Piwniczka
AutorWiadomość
Piwniczka
Niewielka piwniczka do której zejście znajduje się w spiżarce. By dostać się na dół trzeba najpierw otworzyć drewnianą klapę, a następnie zejść po stromych schodkach.
W piwniczce nie ma źródła światła, zatem trzeba przynieść ze sobą lampę lub różdżkę, by wydobyć z mroku pełen potencjał pomieszczenia. Wszystkie ściany zastawione są drewnianymi, wysłużonymi regałami na których można znaleźć naprawdę wiele różnych smakołyków.
Podobno w piwniczce mieszka także rodzina myszy z pięknym, kręconym futerkiem.
W piwniczce nie ma źródła światła, zatem trzeba przynieść ze sobą lampę lub różdżkę, by wydobyć z mroku pełen potencjał pomieszczenia. Wszystkie ściany zastawione są drewnianymi, wysłużonymi regałami na których można znaleźć naprawdę wiele różnych smakołyków.
Podobno w piwniczce mieszka także rodzina myszy z pięknym, kręconym futerkiem.
| 23 września
Dawno, zbyt dawno, nie odwiedzałem już Lisiego Boru, a przecież nie miałem do niego daleko. No, przynajmniej nie jakoś bardzo. Wyprawa do Primy była niczym w obliczu ekwilibrystyki, której musiałem podejmować się niemalże na co dzień, gdy chciałem dotrzeć do odległej szkockiej hodowli aetonanów. Dlatego właśnie w końcu zebrałem się w sobie, zaplanowałem ten wolny od pracy u Evelyn dzień z wyprzedzeniem, uprzedzając serdeczną leśną duszkę drogą listowną, że zajdę – i dowiem się w końcu, o co chodzi z tymi lokatorami, którzy rzekomo zamieszkali w jej piwniczce. Listy Loovegood były niezwykle miłe i pełne troski, ale przy tym dość zagmatwane i niejasne; czasem myślałem, że pisze o niegroźnych stworzonkach z uroczymi noskami, maluteńkimi łapkami i słabością do sera, a czasem, że pod jej spiżarką zamieszkał cały tabor cyganów, gdy akurat nie spoglądała w tamtym kierunku. Zakładałem jednak, że gdyby chodziło o to drugie, już dawno zjawiłaby się u nas osobiście – by następnie ściągnąć mnie do Lisiego Boru siłą i nakłonić, bym przemówił niechcianym gościom do rozsądku...
Przeteleportowałem się w okolice chaty, nie zaś pod nią samą, by móc podelektować się choćby i krótkim spacerem wśród zabarwionych jesiennymi odcieniami drzew. Lasy wciąż były cichsze niż przed katastrofą – wiele zwierząt ucierpiało w wyniku deszczu meteorytów, inne uparcie zaszywały się w najdalszych, najtrudniej dostępnych zakątkach kniei, szukając tam utraconego bezpieczeństwa – częściej jednak niż jeszcze miesiąc temu napotykałem na ślady, które świadczyć mogły o bliskiej obecności przedstawicieli fauny. A to kora naznaczona śladami pazurów, a to wybijające się na tle ściółki pióro czy do połowy obgryziona szyszka. Byłem ciekaw, co gospodyni może mieć do powiedzenia na ten temat – jakie były jej obserwacje, odczucia. Przede wszystkim jednak chciałem upewnić się w końcu, na własne oczy, że wciąż była cała i zdrowa, a do tego skonsultować się z nią w temacie, który stanowił jej specjalizację. Kometa może nie stała już na niebie, lecz magia wciąż pozostawała niestabilna, tak przynajmniej myślałem, bo talizmany częściej okazywały się niewypałami niż solidnymi, gotowymi do sprzedaży produktami. Co mogłem poprawić? W sobie, i swojej pracy. Czy miewała podobne problemy...?
– Prima? – ozwałem się głośno, gdy wychynąłem już zza linii drzew; zaniedbana ławeczka wciąż stała na swoim miejscu, tak samo jak niezbyt gościnna tabliczka, której przekazem nijak się nie przejąłem – To ja, Everett – dodałem, poprawiając wpijający się w ramię plecak. Nie wiedziałem, czy czarownica zainwestowała w jakieś zabezpieczenia, w sumie powinna, z drugiej strony wolałbym uniknąć ugrzęźnięcia w jakichś ruchomych piaskach czy walki z boginem. Wystarczyło mi strachów jak na jeden rok, albo jak na tę dekadę.
