Lato 55 | Jutro bez nas się obejdzie
AutorWiadomość
Lato 55
Śmiech, przytyki, głupie bajdurzenie. W tym wszystkim toasty małe i duże, głębokie i płytkie. Zderzające się ze sobą kufle i rozchlapujące się niedbale dookoła piana. Nierozsądna gra w karty o to, kto powinien postawić kolejną kolejkę w gronie znajomych i obcych. Znów przegrał, lecz śmiał się pozwalając by przyjaciel zachęcająco szturchał go łokciem by ruszył się w stronę lady.
- Nie będę się wyciskał, łap i potraktuj nas czymś godnym - Bott od niechcenia rzucił portfelem. Podniosło to morale na tyle, że drugi mężczyzna z psotą wymalowaną na twarzy poszedł za nim ciągnąc za dobą swoją dziewczynę. Najpewniej chcieli złośliwie zamówić coś drogiego i potrzebowali do tego stosownego sztabu ekspertów. Mattowi to nie przeszkadzało tym bardziej, że doskonale znał zawartość swojej sakiewki.
- Musimy spadać zanim się skapną, że nic tam nie ma - nachylił się ku siedzącej obok dziewczyny by usłyszała go poprawnie. Muzyka grała, ludzie wokół biesiadowali. Zgrabnym ruchem jednej ręki ścisną szyjki na wpół wypitych trunków, a drugą ujął za przegub dziewczynę ponaglając ją do podążenia za nim - łap fajki - łobuzersko spojrzał na niedokończoną paczkę papierosów na blacie. Definitywnie szabrowali biesiadny stoliczek. Uciekali. Ponoć nie można uciekać przed odpowiedzialnością będąc dorosłym, lecz było to kłamstwo - można było, tylko trzeba było być odpowiednio szybkim.
- Bott!!? Dokąd... - gdzieś przez tłum przebił głos Dana, jednego z mężczyzn z którym się bawili przy stoliku. Ginął gdzieś w tłumie, a potem już ucichł kompletnie gdy byli za drzwiami. Matt lekkim truchtem zachęcał do utrzymania tempa ucieczki jeszcze przez chwilę. Dopiero po minięciu trzeciej latarni zwolnił do leniwego spaceru oswobadzając kobietę.
- Było blisko - westchną nieco teatralnie przecierając czoło i podając jedną ze zrabowanych butelek - Uważaj, pociekło - przestrzegł niechlujnie zsiorbując z wierzchu dłoni piany, a resztę wytarł w znoszone spodnie. Ostatnią kolejkę faktycznie stawiał więc tak właściwie odebrał jedynie to, co do niego należało. Trochę szkoda. Kradzione smakowałoby teraz lepiej - Chcesz się jeszcze przejść, czy chcesz wracać do domu czy coś? Niedaleko stąd nad Tamizę - zaproponował chcąc też trochę wyczuć nastrój swojej towarzyszki. Tak naprawdę przecież ledwie się poznali. Nie wiedział, że gdzieś w trakcie trafi na swoich znajomych. Rozszerzyli więc swoje grono zabaw, lecz też kto mógł przewidzieć, że będą zmuszeni je tak porzucić?
Śmiech, przytyki, głupie bajdurzenie. W tym wszystkim toasty małe i duże, głębokie i płytkie. Zderzające się ze sobą kufle i rozchlapujące się niedbale dookoła piana. Nierozsądna gra w karty o to, kto powinien postawić kolejną kolejkę w gronie znajomych i obcych. Znów przegrał, lecz śmiał się pozwalając by przyjaciel zachęcająco szturchał go łokciem by ruszył się w stronę lady.
- Nie będę się wyciskał, łap i potraktuj nas czymś godnym - Bott od niechcenia rzucił portfelem. Podniosło to morale na tyle, że drugi mężczyzna z psotą wymalowaną na twarzy poszedł za nim ciągnąc za dobą swoją dziewczynę. Najpewniej chcieli złośliwie zamówić coś drogiego i potrzebowali do tego stosownego sztabu ekspertów. Mattowi to nie przeszkadzało tym bardziej, że doskonale znał zawartość swojej sakiewki.
