Komnaty szmaragdowe
AutorWiadomość
Komnaty szmaragdowe
Szereg trzech połączonych pomieszczeń — salonu, jadalni i bawialni, łączące się wspólnym odcieniem ścian w kolorze chłodnej zieleni i barwnymi, odurzającymi kosztownością żyrandolami, pośród których świece tworzą łunę wśród drogocennych kamieni. Salon, urządzony z najwyższym przepychem, zdobią bogato zdobione meble, aksamitne zasłony i miękkie dywany. Przestronna jadalnia, z wielkim stołem z ciemnego mahoniu, jest miejscem niezliczonych uczt i bankietów. Bawialnia, pełna wygodnych sof i foteli, jest idealnym miejscem na spotkania towarzyskie i rozmowy przy kominku i dźwiękach fortepianu czy harfy. Wszystkie te pomieszczenia prowadzą na taras, z którego roztacza się widok na malowniczy ogród, przepełniony ciemną zielenią. Taras, znajdujący się na wyrównanej części wyspy, jest pełny pomniejszych fontann i rzeźb, tworząc harmonijną przestrzeń do odpoczynku i kontemplacji.
|03.10
Czymże tego wieczoru miało zabarwić się niebo; obłudą kolejnych kłamstw, żenującym pragmatyzmem uśmiechu z jadem paraliżującym dobry smak szczerości. Kolejny raz tego zamierzał się trzymać, nim czynił ostatnie poprawki wizytowego usposobienia odzienia na ten szczególny moment. Szczególny dla dwóch rodzin, mających się złączyć w litanii obopólnych korzyści. Aksamitne pudełko ciążyło w kieszeni, nim ściągnął je z czarnej powierzchni nocnej szafki. Pierścionek w nim skryty zdawał się wyrokiem, piętnem i kagańcem skazańca na wieki wieków i dzień dłużej. Stojąc przed lustrem, poprawiał mankiety koszuli, próbował zapanować nad drżeniem rąk. Każdy ruch był przemyślany, każdy detal musiał być perfekcyjny. Tego wieczoru nie mógł sobie pozwolić na żadną niedoskonałość, żadną skazę, która mogłaby zdradzić jego wewnętrzne rozterki. Był przecież Yaxleyem, noszącym na barkach odpowiedzialność za spuściznę rodu i jego przyszłość. Jego myśli powracały do momentu, gdy pierwszy raz zobaczył pierścionek. Był przepiękny, misternie wykonany, lśniący w blasku kominka. Matka, pełna dumy i szczerego uśmiechu, przekazała mu go z przekonaniem, że to właśnie ten symboliczny gest przeistoczy się w szczerość niegdyś powstałych uczuć. On sam widział w nim jednak coś więcej – symbol niewoli, znak zobowiązania, które miało mu odebrać resztki wolności.
Chciałbyś ślub z chłodzie jesiennego dnia, czy pięknie lipcowego słońca?
Choć pozbawiono go znajomego uczucia pewności ponurych murów rodzinnej posiadłości, obserwował każdy mijany kąt nadmorskiej posiadłości. Norfolk kojarzył się mu głównie z wilgocią i wieczystym szumem fal pobliskiego morza. Niezbyt wiele sposobności miał odwiedzać to miejsce, znacznie odbiegało od jego fascynacji bardziej dzikim wydźwiękiem terenów. Spamiętał pobieżne spojrzenia służby, szepty w dalekich zakątkach korytarzy. Kroczył z dumą, oziębłym spojrzeniem i stwardniałą fasadą mięśni twarzy. Zamierzał spełnić powinność i szykować się na ostateczny akt przygotowań, spętanie na zawsze dwóch obcych sobie dusz. Każdy krok po zimnych marmurach posiadłości zdawał się odbijać echem w jego myślach, przypominając mu o ciążącym na nim obowiązku Cieszył się na fakt kameralnej atmosfery tej ciężkiej nocy, powiązanej z poczuciem prywatności dla dwójki młodych arystokratów. Ostatnie ich spotkanie zmieniło wiele, dziwny urok rzucony tamtejszymi wydarzeniami kazał odrzucić przeszłe złości i boleści w ambicje. Przekuć w siłę, którą mógł przekuć w miecz własnej sposobności. Powziąć krótko kwestie, które nie zamierzały do końca słuchać jego. A na to nie mógł sobie pozwolić; za żonę miał mieć kobietę piękną niczym anioł, acz niebezpieczną wewnątrz. Rozchwianą, pragnącą swym ucieleśnieniem subtelności rozgrywać według własnego widzenia. Przygotowania do tego wieczoru były starannie przemyślane. W każdym detalu krył się zamysł i intencja. Wybór miejsca, dekoracji, muzyki – wszystko to miało służyć jednemu celowi: stworzeniu idealnego tła dla momentu, który zaważy na ich przyszłości. Jego umysł pracował intensywnie, analizując każde możliwe rozwidlenie dróg, które mogły się przed nimi roztoczyć.
Chłód to moja wieczysta maska, chérie.
Wyczekiwał przybycia najważniejszej ikony tego wieczoru, korzystając z przyjemności chłodu niedalekiego tarasu. Wznoszące się nad nim niebo, oświetlone jedynie migoczącym pięknem gwiazd, zdawało się niemym świadkiem jego rozterek. Chłodny powiew morskiego wiatru przynosił chwilowe ukojenie umysłu, który natrętnie atakował nieprzyjemnymi wizjami potencjalnych scenariuszy. Wspomnienia z przeszłości, nieproszone i niechciane, wtargnęły do jego myśli z całą swoją siłą. Kobieta, której obraz zagnieździł się w jego pamięci,być widmem, niemal nierealnym echem minionych dni. Jej twarz, kiedyś tak żywa i pełna emocji, teraz jawiła się niczym blady cień, przestając istnieć na jego nieszczęsnym padole. Próbował o niej zapomnieć, wyrzucić z pamięci chwile pełne smutku i rozczarowania, co przychodziło mu z coraz większą łatwością.
Ciebie już nie ma i nigdy nie będzie.
Czymże tego wieczoru miało zabarwić się niebo; obłudą kolejnych kłamstw, żenującym pragmatyzmem uśmiechu z jadem paraliżującym dobry smak szczerości. Kolejny raz tego zamierzał się trzymać, nim czynił ostatnie poprawki wizytowego usposobienia odzienia na ten szczególny moment. Szczególny dla dwóch rodzin, mających się złączyć w litanii obopólnych korzyści. Aksamitne pudełko ciążyło w kieszeni, nim ściągnął je z czarnej powierzchni nocnej szafki. Pierścionek w nim skryty zdawał się wyrokiem, piętnem i kagańcem skazańca na wieki wieków i dzień dłużej. Stojąc przed lustrem, poprawiał mankiety koszuli, próbował zapanować nad drżeniem rąk. Każdy ruch był przemyślany, każdy detal musiał być perfekcyjny. Tego wieczoru nie mógł sobie pozwolić na żadną niedoskonałość, żadną skazę, która mogłaby zdradzić jego wewnętrzne rozterki. Był przecież Yaxleyem, noszącym na barkach odpowiedzialność za spuściznę rodu i jego przyszłość. Jego myśli powracały do momentu, gdy pierwszy raz zobaczył pierścionek. Był przepiękny, misternie wykonany, lśniący w blasku kominka. Matka, pełna dumy i szczerego uśmiechu, przekazała mu go z przekonaniem, że to właśnie ten symboliczny gest przeistoczy się w szczerość niegdyś powstałych uczuć. On sam widział w nim jednak coś więcej – symbol niewoli, znak zobowiązania, które miało mu odebrać resztki wolności.
Chciałbyś ślub z chłodzie jesiennego dnia, czy pięknie lipcowego słońca?
Choć pozbawiono go znajomego uczucia pewności ponurych murów rodzinnej posiadłości, obserwował każdy mijany kąt nadmorskiej posiadłości. Norfolk kojarzył się mu głównie z wilgocią i wieczystym szumem fal pobliskiego morza. Niezbyt wiele sposobności miał odwiedzać to miejsce, znacznie odbiegało od jego fascynacji bardziej dzikim wydźwiękiem terenów. Spamiętał pobieżne spojrzenia służby, szepty w dalekich zakątkach korytarzy. Kroczył z dumą, oziębłym spojrzeniem i stwardniałą fasadą mięśni twarzy. Zamierzał spełnić powinność i szykować się na ostateczny akt przygotowań, spętanie na zawsze dwóch obcych sobie dusz. Każdy krok po zimnych marmurach posiadłości zdawał się odbijać echem w jego myślach, przypominając mu o ciążącym na nim obowiązku Cieszył się na fakt kameralnej atmosfery tej ciężkiej nocy, powiązanej z poczuciem prywatności dla dwójki młodych arystokratów. Ostatnie ich spotkanie zmieniło wiele, dziwny urok rzucony tamtejszymi wydarzeniami kazał odrzucić przeszłe złości i boleści w ambicje. Przekuć w siłę, którą mógł przekuć w miecz własnej sposobności. Powziąć krótko kwestie, które nie zamierzały do końca słuchać jego. A na to nie mógł sobie pozwolić; za żonę miał mieć kobietę piękną niczym anioł, acz niebezpieczną wewnątrz. Rozchwianą, pragnącą swym ucieleśnieniem subtelności rozgrywać według własnego widzenia. Przygotowania do tego wieczoru były starannie przemyślane. W każdym detalu krył się zamysł i intencja. Wybór miejsca, dekoracji, muzyki – wszystko to miało służyć jednemu celowi: stworzeniu idealnego tła dla momentu, który zaważy na ich przyszłości. Jego umysł pracował intensywnie, analizując każde możliwe rozwidlenie dróg, które mogły się przed nimi roztoczyć.
Chłód to moja wieczysta maska, chérie.
Wyczekiwał przybycia najważniejszej ikony tego wieczoru, korzystając z przyjemności chłodu niedalekiego tarasu. Wznoszące się nad nim niebo, oświetlone jedynie migoczącym pięknem gwiazd, zdawało się niemym świadkiem jego rozterek. Chłodny powiew morskiego wiatru przynosił chwilowe ukojenie umysłu, który natrętnie atakował nieprzyjemnymi wizjami potencjalnych scenariuszy. Wspomnienia z przeszłości, nieproszone i niechciane, wtargnęły do jego myśli z całą swoją siłą. Kobieta, której obraz zagnieździł się w jego pamięci,być widmem, niemal nierealnym echem minionych dni. Jej twarz, kiedyś tak żywa i pełna emocji, teraz jawiła się niczym blady cień, przestając istnieć na jego nieszczęsnym padole. Próbował o niej zapomnieć, wyrzucić z pamięci chwile pełne smutku i rozczarowania, co przychodziło mu z coraz większą łatwością.
Ciebie już nie ma i nigdy nie będzie.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Paliwo do ognia, który nieustannie tlił się w jej żyłach, okazało się dziwnie uspokajające. W obliczu zagłady otaczającego ich świata nie było miejsca na huczne i triumfalne uroczystości, wszystko objawiało się w barwach szarości, mżawki goszczącej rano wśród rosłych murów Corbenic. Pojedyncze krople, na kształt łez, nawiedzały panieńskie komnaty, wprawiając pólwili cień istnienia w burzliwy nastrój głębokiego niepokoju. Setki myśli kłębiło się pośród zakamarków młodego umysłu, o tyle niechętnego do związania dusz wieczystą przysięgą, co niegotowego do tak wielkopomnych słów. Ślub miał być więc kalkulacją, ofiarą dla rodu Travers w postaci rozbudowania znajomości poza granicami handlowymi i wśród ministerialnych korytarzy, Yaxleyowie zdobywali natomiast sojuszników przy granicy, idącą za tym bliskość morza i krew pólwili, która od pokoleń odradzała się w bagiennym Yaxley's Hall. Byli kalkulacją, był też manipulacją, idealnie wyliczonym, co do milimetra ruchem pionków, a pogodzona z tym faktem od momentu narodzin, na twarz pozwoliła przywdziać sobie ledwie obojętność.
Ostatnie chwile zdawały się zmienić wszystko; upatrzyła w nim współwięźnia niedoli zamiast jej twórcę, a ta wizja sprowadzała nieoczekiwany spokój, mimo kłębiących się wspomnień zamierzchłych czasów. Kobiety nigdy nie zapominają, półwile tym bardziej, tworząc w czeluściach zmysłów wizje długiej i bolesnej śmierci; pojedyncze, śmiercionośne ciosy nie dawały bowiem satysfakcji. A jednak, gdy dłoń przywdziewała do płatka ucha perłowe kolczyki, spojrzenie wędrowało do twarzy, która w swym spojrzeniu nie pałała wściekłością. W tle majaczyło silniejsze bicie serca, kierowane daleko poza możliwości kobiety, ale nawet to wspomnienie ciepła kiełkującego w brzuchu, nie było hamulcem dla rodzącej się akceptacji.
Był inteligentnym mężczyzną, nie mogła mu tego odmówić, a w nienaturalnej wprost trosce upatrywała zwykłą, banalnie pojętą dobroć. Być może była to ostatnia rzecz, jakiej mogłaby się po nim spodziewać, a jednak zawarte przymierze kiełkowało właśnie tymże odczuciem, kontrastującym z chłodnym marmurem otaczającej jej rzeczywistości. Śmielszy grzmot uderzył pośród wzburzonego morza, nie potrafiąc jednak wybić wbitego w taflę lustra spojrzenia. Rzęsa po rzęsie, przyłapywała się na tym, że nerwowo potrafiła je wyskubywać, opuszkami palców ciągnąc za skryte w subtelnym błysku powieki, jakby miało to być odzwierciedlenie tego, co niewypowiedziane i odpychane na sam kraniec plasującej się w jej mniemaniu rzeczywistości. Bała się, bowiem, mimo wypowiedzianych niegdyś słów o pewności siebie. Bała się i nie była gotowa przyznać tego w inny sposób niż czynami wykonywanymi podświadomie. Lekkim drżeniem lewej nogi, zaciśnięciem ud we wpojonej przed laty samoobronie, w pojedynczej łzie, która odwiedziła zarumieniony kosmetykami policzek, chwilę później witając uniesiony w uśmiechu kącik ust.
