Harland Dustan Parkinson
Nazwisko matki: Black
Miejsce zamieszkania: Broadway Tower
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Uzdrowiciel, drugi syn
Wzrost: 185
Waga: 82
Kolor włosów: Czarne
Kolor oczu: Brązowe
Znaki szczególne: Blizna na prawym biodrze
15 cali Miłorząb Japoński Kieł wozaka
Hogwart, Slytherin
Szyszymorę
Różą
Siebie dosiadającego smoka
Moda, oglądanie pojedynków szachów czarodziejów
Nikomu
Jeżdżę konno i na magicznych stworzeniach
Klasyka
Aristotelis Bolovinos
Nie jest łatwo być Parkinsonem. To naprawdę męczące i wymagające zajęcie: być ciągle eleganckim, dobrze ułożonym, grzecznym w obyciu i szarmanckim, gdy część mnie pragnęłaby najbardziej na świecie rozszarpać te sztuczne wydmuszki wdzięczące się na każdym kroku (panny na wydaniu) i ich męskich opiekunów rzucających mi nienawistne lub zazdrosne spojrzenia (ojców, braci, wujów). Jakby to była moja wina, że pannicom robi się gorąco na mój widok albo że w przeciwieństwie do innych mężczyzn potrafię się dobrze ubrać, a nie chodzę w stroju modnym kwartał temu. To naturalne piękno wymaga ogromu pracy i wyrzeczeń, a nie to sztuczne, uzyskiwane eliksirami i zaklęciami, żeby poprawić tu i ówdzie mankamenty urody. Nie można się skrzywić z niesmakiem, bo grozi to zmarszczkami; tym bardziej nie można się na nikogo rzucić i obić mu twarzy, bo można pobrudzić krwią całkiem nowy garnitur. Widzicie? Wyrzeczenia.
Niemniej to właśnie one sprawiły, że już od dziecka byłem nauczony samokontroli. Poznałem zalety, jakie niesie za sobą wygląd, a świadomość tego, że jestem uroczym, słodkim i ładnym dzieckiem pozwoliła mi odgrywać pierwsze skrzypce w symfonii miłości w sercu mojej matki i mojego ojca. Nie wątpiłem, że mnie kochają, choć miłość rodzicielska w szlacheckich rodzinach nie była czymś oczywistym i nadanym dzieciom z urodzenia. Większość z nas musiała sobie na nią najpierw zapracować, więc miałem ogromne szczęście. Szczególnie, że nie byłem ani długo wyczekiwanym, ani pierwszym synem. W kolejce do rodzinnej sukcesji los rzucił mi drugie miejsce, ale nigdy tego nie żałowałem. Bycie drugim miało pewne plusy; mniejszą kontrolę ze strony rodzicieli, więcej swobody. Oczywiście nie oznaczało to, że mogłem robić co chciałem, wciąż obowiązywały mnie pewne ramy i ograniczenia, niewątpliwie jednak były one znacznie luźniejsze niż w przypadku mojego starszego brata.
Nie sprawiało mi to jednak większych problemów, bo nie miałem w sobie nic z buntownika. Gdy ojciec zaprowadził mnie do rodzinnej pracowni, z szacunkiem do rodzinnego dziedzictwa podjąłem się nauki krawiectwa i sztuki mody, chociaż – zapewne ku pewnemu rozczarowaniu rodziciela – z dość mizernym skutkiem w tym pierwszym fachu. Szycie nie wychodziło mi ani trochę, więc poprzestałem na samej teorii, wiedzy o kolorach, materiałach i krojach. Na modzie znałem się za to doskonale, bez problemu łączyłem stroje z dodatkami, umiałem dobrać szatę do okazji i celu, podkreślić ubraniem swój nienaganny wygląd i tym samym nawet wpływać na innych. Ludzie chętniej patrzą na przystojnych i dobrze ubranych mężczyzn, darzą ich większym zaufaniem i podziwem, bez wahania więc wykorzystywałem to w rodzinnych interesach, pertraktując z dostawcami czy szukając nowych rynku zbytu dla naszego domu mody. Nigdy nie zawahałem się wykorzystać swojego wyglądu, uroczego uśmiechu i głębokiego spojrzenia, aby owinąć sobie wokół palca rozmówcę. Kobieta czy mężczyzna, nie miało to znaczenia. Te pierwsze olśniewałem nienagannymi manierami i uroczymi uśmieszkami; tych drugich pewnością siebie i doskonale skrojonymi garniturami, które już z daleka krzyczały, że jestem kimś.
