. – wiedziała, że nie ma sensu martwić się teraz o przyszłość, wiedział jak zadbać o towarzyszące mu przekonania i nie miała w zamiarze tego podważać. Niejednokrotnie udowodnił, że jeśli czegoś bardzo pragnie, na czymś mocno mu zależy to jest w stanie po to sięgnąć bez względu na wszystko. Nabrał obławy, a ta dawała mu odpowiednią przewagę – analizował, kalkulował i oceniał by na koniec dnia pozostać sobą. Sztuka niewielu znana i dla wielu niedostępna.
Wywróciła oczami na kolejne słowa mężczyzny. Wiedziała, że kłamał – zdradzał go uśmiech na ustach jak i sens wypowiadanych słów – wybranie jej na swoją żonę było problemem, a nie rozwiązaniem i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Nigdy jednak nie szedł utartymi ścieżkami, wybierał wyboiste, trudne, a nawet niemożliwe do przejścia, a ona nie ustępowała mu kroku. – Kobiety rzadko mówią o uczuciach, wiesz? Zwykle czekają na ruch mężczyzny nie chcąc się wygłupić lub zostać odrzuconą – prawdę możesz dostrzec w ich oczach. – zaczęła nawiązując tym samym do siebie. Dopiero niedawno te dwa fundamentalne słowa padły z ich ust, a przecież znają się od tak długiego czasu. Już wcześniej musiał dostrzegać w niej to co zawierało się w wyznaniu miłości, ale bała się narazić na kolejny ból. Jeżeli chodziło o serce to zwykle wolała być ostrożna, ale i tak nigdy za dobrze jej to nie wychodziło. – Zły temat. Nie chce rozmawiać o żadnych innych twoich kobietach – w sercu czy gdziekolwiek indziej. – dodała spoglądając na niego przez ramię. Czemu miało to służyć? Wolała jawić się przez pryzmat wyobraźni jako ta jedyna, tak jak i on w wielu kwestiach pozostawał jej jedynym. Zaśmiała się cicho na jego pytanie. – Myślę, że znasz odpowiedz na to pytanie. Omijając względy fizyczne, z których doskonale zdajesz sobie sprawę i wypracowaną pozycję, która również stawia cię w atrakcyjnym położeniu myślę, że po prostu masz w sobie to czego kobiety szukają – słuchasz, nie minimalizujesz roli kobiety, zarażasz swoim indywidualizmem i nie udajesz przy tym nikogo. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Mężczyźni często myślą, że potrzebujemy pięknych słówek i gromady komplementów niczym tlenu – pewnie takie kobiety również się zdarzają, ale ten aspekt nie jest najważniejszy. Czasem pragniemy być po prostu zauważone takie jakie jesteśmy. – dodała ze wzruszeniem ramion. Tym ją zaczarował, to czyniło go najbardziej atrakcyjnym i z tego również musiał doskonale zdawać sobie sprawę.
Kiedy wspomniał o ojcu próbowała przypomnieć sobie czy kiedykolwiek rozmawiali o jego rodzicach. Przebrnęli przez niemalże całe jej drzewo genealogiczne, ale on pozostawał z tym skryty. Potwierdzeniem był fakt, że nawet osoby mieszkające w Przeklętej Warowni były mu całkowicie obce. Wcześniej ich rozmowy były ostrożne, ale teraz nie musieli już silić się na rozwagę. Obiecali sobie w końcu wspólne życie. – Nigdy nie mówisz o rodzicach – stwierdziła i nie kontynuowała tematu. Jeśli będzie chciał podzielić się z nią czymkolwiek to to zrobi. Wierzyła, że za wszystkim stały jakieś intencje, a niechęć do ojca przelewająca się przez jego słowa była wystarczającą informacją. Nie była tym faktem zaskoczona.
Zadrżała czując na szyi delikatny dotyk warg. Linia, którą sunęły pocałunki wysyłała kolejne drżenia w głąb jej ciała pobudzając wyobraźnie i mącąc umysł. Kącik ust uniósł jej się w uśmiechu – delikatnym, rozluźnionym i czułym. – W takim razie częściej muszę doprowadzać cię do szału i kierować na skraj… wytrzymałości – rozbawiła ją dwuznaczność w jej głosie. Dawniej do wszystkich zbliżeń między nimi dochodziło, gdy emocje przejmowały nad nimi ster. Teraz nie było to koniecznie, mogli właściwie nie szukając żadnego konkretnego powodu pozwolić sobie na bliskość i namiętność, która wcześniej była im odebrana. Dotknęła opuszkami palców jego policzka, zahaczyła o kilkudniowy zarost. – Jakaś kłótnia w dzisiejszym planie, panie namiestniku? -zapytała unosząc przy tym brew w pytającym geście.
Może tym pytaniem wywołała wilka z lasu, bo złość wykiełkowała w niej zaraz po kolejnych słowach mężczyzny. – Uważasz, że mówienie o tym jak naiwna i łatwa do zmanipulowania byłam przysłuży się sprawie bądź postawi ciebie w dobrym świetle? Nie jestem pewna czy opowiadanie mojej historii będzie dla ludzi powodem do rozsądku czy wręcz przeciwnie. Pamiętaj, że w tym świecie jestem tylko kobietą. – choć sama dostrzegała w sobie o wiele większą wartość, to dla ludzi jej twarz równała się definicji małostkowości. Stałaby się dla innych ostrzeżeniem przed wrogiem czy potwierdzeniem kobiecej bezradności? Kolejne słowa mężczyzny były dla niej zaskoczeniem. – Alex był częścią Zakonu Feniksa? – zapytała, bo żaden inny kuzyn nie przychodził jej teraz na myśl. Ten zawsze chodził swoimi ścieżkami, pod wieloma względami był podobny do niej. Zamyśliła się przez chwilę starając się poukładać sobie to w głowie. Czy faktycznie to z jego inicjatywy Lucinda doznała takiej krzywdy? – Uważasz, że to on mnie wystawił? – musiała ufać słowom Drew bo sama niewiele faktów była w stanie sobie poukładać. On posiadał nie tylko własne spostrzeżenia, ale również i jej – te które w rozmowach między nimi wybrzmiewały, a które przez przekleństwo zwyczajnie utraciła.