- Musimy spadać zanim się skapną, że nic tam nie ma - nachylił się ku siedzącej obok dziewczyny by usłyszała go poprawnie. Muzyka grała, ludzie wokół biesiadowali. Zgrabnym ruchem jednej ręki ścisną szyjki na wpół wypitych trunków, a drugą ujął za przegub dziewczynę ponaglając ją do podążenia za nim - łap fajki - łobuzersko spojrzał na niedokończoną paczkę papierosów na blacie. Definitywnie szabrowali biesiadny stoliczek. Uciekali. Ponoć nie można uciekać przed odpowiedzialnością będąc dorosłym, lecz było to kłamstwo - można było, tylko trzeba było być odpowiednio szybkim.
- Bott!!? Dokąd... - gdzieś przez tłum przebił głos Dana, jednego z mężczyzn z którym się bawili przy stoliku. Ginął gdzieś w tłumie, a potem już ucichł kompletnie gdy byli za drzwiami. Matt lekkim truchtem zachęcał do utrzymania tempa ucieczki jeszcze przez chwilę. Dopiero po minięciu trzeciej latarni zwolnił do leniwego spaceru oswobadzając kobietę.
- Było blisko - westchną nieco teatralnie przecierając czoło i podając jedną ze zrabowanych butelek - Uważaj, pociekło - przestrzegł niechlujnie zsiorbując z wierzchu dłoni piany, a resztę wytarł w znoszone spodnie. Ostatnią kolejkę faktycznie stawiał więc tak właściwie odebrał jedynie to, co do niego należało. Trochę szkoda. Kradzione smakowałoby teraz lepiej - Chcesz się jeszcze przejść, czy chcesz wracać do domu czy coś? Niedaleko stąd nad Tamizę - zaproponował chcąc też trochę wyczuć nastrój swojej towarzyszki. Tak naprawdę przecież ledwie się poznali. Nie wiedział, że gdzieś w trakcie trafi na swoich znajomych. Rozszerzyli więc swoje grono zabaw, lecz też kto mógł przewidzieć, że będą zmuszeni je tak porzucić?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Bywały niegdyś czasy normalne, wyzbyte doskonale znanej w niej teraz nienawiści. Czasy, gdy młody głos brzmiał wysokim tonem w roześmianiu, gdy potrafiła akceptować i się bawić; gdy nie ważyła na to z kim i gdzie, na to dlaczego i kto. Ona i jej myśli, nieskończone poematy niepojętego po dziś dzień geniuszu, który sięgał daleko poza pojmowanie zwykłych umysłów, bo skryty był w czymś, co wtedy określano dziwactwem i wstrętną zarazą, teraz miast tego nadano by jej miano zaburzenia.
Jakiegokolwiek, de facto, bo przecież Larissa za kilka lat nienawidziła mugolaków, półkrwi, wilkołaków, arystokratów i wszystkiego, co nie było nią samą, jak gdyby prowojenna propaganda doprawdy wyprała jej mózg. A może w tym był problem, że nigdy nie odpowiadały jej normy, na jakie skazywał ją świat, wiążąc słowami obkutymi w żelazne podkowy bycia kobietą? Kim była wtedy, w lato pięćdziesiątego piątego roku, gdy złapała za paczkę fajek, w kieszeni chowając wysunięte z kieszeni mężczyzny obok cygara, które zapewne sam również ukradł ledwie chwilę wcześniej ze sklepu na rogu?