Matko.
Jak długo miała być jeszcze przy niej? Kiedy drogi miały się rozsunąć, w nielojalnym podziale świata, w którym kobiety oddane są rodom mężów? Czy już teraz była to forma pożegnania, gdy w czułym geście przeczesywała blond loki palcami, chłodem błękitu odszukując stonowaną, acz szlachetną zieleń? Wdzięczność kryła się w tymże geście, że pozwolono im na odrobinę prywatności, na pojedyncze spojrzenia przyzwoitek nad huczną ceremonię wśród rodzinnych okrzyków gratulacji. Nikt, na bogów, nikt prócz nestorów, nie uniósłby szczerego okrzyku radości, gdy dłonie miały się spleść pomiędzy lekkodusznymi, oddanymi własnym ideałom lordom mórz, a markotnymi, ponurymi wprost lordami pośród bagien. Jedni zdawali sobie sprawę z uciętych skrzydeł, drudzy kichali przez ilość pierza.
Nie pasowała tam, ale pasować miała, na powrót — wbrew katharsis, które nawiedziło ją wraz z oczyszczającą prawdomównością, którą właśnie osobę matki obdarzyła. Ciało skryte w głębokim kobalcie, nikłość biżuterii i prostota sukni. Chłód twarzy, którą obdarzono ledwie podkreśleniem oczu; włosy, które kilkoma zaklęciami wyprostowano i w przypięciu do głowy, zaczesano za uszy, w ten sposób tworząc coś na kształt metaforycznego wprost pancerza. Misterna siatka włosów kryć miała to, co na zawsze i jako jedyne służyć miało jej niezawodnie i lojalnie — umysł. Kontra dla jestestwa przyszłego męża, niezawodnie pamiętliwy i złośliwy; skory do walki, której nawet on — potomek wojowników — nie byłby w stanie przewidzieć, ale jednak nie wykorzystywała tychże zdolności przeciwko niemu teraz. Kąciki ust opadły nieznacznie.
Wszyscy mamy maski, любимый. I cieniem, i wspomnieniem, i popiołem się staniesz, mój drogi, bo choć nosić miała fiolet w perfekcyjnym odcieniu fuksji, to przywdziewać jej przyszło lilak. W zakłamanej rzeczywistości, w kielichu, który pojawił się pośród przepowiedni, nie odnalazła wina, nie odnalazła też wody. Dłonie sięgnęły po podłokietniki, nerwowo odsuwając krzesło od toaletki, a stukot obcasów kierując do drzwi. Cały zamek postawiony był w gotowości, przygotowując kolację, która po wszystkim czekać miała obie, złączone pięknym uczuciem rodziny.
Nie odnalazła w kielichu nic, bowiem miała to samodzielnie napełnić. Dłonie pochwyciły za suknię, zapytana przez kuzyna po drodze o to, dokąd zmierza, bezceremonialnie odparła znany im doskonale kurs.
Do przyszłego narzeczonego, do przyszłego męża, do cholernego przyszłego ojca jej dzieci, spowiednika, opiekuna, sponsora i łaskawcy. Do persony wprost gloryfikowanej samym faktem płci i roli społecznej, wymagającej więc stawiennictwa iście uroczystego.
Więc pojawiła się, o kilka chwil za wcześnie, zbytnio nerwowo. Kroki rozeszły się namiętnie po ścianach komnaty, odległa postura Efrema majaczyła w przyjemnym cieniu pomieszczenia oświetlonego łagodnie świecami. Dekolt w łódkę potęgował wrażenie skromności, eksponując wraz z krojem łagodnej, na wpół ołówkowej sukni, że pasować miała idealnie do ofiarowanego jej przezeń nazwiska.
Szara, smętna i ponura, skryta w cieniu drzwi. Idealna lady Yaxley, która lada moment wykonała krok decydujący o przyszłości jej osoby, gdy płomienie świec zatańczyły pośród perłowej biżuterii, a srebrny blask włosów wyjrzał zza ucha. Nie wypowiedziała jednak ani słowa, w odległości połowy pomieszczenia oczekując jego gestu.
Tego, którego chciała i tego, który winien był uczynić.
Ostatnie chwile zdawały się zmienić wszystko; upatrzyła w nim współwięźnia niedoli zamiast jej twórcę, a ta wizja sprowadzała nieoczekiwany spokój, mimo kłębiących się wspomnień zamierzchłych czasów. Kobiety nigdy nie zapominają, półwile tym bardziej, tworząc w czeluściach zmysłów wizje długiej i bolesnej śmierci; pojedyncze, śmiercionośne ciosy nie dawały bowiem satysfakcji. A jednak, gdy dłoń przywdziewała do płatka ucha perłowe kolczyki, spojrzenie wędrowało do twarzy, która w swym spojrzeniu nie pałała wściekłością. W tle majaczyło silniejsze bicie serca, kierowane daleko poza możliwości kobiety, ale nawet to wspomnienie ciepła kiełkującego w brzuchu, nie było hamulcem dla rodzącej się akceptacji.
Był inteligentnym mężczyzną, nie mogła mu tego odmówić, a w nienaturalnej wprost trosce upatrywała zwykłą, banalnie pojętą dobroć. Być może była to ostatnia rzecz, jakiej mogłaby się po nim spodziewać, a jednak zawarte przymierze kiełkowało właśnie tymże odczuciem, kontrastującym z chłodnym marmurem otaczającej jej rzeczywistości. Śmielszy grzmot uderzył pośród wzburzonego morza, nie potrafiąc jednak wybić wbitego w taflę lustra spojrzenia. Rzęsa po rzęsie, przyłapywała się na tym, że nerwowo potrafiła je wyskubywać, opuszkami palców ciągnąc za skryte w subtelnym błysku powieki, jakby miało to być odzwierciedlenie tego, co niewypowiedziane i odpychane na sam kraniec plasującej się w jej mniemaniu rzeczywistości. Bała się, bowiem, mimo wypowiedzianych niegdyś słów o pewności siebie. Bała się i nie była gotowa przyznać tego w inny sposób niż czynami wykonywanymi podświadomie. Lekkim drżeniem lewej nogi, zaciśnięciem ud we wpojonej przed laty samoobronie, w pojedynczej łzie, która odwiedziła zarumieniony kosmetykami policzek, chwilę później witając uniesiony w uśmiechu kącik ust.
Matko.
Jak długo miała być jeszcze przy niej? Kiedy drogi miały się rozsunąć, w nielojalnym podziale świata, w którym kobiety oddane są rodom mężów? Czy już teraz była to forma pożegnania, gdy w czułym geście przeczesywała blond loki palcami, chłodem błękitu odszukując stonowaną, acz szlachetną zieleń? Wdzięczność kryła się w tymże geście, że pozwolono im na odrobinę prywatności, na pojedyncze spojrzenia przyzwoitek nad huczną ceremonię wśród rodzinnych okrzyków gratulacji. Nikt, na bogów, nikt prócz nestorów, nie uniósłby szczerego okrzyku radości, gdy dłonie miały się spleść pomiędzy lekkodusznymi, oddanymi własnym ideałom lordom mórz, a markotnymi, ponurymi wprost lordami pośród bagien. Jedni zdawali sobie sprawę z uciętych skrzydeł, drudzy kichali przez ilość pierza.
Nie pasowała tam, ale pasować miała, na powrót — wbrew katharsis, które nawiedziło ją wraz z oczyszczającą prawdomównością, którą właśnie osobę matki obdarzyła. Ciało skryte w głębokim kobalcie, nikłość biżuterii i prostota sukni. Chłód twarzy, którą obdarzono ledwie podkreśleniem oczu; włosy, które kilkoma zaklęciami wyprostowano i w przypięciu do głowy, zaczesano za uszy, w ten sposób tworząc coś na kształt metaforycznego wprost pancerza. Misterna siatka włosów kryć miała to, co na zawsze i jako jedyne służyć miało jej niezawodnie i lojalnie — umysł. Kontra dla jestestwa przyszłego męża, niezawodnie pamiętliwy i złośliwy; skory do walki, której nawet on — potomek wojowników — nie byłby w stanie przewidzieć, ale jednak nie wykorzystywała tychże zdolności przeciwko niemu teraz. Kąciki ust opadły nieznacznie.
Wszyscy mamy maski, любимый. I cieniem, i wspomnieniem, i popiołem się staniesz, mój drogi, bo choć nosić miała fiolet w perfekcyjnym odcieniu fuksji, to przywdziewać jej przyszło lilak. W zakłamanej rzeczywistości, w kielichu, który pojawił się pośród przepowiedni, nie odnalazła wina, nie odnalazła też wody. Dłonie sięgnęły po podłokietniki, nerwowo odsuwając krzesło od toaletki, a stukot obcasów kierując do drzwi. Cały zamek postawiony był w gotowości, przygotowując kolację, która po wszystkim czekać miała obie, złączone pięknym uczuciem rodziny.
Nie odnalazła w kielichu nic, bowiem miała to samodzielnie napełnić. Dłonie pochwyciły za suknię, zapytana przez kuzyna po drodze o to, dokąd zmierza, bezceremonialnie odparła znany im doskonale kurs.
Do przyszłego narzeczonego, do przyszłego męża, do cholernego przyszłego ojca jej dzieci, spowiednika, opiekuna, sponsora i łaskawcy. Do persony wprost gloryfikowanej samym faktem płci i roli społecznej, wymagającej więc stawiennictwa iście uroczystego.
Więc pojawiła się, o kilka chwil za wcześnie, zbytnio nerwowo. Kroki rozeszły się namiętnie po ścianach komnaty, odległa postura Efrema majaczyła w przyjemnym cieniu pomieszczenia oświetlonego łagodnie świecami. Dekolt w łódkę potęgował wrażenie skromności, eksponując wraz z krojem łagodnej, na wpół ołówkowej sukni, że pasować miała idealnie do ofiarowanego jej przezeń nazwiska.
Szara, smętna i ponura, skryta w cieniu drzwi. Idealna lady Yaxley, która lada moment wykonała krok decydujący o przyszłości jej osoby, gdy płomienie świec zatańczyły pośród perłowej biżuterii, a srebrny blask włosów wyjrzał zza ucha. Nie wypowiedziała jednak ani słowa, w odległości połowy pomieszczenia oczekując jego gestu.
Tego, którego chciała i tego, który winien był uczynić.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Kreacja wielu scenariuszy przewijała się przez jego bezkształtny tego wieczoru umysł; pusty, owiany echem najmniejszego dźwięku z zewnątrz. Myśli krążyły niczym cień nad jego świadomością, przeplatając obrazy przeszłości z niepewnymi wizjami przyszłości. Czuł się rozdarty, a wewnętrzne rozterki niczym trucizna zjadały jego spokój. Jakże miał pięknego słowika skazać na życie w klatce, pośród surowych realiów rodzimej posiadłości? Wizja przyszłości jego narzeczonej, tak pełnej życia i radości, zamkniętej w ponurym domu, napełniała go głębokim smutkiem. Wędrując myślami, widział jej uśmiech, promienny i pełen życia, który zawsze przyciągał do niej innych. Ten uśmiech, tak nieskażony troskami, miał teraz zniknąć pod ciężarem obowiązków i ograniczeń, jakie narzuci im rodzinna posiadłość. Nie miał serca pozbawiać przyszłej narzeczonej urokliwego uśmiechu, temperamentu; skazać na samotność. Czuł, że zamknięcie jej w murach ponurego domu, gdzie jedynym towarzystwem byłyby surowe zasady i chłodne spojrzenia, byłoby niczym podcięcie skrzydeł najpiękniejszemu z okazów ptactwa, dźwięcznie niosącym radość swym głosem od samego rana.
Wspomnienia poprzednich spotkań z nią były jak migawki dawnych filmów, przesiąknięte emocjami i uniesionym tonem głosu. Pamiętał jej uniesienie przez nieprzyjęcie do informacji kwestii zaślubin, skazując go na istnego winowajcę. Każdy ruch, każdy gest przypominał mu o jej wolności, której tak bardzo pragnęła. Nie posiadali wspólnych wspomnieć w blasku szczerości i zrozumienia, może ta ostatnia mogła coś wnieść. Potem jednak stało się coś dziwnego, co niezbyt wspominał miło. Teraz, wobec nadchodzących obowiązków, czuł, że te skarby mogą zostać jej odebrane. Spoglądając w stronę morza, które rozciągało się przed nim jak bezkresna przestrzeń, czuł się jeszcze bardziej zagubiony. Szum fal przypominał mu o nieustannej zmienności życia, o tym, że nic nie jest pewne ani stałe. Jego myśli powracały do przyszłej żony, przyszłej matki jego dzieci do tego, jak mogłaby się czuć w miejscu tak odległym od jej natury. Czy potrafiłby znaleźć sposób, by dać jej, choć odrobinę wolności w tym surowym świecie? Westchnął głęboko, czując ciężar odpowiedzialności, który spoczywał na jego barkach. Aksamitne pudełko w jego kieszeni było symbolem tej odpowiedzialności, wyrokiem, który miał na zawsze zmienić ich życie. Pierścionek, skrywający się w jego wnętrzu, był nie tylko symbolem iluzji miłości, ale i kajdanami, które miały związać ich na zawsze. Nie mógł jednak pozwolić, by te myśli go przytłoczyły. Wiedział, że musi znaleźć sposób, by pogodzić obowiązki wobec rodziny z pragnieniem zachowania wolności i radości swojej przyszłej żony. Musiał być silny, musiał być mądry. Chłodny wiatr owiewał jego twarz, przypominając o realiach, którym musiał stawić czoła.