Mój autorytet nie wynikał wyłącznie z wykształcenia, wiedzy i doświadczenia, ale bazował przede wszystkim na moim ciele i w żadnym razie się tego nie wstydzę. Skoro los uczynił mnie pięknym, czemu miałbym ten dar zmarnować? Czasami wystarczyło odpowiednio tajemnicze spojrzenie, lekki dotyk czyjegoś ramienia, wyprostowana sylwetka, aby ludzie odczuwali wobec mnie podziw i szacunek, a tym samym o wiele łatwiej mogłem na nich wpływać i nimi manipulować. Kiedyś brat w żartach powiedział mi, że moja miłość własna jest tak ogromna, że nawet wila nie miałaby czego u mnie szukać. Wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby była to prawda, chociaż nie postrzegam narcyzmu jako czegoś złego. Dlaczego mam przepraszać za świadomość swojego wyglądu? Nikogo nie zmuszam, by padał przede mną na kolana i mnie podziwiał, ale skoro ludzie robią to sami, nie będę ich z tych kolan podnosił.
Wady? Czy ktoś taki jak ja może mieć wady? Idealny wygląd, idealny ubiór, idealne zachowanie? Niektórzy nazwaliby to narcyzmem, ja wolę określenie, że jestem świadomy siebie. Czasami brakuje mi samokontroli, tracę panowanie i wybucham gniewem, ale czy to wada? Raczej dowód, że jestem człowiekiem wrażliwym - na czyjeś nieposłuszeństwo i brak podporządkowania umiem odpowiednio zareagować, wskazując mu na popełniony błąd. Bywam brutalny, ale czy prawdziwy mężczyzna nie powinien demonstrować swojej siły? Zdarzało mi się być niewiernym, lecz powiedzmy sobie szczerze, czy mając taką twarz i maniery, mógłbym je zachowywać wyłącznie dla jednej kobiety, zamiast obdarzać nimi dziesiątki z nich? Wada to słowo nieznane Parkinsonom. Nie istnieje w naszym języku. Nie uznaję jego istnienia.
Wróćmy jednak do mojego dzieciństwa, gdyż byłoby dla mnie jawną obrazą, gdybym przedstawił się wyłącznie w kontekście uroczego szkraba. Przede wszystkim wyjaśnijmy sobie, że z bratem łączy mnie jedynie krew ojca; mamy różne matki, moja pochodzi z dumnego rodu Blacków, z którym połączyła mnie w przyszłości nie tylko matczyna więź. Kiedy moi rodzice poznali się na przełomie 1926 i 1927 roku – konkretnie na uroczystym balu noworocznym – coś między nimi od razu zaiskrzyło. Ojciec oświadczył się niemal kilka godzin po ich spotkaniu, nieoficjalnie, w zaciszu pustej komnaty, lecz dla dochowania formalności z oficjalnymi zaręczynami poczekali kilka tygodni. Ślub nastąpił jednak dość szybko, a ponad rok później urodziłem się ja, najwspanialsza latorośl Parkinsonów, ucinając tym samym wszelkie złośliwe plotki.
Przejawy magii dostrzeżono u mnie w wieku pięciu lat, a niedługo później rozpocząłem domową edukację w zakresie umiejętności niezbędnych młodemu szlachcicowi. Z perspektywy czasu uważam to za nieco bezsensowne; jako sześciolatek miałem mizerne pojęcie o etykiecie, a zamiast uczyć się kolejności korzystania ze sztućców, bardziej interesowała mnie możliwość zrobienia nimi jakiegoś psikusa. Podobały mi się natomiast zajęcia z jeździectwa. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem – aczkolwiek zupełnie nieświadomie dla samego siebie w tamtym czasie – co to znaczy mieć kontrolę i panować na zwierzęciem.