Czy była tą samą osobą, która przemawia przez nią w pięćdziesiątym ósmym? — O nie nie nie — krótki krzyk urwał się na powzięciu od mężczyzny butelki, której ujście zatrzymało potok słów. Rozbawienie gościło chochlikami pośród błękitu spojrzenia, kolorowy szal i ekstrawagancka biżuteria lśniła pośród resztek ulicznych lamp. Odziedziczyła po matce nieprzyzwoicie nieskromny dobór strojów, teraz o tyle problematyczny, co pozwalający wyhaczyć uciekinierów pośród szarości otaczającej ich rzeczywistości. Koścista dłoń powzięła więc szal w dłonie, ściągając go z grubego koka, uwalniając tym samym brązowawo-mysie loki na skulone nad butelką ramiona. Nienaturalne, doskonale znane wygięcie szyi uratować miało powzięty łyk od spłynięcia w kąciku ust, gdy na usta cisnął się śmiech.
— A wiesz co... może w stronę portu? Wzdłuż Tamizy, ale po drugiej stronie, bo tutaj będzie cuchnąć gorzej niż na Nokturnie. — Znała ten smród, coś mogło mu podpowiadać, że lepiej niż niejeden czarodziej, ale w kobiecym spojrzeniu nie kryło się teraz to, czym zwykła emanować na codzień. Wyzbyte okrucieństwa, pozwalało sobie na gram swobody, ledwie powiew wiatru wokół bladego, nadto szczupłego lica. Chwilę przyglądała się twarzy nowo poznanego mężczyzny, wyłapując mniejsze szczegóły, które teraz składały się w jednorodną całość zapisywanej pod powiekami układanki.
— Po drodze jest jeden budynek, pokażę Ci — ostatni projekt, który dał jej jakiekolwiek pieniądze. W żołądku tliła się doza dumy, ledwie błysk w oku subtelnie zauważony przez krążące w krwi adrenalinę i alkohol. Nie zastanawiała się zbyt długo, wszakże poza dogmatami o własnoręcznie spisanej i nazwanej teorii nieśności, nie nawykła myśleć o czymś dłużej, niż ledwie chwilę. Instynkt kazał jej działać, działała więc, oddając butelkę i sięgając po opakowanie fajek trzymane w dłoni.
— Możemy też pójść do mnie, ale nie oferuje noclegu.
Jakiegokolwiek, de facto, bo przecież Larissa za kilka lat nienawidziła mugolaków, półkrwi, wilkołaków, arystokratów i wszystkiego, co nie było nią samą, jak gdyby prowojenna propaganda doprawdy wyprała jej mózg. A może w tym był problem, że nigdy nie odpowiadały jej normy, na jakie skazywał ją świat, wiążąc słowami obkutymi w żelazne podkowy bycia kobietą? Kim była wtedy, w lato pięćdziesiątego piątego roku, gdy złapała za paczkę fajek, w kieszeni chowając wysunięte z kieszeni mężczyzny obok cygara, które zapewne sam również ukradł ledwie chwilę wcześniej ze sklepu na rogu?
Czy była tą samą osobą, która przemawia przez nią w pięćdziesiątym ósmym? — O nie nie nie — krótki krzyk urwał się na powzięciu od mężczyzny butelki, której ujście zatrzymało potok słów. Rozbawienie gościło chochlikami pośród błękitu spojrzenia, kolorowy szal i ekstrawagancka biżuteria lśniła pośród resztek ulicznych lamp. Odziedziczyła po matce nieprzyzwoicie nieskromny dobór strojów, teraz o tyle problematyczny, co pozwalający wyhaczyć uciekinierów pośród szarości otaczającej ich rzeczywistości. Koścista dłoń powzięła więc szal w dłonie, ściągając go z grubego koka, uwalniając tym samym brązowawo-mysie loki na skulone nad butelką ramiona. Nienaturalne, doskonale znane wygięcie szyi uratować miało powzięty łyk od spłynięcia w kąciku ust, gdy na usta cisnął się śmiech.