Stukot damskiego obuwia przywrócił go nieznacznie do rzeczywistości, wraz z dość głośnym zamknięciem drzwi za ich plecami. Odruchowo spoważniał, obracając się w stronę swej przyszłej wybranki. Zdziwił go fakt doboru barw dzisiejszego ubioru, choć zawsze kojarzyła mu się jako piękny anioł. Bez względu na to, co by nie przywdziała, zdawało się pasować do jej urody jak rękawiczka. Każdy szczegół jej stroju, odcienie tkanin, starannie dobrane dodatki – wszystko to podkreślało jej wyjątkową prezencję.
Uczynię wszystko, byś przywdziewała najpiękniejsze barwy.
Przestrzeń między nimi skracał powoli, dając jej więcej czasu. Zdawał sobie sprawę, że jego obecność mogła jej nie odpowiadać, była narzucona przez rodziny, a nie z wyboru serca. Domyślał się, że gdzieś w głębi jej duszy istniało pragnienie wolności, które jego obecność tłumiła. Wielu mężczyzn chciałoby być na jego miejscu, traktować ją jak największy skarb, wręcz całować po stopach, by zyskać choćby jeden z jej uśmiechów. By nadać w meritum kwitnącej relacji przy jej imieniu nazwisko innego.
Nie pozwolę nikomu uciąć Twych skrzydeł, zamknąć w szarej klatce, Imogen.
Chłodny wiatr wiejący od morza niósł ze sobą zapach soli, który mieszał się z wonią jej perfum. Była to mieszanka nostalgii i czegoś nieuchwytnego, co sprawiało, że serce ściskało mu się z żalu i tęsknoty. Jak miał zbudować z nią wspólną przyszłość, skoro każde ich spotkanie niosło ze sobą tak wiele niepewności? Stając naprzeciw niej, wyciągnął rękę, by delikatnie dotknąć jej dłoni. Chciał, by ten gest był symbolem jego szczerości, jego pragnienia, by zapewnić ją o bezpieczeństwie i świecie, który zamierzał dla niej otworzyć. Wiedział, że czeka ich długa droga, pełna wyzwań i trudności, ale w tej chwili liczyło się tylko jedno – jej odpowiedź, jej decyzja, która miała zaważyć na ich wspólnym losie.
Pozbędę się ciemności pośród bagnistego lokum, być dostała namiastkę własnych zasad i świata.
- Lady Travers, Imogen - skłonił się z lekka ku niej, deprawując jej dłoń chłodem swych warg. - Moje serce raduje widok Ciebie w kwiecie zdrowia - subtelnie uścisnął jej dłoń, jakby dając nieme wsparcie w dzisiejszym przedstawieniu. Puścił ją, oddalając się na bezpieczną odległość, dłonie dla wygody zahaczając za własnymi plecami. - Wyglądasz olśniewająco, mam nadzieję, że dzisiejsze usposobienie jest równie dobre? - kogo on chciał oszukiwać. Użytkując niemieckiej mowy, pragnął dać im odrobinę prywatności w rozmowie. Kogo chciał okłamywać? Sam dawno nie był takim dnem emocjonalnym jak w ostatnich dniach. Było to jak zanurzanie się w ciemne odmęty własnego umysłu, gdzie każda myśl zdawała się cięższa od poprzedniej. Wychowany w świecie, gdzie każda emocja była starannie ukrywana pod maską chłodnej obojętności, teraz zmagał się z burzą wewnętrznych rozterek. Patrząc na nią, czuł, jak jego serce ściska się z niewypowiedzianym bólem. Była dla niego tajemnicą, zagadką, której rozwiązanie wymykało się z rąk.
Wybacz, ale nigdy nie będę Ciebie godny.
Wspomnienia poprzednich spotkań z nią były jak migawki dawnych filmów, przesiąknięte emocjami i uniesionym tonem głosu. Pamiętał jej uniesienie przez nieprzyjęcie do informacji kwestii zaślubin, skazując go na istnego winowajcę. Każdy ruch, każdy gest przypominał mu o jej wolności, której tak bardzo pragnęła. Nie posiadali wspólnych wspomnieć w blasku szczerości i zrozumienia, może ta ostatnia mogła coś wnieść. Potem jednak stało się coś dziwnego, co niezbyt wspominał miło. Teraz, wobec nadchodzących obowiązków, czuł, że te skarby mogą zostać jej odebrane. Spoglądając w stronę morza, które rozciągało się przed nim jak bezkresna przestrzeń, czuł się jeszcze bardziej zagubiony. Szum fal przypominał mu o nieustannej zmienności życia, o tym, że nic nie jest pewne ani stałe. Jego myśli powracały do przyszłej żony, przyszłej matki jego dzieci do tego, jak mogłaby się czuć w miejscu tak odległym od jej natury. Czy potrafiłby znaleźć sposób, by dać jej, choć odrobinę wolności w tym surowym świecie? Westchnął głęboko, czując ciężar odpowiedzialności, który spoczywał na jego barkach. Aksamitne pudełko w jego kieszeni było symbolem tej odpowiedzialności, wyrokiem, który miał na zawsze zmienić ich życie. Pierścionek, skrywający się w jego wnętrzu, był nie tylko symbolem iluzji miłości, ale i kajdanami, które miały związać ich na zawsze. Nie mógł jednak pozwolić, by te myśli go przytłoczyły. Wiedział, że musi znaleźć sposób, by pogodzić obowiązki wobec rodziny z pragnieniem zachowania wolności i radości swojej przyszłej żony. Musiał być silny, musiał być mądry. Chłodny wiatr owiewał jego twarz, przypominając o realiach, którym musiał stawić czoła.
Stukot damskiego obuwia przywrócił go nieznacznie do rzeczywistości, wraz z dość głośnym zamknięciem drzwi za ich plecami. Odruchowo spoważniał, obracając się w stronę swej przyszłej wybranki. Zdziwił go fakt doboru barw dzisiejszego ubioru, choć zawsze kojarzyła mu się jako piękny anioł. Bez względu na to, co by nie przywdziała, zdawało się pasować do jej urody jak rękawiczka. Każdy szczegół jej stroju, odcienie tkanin, starannie dobrane dodatki – wszystko to podkreślało jej wyjątkową prezencję.
Uczynię wszystko, byś przywdziewała najpiękniejsze barwy.
Przestrzeń między nimi skracał powoli, dając jej więcej czasu. Zdawał sobie sprawę, że jego obecność mogła jej nie odpowiadać, była narzucona przez rodziny, a nie z wyboru serca. Domyślał się, że gdzieś w głębi jej duszy istniało pragnienie wolności, które jego obecność tłumiła. Wielu mężczyzn chciałoby być na jego miejscu, traktować ją jak największy skarb, wręcz całować po stopach, by zyskać choćby jeden z jej uśmiechów. By nadać w meritum kwitnącej relacji przy jej imieniu nazwisko innego.
Nie pozwolę nikomu uciąć Twych skrzydeł, zamknąć w szarej klatce, Imogen.
Chłodny wiatr wiejący od morza niósł ze sobą zapach soli, który mieszał się z wonią jej perfum. Była to mieszanka nostalgii i czegoś nieuchwytnego, co sprawiało, że serce ściskało mu się z żalu i tęsknoty. Jak miał zbudować z nią wspólną przyszłość, skoro każde ich spotkanie niosło ze sobą tak wiele niepewności? Stając naprzeciw niej, wyciągnął rękę, by delikatnie dotknąć jej dłoni. Chciał, by ten gest był symbolem jego szczerości, jego pragnienia, by zapewnić ją o bezpieczeństwie i świecie, który zamierzał dla niej otworzyć. Wiedział, że czeka ich długa droga, pełna wyzwań i trudności, ale w tej chwili liczyło się tylko jedno – jej odpowiedź, jej decyzja, która miała zaważyć na ich wspólnym losie.
Pozbędę się ciemności pośród bagnistego lokum, być dostała namiastkę własnych zasad i świata.
- Lady Travers, Imogen - skłonił się z lekka ku niej, deprawując jej dłoń chłodem swych warg. - Moje serce raduje widok Ciebie w kwiecie zdrowia - subtelnie uścisnął jej dłoń, jakby dając nieme wsparcie w dzisiejszym przedstawieniu. Puścił ją, oddalając się na bezpieczną odległość, dłonie dla wygody zahaczając za własnymi plecami. - Wyglądasz olśniewająco, mam nadzieję, że dzisiejsze usposobienie jest równie dobre? - kogo on chciał oszukiwać. Użytkując niemieckiej mowy, pragnął dać im odrobinę prywatności w rozmowie. Kogo chciał okłamywać? Sam dawno nie był takim dnem emocjonalnym jak w ostatnich dniach. Było to jak zanurzanie się w ciemne odmęty własnego umysłu, gdzie każda myśl zdawała się cięższa od poprzedniej. Wychowany w świecie, gdzie każda emocja była starannie ukrywana pod maską chłodnej obojętności, teraz zmagał się z burzą wewnętrznych rozterek. Patrząc na nią, czuł, jak jego serce ściska się z niewypowiedzianym bólem. Była dla niego tajemnicą, zagadką, której rozwiązanie wymykało się z rąk.
Wybacz, ale nigdy nie będę Ciebie godny.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pojedyncza kropla uderzyła w szybę, spływając po lodowatej tafli szkła. Następna. druga i trzecia, niezauważalne w obliczu spełniających się przepowiedni, które ujrzała wraz z przekroczeniem progu komnat. Świadomość obopólnego niezadowolenia napawała ją czymś na kształt spokoju, który pozwalał trzymać twarz w ryzach, nim zaprzepaści resztę urody w strugach łez. Każde przełknięcie śliny sprawiało uraz, ale chwila po chwili, gula spływała z delikatnych struktur przełyku do żołądka, który ściskał się nerwowo. Gorset odbierał powietrze, tłumił oddech i powodował pobladły odcień mleczno-srebrzystej skóry, która w tym świetle wydawała się migotać. Na usta nie cisnęły się słowa, ramiona opadły w naturalnym geście poczucia bezpieczeństwa — w istocie, kiedy tylko sylwetka mężczyzny zbliżyła się do niej, wydawać by się mogło, że poczuła ulgę.
Cierpienie dopada każdego, coś mówiło jej, że chciała poznać jego.
Bo to był właśnie on, w skrojonym idealnie stroju; z twarzą przepełnioną smutkiem, którego nie potrafiła opisać żadnym ze znanych jej języków. Nie chciał jej, pośród wszystkich zesłanych do jej nóg, to ten jeden wybraniec nie zechciał jej serca w czystej, naiwnej, pruderyjnej wprost miłostce. Nigdy nie miał jej czcić, gdy w kobiecym mniemaniu, była złem koniecznym. Pomimo tego, w osobie mężczyzny znalazła swoiste ukojenie; posmak ucieczki od tego wszystkiego, co otaczało ich teraz z zaciszu nestorskich rozmów. Choć obawy sięgały zenitu, gdy na piedestał myśli powracała wizja skonsumowania małżeństwa, to w tej jednej chwili był ostoją; klifem, o który wzburzone fale mogły uderzyć odnajdując uspokojenie. Uderzenia kropel stawały się coraz silniejsze, szarawość i płomienie świec przypominały o obrazie napotkanej przed tygodniami apokalipsy. Teraz jej własny upadek, jej własne wizje cierpiętniczego końca miały dojść do skutku, ale nie obawiała się uczucia bólu. Tak łatwo mogła ucznić go swoim, z taką banalnością gotowa była wpędzić umysł w usilne poszukiwanie ukojenia w jej ramionach; w obsesję równą postradaniu zmysłów, gdy manipulacja sięgnęła jego ust w krótkim pocałunku.
Przełknięcie śliny zażegnało burzową chmurę przynoszącą krótkie podsumowanie - nie chciała mu tego robić, nie teraz; nie, gdy widziała w nim dojmujący ból trawiący męskie ciało. Głowa opuszczona na chwilę sprowadziła zielone spojrzenie na kobiecą suknię, którą na moment przed podaniem dłoni, poprawiła w nerwowym geście. Nie sądziła, że zdoła wypowiedzieć choćby słowo, nawet to wymagane do całego obrzędu, a jednak wraz z męskim brzmieniem coś rozkruszyło się, nadając scenerii wyrazu zjednoczenia.
— Lordzie Yaxley — czy pasować miało jej to nazwisko? Imogen Yaxley, kreśliła nerwowo w zeszycie, gdy z matką dyskutowała nad szczegółami owej umowy. Imogen Nesse Yaxley, z domu Travers. Lady Imogen Yaxley. Lady, lady Yaxley. Było chyba ostatnim wyborem, o jakim by pomyślała, podobnie jak liliowy fiolet i turkus. Nie podkreślały jej urody, raczej nie współgrały z zielenią oczu. Nie lubiła też terenów Huntingdonshire; Cambrige, choć było pięknym miastem, zniknęło w bolesnej katastrofie. Nie lubiła bliskości ziem Bulstrode'ów, nie lubiła odcięcia od morza. Na koniec, boleśnie, nie lubiła jego - przez tyle lat wpajając sobie nienawiść, która urosła do miana dramatu, ale teraz stał tuż obok niej i jeśli miałaby poszukiwać ucieczki, to odnalazłaby ją w odwzajemnionym uścisku dłoni.