W końcu ujrzałem znajomą rudą burzę włosów, za nią podążyła reszta drobnej sylwetki Primy – sprawiała wrażenie nieco wybitej z rytmu, może zamyślonej, miała jednak wszystkie kończyny, co bardzo mnie ucieszyło. – Dobrze cię widzieć. Jarvis przesyła gorące pozdrowienia, raz jeszcze dziękuje za przesłane ciastka, skutecznie poprawiły mu one humor. – No, przynajmniej na pięć minut, zanim znów stał się marudny i wybredny. Prędko zganiłem się w myślach; wiedziałem przecież, że muszę być wyrozumiały. Że wiele przeszedł. – Wszystko dobrze? Widzę, że chata dalej stoi jak stała, więc na nią chyba nie masz co narzekać... tylko co z tymi nowymi lokatorami? Dają się we znaki? – Uniosłem wyżej brwi, obejmując uzdolnioną alchemiczkę uważnym spojrzeniem. Pozostawiałem w jej rękach decyzję, czy ruszymy do piwniczki już teraz, czy najpierw wolałaby napić się naparu, lub też naparu z prądem.
Dawno, zbyt dawno, nie odwiedzałem już Lisiego Boru, a przecież nie miałem do niego daleko. No, przynajmniej nie jakoś bardzo. Wyprawa do Primy była niczym w obliczu ekwilibrystyki, której musiałem podejmować się niemalże na co dzień, gdy chciałem dotrzeć do odległej szkockiej hodowli aetonanów. Dlatego właśnie w końcu zebrałem się w sobie, zaplanowałem ten wolny od pracy u Evelyn dzień z wyprzedzeniem, uprzedzając serdeczną leśną duszkę drogą listowną, że zajdę – i dowiem się w końcu, o co chodzi z tymi lokatorami, którzy rzekomo zamieszkali w jej piwniczce. Listy Loovegood były niezwykle miłe i pełne troski, ale przy tym dość zagmatwane i niejasne; czasem myślałem, że pisze o niegroźnych stworzonkach z uroczymi noskami, maluteńkimi łapkami i słabością do sera, a czasem, że pod jej spiżarką zamieszkał cały tabor cyganów, gdy akurat nie spoglądała w tamtym kierunku. Zakładałem jednak, że gdyby chodziło o to drugie, już dawno zjawiłaby się u nas osobiście – by następnie ściągnąć mnie do Lisiego Boru siłą i nakłonić, bym przemówił niechcianym gościom do rozsądku...
Przeteleportowałem się w okolice chaty, nie zaś pod nią samą, by móc podelektować się choćby i krótkim spacerem wśród zabarwionych jesiennymi odcieniami drzew. Lasy wciąż były cichsze niż przed katastrofą – wiele zwierząt ucierpiało w wyniku deszczu meteorytów, inne uparcie zaszywały się w najdalszych, najtrudniej dostępnych zakątkach kniei, szukając tam utraconego bezpieczeństwa – częściej jednak niż jeszcze miesiąc temu napotykałem na ślady, które świadczyć mogły o bliskiej obecności przedstawicieli fauny. A to kora naznaczona śladami pazurów, a to wybijające się na tle ściółki pióro czy do połowy obgryziona szyszka. Byłem ciekaw, co gospodyni może mieć do powiedzenia na ten temat – jakie były jej obserwacje, odczucia. Przede wszystkim jednak chciałem upewnić się w końcu, na własne oczy, że wciąż była cała i zdrowa, a do tego skonsultować się z nią w temacie, który stanowił jej specjalizację. Kometa może nie stała już na niebie, lecz magia wciąż pozostawała niestabilna, tak przynajmniej myślałem, bo talizmany częściej okazywały się niewypałami niż solidnymi, gotowymi do sprzedaży produktami. Co mogłem poprawić? W sobie, i swojej pracy. Czy miewała podobne problemy...?
– Prima? – ozwałem się głośno, gdy wychynąłem już zza linii drzew; zaniedbana ławeczka wciąż stała na swoim miejscu, tak samo jak niezbyt gościnna tabliczka, której przekazem nijak się nie przejąłem – To ja, Everett – dodałem, poprawiając wpijający się w ramię plecak. Nie wiedziałem, czy czarownica zainwestowała w jakieś zabezpieczenia, w sumie powinna, z drugiej strony wolałbym uniknąć ugrzęźnięcia w jakichś ruchomych piaskach czy walki z boginem. Wystarczyło mi strachów jak na jeden rok, albo jak na tę dekadę.