— A wiesz co... może w stronę portu? Wzdłuż Tamizy, ale po drugiej stronie, bo tutaj będzie cuchnąć gorzej niż na Nokturnie. — Znała ten smród, coś mogło mu podpowiadać, że lepiej niż niejeden czarodziej, ale w kobiecym spojrzeniu nie kryło się teraz to, czym zwykła emanować na codzień. Wyzbyte okrucieństwa, pozwalało sobie na gram swobody, ledwie powiew wiatru wokół bladego, nadto szczupłego lica. Chwilę przyglądała się twarzy nowo poznanego mężczyzny, wyłapując mniejsze szczegóły, które teraz składały się w jednorodną całość zapisywanej pod powiekami układanki.
— Po drodze jest jeden budynek, pokażę Ci — ostatni projekt, który dał jej jakiekolwiek pieniądze. W żołądku tliła się doza dumy, ledwie błysk w oku subtelnie zauważony przez krążące w krwi adrenalinę i alkohol. Nie zastanawiała się zbyt długo, wszakże poza dogmatami o własnoręcznie spisanej i nazwanej teorii nieśności, nie nawykła myśleć o czymś dłużej, niż ledwie chwilę. Instynkt kazał jej działać, działała więc, oddając butelkę i sięgając po opakowanie fajek trzymane w dłoni.
— Możemy też pójść do mnie, ale nie oferuje noclegu.
Larissa Macnair
Zawód : konstruktorka, przyszła naukowczyni
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
all the hate coming out from a generation
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16
CZARNA MAGIA : 8
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jej rozbawienie udzielało się i jemu. Nie dało się ukryć, że był łasy na towarzystwo. Gładko zjednywał sobie znajopmych wśród nieznajomych, a przyjaciół potrafił przywiązywać do siebie mocniej z jeszcze większą wprawą. Wychodząc zatem do baru w pojedynkę i wychodząc w towarzystwie czuł się wyjątkowo naturalnie. Zachowywał się swobodnie porzucając wiele konwenansów w stosunku do Larissy zupełnie jakby znali się nie dzień, a rok. Nie usłyszał na to słowa skargi więc kontynuował.
- Trochę mnie zaskoczyłaś. Znasz Noktur. Po co tam jednak takie chodzące konfetti jak ty zagląda w takie miejsca? Dla interesów, ciekawości, zabawy? - nie było w tym krzty kpiny. Przez bota przemawiała jedynie wesołość i zaciekawienie. Miała blade, urokliwe lico, kolorowe materiały przepasały wyzywająco jej sylwetkę, a połyskujące dodatki szemrały przy każdym ruchu. Nie potrafił sobie jej wyobrazić na tle obdrapane kamienic Nokturnu. Byłaby jak motyl który pomylił dzień z nocą butnie dołączając do zgrai ciem igrających wokół lamp Mantykory - I nie śmierdzi na nim tak bardzo. Nie zawsze - poruszył brwiami trochę zaczepnie, trochę dumnie by pochwalić się, że też wie coś o miejscach o których nie każdy wie - Mieszkam tam - był z tego zadowolony i dumny. Prawdopodobnie ze świecą trzeba było szukać ludzi podzielających jego opinię, lecz nie przejmował się tym. Nie wyobrażał sobie mieszkać gdziekolwiek indziej. Kochał tę ulicę i uwielbienie to wymalowane było w połyskujących od alkoholu oczach.
- Jest w nim coś specjalnego? W tym budynku - przejął butelkę dopasowując swój krok.
- Oczywiście, jak mówisz tak będzie - zachichotał słysząc tą jednoznaczną deklarację. Nie przeszkadzało mu to - To może w takim razie poprowadzisz nas do budynku, przejdziemy się kawałkiem Tamizy, przejdziemy do ciebie. Nie oferujesz noclegu ale może coś dałoby się zjeść...? - ostrożnie - A potem przejdziemy się do mnie. Nie oferuję noclegu - uśmiechną się zgryźliwie - ale mieszkam na drugim piętrze kamienicy, widok z balkonu mam całkiem akuratny, a świt na Nokturnie to jak ognista na duszę - dzień dla innych ludzi się zaczynał, lecz na Nokturnie się kończył.