— Do pełni szczęścia brakuje mi tylko lepszej pogody — dobra mina do złej gry, lekki uśmiech skryty w kąciku ust, kryjący w sobie dozę rozbawienia. Musiał wiedzieć, że nie pałała entuzjazmem do wszystkich pomysłów, które doprowadziły ich do tego miejsca, mimo to nie kryła się we własnym bólu, hodowana od najmłodszych lat w przeświadczeniu, że zostanie materiałem na wymianę a każdy atrybut jej osoby szyty miał być na wymiar pod męża. Dlatego w kobiecej dłoni pojawiły się podręczniki niemieckiego, dlatego pozostać miała na lądzie, według przepowiedni babki. W noszonym usposobieniu nakazywano jej spokój, posyłano do prababki w Yaxley's Hall i pokazywano najznamienitsze komnaty. Finalnie, to pod niego oswajano ją z myślą dyplomacji i salonowych gier wykraczających poza te dobrze jej znane, bowiem odległe o kilka tysięcy kilometrów.
Był powodem, skutkiem i przyczyną. Nawet teraz, w chłodzie bijącym od jego postury, odnajdywała powód swojego spokoju. W świecie zauroczonych nią na sam start, on pozostawał trzeźwym. W świecie całujacym jej stopy, o unosił jej dłoń.
Całe przyszłe życie podnosić miał rękąwiczkę, czyż nie, lordzie Yaxley?
Wrócił na łono ojczyzny, pojąć miał za żonę krew z krwi, a mimo to rozumiała obawy i niechęci, które zdawał się wokół siebie roztaczać. Odebrano mu to, czego sama nieustannie pragnęła, wpychając w sidła obowiązku, który to chłopcom nakazuje być mężczyzną. Boleśnie utraciwszy swoją dziewczęcość, jako kobieta, absolutnie rozumiała jego stratę. Nie mogąc ustać w miejscu, delikatnym skinięciem głowy skierowała jego uwagę na szybę, która poza obrazem kształtowanym na zewnątrz, karmiła ich nierównym odbiciem bliźniaczych do nich postur. Powolne kroki kierowały damę w stronę szyby, nie ułatwiała mu sytuacji, stając do mężczyzny bokiem.
— Nie zanosi się na rozpogodzenie.
Cierpienie dopada każdego, coś mówiło jej, że chciała poznać jego.
Bo to był właśnie on, w skrojonym idealnie stroju; z twarzą przepełnioną smutkiem, którego nie potrafiła opisać żadnym ze znanych jej języków. Nie chciał jej, pośród wszystkich zesłanych do jej nóg, to ten jeden wybraniec nie zechciał jej serca w czystej, naiwnej, pruderyjnej wprost miłostce. Nigdy nie miał jej czcić, gdy w kobiecym mniemaniu, była złem koniecznym. Pomimo tego, w osobie mężczyzny znalazła swoiste ukojenie; posmak ucieczki od tego wszystkiego, co otaczało ich teraz z zaciszu nestorskich rozmów. Choć obawy sięgały zenitu, gdy na piedestał myśli powracała wizja skonsumowania małżeństwa, to w tej jednej chwili był ostoją; klifem, o który wzburzone fale mogły uderzyć odnajdując uspokojenie. Uderzenia kropel stawały się coraz silniejsze, szarawość i płomienie świec przypominały o obrazie napotkanej przed tygodniami apokalipsy. Teraz jej własny upadek, jej własne wizje cierpiętniczego końca miały dojść do skutku, ale nie obawiała się uczucia bólu. Tak łatwo mogła ucznić go swoim, z taką banalnością gotowa była wpędzić umysł w usilne poszukiwanie ukojenia w jej ramionach; w obsesję równą postradaniu zmysłów, gdy manipulacja sięgnęła jego ust w krótkim pocałunku.
Przełknięcie śliny zażegnało burzową chmurę przynoszącą krótkie podsumowanie - nie chciała mu tego robić, nie teraz; nie, gdy widziała w nim dojmujący ból trawiący męskie ciało. Głowa opuszczona na chwilę sprowadziła zielone spojrzenie na kobiecą suknię, którą na moment przed podaniem dłoni, poprawiła w nerwowym geście. Nie sądziła, że zdoła wypowiedzieć choćby słowo, nawet to wymagane do całego obrzędu, a jednak wraz z męskim brzmieniem coś rozkruszyło się, nadając scenerii wyrazu zjednoczenia.
— Lordzie Yaxley — czy pasować miało jej to nazwisko? Imogen Yaxley, kreśliła nerwowo w zeszycie, gdy z matką dyskutowała nad szczegółami owej umowy. Imogen Nesse Yaxley, z domu Travers. Lady Imogen Yaxley. Lady, lady Yaxley. Było chyba ostatnim wyborem, o jakim by pomyślała, podobnie jak liliowy fiolet i turkus. Nie podkreślały jej urody, raczej nie współgrały z zielenią oczu. Nie lubiła też terenów Huntingdonshire; Cambrige, choć było pięknym miastem, zniknęło w bolesnej katastrofie. Nie lubiła bliskości ziem Bulstrode'ów, nie lubiła odcięcia od morza. Na koniec, boleśnie, nie lubiła jego - przez tyle lat wpajając sobie nienawiść, która urosła do miana dramatu, ale teraz stał tuż obok niej i jeśli miałaby poszukiwać ucieczki, to odnalazłaby ją w odwzajemnionym uścisku dłoni.
— Do pełni szczęścia brakuje mi tylko lepszej pogody — dobra mina do złej gry, lekki uśmiech skryty w kąciku ust, kryjący w sobie dozę rozbawienia. Musiał wiedzieć, że nie pałała entuzjazmem do wszystkich pomysłów, które doprowadziły ich do tego miejsca, mimo to nie kryła się we własnym bólu, hodowana od najmłodszych lat w przeświadczeniu, że zostanie materiałem na wymianę a każdy atrybut jej osoby szyty miał być na wymiar pod męża. Dlatego w kobiecej dłoni pojawiły się podręczniki niemieckiego, dlatego pozostać miała na lądzie, według przepowiedni babki. W noszonym usposobieniu nakazywano jej spokój, posyłano do prababki w Yaxley's Hall i pokazywano najznamienitsze komnaty. Finalnie, to pod niego oswajano ją z myślą dyplomacji i salonowych gier wykraczających poza te dobrze jej znane, bowiem odległe o kilka tysięcy kilometrów.
Był powodem, skutkiem i przyczyną. Nawet teraz, w chłodzie bijącym od jego postury, odnajdywała powód swojego spokoju. W świecie zauroczonych nią na sam start, on pozostawał trzeźwym. W świecie całujacym jej stopy, o unosił jej dłoń.
Całe przyszłe życie podnosić miał rękąwiczkę, czyż nie, lordzie Yaxley?
Wrócił na łono ojczyzny, pojąć miał za żonę krew z krwi, a mimo to rozumiała obawy i niechęci, które zdawał się wokół siebie roztaczać. Odebrano mu to, czego sama nieustannie pragnęła, wpychając w sidła obowiązku, który to chłopcom nakazuje być mężczyzną. Boleśnie utraciwszy swoją dziewczęcość, jako kobieta, absolutnie rozumiała jego stratę. Nie mogąc ustać w miejscu, delikatnym skinięciem głowy skierowała jego uwagę na szybę, która poza obrazem kształtowanym na zewnątrz, karmiła ich nierównym odbiciem bliźniaczych do nich postur. Powolne kroki kierowały damę w stronę szyby, nie ułatwiała mu sytuacji, stając do mężczyzny bokiem.
— Nie zanosi się na rozpogodzenie.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Niech niebo nas opłakuje, a strugi deszczu skryją rzewne łzy, bo w tym deszczu odnajdziemy ukojenie i nową nadzieję.
Czemu właśnie zaduma i czerń myśli zaczęły ich obejmować, niczym opiekuńczy kochanek pragnący zabrać co najgorsze z ich barków? Oboje skruszeni, swoiście pozbawieni wszelkich chęci uczestniczenia w teatrze rozgrywającej się sztuki dramatu. Gdzie na widowni w geście stuknięcia pucharów, grali pozbawione własnych uczuć i pragnień duet marionetek. Czujesz to samo, prawda Imogen? Wewnątrz czuł, jakby jego dusza była pochłonięta przez nieprzeniknioną mgłę, a serce ściskało się z bólu, którego nie mógł wyrazić słowami. W każdym ruchu, w każdym spojrzeniu, odbijała się pustka, jakby życie stało się jedynie grą pozorów. Był tam, fizycznie obecny, ale jego umysł wędrował po zakamarkach minionych dni, szukając sensu w każdym gestie, każdej wymianie spojrzeń. Lady Travers, stojąc obok, również uwięziona w tej samej sieci melancholii. Jej oczy, choć pełne blasku, ukrywały cień smutku, który miał równie głęboki, jak jego własny. W ich spojrzeniach była cicha rozmowa, niemalże niewypowiedziana, ale tak bardzo obecna. To był dialog dwóch dusz, które znały swoje cierpienia, ale nie mogły znaleźć słów, by je wyrazić. Każda chwila tej nocy była ich osobistym dramatem, gdzie ich role były starannie napisane, ale serca nie potrafiły ich odgrywać z należytą pasją. Wiedzieli, że ich los został z góry zaplanowany, a każdy ich ruch, każde słowo było częścią większej intrygi, której nie potrafili zrozumieć ani tym bardziej zmienić. Ta bezradność w obliczu przeznaczenia była jak ciężar, który oboje musieli dźwigać, nie mając nadziei na ulgę.
- Pogoda, zamiast nam winszować, idealnie odwzorowuje moje wewnętrzne nastawienie od czasu, gdy podpisano skazańczy wyrok - Ten jeden raz nie zamierzał skrywać się pod łuną kłamstwa i wymyślnego doboru słów. Mógł być jej wrogiem, bo na pewno tak było; lecz nie zmieniał nastawienia, jeśli chodziło o samopoczucie kobiety. Bo on nie był w tym wszystkim ważny, poradzi sobie, przełknie gorycz sromotnej porażki. Uniesie na nowo głowę z dumą i oziębłością, rzuci wyzywające spojrzenie - na nowo będzie Efremem z domu Yaxley. Politykiem, manipulantem, niekiedy i stręczycielem. Dla niej chciał jak najlepiej, być namiastką przyjaciela i bezpiecznego ramienia. Jego umysł wypełniały różnorodne myśli, przypominające splątane nici niekończących się intryg, które tkał przez lata. Jednak teraz, gdy stał na krawędzi jednej z najważniejszych decyzji swojego życia, te nici zdawały się kruszyć i rozpadać. Był pewien jednego: nie mógł pozwolić, aby jego uczucia zostały zdominowane przez mrok, który tak długo nosił w sobie. Pragnął dać jej coś więcej niż tylko obowiązek i przymus. Chciał ofiarować jej choćby cień życia, jakiego pragnęła. Zabrać ją z szarości Angielskich ziem czym dalej, pokazać piękno Europejskich miast. By zaznała cienia wolności, zabawy na jej zasadach, może i podjęcia gierek na wystawnych bankietach. - Niech płacze, przynajmniej ułatwi nam zachowanie pozoru.
Po cichu planował podróż poślubną na własnych zasadach, uwzględniając najlepsze miejsca pośród stałego kontynentu. Miejsca, które najbardziej utkwiły mu w głowie, wydarzenia, gdzie lawirowanie i zagrywanie ludźmi jawiło swoistą przyjemność zabawy. Najpiękniejsze miejsca, również tacy ludzie, pozwalające zapomnieć o nowej drodze życia nakazanej przez nestorów. Co chciałaby zobaczyć? Czym się interesowała? Chciał wiedzieć, by nadać jej nowemu życiu większy sens. Myślał o Paryżu, gdzie nocne życie kusiło tajemnicą i zmysłowością. Widoki z wieży Eiffla, spacery wzdłuż Sekwany, odwiedziny w Luwrze – każde z tych miejsc było wypełnione historią i sztuką, które mogłyby wzbogacić jej duszę. Może Wenecja, z jej labiryntem kanałów, romantycznymi gondolami i niepowtarzalną atmosferą? Albo Florencja, miasto renesansowych arcydzieł, gdzie każdy zakątek tchnąłby inspiracją i pięknem. Rozważał również spokojniejsze zakątki, takie jak Szwajcarskie Alpy, gdzie mogliby schronić się przed światem, delektując się ciszą i majestatycznymi widokami. Znał też urokliwe winnice Toskanii, gdzie mogli wspólnie odkrywać smaki najlepszych win, z dala od zgiełku wielkich miast. Pragnął znaleźć równowagę między miejscami tętniącymi życiem a tymi, które oferowały ukojenie i spokój. Czy jednak tego chciała?
- Najpewniej uwielbiasz urokliwość morskiej bryzy, co sądzisz o pięknie europejskich gór? - stanął nieopodal, zachowując dla niej więcej przestrzeni osobistej. Wsparł się o bogato zdobioną ścianę, tkwiąc spojrzeniem w ciemnościach tutejszego hrabstwa. - Wywalczyłem nam prywatność wyboru, zaplanuję coś niesamowitego dla naszej dwójki - odparł jakby od niechcenia, kusiło go wyciągnąć papierośnicę i ponownie zasnuć płuca dymem. - Chcę wiedzieć jednak twe preferencje co do podboju tamtejszych parkietów. Niestety będę musiał załatwić kilka dyplomatycznych spraw.
Co o tym sądzisz, lady Travers?