Ulga ogarnęła jej ciało, gdy zgodził się w końcu zdjąć z niej ten klosz ochronny. Rozpościerał nad nią parasol i doskonale rozumiała, dlaczego to robi. Przez pierwsze dni była chodzącą niewiadomą – wszystkiego można było się po niej spodziewać. Nie mógł przewidzieć jej reakcji, dlatego stawiał delikatnie kroki akceptując jej emocje i niezrozumiałe zachowania. Była mu za to wdzięczna, ale czuła, że musi znów wrócić do chodzenia w swoich butach – te, które nosiła aktualnie były po prostu zbyt ciasne. Uśmiechnęła się delikatnie. Zaufanie jej musiało też go wiele kosztować, a nie był osobą, która rozdaje ufność każdemu kogo spotka na swojej drodze. Uczył się jej od nowa i była to przeprawa, za którą miała ochotę przepraszać w nieskończoność. Nie powinno to tak wyglądać, prawda? Dość bycia ciężarem. – Obiecuje – odpowiedziała przeciągając i smakując to słowo w ustach. Wypełniała ją ekscytacja, bo ryzyko było czymś co zabarwiało jej życie, jego zresztą też.
- Masz rację, brzmi całkiem ładnie – uśmiechnęła się wiedząc, że już niedługo przyjdzie jej takowe nosić. Drew odczarował swoje nazwisko, nadał mu moc swoimi poczynaniami i nosił je z dumą. Miał do tego pełne prawo. Bez względu na to co się wydarzy i z czym przyjdzie im się w życiu mierzyć – to zapisało się na kartach historii już na dobre. Nie wiedziała czy dokładnie na tym mu zależało, ale ludzie, którzy dawniej widzieli w nim oprycha teraz odczuwali strach na samą siłę tych kilku liter – Macnair. – W czasie mojego wydziedziczenia raczej nie żyliśmy w dobrych stosunkach, poświęciłam zbyt wiele czasu na wyrzucenie cię z mojej głowy by jeszcze przyjmować twoje nazwisko. Wiem, że nie wszystkie moje zachowania są racjonalne, ale to zahaczałoby już o skrajny masochizm. – stwierdziła kręcąc przy tym głową na samą myśl. – Masz mnie za psychofankę?
Zaplanowane przez niego działania, a przede wszystkim uwzględnienie jej osoby w nich napawało ją optymizmem. Oczywiście czuła niechęć i lęk w związku z tym wszystkim co działo się na ziemiach hrabstwa, ale wiedziała, że ci ludzie zasługują na to by wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Musiał szybko nauczyć się reagowania na różne potrzeby ludzi. Każdy czegoś chciał, każdy czegoś wymagał, a on jako opiekun i rządca tych ziem musiał tym oczekiwaniom sprostać chociażby po linii najmniejszego oporu. Może posiadała umiejętności, które mogłyby się mu przydać? Umiała przemawiać do ludzi, miała łagodniejszą aparycję – nie wszystko trzeba było rozwiązywać siłą choć wiele kwestii właśnie tego wymagało. Skinęła głową wykazując zgodę na zaangażowanie się we wszystkie działania, o których wspomniał. – Tylko w najbardziej koniecznych sytuacjach – odparła na wzmiance o różdżce choć nie ukrywała drobnego uśmiechu. Nie cieszyła się na ludzką krzywdę, ale wiedziała, że okazja czyni złodzieja i niektórym dosłownie należało się wyciągnięcie konsekwencji. Za błędy i cierpienie innych należało zapłacić.
Na wspomnienie o nauce obrony przed czarną magią zareagowała pytającym spojrzeniem. – Chcieliby się czegokolwiek ode mnie uczyć? Myślę, że ty lepiej radzisz sobie ode mnie nawet z białą magią. – rzuciła w przestrzeń, bo tak naprawdę nie miała bladego pojęcia jaki potencjał w sobie nosił. – A może ciebie również miałabym poedukować? – zapytała z delikatnym uśmiechem. Nie miała ku temu żadnych oporów – jeśli mogła pomóc to dlaczego nie? Znała swoją magię, wiedziała, że jest silnym przeciwnikiem, ale ambicje miała o wiele większe. W skupieniu wysłuchała słów mężczyzny. Nie była pewna czy czarna magia jest tym co do niej pasuje, czy mogłaby się z nią utożsamić. Drew mówił o niej jako o czymś koniecznym, niezbędnym do budowania ich świata. Potrzebowała chyba doświadczyć tego na własnej skórze. Ona była laikiem, a on specjalistą, zaufanie mu było kuszącą opcją, ale jej indywidualizm na to nie pozwalał. Nie w pełni. – Opowiedz mi w takim razie coś o czarnej magii. Dlaczego zacząłeś się jej uczyć? Co cię w niej pociągało? Powiedz mi co czyni ją tak interesującą. – chciała by podzielił się z nią swoją pasją, żeby pokazał jej dlaczego tak wielu czarodziei sięga właśnie po ten rodzaj magii – zasiał ziarenko ekscytacji i ciekawości.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wejście na plażę
Szybka odpowiedź