W końcu ujrzałem znajomą rudą burzę włosów, za nią podążyła reszta drobnej sylwetki Primy – sprawiała wrażenie nieco wybitej z rytmu, może zamyślonej, miała jednak wszystkie kończyny, co bardzo mnie ucieszyło. – Dobrze cię widzieć. Jarvis przesyła gorące pozdrowienia, raz jeszcze dziękuje za przesłane ciastka, skutecznie poprawiły mu one humor. – No, przynajmniej na pięć minut, zanim znów stał się marudny i wybredny. Prędko zganiłem się w myślach; wiedziałem przecież, że muszę być wyrozumiały. Że wiele przeszedł. – Wszystko dobrze? Widzę, że chata dalej stoi jak stała, więc na nią chyba nie masz co narzekać... tylko co z tymi nowymi lokatorami? Dają się we znaki? – Uniosłem wyżej brwi, obejmując uzdolnioną alchemiczkę uważnym spojrzeniem. Pozostawiałem w jej rękach decyzję, czy ruszymy do piwniczki już teraz, czy najpierw wolałaby napić się naparu, lub też naparu z prądem.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Rodzina myszy zamieszkująca jej piwniczkę od niefortunnego czasu apokalipsy zdawała się czuć coraz bardziej jak u siebie. Początkowo Prima nie była świadoma ich obecności – do piwniczki zaglądała sporadycznie; tu po słoik, tam po konfiturę, jeszcze kiedy indziej szukała pasującej zakrętki, a czasami schodziła po drabince tylko po to by zapomnieć po co właściwie się tam wybierała. Myszy natomiast – niewątpliwie straumatyzowane odłamkami spadającej komety – niespecjalnie wychylały nosa.
Ale im dalej w las, tym skrobanie pod podłogą przybierało na sile.
Początkowo Prima brała to za naprawdę wielkiego termita i za wszelką cenę próbowała go wywabić sposobami na niegrzeczne owady. Podejrzany o bycie termitem osobnik jednak nie reagował, a skrobanie rozlegało się już nie tylko pod podłogą, ale i w ścianie sypialni, czy nawet gdzieś pod sufitem w pracowni. Wniosek był zatem prosty i – na szczęście – jedyny: to nie mógł być termit. Sam jeden nigdy nie przemieściłby się tak szybko. Musiało być ich więcej. Co najmniej dwa. Ewentualnie tuzin.
Kolejne dni, choć wypełnione pracami w ogrodzie i w pracowni, nie przyniosły przełomu w sprawie, przynajmniej do momentu w którym Prima znalazła bardzo sugestywne, okrągłe bobki i przypomniała sobie, że co jak co, ale termity bobków nie pozostawiają. Śledztwo przybrało zatem nowy obrót, a forma podejrzanego przyjęła kształt myszy. Czarownica dokładała wszelkich starań by wywabić je z kryjówki i znaleźć im inne miejsce – przez to chrobotanie w ścianie nie mogła spać – ale myszy niespecjalnie wykazywały chęć współpracy. Nie działały sztuczki ze zbożowymi ciastkami, nie reagowały nawet na ser (!), nie reagowały na suszone kwiaty czy drobny kawałek czekolady.
Całe szczęście, miała w kręgu przyjaciół ludzi, którzy znali się na stworzeniach zdecydowanie lepiej niż ona.
– Ach, Everett! – ucieszył się wyraźnie na widok znajomej twarzy. – Tutaj! – zawołała z tyłów chaty, z ogrodu czy też tego, co w okresie letnim ogrodem bywało. Teraz wyglądało to raczej jak roślinne pobojowisko pełne obumierających pnączy po ogórkach, połamanych łodyg pomidorów i chwastów. W samym środku tego chaosu stała Prima; z motyką, z włosami przewiązanymi chustką, by nie leciały jej do oczu.
Westchnęła ciężko, może nieco zbyt teatralnie, gdy wspomniał o myszach.