Czemu właśnie zaduma i czerń myśli zaczęły ich obejmować, niczym opiekuńczy kochanek pragnący zabrać co najgorsze z ich barków? Oboje skruszeni, swoiście pozbawieni wszelkich chęci uczestniczenia w teatrze rozgrywającej się sztuki dramatu. Gdzie na widowni w geście stuknięcia pucharów, grali pozbawione własnych uczuć i pragnień duet marionetek. Czujesz to samo, prawda Imogen? Wewnątrz czuł, jakby jego dusza była pochłonięta przez nieprzeniknioną mgłę, a serce ściskało się z bólu, którego nie mógł wyrazić słowami. W każdym ruchu, w każdym spojrzeniu, odbijała się pustka, jakby życie stało się jedynie grą pozorów. Był tam, fizycznie obecny, ale jego umysł wędrował po zakamarkach minionych dni, szukając sensu w każdym gestie, każdej wymianie spojrzeń. Lady Travers, stojąc obok, również uwięziona w tej samej sieci melancholii. Jej oczy, choć pełne blasku, ukrywały cień smutku, który miał równie głęboki, jak jego własny. W ich spojrzeniach była cicha rozmowa, niemalże niewypowiedziana, ale tak bardzo obecna. To był dialog dwóch dusz, które znały swoje cierpienia, ale nie mogły znaleźć słów, by je wyrazić. Każda chwila tej nocy była ich osobistym dramatem, gdzie ich role były starannie napisane, ale serca nie potrafiły ich odgrywać z należytą pasją. Wiedzieli, że ich los został z góry zaplanowany, a każdy ich ruch, każde słowo było częścią większej intrygi, której nie potrafili zrozumieć ani tym bardziej zmienić. Ta bezradność w obliczu przeznaczenia była jak ciężar, który oboje musieli dźwigać, nie mając nadziei na ulgę.
- Pogoda, zamiast nam winszować, idealnie odwzorowuje moje wewnętrzne nastawienie od czasu, gdy podpisano skazańczy wyrok - Ten jeden raz nie zamierzał skrywać się pod łuną kłamstwa i wymyślnego doboru słów. Mógł być jej wrogiem, bo na pewno tak było; lecz nie zmieniał nastawienia, jeśli chodziło o samopoczucie kobiety. Bo on nie był w tym wszystkim ważny, poradzi sobie, przełknie gorycz sromotnej porażki. Uniesie na nowo głowę z dumą i oziębłością, rzuci wyzywające spojrzenie - na nowo będzie Efremem z domu Yaxley. Politykiem, manipulantem, niekiedy i stręczycielem. Dla niej chciał jak najlepiej, być namiastką przyjaciela i bezpiecznego ramienia. Jego umysł wypełniały różnorodne myśli, przypominające splątane nici niekończących się intryg, które tkał przez lata. Jednak teraz, gdy stał na krawędzi jednej z najważniejszych decyzji swojego życia, te nici zdawały się kruszyć i rozpadać. Był pewien jednego: nie mógł pozwolić, aby jego uczucia zostały zdominowane przez mrok, który tak długo nosił w sobie. Pragnął dać jej coś więcej niż tylko obowiązek i przymus. Chciał ofiarować jej choćby cień życia, jakiego pragnęła. Zabrać ją z szarości Angielskich ziem czym dalej, pokazać piękno Europejskich miast. By zaznała cienia wolności, zabawy na jej zasadach, może i podjęcia gierek na wystawnych bankietach. - Niech płacze, przynajmniej ułatwi nam zachowanie pozoru.
Po cichu planował podróż poślubną na własnych zasadach, uwzględniając najlepsze miejsca pośród stałego kontynentu. Miejsca, które najbardziej utkwiły mu w głowie, wydarzenia, gdzie lawirowanie i zagrywanie ludźmi jawiło swoistą przyjemność zabawy. Najpiękniejsze miejsca, również tacy ludzie, pozwalające zapomnieć o nowej drodze życia nakazanej przez nestorów. Co chciałaby zobaczyć? Czym się interesowała? Chciał wiedzieć, by nadać jej nowemu życiu większy sens. Myślał o Paryżu, gdzie nocne życie kusiło tajemnicą i zmysłowością. Widoki z wieży Eiffla, spacery wzdłuż Sekwany, odwiedziny w Luwrze – każde z tych miejsc było wypełnione historią i sztuką, które mogłyby wzbogacić jej duszę. Może Wenecja, z jej labiryntem kanałów, romantycznymi gondolami i niepowtarzalną atmosferą? Albo Florencja, miasto renesansowych arcydzieł, gdzie każdy zakątek tchnąłby inspiracją i pięknem. Rozważał również spokojniejsze zakątki, takie jak Szwajcarskie Alpy, gdzie mogliby schronić się przed światem, delektując się ciszą i majestatycznymi widokami. Znał też urokliwe winnice Toskanii, gdzie mogli wspólnie odkrywać smaki najlepszych win, z dala od zgiełku wielkich miast. Pragnął znaleźć równowagę między miejscami tętniącymi życiem a tymi, które oferowały ukojenie i spokój. Czy jednak tego chciała?
- Najpewniej uwielbiasz urokliwość morskiej bryzy, co sądzisz o pięknie europejskich gór? - stanął nieopodal, zachowując dla niej więcej przestrzeni osobistej. Wsparł się o bogato zdobioną ścianę, tkwiąc spojrzeniem w ciemnościach tutejszego hrabstwa. - Wywalczyłem nam prywatność wyboru, zaplanuję coś niesamowitego dla naszej dwójki - odparł jakby od niechcenia, kusiło go wyciągnąć papierośnicę i ponownie zasnuć płuca dymem. - Chcę wiedzieć jednak twe preferencje co do podboju tamtejszych parkietów. Niestety będę musiał załatwić kilka dyplomatycznych spraw.
Co o tym sądzisz, lady Travers?
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Coś wewnątrz pękało bardzo powoli, ale jednocześnie pokrywało się grubym strupem, niepozwalającym ranie na krwawienie. Akceptacja była pierwszym krokiem do odnalezienia spójności w relacji, którą im narzucono, ale ponad tym przymusem było coś jeszcze, co roboczo w swoich myślach określała mianem zrozumienia. Jednoczyło ich to od dłuższego czasu, czynom zmieniając kaliber zbrodni. Ledwie ranili, mimochodem, niczym zaostrzone źdźbła wśród sianokosów, których doświadczenie — choć bolesne — nie określano mianem cierpienia. Efrem, jak irracjonalnie to brzmiało teraz w jej własnych myślach, nie był mężczyzną złym. Nie rysował się czarnymi barwami przerysowania, jak niegdyś sądziła, zaś szarością przywdzianą wśród murów Yaxley's Hall, czego nie mógł odeprzeć od siebie, choćby próbował.
Po prostu, cholera, najzwyczajniej w świecie go polubiła.
Mieszała się w niej więc ulga, iż małżeńską przysięgę złożyć miała wobec mężczyzny, który wśród wszystkich wyborów rozumu nie zaś serca, okazywał jej wyjątkowo dużo emocji — był ludzki, co w jej półwilim świecie, brzmiało wprost nierealistycznie. I nagle, w młodym umyśle po prostu, miast pęknięcia pojawiła się wyrwa, rzucająca ciało w nerwowym odruchu.
— Naprawdę, Efremie? Jeśli doprawdy uważasz mnie za tak zły wybór, to uciekaj. Możesz... och, ty m o ż e s z uciec, masz dokąd — palce zacisnęły się na materiale sukni, ale po chwili rozluźniły, gdy broda powędrowała ku górze. Może były w tym ukryte nauki Melisande, a może jej własne przekonanie o pewności siebie, która nie pozwoliła więcej na unoszenie się poczuciem złamania, które w niej samej tkwiło. Im dłużej tu stali, im dłużej łzy kryły się za fasadą półwilego piękna, tym bardziej przekonywała się do akceptacji stanu rzeczy i konieczności, bądź co bądź, pracy nad gliną, którą otrzymali w powinności. Może nie byli najlepszymi rzeźbiarzami jak ten, którego dłonie chciałaby spleść ze swoimi, to ledwie dzbanek — coby z niego nalać odpowiednio dużo dla magicznej socjety — byli w stanie wydziergać. Dlatego coś pobolewało, wbijało się wprost i rozgrzebywało rany młodej czarownicy, nie dając jej spokoju aż do momentu, w którym słowa przyszłego narzeczonego, na powrót utworzyły na kobiecej twarzy skromnego uśmiechu zaskoczenia. Wydawał się, mimo wcześniejszych słów, zaaferowany. Co dziwniejsze, słuchał jej i wiedział, jak rozkruszyć lód bolesnych barier, a to cecha tak rzadka wśród przedstawicieli płci silniejszej, że niemalże ciężko było w to uwierzyć. Zamrugała więc kilkukrotnie, trzepotem rzęs zdając się odpędzać wizję lekkiego niedowierzania, a może wzruszenia, że chyba pierwszy raz — od tak dawna — poczuła prawdziwe zrozumienie.
— Myślę, że z przyjemnością ponapawam się widokiem ośnieżonych szczytów. Zresztą... tym bardziej, jeśli pokażesz mi te najpiekniejsze — w kąciku ust zawisł słodki uśmiech, którego podrobienie graniczyłoby z cudem. Naturalnie przesunęła się o krok w jego stronę, rozbudzona wizją podróży - bądź co bądź, czyż nie o tym marzyła?
— A w przyszłym roku musimy odwiedzić hiszpańską Fisterrę. Moja koleżanka, dawna panna Delacour, została żoną jednego z tamtejszych, wysoko postawionych urzędników — naturalnie, jakby koleją rzeczy były kolejne spotkania i kolejne podróże, bo gdy półwili podarujesz ledwie palec, ona zapragnie całą rękę. Na ten krótki moment zdążyła nawet zapomnieć o zbliżającym się nieubłaganie momencie zaręczyn, w myślach przywodząc Claire, jej dwóch malutkich synków i konflikt interesów, który naturalnie — od lat — rodził się między krajami kolonialistów, a który nie gościł przy swobodnej atmosferze wspólnie spożywanych, londyńskich kolacji. Z drugiej strony była w niej też próba zadośćuczynienia, a może swoistej wymiany, gdy rozchmurzył wichrowe barwy wspólnej gehenny propozycją o tyle uroczą, co w pewien sposób zaskakującą — żony, których się nie chce, zwykły zostawać w kraju, przecież.
Po prostu, cholera, najzwyczajniej w świecie go polubiła.
Mieszała się w niej więc ulga, iż małżeńską przysięgę złożyć miała wobec mężczyzny, który wśród wszystkich wyborów rozumu nie zaś serca, okazywał jej wyjątkowo dużo emocji — był ludzki, co w jej półwilim świecie, brzmiało wprost nierealistycznie. I nagle, w młodym umyśle po prostu, miast pęknięcia pojawiła się wyrwa, rzucająca ciało w nerwowym odruchu.
— Naprawdę, Efremie? Jeśli doprawdy uważasz mnie za tak zły wybór, to uciekaj. Możesz... och, ty m o ż e s z uciec, masz dokąd — palce zacisnęły się na materiale sukni, ale po chwili rozluźniły, gdy broda powędrowała ku górze. Może były w tym ukryte nauki Melisande, a może jej własne przekonanie o pewności siebie, która nie pozwoliła więcej na unoszenie się poczuciem złamania, które w niej samej tkwiło. Im dłużej tu stali, im dłużej łzy kryły się za fasadą półwilego piękna, tym bardziej przekonywała się do akceptacji stanu rzeczy i konieczności, bądź co bądź, pracy nad gliną, którą otrzymali w powinności. Może nie byli najlepszymi rzeźbiarzami jak ten, którego dłonie chciałaby spleść ze swoimi, to ledwie dzbanek — coby z niego nalać odpowiednio dużo dla magicznej socjety — byli w stanie wydziergać. Dlatego coś pobolewało, wbijało się wprost i rozgrzebywało rany młodej czarownicy, nie dając jej spokoju aż do momentu, w którym słowa przyszłego narzeczonego, na powrót utworzyły na kobiecej twarzy skromnego uśmiechu zaskoczenia. Wydawał się, mimo wcześniejszych słów, zaaferowany. Co dziwniejsze, słuchał jej i wiedział, jak rozkruszyć lód bolesnych barier, a to cecha tak rzadka wśród przedstawicieli płci silniejszej, że niemalże ciężko było w to uwierzyć. Zamrugała więc kilkukrotnie, trzepotem rzęs zdając się odpędzać wizję lekkiego niedowierzania, a może wzruszenia, że chyba pierwszy raz — od tak dawna — poczuła prawdziwe zrozumienie.
— Myślę, że z przyjemnością ponapawam się widokiem ośnieżonych szczytów. Zresztą... tym bardziej, jeśli pokażesz mi te najpiekniejsze — w kąciku ust zawisł słodki uśmiech, którego podrobienie graniczyłoby z cudem. Naturalnie przesunęła się o krok w jego stronę, rozbudzona wizją podróży - bądź co bądź, czyż nie o tym marzyła?
— A w przyszłym roku musimy odwiedzić hiszpańską Fisterrę. Moja koleżanka, dawna panna Delacour, została żoną jednego z tamtejszych, wysoko postawionych urzędników — naturalnie, jakby koleją rzeczy były kolejne spotkania i kolejne podróże, bo gdy półwili podarujesz ledwie palec, ona zapragnie całą rękę. Na ten krótki moment zdążyła nawet zapomnieć o zbliżającym się nieubłaganie momencie zaręczyn, w myślach przywodząc Claire, jej dwóch malutkich synków i konflikt interesów, który naturalnie — od lat — rodził się między krajami kolonialistów, a który nie gościł przy swobodnej atmosferze wspólnie spożywanych, londyńskich kolacji. Z drugiej strony była w niej też próba zadośćuczynienia, a może swoistej wymiany, gdy rozchmurzył wichrowe barwy wspólnej gehenny propozycją o tyle uroczą, co w pewien sposób zaskakującą — żony, których się nie chce, zwykły zostawać w kraju, przecież.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Za późno na ucieczkę, Imogen…
Kilka chwil wymiany towarzyskiej kurtuazji subtelnie zmieniły jego nastawienie. Gdy chwilę wcześniej, umysł jego był owiany chłodną rezerwą, niemal jak ściany posiadłości, w której przyszło mu dorastać. Każdym uprzejmym skinieniem głowy, z każdym wyuczonym uśmiechem wymienionym w blasku kryształowych żyrandoli, zaczął odczuwać delikatne pęknięcia w zbroi, którą tak starannie budował wokół siebie.