Na dziewiąte urodziny ojciec sprawił mi własnego konia, nie zaspokoiło to jednak moich pragnień dalszego podświadomego kontrolowania. Nauczyłem się już, że mogę wiele osiągnąć smutną miną i załzawionymi oczami (matka pozwalała mi wtedy na więcej), ale w przypadku zwierząt mój wygląd niewiele znaczył; tu do kontroli potrzebowałem czegoś więcej. Wkrótce przestały mi wystarczać konie i po powrocie z Hogwartu po zakończeniu trzeciej klasy, gdy po raz pierwszy na lekcjach ONMS poznałem magiczne stworzenia, musiałem spróbować czegoś innego. Nie bacząc na ryzyko, spróbowałem dosiąść jednorożca. Opiekunka w rezerwacie uratowała mnie w ostatniej chwili, zanim potężne kopyto zrobiło ze mnie miazgę. Potem na wiele lat porzuciłem marzenia o ujeżdżaniu magicznych stworzeń, ale nadal tliło się ono w mojej głowie. Za każdym razem, gdy miałem (jeszcze) możliwość przebywania w rezerwacie jednorożców i okazjonalnego dostrzegania ich między drzewami, marzenie to wybuchało ze zdwojoną siłą.
W domu odebrałem też niezbędne wykształcenie w zakresie sztuki i kultury, poznałem historię i tradycję swojego rodu i wielu innych znamienitych rodzin szlacheckich. Doceniałem piękno płynące z muzyki i baletu, rozróżniałem style w malarstwie, a nawet sam niekiedy sięgałem po pędzel i paletę. Nie była mi obca literatura, ani taniec, zwłaszcza ten balowy, w którym czułem się jak ryba w wodzie. Umiałem tańczyć, zdecydowanie, ale jeszcze bardziej umiałem w tańcu oczarowywać swoją partnerkę. Jeśli wygląd i pozycja społeczna dawały mężczyźnie ogromną przewagę na szczeblach społecznej drabiny, to dodatkowa umiejętność tańca windowała go na sam szczyt.
Samą szkołę wspominam jako miejsce na tyle przyzwoite, że nie wywołuje u mnie negatywnych reakcji. Czułem się w niej bardziej znudzony niż zafascynowany nauką, zwłaszcza że w Slytherinie wyścig szczurów dotyczył bardziej kwestii rodowych i materialnych a nie pędu do wiedzy. Poznałem kilka interesujących osób, w tym Hectora, któremu pomogłem w odkryciu odpowiedniego gustu modowego. Do tej pory rozpiera mnie z tego powodu duma. Przynosiłem co roku dobre oceny, nie wyróżniając się specjalnie poza ONMS i eliksirami. Te dwa przedmioty czyniły mnie formalnie wybitnym – nieformalnie za wybitnego uważałem się w każdej dziedzinie, tylko profesorowie nie byli w stanie dostrzec mojego potencjału. Historię Magii traktowałem z szacunkiem, aczkolwiek najbardziej interesowała mnie historia szlacheckich rodów a nie kwestie buntu goblinów. Transmutację, zaklęcia i OPCM uważałem za przedmioty przydatne w życiu, więc starałem się w nich nie schodzić poniżej pewnego progu, co okazało się ważne podczas SUMów. Nie angażowałem się w Quidditcha, bo ryzyko kontuzji i uszkodzenia swojej pięknej twarzy było zbyt wielkie. Nie sprawiałem problemów, nigdy nie dostałem szlabanu. Nie wymykałem się nawet do Zakazanego Lasu, za to lubiłem spędzać czas na bieganiu. Zmęczenie, które towarzyszyło mi z każdą przebytą milą, było jak rozkoszna świadomość ciała i pracujących mięśni. Jeszcze w szkole zainteresowałem się anatomią, chcąc dowiedzieć się, jak ludzkie ciało działa, jak funkcjonuje i dlaczego ból zmęczenia może być jednocześnie przyjemnością. Naukę tę kontynuowałem nawet w wakacje, wypraszając u ojca (smutnym spojrzeniem i pełną pokory postawą, a jakże) możliwość spędzenia całego miesiąca u rodziny matki - Blacków, którzy patronowali szpitalowi św. Munga i mogli wprowadzić mnie w kulisy anatomicznej wiedzy.