– A idź! – burknęła i zamachnęła się motyką na najbliższą plątaninę roślin. – Cały miesiąc próbuję jakoś do nich dotrzeć. Jak nie ciasteczko, to serek, jak nie serek to czekoladka. A one nic! Ani widu, ani słychu! Siedzą tylko gdzieś w piwniczce, bo stamtąd chroboczą najczęściej, a nocą rozłażą mi się po chacie. Początkiem września sądziłam, że to termity, ale one przecież nie pozostawiają bobków… – Prima z zapałem godnym lepszej sprawy wrzuciła chwasty do drewnianej taczki – ...a może jednak? – Nagle zwróciła twarz ku Everettowi. – Znasz się na tym lepiej, poradź mi – dokończyła jękliwie, po czym zreflektowała się, ściągnęła chroniącej dłonie rękawice.
– Dziękuję za pozdrowienia i cieszę się, że ciastka przypadły mu do gustu. Mam jeszcze parę takich z żurawiną, myślisz, że też się na nie skusi? Jak się czuje? Domyślam się, że wcale nie jest lekko, ostatnie lata to kolejne pasma nieszczęść dla takich zwykłych obywateli, a wojna nie sprzyja dorastaniu… Ale chodźmy, chodźmy, nie ma co rozmawiać w ogrodzie. – Zaprosiła go gestem w stronę chaty.
Ale im dalej w las, tym skrobanie pod podłogą przybierało na sile.
Początkowo Prima brała to za naprawdę wielkiego termita i za wszelką cenę próbowała go wywabić sposobami na niegrzeczne owady. Podejrzany o bycie termitem osobnik jednak nie reagował, a skrobanie rozlegało się już nie tylko pod podłogą, ale i w ścianie sypialni, czy nawet gdzieś pod sufitem w pracowni. Wniosek był zatem prosty i – na szczęście – jedyny: to nie mógł być termit. Sam jeden nigdy nie przemieściłby się tak szybko. Musiało być ich więcej. Co najmniej dwa. Ewentualnie tuzin.
Kolejne dni, choć wypełnione pracami w ogrodzie i w pracowni, nie przyniosły przełomu w sprawie, przynajmniej do momentu w którym Prima znalazła bardzo sugestywne, okrągłe bobki i przypomniała sobie, że co jak co, ale termity bobków nie pozostawiają. Śledztwo przybrało zatem nowy obrót, a forma podejrzanego przyjęła kształt myszy. Czarownica dokładała wszelkich starań by wywabić je z kryjówki i znaleźć im inne miejsce – przez to chrobotanie w ścianie nie mogła spać – ale myszy niespecjalnie wykazywały chęć współpracy. Nie działały sztuczki ze zbożowymi ciastkami, nie reagowały nawet na ser (!), nie reagowały na suszone kwiaty czy drobny kawałek czekolady.
Całe szczęście, miała w kręgu przyjaciół ludzi, którzy znali się na stworzeniach zdecydowanie lepiej niż ona.
– Ach, Everett! – ucieszył się wyraźnie na widok znajomej twarzy. – Tutaj! – zawołała z tyłów chaty, z ogrodu czy też tego, co w okresie letnim ogrodem bywało. Teraz wyglądało to raczej jak roślinne pobojowisko pełne obumierających pnączy po ogórkach, połamanych łodyg pomidorów i chwastów. W samym środku tego chaosu stała Prima; z motyką, z włosami przewiązanymi chustką, by nie leciały jej do oczu.
Westchnęła ciężko, może nieco zbyt teatralnie, gdy wspomniał o myszach.
– A idź! – burknęła i zamachnęła się motyką na najbliższą plątaninę roślin. – Cały miesiąc próbuję jakoś do nich dotrzeć. Jak nie ciasteczko, to serek, jak nie serek to czekoladka. A one nic! Ani widu, ani słychu! Siedzą tylko gdzieś w piwniczce, bo stamtąd chroboczą najczęściej, a nocą rozłażą mi się po chacie. Początkiem września sądziłam, że to termity, ale one przecież nie pozostawiają bobków… – Prima z zapałem godnym lepszej sprawy wrzuciła chwasty do drewnianej taczki – ...a może jednak? – Nagle zwróciła twarz ku Everettowi. – Znasz się na tym lepiej, poradź mi – dokończyła jękliwie, po czym zreflektowała się, ściągnęła chroniącej dłonie rękawice.