- Trochę mnie zaskoczyłaś. Znasz Noktur. Po co tam jednak takie chodzące konfetti jak ty zagląda w takie miejsca? Dla interesów, ciekawości, zabawy? - nie było w tym krzty kpiny. Przez bota przemawiała jedynie wesołość i zaciekawienie. Miała blade, urokliwe lico, kolorowe materiały przepasały wyzywająco jej sylwetkę, a połyskujące dodatki szemrały przy każdym ruchu. Nie potrafił sobie jej wyobrazić na tle obdrapane kamienic Nokturnu. Byłaby jak motyl który pomylił dzień z nocą butnie dołączając do zgrai ciem igrających wokół lamp Mantykory - I nie śmierdzi na nim tak bardzo. Nie zawsze - poruszył brwiami trochę zaczepnie, trochę dumnie by pochwalić się, że też wie coś o miejscach o których nie każdy wie - Mieszkam tam - był z tego zadowolony i dumny. Prawdopodobnie ze świecą trzeba było szukać ludzi podzielających jego opinię, lecz nie przejmował się tym. Nie wyobrażał sobie mieszkać gdziekolwiek indziej. Kochał tę ulicę i uwielbienie to wymalowane było w połyskujących od alkoholu oczach.
- Jest w nim coś specjalnego? W tym budynku - przejął butelkę dopasowując swój krok.
- Oczywiście, jak mówisz tak będzie - zachichotał słysząc tą jednoznaczną deklarację. Nie przeszkadzało mu to - To może w takim razie poprowadzisz nas do budynku, przejdziemy się kawałkiem Tamizy, przejdziemy do ciebie. Nie oferujesz noclegu ale może coś dałoby się zjeść...? - ostrożnie - A potem przejdziemy się do mnie. Nie oferuję noclegu - uśmiechną się zgryźliwie - ale mieszkam na drugim piętrze kamienicy, widok z balkonu mam całkiem akuratny, a świt na Nokturnie to jak ognista na duszę - dzień dla innych ludzi się zaczynał, lecz na Nokturnie się kończył.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Pytanie wisiało i chwilę kotłowało się w kobiecie, powodując coś na kształt głębszego zastanowienia. Nokturn był miejscem dla ludzi jak ona; spaczonych, ponoć, a w istocie poszukujących swojego miejsca. Miejscem dla ludzi, których krew wybrzmiewała tak, jak krew jej matki - szaleństem w oczach, obłędem i mocą, której jako jedyni wytrwali, się nie bali.
— W sumie to wszystkiego po trochę... moja matka handlowała na Nokturnie, więc im częściej tam zaglądałam, tym bardziej się wpasowywałam — nie kryła tego, nie miała czego. Oboje należeli do swoistych odpadków w świecie, w którym żelazisty smak krwi zagryzanych policzków mieszał się z wystawnymi balami pierdolonych bogaczy. Nie lubiła nikogo, żadna z grup społecznych nie była przez nią w pełni akceptowana, ale bogoli, burżuazji żyjącej na koszt całej reszty społeczeństwa biedaczków, nie lubiła najbardziej. Była w końcu święcie przekonana, że małe kutasy były proporcjonalne do małych mózgów, a zaciśnięte gorsety nadawały się tylko do tego, by interesować się tym co pod nimi, nie zaś nad. Nokturn był chyba jedynym miejscem, które jako tako obdażała szacunkiem.