Nie sądziłem wtedy, miałem wszak dopiero szesnaście lat, że te wakacje wpłyną na moją przyszłość. Zafascynowała mnie praca szpitala, adrenalina krążąca w żyłach, gdy tylko przechodziłem obok otwartych sal z pacjentami; rozmyślałem o tym, jak musieli się czuć sami medycy, mający w dłoniach los i życie drugiej osoby. Jaką k o n t r o l ę im to dawało. Po powrocie do domu część mnie już wiedziała, kim chciałbym zostać. Przyłożyłem się do nauki tych przedmiotów, które były wymagane na kursie dla uzdrowicieli. Chociaż eliksiry i ONMS nie miały dla mnie większych tajemnic, a zaklęcia i transmutacja nie sprawiały mi dużych trudności, zielarstwo okazało się moją piętą Achillesową. Nie zliczę godzin, które spędziłem nad księgami i w cieplarni, próbując zrozumieć tajemnicę uprawy roślin. Przeczytałem wszystko, co obejmował program nauki w Hogwarcie a nawet znacznie więcej. Chwile zwątpienia, tak liczne w ciągu ostatniego roku nauki, przeplatałem chwilami nagłego entuzjazmu, gdy w końcu udało mi się nie ususzyć jakiegoś zielska. Gdy nadeszły wyniki owutemów, nie byłem w stanie sam otworzyć koperty.
Kolejne tygodnie pamiętam jak przez mgłę, bo chociaż stopnie Wybitne z eliksirów i ONMS były czymś naturalnym, tak jak zaklęcia, transmutacja i OPCM zdane na Powyżej Oczekiwań, nie spodziewałem się, że to samo otrzymam z zielarstwa. Byłem przekonany, że to pomyłka, jakiś nieśmieszny żart w wykonaniu mojego brata, ale gdy wkrótce ze szpitala przyszła wiadomość o zakwalifikowaniu na kurs, w końcu mogłem uwierzyć, że moje przeznaczenie się spełnia. Dotarło wtedy do mnie coś jeszcze; wygląd, uroda, nienaganne maniery są przydatne w życiu i pomagają w oczarowywaniu ludzi, ale to ciężka praca i nauka liczy się tam, gdzie czynnik ludzki nie wchodzi w grę. Wyników i ocen nie mogłem przecież oczarować, a jednak udało mi się spełnić jedno ze swoich marzeń. Moja pewność siebie, która do tej pory i tak była bardzo wysoka, wzrosła jeszcze bardziej, co było widać na zewnątrz w kontaktach z innymi ludźmi. Pokora i zginanie karku odeszły w zapomnienie.
Kurs uzdrowicielski zacząłem więc zaraz po Hogwarcie, chociaż ojciec proponował mi zrobienie sobie roku przerwy na poznanie świata. W domyśle miałem podróżować po Europie i zbierać pomysły wśród ludzi ze świata mody. Zostawiłem jednak to zadanie innym członkom rodziny, samemu zatracając się w nauce i medycynie. Przez pierwsze dwa lata jakoś dawałem radę, chociaż sypiałem po cztery godziny na dobę, a ze zmęczenia często ledwie stałem na nogach. Nie wierzyłem w pocieszenia Hectora, że później będzie lepiej. Obciążenie fizyczne było jednak niczym wobec tego psychicznego. Kontrola nad ludzkim życiem wiązała się z czymś, co wcześniej ignorowałem – stresem, że zrobię coś nie tak. Zwłaszcza gdy chodziło o tych lepszych pacjentów. Nie każde życie miało taką samą wartość; szlacheckie i czystokrwiste istnienia były dla niektórych magomedyków bardziej wartościowe i cenne.