Długie godziny nocy, spędzone samotnie w gabinecie, gdzie ogień trawiący drewno rozlewał ciepłe światło na biurko, okazały się czasem trudnych rozmyślań. Pragnął, by każdy element tej ceremonii, każda drobnostka, była doskonała. Dla świata musiał być opanowanym i pewnym siebie arystokratą, dla niej jednak chciał być kimś więcej. Pomocnym ramieniem, czy partnerem w taktownej zbrodni? Skrupulatnie układał w głowie słowa, którymi zamierzał się z nią podzielić, ale każde zdanie, każda myśl była zbyt miałka, zbyt nieadekwatna do wagi chwili. Co rusz, skreślał niestarannie napisane linijki, z frustracją odrzucając kolejne zwitki pergaminu na bok. Chciał, aby każde słowo, każdy gest, były dowodem jego zaangażowania. Nie chciał, by kiedykolwiek musiała się zwierzać komuś, jak bardzo trafiła źle w życiu. To była myśl, która gnębiła go najmocniej – perspektywa, że mógłby być dla niej źródłem rozczarowania, a może nawet bólu.
Najpewniej tak będzie widziała w nim wroga, uzurpatora.
W głębi duszy wiedział, że będzie dla niej codziennym koszmarem, wieczystą zmarzliną emocjonalną, która kryła się za maską powściągliwej mimiki. Chociaż jego twarz mogła wydawać się nieprzenikniona, wewnątrz kipiało od wieczystych bojów z samym sobą, które nie mogły ujrzeć światła dziennego. Nie było miejsca na żadną słabość. Mimo to, w tych cichych, nocnych godzinach, próbował znaleźć sposób, by zbliżyć się do niej, by choć w najmniejszym stopniu stać się kimś, kto potrafi dać jej odrobinę szczęścia. Nie miał złudzeń co do własnej natury – jego serce było zimne, a dusza okryta mrokiem. Dla niej chciał być czymś więcej niż tylko posągiem, który trzymał ją na dystans. Wciąż obawiał się, że pozostanie dla niej tajemnicą, zagadką, którą nigdy nie zdoła rozwiązać. Być może nigdy nie będzie w stanie w pełni okazać jej, że zwyczajnie może na nim polegać. Z piórem w ręku i zapachem atramentu unoszącym się w powietrzu, przysiągł sobie, że nie spocznie, dopóki nie uczyni wszystkiego, co w jego mocy, by nie była dla niego tylko ofiarą losu. Choć ich wspólne życie mogło być naznaczone chłodem, on z uporem dążył do tego, by choć jedna iskra ciepła mogła zapłonąć, nawet jeśli miała to być tylko ulotna chwila, jedna jedyna w ich wspólnej drodze.
- Miałbym uciec i zostawić twą osobę na świeczniku wytykania palcami i plotek? - skrzywił się, co nóż słowa wybrzmiały zbyt zimno. Nadzwyczajny normalnie dla niego, a jednak tak nieadekwatnie w stosunku do niej. Nikt z członków jego rodziny nie uciekał przed problemami, bycie potomkiem wyśmienitych wojowników obligowało do poddaństwa sprawie. Ten jeden raz, mimo wszystkich zbroi, które nosił i wszystkich masek, które zakładał, uśmiechnął się ciepło i nadzwyczaj prawdziwie. Moment niemal nie do uwierzenia, chwila, w której coś w nim pękło, a na powierzchnię wyłonił się człowiek, jakim mógł być, gdyby świat i los nie uczyniły go tym, kim był teraz. Jej słowa, choć proste, niosły ze sobą ukojenie, jakby ktoś wreszcie zdjął z jego barków część ciężaru, który mieli nosić. Czuł, że nie musi być samotnym graczem w tej wyrafinowanej grze, jaką zgotowali ich rodziny. - Zabiorę cię, gdzie tylko będziesz chciała. Wszak dyplomata nie zagrzewa miejsca długo na rodzinnych włościach, prawda?
Przez wiele lat przywykł do myśli, że zawsze będzie sam, nawet w tłumie. Romantyzm, jeśli kiedykolwiek w nim istniał, zaginął dawno temu, rozmył się wśród zimnych kalkulacji i pragmatycznych decyzji. A jednak teraz, na przekór wszystkiemu, coś w nim drgnęło. Być może to, co poczuł, nie było miłością w jej czystej formie, ale czymś bliższym współczuciu, zrozumieniu, że nie jest jedynym, kto nosi maskę. Jej słowa były jak wiatr rozwiewający mgłę, jak ciepło, które rozluźniło napięte mięśnie i pozwoliło mu odetchnąć głębiej. Zaniemówił na chwilę, zdumiony widoczną zmianą, która w nim zaszła. Euforia, dziwna i nieoczekiwana, spłynęła na niego niczym miękki welon, łagodząc ostrość myśli. Barkami przestały rządzić nieustanne napięcie i gotowość do walki, a on poczuł, jakby naprawdę mógł zrzucić część swego ciężaru. Być może nie na zawsze, ale choćby na chwilę – na tę ulotną, magiczną chwilę, kiedy spojrzenie dwóch ludzi insynuuje, że może być dobrze.
- Lady Travers, Imogen… Nawet nie jesteś w stanie wyobrazić sobie czasu, jaki musiałem poświęcić, by spiąć w całość steg tak znaczących słów - szepnął, by krzątający się za drzwiami ciekawscy słuchacze nie mogli dosłyszeć każdego z osobna. Niemo poprosił o jej dłoń, najdelikatniej w świecie łapiąc za jej nadgarstek. Tak delikatny zdawał się w uścisku jego, większej odpowiedniczki skalanej przesadnym zaniedbaniem przez szermierkę. - Mógłbym wyrecytować wiele kłamliwych słów, zapewniając, że życie będzie kolorowe i idealne jak w starych przypowieściach - To nie był uśmiech triumfu, nie wyraz cynizmu czy ironii, które często gościły na jego twarzy. Było to coś rzadkiego, niemal zapomnianego, a jednocześnie autentycznego. Nawet jeśli tylko na moment, ten uśmiech, tak rzadki, pozwolił mu poczuć, że może życie nie będzie tylko zbiorem chłodnych transakcji i przymusowych układów. W tej krótkiej chwili był po prostu człowiekiem, który zrozumiał, że może nie jest aż tak sam, jak sądził. - Wiele czasu musi przeminąć, by choć na chwilę moja oziębłość nie była Twym koszmarem codzienności. Nie mogę obiecać wiele, jednak w Twe ramiona składam najważniejszą rzecz, którą mogę obdarować człowieka, szczerość - Ostatni raz, z pełną świadomością znaczenia tego gestu, musnął opuszkiem palca wierzch jej dłoni. Delikatność tego dotyku była niemal nie do odczucia, a jednak niosła ze sobą całą gamę emocji, które tłumił przez długie miesiące przygotowań i przemyśleń. To było pożegnanie, symboliczne odcięcie się od tego, co było, i otwarcie drogi ku temu, co miało nastąpić. W tej ulotnej chwili zawieszenia, gdy ich dłonie złączyły się jeszcze na moment, oddał jej kawałek swojej duszy – tej części siebie, której istnienia nigdy by się nie przyznał. Puścił jej dłoń z niechętnym, niemal niezauważalnym westchnieniem, by zaraz potem, z nową determinacją, sięgnąć do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wydobył z niej małe, aksamitne pudełko, które ciążyło mu przez cały ten wieczór, jakby ważyło o wiele więcej niż w rzeczywistości. Wewnątrz znajdował się pierścionek, symbol zobowiązań, które miały ich połączyć na całe życie. To niewielkie, subtelnie ozdobione puzderko wydawało się zawierać nie tylko biżuterię, ale także całą przyszłość, w której wspólnie mieli stawiać czoła wyzwaniom, jakie narzucał im ich świat. Spojrzał ponownie w jej oczy, z wolna klękając na kolano. - Obiecuję brać na siebie wszelkie niebezpieczeństwa, zagrożenia, byś zawsze była bezpieczna. Obiecuję być Twą podporą, mimo że wiele lat żyliśmy w przekorności dziecięcych wymysłów krzywd. Otworzę wiele dróg, byś zaznała życia, jakiego pragniesz, zabiorę w miejsca na starym kontynencie, krocząc za Tobą… - Świat na zewnątrz wydawał się cichnąć, jakby wszystko dookoła zamilkło, dając im przestrzeń tylko dla siebie. Jego serce, choć przyspieszyło na chwilę, biło teraz równym rytmem, jakby już zaakceptowało to, co nieuchronne. Wszystkie myśli i lęki musiały ustąpić miejsca tej chwili, w której cała jego przyszłość skoncentrowała się w jednym prostym geście. Kiedy otworzył pudełko, ukazując pierścionek w blasku nastrojowego światła, czuł, jak przeszłość i przyszłość zlewają się w jedno. To był akt ostatecznego oddania, nie tylko rodzinie, ale także samemu sobie, wierności wobec tego, kim się stał. - Wiem, że przed nami rozpoczyna się wyboista droga przez życie, jednak nigdy nie splamię haniebnym czynem Twego imienia. Lady Imogen Nesse Travers… - pewny swego, wysoko uniesioną głową jak niegdyś jego przodkowie, ślubując wierność tej jedynej. - Uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
|Przekazuję tym samym Imosi zakupiony pierścionek z księżycowym kamieniem
Kilka chwil wymiany towarzyskiej kurtuazji subtelnie zmieniły jego nastawienie. Gdy chwilę wcześniej, umysł jego był owiany chłodną rezerwą, niemal jak ściany posiadłości, w której przyszło mu dorastać. Każdym uprzejmym skinieniem głowy, z każdym wyuczonym uśmiechem wymienionym w blasku kryształowych żyrandoli, zaczął odczuwać delikatne pęknięcia w zbroi, którą tak starannie budował wokół siebie.
Długie godziny nocy, spędzone samotnie w gabinecie, gdzie ogień trawiący drewno rozlewał ciepłe światło na biurko, okazały się czasem trudnych rozmyślań. Pragnął, by każdy element tej ceremonii, każda drobnostka, była doskonała. Dla świata musiał być opanowanym i pewnym siebie arystokratą, dla niej jednak chciał być kimś więcej. Pomocnym ramieniem, czy partnerem w taktownej zbrodni? Skrupulatnie układał w głowie słowa, którymi zamierzał się z nią podzielić, ale każde zdanie, każda myśl była zbyt miałka, zbyt nieadekwatna do wagi chwili. Co rusz, skreślał niestarannie napisane linijki, z frustracją odrzucając kolejne zwitki pergaminu na bok. Chciał, aby każde słowo, każdy gest, były dowodem jego zaangażowania. Nie chciał, by kiedykolwiek musiała się zwierzać komuś, jak bardzo trafiła źle w życiu. To była myśl, która gnębiła go najmocniej – perspektywa, że mógłby być dla niej źródłem rozczarowania, a może nawet bólu.
Najpewniej tak będzie widziała w nim wroga, uzurpatora.
W głębi duszy wiedział, że będzie dla niej codziennym koszmarem, wieczystą zmarzliną emocjonalną, która kryła się za maską powściągliwej mimiki. Chociaż jego twarz mogła wydawać się nieprzenikniona, wewnątrz kipiało od wieczystych bojów z samym sobą, które nie mogły ujrzeć światła dziennego. Nie było miejsca na żadną słabość. Mimo to, w tych cichych, nocnych godzinach, próbował znaleźć sposób, by zbliżyć się do niej, by choć w najmniejszym stopniu stać się kimś, kto potrafi dać jej odrobinę szczęścia. Nie miał złudzeń co do własnej natury – jego serce było zimne, a dusza okryta mrokiem. Dla niej chciał być czymś więcej niż tylko posągiem, który trzymał ją na dystans. Wciąż obawiał się, że pozostanie dla niej tajemnicą, zagadką, którą nigdy nie zdoła rozwiązać. Być może nigdy nie będzie w stanie w pełni okazać jej, że zwyczajnie może na nim polegać. Z piórem w ręku i zapachem atramentu unoszącym się w powietrzu, przysiągł sobie, że nie spocznie, dopóki nie uczyni wszystkiego, co w jego mocy, by nie była dla niego tylko ofiarą losu. Choć ich wspólne życie mogło być naznaczone chłodem, on z uporem dążył do tego, by choć jedna iskra ciepła mogła zapłonąć, nawet jeśli miała to być tylko ulotna chwila, jedna jedyna w ich wspólnej drodze.
- Miałbym uciec i zostawić twą osobę na świeczniku wytykania palcami i plotek? - skrzywił się, co nóż słowa wybrzmiały zbyt zimno. Nadzwyczajny normalnie dla niego, a jednak tak nieadekwatnie w stosunku do niej. Nikt z członków jego rodziny nie uciekał przed problemami, bycie potomkiem wyśmienitych wojowników obligowało do poddaństwa sprawie. Ten jeden raz, mimo wszystkich zbroi, które nosił i wszystkich masek, które zakładał, uśmiechnął się ciepło i nadzwyczaj prawdziwie. Moment niemal nie do uwierzenia, chwila, w której coś w nim pękło, a na powierzchnię wyłonił się człowiek, jakim mógł być, gdyby świat i los nie uczyniły go tym, kim był teraz. Jej słowa, choć proste, niosły ze sobą ukojenie, jakby ktoś wreszcie zdjął z jego barków część ciężaru, który mieli nosić. Czuł, że nie musi być samotnym graczem w tej wyrafinowanej grze, jaką zgotowali ich rodziny. - Zabiorę cię, gdzie tylko będziesz chciała. Wszak dyplomata nie zagrzewa miejsca długo na rodzinnych włościach, prawda?