— Rekonstruowałam go — odparła bez zastanowienia, uśmiechem lśniąc niczym na codzień kolorowymi hustami. Usta zbiły się w cienką kreskę, odkrywając szereg równych zębów, tak nie pasujących do skrywanej zgnilizny genialnego umysłu — brzmi dobrze, ale skoro bez noclegu, to noc będzie wyjątkowo nieprzespana. — Uniosła butelkę do ust, oczy odsuwając od mężczyzny w czymś na kształt zgrywania się. Upiła łyk, ledwe jeden, ruszając spokojnym krokiem w kierunku celu, który przed kilkoma miesiącami był jej stałym miejscem pobytu. Naprawdę lubiła swoją pracę, w kunszcie konstruowania architektury upatrując wprost nieludzkie zdolności. W tym wszystkim magia była nieodłączna, ale też niewytłumaczalna. Nadal nie potrafiła określić, jakim cudem to wszystko prosperuje tak genialnie, a jednak działało — gdyby tylko potrafiła to spisać, nazwać, określić... nie liczyła na bogactwo, nie liczyła nawet na nikły zarobek. Pragnęła po prostu spełnienia, euforii idącej za odnalezieniem prawdy i przyjemnością, która nierównać się miała chwilom cielesnych uniesień. Taki był w niej cel, w 55 to był jej cel — opisać nieśność. Skonstruować wzór magii unoszącej. Czy kiedyś temu podoła?
— Po drodze możemy wstąpić po fajki do Cunninghama. Powinien być po drodze w porcie. Znasz go? Ma dobry, ruski tytoń.
— W sumie to wszystkiego po trochę... moja matka handlowała na Nokturnie, więc im częściej tam zaglądałam, tym bardziej się wpasowywałam — nie kryła tego, nie miała czego. Oboje należeli do swoistych odpadków w świecie, w którym żelazisty smak krwi zagryzanych policzków mieszał się z wystawnymi balami pierdolonych bogaczy. Nie lubiła nikogo, żadna z grup społecznych nie była przez nią w pełni akceptowana, ale bogoli, burżuazji żyjącej na koszt całej reszty społeczeństwa biedaczków, nie lubiła najbardziej. Była w końcu święcie przekonana, że małe kutasy były proporcjonalne do małych mózgów, a zaciśnięte gorsety nadawały się tylko do tego, by interesować się tym co pod nimi, nie zaś nad. Nokturn był chyba jedynym miejscem, które jako tako obdażała szacunkiem.
— Rekonstruowałam go — odparła bez zastanowienia, uśmiechem lśniąc niczym na codzień kolorowymi hustami. Usta zbiły się w cienką kreskę, odkrywając szereg równych zębów, tak nie pasujących do skrywanej zgnilizny genialnego umysłu — brzmi dobrze, ale skoro bez noclegu, to noc będzie wyjątkowo nieprzespana. — Uniosła butelkę do ust, oczy odsuwając od mężczyzny w czymś na kształt zgrywania się. Upiła łyk, ledwe jeden, ruszając spokojnym krokiem w kierunku celu, który przed kilkoma miesiącami był jej stałym miejscem pobytu. Naprawdę lubiła swoją pracę, w kunszcie konstruowania architektury upatrując wprost nieludzkie zdolności. W tym wszystkim magia była nieodłączna, ale też niewytłumaczalna. Nadal nie potrafiła określić, jakim cudem to wszystko prosperuje tak genialnie, a jednak działało — gdyby tylko potrafiła to spisać, nazwać, określić... nie liczyła na bogactwo, nie liczyła nawet na nikły zarobek. Pragnęła po prostu spełnienia, euforii idącej za odnalezieniem prawdy i przyjemnością, która nierównać się miała chwilom cielesnych uniesień. Taki był w niej cel, w 55 to był jej cel — opisać nieśność. Skonstruować wzór magii unoszącej. Czy kiedyś temu podoła?
— Po drodze możemy wstąpić po fajki do Cunninghama. Powinien być po drodze w porcie. Znasz go? Ma dobry, ruski tytoń.
Larissa Macnair
Zawód : konstruktorka, przyszła naukowczyni
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
all the hate coming out from a generation
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16
CZARNA MAGIA : 8
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lato 55 | Jutro bez nas się obejdzie
Szybka odpowiedź