Prawdziwy kryzys nadszedł przed rozpoczęciem trzeciego roku stażu. Załamałem się i byłem gotów zupełnie zrezygnować; na tydzień zaszyłem się w rodowej posiadłości, aż w końcu mój ojciec potężnie mną potrząsnął. Wstrząs nadszedł dość niespodziewanie – zostałem zaręczony z dziewczęciem z sympatyzującego z nami rodu, a sądząc po jej minie podczas naszego pierwszego spotkania, była tym równie zachwycona co ja. Zadziwiające, ale w zderzeniu z prawdziwym wyzwaniem, jakim było małżeństwo, nie umiałem jej oczarować. Flirty, romanse, czułe słówka i zwodzenie kobiet były dla mnie czymś naturalnym, ale zaangażowanie się? Zwłaszcza gdy miałem ledwie dwadzieścia lat? Przyznaję, to strach przed ustatkowaniem przywrócił mi psychiczne siły i byłem gotów wrócić do pracy. Co za ironia, nieprawdaż? Oczywiście zgodziłem się z wolą ojca, oświadczyłem młodej damie i bywaliśmy razem w towarzystwie. Był to jednak związek wyłącznie formalny, w którym brakowało jakiegokolwiek uczucia z obu stron. Moja przyszła żona wydawała mi się nijaka i miałem niemiłe wrażenie, że dokładnie tak samo poczytywała sobie mnie. Nie mieliśmy żadnego wspólnego tematu do rozmowy, żadnych zainteresowań, które dzieliliśmy. Nie łączyło nas kompletnie nic, tkwiliśmy wyłącznie w neutralnej obojętności wobec siebie.
Życie w ciągłym stresie i nerwowości wywoływanej pracą sprawiły jednak, że problemy z kontrolą mojej psychiki wróciły po kilku miesiącach. Nocne koszmary, które zakłócały mój i tak parszywy sen, doprowadziły mnie na skraj wytrzymałości. Byłem spięty, nerwowy, rozdrażniony, więc przekładało się to na mój urok osobisty i podejście do chorych. Nie miałem siły być jednocześnie w pełni skupiony i uroczy, więc niejednokrotnie zdarzało mi się warczeć na swoich pacjentów. W końcu podczas jednej z naszych rozmów Hector polecił mi, abym się wyluzował; doprawdy, profesjonalna porada ze strony magipsychiatry! A potem wcisnął mi do ręki wizytówkę Wenus. Oczywiście znałem to miejsce, chociaż o dziwo wyłącznie ze słyszenia. Miejsce dyskretne, w którym interesy mieszały się z przyjemnością. Długo się wahałem, czy skorzystać z propozycji, ale finalnie ją odrzuciłem. Wydawało mi się wtedy, że skorzystanie z takiego... przybytku, byłoby dowodem na słabość mojego charakteru. Znalazłem sobie za to inny rodzaj odskoczni od szpitalnego kieratu.