Przez wiele lat przywykł do myśli, że zawsze będzie sam, nawet w tłumie. Romantyzm, jeśli kiedykolwiek w nim istniał, zaginął dawno temu, rozmył się wśród zimnych kalkulacji i pragmatycznych decyzji. A jednak teraz, na przekór wszystkiemu, coś w nim drgnęło. Być może to, co poczuł, nie było miłością w jej czystej formie, ale czymś bliższym współczuciu, zrozumieniu, że nie jest jedynym, kto nosi maskę. Jej słowa były jak wiatr rozwiewający mgłę, jak ciepło, które rozluźniło napięte mięśnie i pozwoliło mu odetchnąć głębiej. Zaniemówił na chwilę, zdumiony widoczną zmianą, która w nim zaszła. Euforia, dziwna i nieoczekiwana, spłynęła na niego niczym miękki welon, łagodząc ostrość myśli. Barkami przestały rządzić nieustanne napięcie i gotowość do walki, a on poczuł, jakby naprawdę mógł zrzucić część swego ciężaru. Być może nie na zawsze, ale choćby na chwilę – na tę ulotną, magiczną chwilę, kiedy spojrzenie dwóch ludzi insynuuje, że może być dobrze.
- Lady Travers, Imogen… Nawet nie jesteś w stanie wyobrazić sobie czasu, jaki musiałem poświęcić, by spiąć w całość steg tak znaczących słów - szepnął, by krzątający się za drzwiami ciekawscy słuchacze nie mogli dosłyszeć każdego z osobna. Niemo poprosił o jej dłoń, najdelikatniej w świecie łapiąc za jej nadgarstek. Tak delikatny zdawał się w uścisku jego, większej odpowiedniczki skalanej przesadnym zaniedbaniem przez szermierkę. - Mógłbym wyrecytować wiele kłamliwych słów, zapewniając, że życie będzie kolorowe i idealne jak w starych przypowieściach - To nie był uśmiech triumfu, nie wyraz cynizmu czy ironii, które często gościły na jego twarzy. Było to coś rzadkiego, niemal zapomnianego, a jednocześnie autentycznego. Nawet jeśli tylko na moment, ten uśmiech, tak rzadki, pozwolił mu poczuć, że może życie nie będzie tylko zbiorem chłodnych transakcji i przymusowych układów. W tej krótkiej chwili był po prostu człowiekiem, który zrozumiał, że może nie jest aż tak sam, jak sądził. - Wiele czasu musi przeminąć, by choć na chwilę moja oziębłość nie była Twym koszmarem codzienności. Nie mogę obiecać wiele, jednak w Twe ramiona składam najważniejszą rzecz, którą mogę obdarować człowieka, szczerość - Ostatni raz, z pełną świadomością znaczenia tego gestu, musnął opuszkiem palca wierzch jej dłoni. Delikatność tego dotyku była niemal nie do odczucia, a jednak niosła ze sobą całą gamę emocji, które tłumił przez długie miesiące przygotowań i przemyśleń. To było pożegnanie, symboliczne odcięcie się od tego, co było, i otwarcie drogi ku temu, co miało nastąpić. W tej ulotnej chwili zawieszenia, gdy ich dłonie złączyły się jeszcze na moment, oddał jej kawałek swojej duszy – tej części siebie, której istnienia nigdy by się nie przyznał. Puścił jej dłoń z niechętnym, niemal niezauważalnym westchnieniem, by zaraz potem, z nową determinacją, sięgnąć do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wydobył z niej małe, aksamitne pudełko, które ciążyło mu przez cały ten wieczór, jakby ważyło o wiele więcej niż w rzeczywistości. Wewnątrz znajdował się pierścionek, symbol zobowiązań, które miały ich połączyć na całe życie. To niewielkie, subtelnie ozdobione puzderko wydawało się zawierać nie tylko biżuterię, ale także całą przyszłość, w której wspólnie mieli stawiać czoła wyzwaniom, jakie narzucał im ich świat. Spojrzał ponownie w jej oczy, z wolna klękając na kolano. - Obiecuję brać na siebie wszelkie niebezpieczeństwa, zagrożenia, byś zawsze była bezpieczna. Obiecuję być Twą podporą, mimo że wiele lat żyliśmy w przekorności dziecięcych wymysłów krzywd. Otworzę wiele dróg, byś zaznała życia, jakiego pragniesz, zabiorę w miejsca na starym kontynencie, krocząc za Tobą… - Świat na zewnątrz wydawał się cichnąć, jakby wszystko dookoła zamilkło, dając im przestrzeń tylko dla siebie. Jego serce, choć przyspieszyło na chwilę, biło teraz równym rytmem, jakby już zaakceptowało to, co nieuchronne. Wszystkie myśli i lęki musiały ustąpić miejsca tej chwili, w której cała jego przyszłość skoncentrowała się w jednym prostym geście. Kiedy otworzył pudełko, ukazując pierścionek w blasku nastrojowego światła, czuł, jak przeszłość i przyszłość zlewają się w jedno. To był akt ostatecznego oddania, nie tylko rodzinie, ale także samemu sobie, wierności wobec tego, kim się stał. - Wiem, że przed nami rozpoczyna się wyboista droga przez życie, jednak nigdy nie splamię haniebnym czynem Twego imienia. Lady Imogen Nesse Travers… - pewny swego, wysoko uniesioną głową jak niegdyś jego przodkowie, ślubując wierność tej jedynej. - Uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
|Przekazuję tym samym Imosi zakupiony pierścionek z księżycowym kamieniem
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nawet nie pojmowała, kim doprawdy jest człowiek obok niej, ale samo odstawanie od poznanych jej dotąd norm, budziło w niej dozę zainteresowania. Nie próbował wkupić się w jej łaski, a raczej zbudować most, który i ona próbowała wzmocnić konstrukcją własnych prób. Wbrew chłodnej posturze wydawał się wyjątkowo dobry, wyjątkowo ciepły, w pewien sposób wprost otulający w całej atmosferze rodzących się obaw. Mieli je przecież oboje, rozkwitające z każdą najmniejszą decyzją podjętą w nestorskich kuluarach, gdzie to właśnie to połączenie, nie żadne inne, miało być korzystne dla obu rodzin. Matka próbowała jej nawet przetłumaczyć, iż nie chodziło tylko o więzy rodzinne, co specyficznie ich dwójkę. Po czym jednak sądzili, że akurat ona miała zostać skazana na życie poza ojczyzną? Jaki w tym wszystkim upatrywali cel, skoro w zaognionych negocjacjach to jej babka zawierała silny, nienaruszalny głos, że nienaruszalnym pomysłem jest mariaż właśnie tej dwójki?
A może, doprawdy, zaczynała to rozumieć, kiedy kolejne słowa wypływały z jego ust, a w niej rodziła się doza zrozumienia i krótkie mrugnięcie powiek było niczym przytaknięcie. W ich świecie na próżno było szukać wolności i możliwości ucieczki, bo nawet tak podjęty krok, niósł za sobą stygmę na wszystkich innych. Na niej, jego rodzicach, kolejno poznanej partnerce. Nieważne, jaki podjąłby krok, ktoś musiał na tym ucierpieć i naturalną koleją rzeczy było, że Ci oddani rodzinie, wybierali swoje własne niesnaski i niezadowolenia, decydując się na ruchy zgodne z podjętymi, rodzinnymi dysputami. Nie inaczej miało być tym razem, bo choć w głosach kryło się zrozumienie, to było ono także w napięciu przepływającym wzdłuż kręgosłupa — dla niej, czy może raczej z jej perspektywy, nie chciał tego podobnie, co i ona. Nie kryły się w tym już relacje, bo wszakże zdołali się podczas tych kilku miesięcy polubić, a bardziej — czy może przede wszystkich — prywatne odczucia, które ją, jako młodą kobietę, pchały w ramiona upragnionej miłości niczym z Szekspirowskich ksiąg. Tak samo, jak i w nich, w Imogen nie miała jednak podążać za własnymi pragnieniami, co tym pragnieniem się stać — pragnieniem kobiety idealnej, pragnieniem posiadania jej, bo do tego sprowadzał się wówczas Szekspir, a także później Wilde czy Sługocki. Imogen i w tej historii pełniła rolę dodatku, tym silniej była o tym przekonana, im w superlatywach opisywano jej przyszłego narzeczonego, uświadczając ją w przekonaniu, że nie mogłaby zostać żoną kogoś lepszego. To sprawiało, że żołądek ściskał się tym intensywniej.
Czy mogła, a może czy powinna, go za to winić?
Co miała uczynić?
Wydawałoby się, że serce obija się wprost boleśnie o żebra, a oddech kryje się w płucach tak nerwowo, że niemalże rozrywa ich strukturę. Nie była szczęśliwa, nie bacząc na to jak piękne słowa kierował do niej Efrem. Nie była szczęśliwa, była prawdziwie i niezaprzeczalnie przerażona, tym potęgując te uczucia, gdy w poświacie jego oczu ujrzała coś więcej, niż ledwie obojętność. I najbardziej na świecie chciała uciec, powziąć materiał sukni w dłonie, słyszeć jedynie stukot własnych obcasów. Był zbyt szlachetny, zbyt dobry jak na to, co teraz rodziło się w jej myślach. Ścisk brzucha sięgał dalej, posuwał żołądek do gardła a umysł do ucieczki, kiedy pojedyncze łzy zeszkliły się w jej oczach. Nie płakała z radości, nie płakała nawet ze wzruszenia, a raczej z dojmującego, panicznego wprost lęku i głębokiej dezaprobaty w poczuciu, że nie potrafi wyrecytować mu tak pięknie własnych odczuć, co on teraz wypowiedział do niej.
Efremie Yaxley, chyba nie jestem ciebie godna.
Drżała, dużo silniej niż przed chwilą, gdy ciepły dotyk jego dłoni dodawał otuchy. Drżała, gdy wysunęła dłoń w jego kierunku, starając się racjonalnie słumić dobijające się na powierzchnię łzy. Nie powinnaś płakać Imogen, nie powinnaś.
Nie możesz, nie rób mu tego.
Kropla po kropli, każda kolejna zaczerwieniała oczy i okalała blade policzki. Każda kolejna nadawała jej wyrazu człowieczeństwa, które wraz z faktem narodzin jej odebrano. Kobieta, półwila — przedmiotowość niosła prym w jej bycie, tym bardziej teraz, bo poza tym dojmującym bólem, który rozrywał jej trzewia, to świeża rana zasklepiana była miodem zrozumienia i słów, które do niej wypowiadał. Jak mogła mu to robić, jak mogła czuć to, co czuła teraz? Ile razy ma jeszcze ranić, gdy sama jest zranioną? Pragnęła bólu, tym mocniej, im silniej jej własne cierpienie uświadamiało ją o istnieniu, ale ten jeden raz przeklinała pod wszelkie sztormy Morza Północnego łzy, które ujrzał na jej twarzy. Nie chciała go ranić, nie teraz.
— Tak — nie potrafiła wypowiedzieć nic więcej, poza pojedynczym szeptem. Głowa zawtórowała ruchem, w pewien sposób nerwowo, ale nie było już w tym paniki. W uszach wydawało się, że tkwił już tylko szum, wprowadzający całe ciało w stan otępienia. Wydawać by się mogło, że czas biegł obok niej — świat istniał obok, wszystko, co się działo, działo się poza kontrolą. Ruch jego palców, ciężar metalu spoczywającego na palcu. Uśmiech, wyuczony choć szczery, który opadł na jej usta bezwiednie, jak gdyby miał mu dodać otuchy w jej własnej, niekontrolowanej reakcji. Nie potrafiła już nic powiedzieć, nic przemyśleć, nic określić.
Trwała w tym, tak jak trwać miała przy nim, a otaczająca ten moment pustka była tym boleśniejsza, że naprawdę chciała czuć cokolwiek. Nienawiść czy złość byłyby prostsze, miast tego spoglądała na niego tęczówkami w odcieniu szmaragdy, ponoć tak cennymi i jedyne co potrafiła uznać za pewnik to fakt, że szczerze i prawdziwie mu współczuła.
Przepraszam.
A może, doprawdy, zaczynała to rozumieć, kiedy kolejne słowa wypływały z jego ust, a w niej rodziła się doza zrozumienia i krótkie mrugnięcie powiek było niczym przytaknięcie. W ich świecie na próżno było szukać wolności i możliwości ucieczki, bo nawet tak podjęty krok, niósł za sobą stygmę na wszystkich innych. Na niej, jego rodzicach, kolejno poznanej partnerce. Nieważne, jaki podjąłby krok, ktoś musiał na tym ucierpieć i naturalną koleją rzeczy było, że Ci oddani rodzinie, wybierali swoje własne niesnaski i niezadowolenia, decydując się na ruchy zgodne z podjętymi, rodzinnymi dysputami. Nie inaczej miało być tym razem, bo choć w głosach kryło się zrozumienie, to było ono także w napięciu przepływającym wzdłuż kręgosłupa — dla niej, czy może raczej z jej perspektywy, nie chciał tego podobnie, co i ona. Nie kryły się w tym już relacje, bo wszakże zdołali się podczas tych kilku miesięcy polubić, a bardziej — czy może przede wszystkich — prywatne odczucia, które ją, jako młodą kobietę, pchały w ramiona upragnionej miłości niczym z Szekspirowskich ksiąg. Tak samo, jak i w nich, w Imogen nie miała jednak podążać za własnymi pragnieniami, co tym pragnieniem się stać — pragnieniem kobiety idealnej, pragnieniem posiadania jej, bo do tego sprowadzał się wówczas Szekspir, a także później Wilde czy Sługocki. Imogen i w tej historii pełniła rolę dodatku, tym silniej była o tym przekonana, im w superlatywach opisywano jej przyszłego narzeczonego, uświadczając ją w przekonaniu, że nie mogłaby zostać żoną kogoś lepszego. To sprawiało, że żołądek ściskał się tym intensywniej.