– Dziękuję za pozdrowienia i cieszę się, że ciastka przypadły mu do gustu. Mam jeszcze parę takich z żurawiną, myślisz, że też się na nie skusi? Jak się czuje? Domyślam się, że wcale nie jest lekko, ostatnie lata to kolejne pasma nieszczęść dla takich zwykłych obywateli, a wojna nie sprzyja dorastaniu… Ale chodźmy, chodźmy, nie ma co rozmawiać w ogrodzie. – Zaprosiła go gestem w stronę chaty.
świeć nam żywym, świeć umarłym
Powiodłem wzrokiem po zdewastowanej roślinności, wzdychając przy tym cicho; przykro było patrzeć na ten chaos, na lichy cień czegoś, co jeszcze do niedawno dało nazwać się ogrodem warzywnym, z drugiej jednak strony – lepiej spisać na straty ogórki niż dom. Choć z pewnością znaleźliby się tacy, którzy polemizowaliby z tym stwierdzeniem, nie wątpię, wszak dostępność produktów spożywczych wciąż pozostawiała wiele do życzenia i czarodzieje radzili sobie jak tylko mogli. Utrata warzyw miała okazać się nieoczekiwanym utrudnieniem, tak przynajmniej podejrzewałem, lecz dopóki Prima wciąż była dumną posiadaczką obu rąk i nóg, a do tego miała gdzie mieszkać, uznawałem ten fakt za niemały sukces.
– Pomóc ci jakoś? – zapytałem, słowa te jednak zostały zagłuszone przed odpowiedź gospodyni. Temat niechcianych lokatorów wyraźnie ją poruszył; z początku dalej miałem pewne wątpliwości względem ich tożsamości, Prima mogła próbować przekupić ciastkami i serem również cyganów, jednak gdy doszła do termitów i bobków, kamień spadł mi z serca. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że rozmawialiśmy o dużo mniejszych, do tego zwierzęcych intruzach. To dobrze. – Nie pomyliłabyś odchodów termitów z mysimi bobkami, inna wielkość, inny kolor. – Tak przynajmniej zakładałem, wolałem jednak rzucić okiem na te jej znaleziska i przekonać się, czy na pewno mamy do czynienia z gryzoniami. Mojej uwadze nie umknęła jękliwa nuta pobrzmiewająca w głosie czarownicy; tajemniczy lokatorzy aż tak dali jej się we znaki? Zresztą, czemu ja się dziwiłem. W normalnej sytuacji pewnie nie byłby to aż taki problem, lecz od festiwalu wszyscy byli nerwowi, na skraju. – Nie załamuj rąk, to nie koniec świata – w przeciwieństwie do tego, co spotkało nas ledwie miesiąc temu – a najprawdopodobniej rodzina strudzonych wędrowców z ruchliwymi noskami. Mogło być dużo gorzej. – Przywołałem na usta pokrzepiający uśmiech, bezwiednie sięgając dłonią w kierunku zmierzwionej czupryny, próbując doprowadzić ją do ładu.
Posłusznie ruszyłem śladem Primy w kierunku chaty, raz jeszcze mierząc ją wzrokiem.
– Na pewno by się skusił, nie chcę jednak obrabowywać cię ze wszystkich słodkości – rozpocząłem, próbując uporządkować myśli, nie dać się porwać troskom i zmartwieniom. A tych nam wszystkim przecież nie brakowało. – Ostatnie lata to jedno, ale ostatnie tygodnie... to jakaś przeklęta kulminacja wszystkiego tego, co złe. Miałem nadzieję, że festiwal pomoże mu się zrelaksować. I do czasu faktycznie tak było. Poszliśmy na jarmark, biegaliśmy po plaży... – urwałem, by westchnąć cicho; czy powinienem w ogóle o tym mówić? Nie chciałem jej martwić, dodatkowo stresować, w końcu obaj byliśmy cali i zdrowi. Względnie. – Później jednak wydarzyło się kilka mniej przyjemnych rzeczy, wliczając w to wyścig, który został przerwany z wiadomych względów. Jarvis nie radzi sobie z emocjami, boi się i denerwuje, ale nie winię go. – Ściągnąłem usta w wąską kreskę, próbując zwalczyć uścisk w dołku. Przeklęte dziwa.