Zaczęło się niewinne, gdy podczas nielicznych odwiedzin w rodzinnym domu miałem okazję poznać hodowcę hipogryfów. Moje marzenie o ujeżdżaniu magicznych stworzeń, które dusiłem w sobie od paru lat, odżyło z nagłą gwałtownością. Niewiele myśląc zapytałem o możliwość lotu na jednym z hipogryfów i po krótkim szkoleniu udało mi się wzbić w powietrze. Do dzisiaj hipogryfy są jedyną żywą istotą, przed którą zginam swój kark w pełnym szacunku ukłonie. Potem pojawiły się kolejne znajomości z ludźmi zafascynowanymi magicznymi stworzeniami, hodowcami i ich opiekunami. Moja wiedza wyniesiona ze szkoły pozwalała mi dość szybko orientować się, które zwierzęta pozwolą się dosiąść, a które omijać z daleka. Wybierałem je starannie, dbając o swoje bezpieczeństwo i przechodząc kursy z opieki nad nimi. Niektóre, mimo okropnego wyglądu, są niezwykle łagodne jak chociażby testrale. Szczęście w nieszczęściu – mogłem je zobaczyć, ponieważ jeszcze w dzieciństwie byłem świadkiem śmierci jednego ze swoich wujów. Gdy ja będę umierał, na pewno nie zażyczę sobie wtedy tak jak on obecności przy moim łożu śmierci całej rodziny. Niemniej lot na testralu był niesamowitym uczuciem, a łagodność tego zwierzęcia wręcz zachwycająca. O wiele więcej trudności miałem z hipocampami i kelpiami. Te ostatnie były wyjątkowo groźne, gdy spostrzegły, że chciałem dosiąść jednej z nich. Założenie wędzidła – nie bez trudności i po długiej walce, po której mam bliznę na prawym biodrze – załatwiło jednak sprawę. Od tamtego czasu jednak trzymam się od nich z daleka, świadomy pewnych braków w swojej sprawności. Wciąż jednak, gdy tylko mam taką możliwość, dosiadam magicznych stworzeń, chociaż tych bardziej przewidywalnych i łagodniejszych, które nie są aż tak wymagające jak wierzgające kelpie.
Nie odkryję więc nic nowego, jeśli powiem, że wybór specjalizacji z urazów magiizoologicznych był czymś naturalnym. Magiczne stworzenia fascynowały mnie same w sobie, zaś możliwość badania zadanych przez nich ran, tworzenia odtrutek na jad czy leczenia oparzeń albo użądleń zadanych przez najdziwniejsze okazy była dla mnie wyjątkowo ciekawa. Chociaż miałem sporo pacjentów – ludzie chyba za punkt honoru stawiają sobie wsadzanie różnych części ciała w miejsca, w które nie powinni i dotykania zwierząt, które wyraźnie sobie tego nie życzą – daleko mi było do spędzania w pracy połowy swojego życia. Nie chciałem być jak inni uzdrowiciele, którzy w Mungu praktycznie zamieszkali; chciałem cieszyć się życiem w kawalerskim stanie i przyznaję bez wstydu – w pełni z tego przez ten czas korzystałem. Pracoholizm był mi obcy, szanowałem swój czas wolny i umiałem rozgraniczyć pracę od życia prywatnego.
Ślub wziąłem tuż po zakończeniu stażu, wciąż uważając się za zbyt młodego na ożenek. Sytuacja polityczna wymagała jednak zawiązywania pewnych sojuszy, a gdy chodziło o bezpieczeństwo rodu, żaden wiek nie był nieodpowiedni do tworzenia politycznego zaplecza. W podróż poślubną udaliśmy się do Francji, gdzie jeszcze wyraźniej zaistniały między nami różnice. Ja fascynowałem się modą i projektantami, moja małżonka wolała gnić w domu nad książkami. Ja doceniałem piękno sztuki i artyzm Paryża, ona wzdychała nad głupimi romansami. Chciałem rozmawiać o sztuce, balecie, literaturze, zabrać ją na spacer brzegiem Sekwany, pokazać niesamowite architektoniczne osiągnięcia miasta, ona leniwie spoglądała na mnie z ironicznym uśmiechem, jakbym proponował jej jakieś głupstwa. Ta przepaść doprowadzała mnie do szału, zwłaszcza że świeżo upieczona lady Parkinson zdawała się być odporna na moje uśmiechy i manipulacje. Robiła to, co uważała za korzystne dla siebie, nie zaś to, co k a z a ł e m robić jej ja. Ostatniej nocy przed powrotem do domu nie wytrzymałem jej buńczucznej arogancji. Trzaskając drzwiami wyszedłem z naszego apartamentu w obawie, że niedługo stracę nad sobą kontrolę i zrobię jej krzywdę, chcąc pokazać, gdzie jest jej miejsce. Tamtej nocy bawiłem się doskonale w jednym z paryskich przybytków, w którym każdy znajdował to, czego potrzebował. Ja potrzebowałem się odciąć od bezczelności mojej żony. Potrzebowałem odzyskać kontrolę. I znalazłem to w świście pejcza i czerwonych pręgach na kobiecych plecach.