– W sumie, chciałem z tobą porozmawiać o czymś związanym – odezwałem się znowu, kiedy już znaleźliśmy się w domu, a gospodyni zaczęła krzątać się to tu, to tam. – Magia była więcej niż kapryśna, gdy ta kometa wisiała na niebie, teraz nie jest wiele lepiej. Przynajmniej takie są moje doświadczenia, miewam poważne problemy z tworzeniem talizmanów, które nadają się do czegokolwiek. Masz takie same doświadczenia? – Zawiesiłem spojrzenie na twarzy Primy; była utalentowaną alchemiczką, tworzyła eliksiry dniami i nocami, musiała więc mieć jakieś przemyślenia na ten temat. Zaraz jednak zreflektowałem się, machając przy tym niedbale dłonią. – Ale co ja cię tak męczę od progu. Chcesz odpocząć po pracy w ogrodzie? Czy może wolisz, żebym zszedł do piwniczki?
– Pomóc ci jakoś? – zapytałem, słowa te jednak zostały zagłuszone przed odpowiedź gospodyni. Temat niechcianych lokatorów wyraźnie ją poruszył; z początku dalej miałem pewne wątpliwości względem ich tożsamości, Prima mogła próbować przekupić ciastkami i serem również cyganów, jednak gdy doszła do termitów i bobków, kamień spadł mi z serca. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały, że rozmawialiśmy o dużo mniejszych, do tego zwierzęcych intruzach. To dobrze. – Nie pomyliłabyś odchodów termitów z mysimi bobkami, inna wielkość, inny kolor. – Tak przynajmniej zakładałem, wolałem jednak rzucić okiem na te jej znaleziska i przekonać się, czy na pewno mamy do czynienia z gryzoniami. Mojej uwadze nie umknęła jękliwa nuta pobrzmiewająca w głosie czarownicy; tajemniczy lokatorzy aż tak dali jej się we znaki? Zresztą, czemu ja się dziwiłem. W normalnej sytuacji pewnie nie byłby to aż taki problem, lecz od festiwalu wszyscy byli nerwowi, na skraju. – Nie załamuj rąk, to nie koniec świata – w przeciwieństwie do tego, co spotkało nas ledwie miesiąc temu – a najprawdopodobniej rodzina strudzonych wędrowców z ruchliwymi noskami. Mogło być dużo gorzej. – Przywołałem na usta pokrzepiający uśmiech, bezwiednie sięgając dłonią w kierunku zmierzwionej czupryny, próbując doprowadzić ją do ładu.
Posłusznie ruszyłem śladem Primy w kierunku chaty, raz jeszcze mierząc ją wzrokiem.
– Na pewno by się skusił, nie chcę jednak obrabowywać cię ze wszystkich słodkości – rozpocząłem, próbując uporządkować myśli, nie dać się porwać troskom i zmartwieniom. A tych nam wszystkim przecież nie brakowało. – Ostatnie lata to jedno, ale ostatnie tygodnie... to jakaś przeklęta kulminacja wszystkiego tego, co złe. Miałem nadzieję, że festiwal pomoże mu się zrelaksować. I do czasu faktycznie tak było. Poszliśmy na jarmark, biegaliśmy po plaży... – urwałem, by westchnąć cicho; czy powinienem w ogóle o tym mówić? Nie chciałem jej martwić, dodatkowo stresować, w końcu obaj byliśmy cali i zdrowi. Względnie. – Później jednak wydarzyło się kilka mniej przyjemnych rzeczy, wliczając w to wyścig, który został przerwany z wiadomych względów. Jarvis nie radzi sobie z emocjami, boi się i denerwuje, ale nie winię go. – Ściągnąłem usta w wąską kreskę, próbując zwalczyć uścisk w dołku. Przeklęte dziwa.
– W sumie, chciałem z tobą porozmawiać o czymś związanym – odezwałem się znowu, kiedy już znaleźliśmy się w domu, a gospodyni zaczęła krzątać się to tu, to tam. – Magia była więcej niż kapryśna, gdy ta kometa wisiała na niebie, teraz nie jest wiele lepiej. Przynajmniej takie są moje doświadczenia, miewam poważne problemy z tworzeniem talizmanów, które nadają się do czegokolwiek. Masz takie same doświadczenia? – Zawiesiłem spojrzenie na twarzy Primy; była utalentowaną alchemiczką, tworzyła eliksiry dniami i nocami, musiała więc mieć jakieś przemyślenia na ten temat. Zaraz jednak zreflektowałem się, machając przy tym niedbale dłonią. – Ale co ja cię tak męczę od progu. Chcesz odpocząć po pracy w ogrodzie? Czy może wolisz, żebym zszedł do piwniczki?
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Piwniczka
Szybka odpowiedź