Po powrocie Anglia powitała nas deszczem i milczeniem w naszym mieszkaniu. Odszukałem wizytówkę Wenus i tym razem bez wahania skorzystałem z usług, jakie tam oferowano. Oczywiście wybrałem to, co było najlepsze, gwiazdę Wenus, uroczy kwiat dostarczający mi tego, czego potrzebowałem. Nigdy nie wybrałem żadnej innej; Miu była jedna, a ja traktowałem swoje przywiązanie do niej jako rodzaj swoistej wierności. Nie zawsze przychodziłem tam, aby pocieszyć się uderzeniami w jej delikatną skórę; właściwie robiłem to dość rzadko. Przychodziłem, aby popatrzeć i posłuchać, wydawać rozkazy i z przyjemnością patrzeć, jak są wykonywane. Posiadanie kontroli mnie uspokajało. Niekiedy sam mówiłem; może nieco za dużo, nieco nierozsądnie zdradzając się ze swoim życiem, lecz gdy do mnie docierało, że mogłem wypowiedzieć na głos coś, co miało pozostać tajemnicą, moja ulubienica dostawała wyraźną lekcję, aby zatrzymać to dla siebie. Jedną z nich nadal nosi na plecach. Jestem pewien, że mimo mijających lat o niej nie zapomniała; byłem naprawdę wybitnym nauczycielem, a Miu była wyjątkowo wdzięczną uczennicą, która w lot łapała, na czym mi zależy.
Spotkania w Wenus przywróciły mi psychiczną równowagę, znów stałem się sobą, a to oznaczało, że na powrót potrafiłem wykorzystywać swój urok, wdzięk i wygląd. Umiałem być szarmancki i opiekuńczy, łagodzić konflikty uśmiechem i argumentami, delikatną pieszczoną dłoni dawać znać o swoim zainteresowaniu. W pracy szło mi doskonale, a choć droga do awansu była odległa, niewątpliwie odznaczałem się na tle innych kolegów. Pacjentów traktowałem z troską i odpowiedzialnością, bywałem nawet na swój sposób wrażliwy, bo wiedziałem, że właśnie tego się ode mnie wymaga.
Oboje z żoną niechętnie podejmowaliśmy próby starania się o dziedzica, doskonale świadomi faktu, że powołanie dziecka na świat tylko by je skrzywdziło. Co do tego jednego byliśmy ze sobą zgodni, jednak los miał inne zamiary. Niecałe dwa lata po ślubie urodziła się Claire, ale chociaż darzyłem córkę ojcowskimi uczuciami, a nawet starałem się angażować w jej wychowanie, nie zmieniło to nic w moich relacjach z żoną. Ten sztuczny układ, sztuczne małżeństwo na pokaz przetrwały kilka lat do kwietnia 1956 roku. Niespodziewana śmierć żony mnie zaskoczyła, tym bardziej że była efektem niewykrytej wcześniej choroby. Ja, uzdrowiciel, musiałem stanąć oko w oko ze świadomością, że nie umiałem wykryć postępującego zakażenia Skrofungulusem; musiałem zmierzyć się też z plotkami i podejrzeniami na ten temat, które kategorycznie uciął dopiero Hector, wydając niezależną opinię. Kilka tygodni później odeszła i Miu. Zniknęła z Wenus bez słowa pożegnania, które przecież mi się należały. Pogrążyłem się w żałobie, jednak nie za żoną, lecz za słodyczą kochanki, za kontrolą, którą mi dawała. Nieprzespane noce powróciły, tym razem przepełnione żalem za jej delikatną skórą, która stała się moją własnością, pergaminem zapisywanych lekcji pokory. Wkrótce żal zamienił się w nienawiść, w pełne pasji poszukiwania, które spełzły na niczym. Aż pewnego dnia ją odnalazłem i wszystko wywróciło się do góry nogami.
Wdowiec w magicznym świecie wcale nie ma łatwo. Zwłaszcza taki, który musi udawać żal po żonie, która była mu obojętna. l taki, który musi przejąć opiekę nad dzieckiem. Potem zaczęły się szeptane za plecami aluzje o drugim małżeństwie, bo mężczyzna nie może iść przez życie sam, że ktoś musi zaopiekować się moją córką, że ja sam potrzebuję męskiego dziedzica. Starsze matrony mało subtelnie podsuwały mi nazwiska swoich córek czy podopiecznych. Nawet ojciec przebąkiwał coś o kolejnym mariażu, zwłaszcza że Bradford również pozostawał w stanie bezżennym. Swoją drogą to właśnie fakt, że dwójka braci tak nieszczęśliwie straciła swoje żony, jeszcze bardziej potęgował aurę tajemniczości wokół nas. Jakbyśmy byli lepem na muchy lecące do nieszczęścia i samotności. Tymczasem wcale nie czułem się samotny, lecz wolny. Znów mogłem flirtować i bawić się z damami, oczarowywać te, które zasłużyły na moją uwagę. Skradzione pocałunki i wcale niewinny dotyk podczas bali i towarzyskich spotkań stały się ponownie życiem, które pokochałem i kultywowałem.
Nawet polityczny chaos, który ogarnął cały kraj, tylko częściowo wpłynął na moje życie. Oczywiście pozostałem wierny przekonaniom wpajanym mi przez ród, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że powinienem opowiedzieć się po właściwej stronie, jaką było poparcie Malfoya. Oczyszczenie czarodziejskiego świata nie było może moim życiowym priorytetem, ale jeśli ktoś miałby wykonać to zadanie za mnie, to czemu nie poprzeć takiej inicjatywy? Bardziej od polityki interesowało mnie bowiem to, co działo się w szpitalu, wypatrywałem ciężkich przypadków, aby móc sprawdzać swoje umiejętności. W wolnych chwilach, których nagle mi nie brakowało, odkąd populacja Londynu drastycznie spadła po Nocy Spadających Gwiazd i wypędzeniu zdrajców krwi, wracałem do rodzinnej posiadłości. Jednorożce nie przyjmowały już chętnie mojej obecności; wyczuwały, że coś ze mną jest nie tak, a ja pamiętając to, co stało się z moją żoną, obserwowałem je wyłącznie z daleka. Wróciłem też do mody i gdy tylko miałem okazję, zaglądałem do pracowni, podpowiadałem nowe projekty i testowałem część z nich, bo chociaż na co dzień rodzinnym biznesem zajmował się ktoś inny, wciąż liczono się z moimi radami, nawet jeśli bywały okazjonalne. Klasa, styl, uroda; znów byłem Parkinsonem z krwi i kości.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | 0 |
Uroki: | 0 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Uzdrawianie: | 19 | +2 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | +1 (różdżka) |
Alchemia: | 6 | +2 (różdżka) |
Sprawność: | 19 | 0 |
Zwinność: | 11 | 0 |
Reszta: -5 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Francuski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Historia Magii | I | 2 |
Kokieteria | I | 2 |
ONMS | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | II | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Sztuka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Krawiectwo (teoria) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Taniec balowy | II | 7 |
Szermierka | II | 7 |
Jeździectwo | II | 7 |
Bieganie | I | 0.5 |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | (+0) |
Reszta: 4 |
Ostatnio zmieniony przez Harland Parkinson dnia 03.07.24 19:47, w całości zmieniany 3 razy
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
skóra smoka;
[13.11.24] Sierpień-listopad
[16.07.24] Zdobycie osiągnięcia: Dusza towarzystwa; +100 PD
[08.08.24] Wykonywanie zawodu I (sierpień-listopad); +15 PD
[12.08.24] [G] Świstoklik do Peru; -400 PM
[22.08.24] Zdobycie osiągnięć: Dojrzały Mors I, Na głowie kwietny ma wianek +60 PD