Czy mogła, a może czy powinna, go za to winić?
Co miała uczynić?
Wydawałoby się, że serce obija się wprost boleśnie o żebra, a oddech kryje się w płucach tak nerwowo, że niemalże rozrywa ich strukturę. Nie była szczęśliwa, nie bacząc na to jak piękne słowa kierował do niej Efrem. Nie była szczęśliwa, była prawdziwie i niezaprzeczalnie przerażona, tym potęgując te uczucia, gdy w poświacie jego oczu ujrzała coś więcej, niż ledwie obojętność. I najbardziej na świecie chciała uciec, powziąć materiał sukni w dłonie, słyszeć jedynie stukot własnych obcasów. Był zbyt szlachetny, zbyt dobry jak na to, co teraz rodziło się w jej myślach. Ścisk brzucha sięgał dalej, posuwał żołądek do gardła a umysł do ucieczki, kiedy pojedyncze łzy zeszkliły się w jej oczach. Nie płakała z radości, nie płakała nawet ze wzruszenia, a raczej z dojmującego, panicznego wprost lęku i głębokiej dezaprobaty w poczuciu, że nie potrafi wyrecytować mu tak pięknie własnych odczuć, co on teraz wypowiedział do niej.
Efremie Yaxley, chyba nie jestem ciebie godna.
Drżała, dużo silniej niż przed chwilą, gdy ciepły dotyk jego dłoni dodawał otuchy. Drżała, gdy wysunęła dłoń w jego kierunku, starając się racjonalnie słumić dobijające się na powierzchnię łzy. Nie powinnaś płakać Imogen, nie powinnaś.
Nie możesz, nie rób mu tego.
Kropla po kropli, każda kolejna zaczerwieniała oczy i okalała blade policzki. Każda kolejna nadawała jej wyrazu człowieczeństwa, które wraz z faktem narodzin jej odebrano. Kobieta, półwila — przedmiotowość niosła prym w jej bycie, tym bardziej teraz, bo poza tym dojmującym bólem, który rozrywał jej trzewia, to świeża rana zasklepiana była miodem zrozumienia i słów, które do niej wypowiadał. Jak mogła mu to robić, jak mogła czuć to, co czuła teraz? Ile razy ma jeszcze ranić, gdy sama jest zranioną? Pragnęła bólu, tym mocniej, im silniej jej własne cierpienie uświadamiało ją o istnieniu, ale ten jeden raz przeklinała pod wszelkie sztormy Morza Północnego łzy, które ujrzał na jej twarzy. Nie chciała go ranić, nie teraz.
— Tak — nie potrafiła wypowiedzieć nic więcej, poza pojedynczym szeptem. Głowa zawtórowała ruchem, w pewien sposób nerwowo, ale nie było już w tym paniki. W uszach wydawało się, że tkwił już tylko szum, wprowadzający całe ciało w stan otępienia. Wydawać by się mogło, że czas biegł obok niej — świat istniał obok, wszystko, co się działo, działo się poza kontrolą. Ruch jego palców, ciężar metalu spoczywającego na palcu. Uśmiech, wyuczony choć szczery, który opadł na jej usta bezwiednie, jak gdyby miał mu dodać otuchy w jej własnej, niekontrolowanej reakcji. Nie potrafiła już nic powiedzieć, nic przemyśleć, nic określić.
Trwała w tym, tak jak trwać miała przy nim, a otaczająca ten moment pustka była tym boleśniejsza, że naprawdę chciała czuć cokolwiek. Nienawiść czy złość byłyby prostsze, miast tego spoglądała na niego tęczówkami w odcieniu szmaragdy, ponoć tak cennymi i jedyne co potrafiła uznać za pewnik to fakt, że szczerze i prawdziwie mu współczuła.
Przepraszam.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Pośród zawiłych planów i skomplikowanych intryg, które tworzył, próbując ułożyć każdy krok na szachownicy zaręczyn, trudno było przewidzieć reakcje każdego z uczestników tej wystawnej, choć pełnej obłudy ceremonii. To było jak obserwowanie gry aktorów w sztuce, gdzie każdy miał swoją rolę do odegrania, ale charaktery, którymi się kierowali, były nieprzewidywalne. W głowie rodził różne scenariusze – widział w wyobraźni szmaragdowe spojrzenie pełne gniewu, zimny blask oczu, za którym krył się lodowaty chłód. Oczekiwał, że w odpowiedzi na jego pytanie ujrzy tę samą beznamiętność, którą sam nieustannie nosił na twarzy, maskę obojętności i wyrachowania.
W tej grze, pełnej kalkulacji i chłodnej logiki, jeden element wymknął się spod jego kontroli. Nie przewidział łez. Spośród wszystkich możliwych reakcji, tej jednej nie chciał zobaczyć. Łzy były dla niego oznaką słabości, symbolem tego, co ulotne, a jednocześnie tak bolesne. Przynosiły ze sobą coś, czego nie potrafił zrozumieć ani kontrolować – surowe, nieskalane emocje, które mogły zniszczyć wszystko, co starannie budował.
Bo ze wszystkich emocji na jej pięknym obliczu, widział sam siebie sprzed lat.
W chwili, gdy padały te słowa, kiedy powietrze wokół nich stężało od ciężaru tego momentu, nieoczekiwane łzy zalały jej oczy, przytłaczając go czymś, czego nie potrafił nazwać. Nie była to złość ani nienawiść, których się spodziewał. Nie było to również to obojętne, chłodne przyjęcie, które mógłby znieść bez mrugnięcia okiem. To była cisza – głęboka, przejmująca cisza, przerywana jedynie tymi cichymi, niespodziewanymi łzami. Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy – nie jako kolejną figurę w grze, ale jako człowieka, który cierpi. Te łzy mówiły więcej niż tysiąc słów, zdradzając to, co ukrywała przed całym światem. I choć próbował zrozumieć, co mogło to oznaczać, wiedział, że nigdy tego nie pojmie w pełni. Może to była przestroga, może koniec czegoś, co jeszcze się nie zaczęło, ale z całą pewnością było to coś, czego nie można było ignorować.
Zrobili to…
Przypieczętował pierwszy ruch na szachownicy nestorskiej decyzji, nakładając pierścień obłudy na jej palców. Równie szybko o nim zapomniał, próbując zrobić cokolwiek w trudnej sytuacji.
- Spokojnie - szepnął czym szybciej, wstając ponownie do pionu. Od razu przemknął dłonią ku butonierce, gdzie spoczywała bezpiecznie chustka. - Przepraszam, Imogen - W chwilach takich jak ta, gdzie emocje rozlewały się jak woda, nieokiełznane i nieprzewidywalne, ciężko było znaleźć słowa, które mogłyby cokolwiek naprawić. Cisza, która ich otaczała, wydawała się gęstnieć z każdą sekundą, a każdy gest stawał się znaczący, choć równocześnie bezradny. Podał jej chusteczkę, jakby to mogło zetrzeć nie tylko łzy, ale i ciężar tej nieznośnej chwili. Wiedział, że to nie wystarczy, że chusteczka nie wymaże bólu, który sprowadził na nią decyzjami podjętymi za nich oboje. - Chodźmy usiąść.
W głębi serca poczuł gniew, wściekłość skierowaną na siebie, na okrutną ironię losu, który związał ich węzłem niemożliwym do rozwiązania. To nie miało tak wyglądać – nie w ten sposób, nie z łzami, które przypominały mu o własnych dawno zapomnianych cierpieniach. Trzy lata temu, w ostatnim przebłysku nadziei, uronił łzę, gdy otrzymał siarczysty policzek od kobiety, którą kochał. Tamten moment, pełen żalu i bezsilności, był ostatnim, gdy pozwolił sobie na słabość. Od tego czasu zbudował wokół siebie mur, za którym ukrył wszelkie emocje, stając się tym, kim był teraz – zimnym, wyrachowanym, bezlitosnym.
A teraz ten mur, który chronił go przez lata, wydawał się kruszyć. Widok Imogen, tej niewinnej istoty, której życie miało być splecione z jego, teraz uwięzione w klatce decyzji ich rodzin, napełniał go poczuciem winy. Stał się jej koszmarem, cieniem, który miał ją prześladować, zamiast dać jej bezpieczeństwo i spokój. Czuł, jak gniew miesza się z żalem, jak dawno zepchnięte wspomnienia zaczynają się na nowo wynurzać, przywodząc na myśl tamten bolesny dzień sprzed lat. Pragnął coś powiedzieć, cokolwiek, co mogłoby ocieplić atmosferę, co mogłoby sprawić, że jej łzy przestaną płynąć, ale słowa więzły mu w gardle.
Subtelność jego gestów była niemal niedostrzegalna, ale musiał poczynić jakieś kroki. Chwycił ją za dłoń z delikatnością, jakby bojąc się, że nawet najmniejszy nacisk mógłby sprawić jej ból. Drugą rękę położył na jej plecach, czując pod palcami ciepło bijące od jej ciała. Wiedział, że Imogen była silną kobietą, taką, która z pewnością potrafiła stawić czoła trudnościom, ale w tej chwili, w tej niezwykle delikatnej chwili, nie chciał ryzykować. To on był powodem jej łez, jej bólu, więc czuł się zobligowany, by teraz, choćby przez chwilę, być dla niej wsparciem. Powoli, niemal z rytualną precyzją, skierował ich kroki w stronę krzeseł ustawionych przy stole. Każdy ruch był starannie przemyślany, jakby chciał zrekompensować wszystkie rany zadane jej dotąd słowami i decyzjami. Dotarli do stołu, a on, w duchu tradycji i nienagannych manier, odsunął dla niej krzesło.
- Zadbam, by żadne domysły nie wyszły poza to pomieszczenie - zapewnił, da uciąć sobie palce dominującej dłoni, by tak zostało. Ukląkł przy jej boku, bo obiecał jej to przed długimi chwilami wstecz. - Boli mnie to, że jestem powodem Twego cierpienia, wybacz mi.
Zawsze jednak będę, Imogen.
W tej grze, pełnej kalkulacji i chłodnej logiki, jeden element wymknął się spod jego kontroli. Nie przewidział łez. Spośród wszystkich możliwych reakcji, tej jednej nie chciał zobaczyć. Łzy były dla niego oznaką słabości, symbolem tego, co ulotne, a jednocześnie tak bolesne. Przynosiły ze sobą coś, czego nie potrafił zrozumieć ani kontrolować – surowe, nieskalane emocje, które mogły zniszczyć wszystko, co starannie budował.
Bo ze wszystkich emocji na jej pięknym obliczu, widział sam siebie sprzed lat.
W chwili, gdy padały te słowa, kiedy powietrze wokół nich stężało od ciężaru tego momentu, nieoczekiwane łzy zalały jej oczy, przytłaczając go czymś, czego nie potrafił nazwać. Nie była to złość ani nienawiść, których się spodziewał. Nie było to również to obojętne, chłodne przyjęcie, które mógłby znieść bez mrugnięcia okiem. To była cisza – głęboka, przejmująca cisza, przerywana jedynie tymi cichymi, niespodziewanymi łzami. Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy – nie jako kolejną figurę w grze, ale jako człowieka, który cierpi. Te łzy mówiły więcej niż tysiąc słów, zdradzając to, co ukrywała przed całym światem. I choć próbował zrozumieć, co mogło to oznaczać, wiedział, że nigdy tego nie pojmie w pełni. Może to była przestroga, może koniec czegoś, co jeszcze się nie zaczęło, ale z całą pewnością było to coś, czego nie można było ignorować.
Zrobili to…
Przypieczętował pierwszy ruch na szachownicy nestorskiej decyzji, nakładając pierścień obłudy na jej palców. Równie szybko o nim zapomniał, próbując zrobić cokolwiek w trudnej sytuacji.
- Spokojnie - szepnął czym szybciej, wstając ponownie do pionu. Od razu przemknął dłonią ku butonierce, gdzie spoczywała bezpiecznie chustka. - Przepraszam, Imogen - W chwilach takich jak ta, gdzie emocje rozlewały się jak woda, nieokiełznane i nieprzewidywalne, ciężko było znaleźć słowa, które mogłyby cokolwiek naprawić. Cisza, która ich otaczała, wydawała się gęstnieć z każdą sekundą, a każdy gest stawał się znaczący, choć równocześnie bezradny. Podał jej chusteczkę, jakby to mogło zetrzeć nie tylko łzy, ale i ciężar tej nieznośnej chwili. Wiedział, że to nie wystarczy, że chusteczka nie wymaże bólu, który sprowadził na nią decyzjami podjętymi za nich oboje. - Chodźmy usiąść.
W głębi serca poczuł gniew, wściekłość skierowaną na siebie, na okrutną ironię losu, który związał ich węzłem niemożliwym do rozwiązania. To nie miało tak wyglądać – nie w ten sposób, nie z łzami, które przypominały mu o własnych dawno zapomnianych cierpieniach. Trzy lata temu, w ostatnim przebłysku nadziei, uronił łzę, gdy otrzymał siarczysty policzek od kobiety, którą kochał. Tamten moment, pełen żalu i bezsilności, był ostatnim, gdy pozwolił sobie na słabość. Od tego czasu zbudował wokół siebie mur, za którym ukrył wszelkie emocje, stając się tym, kim był teraz – zimnym, wyrachowanym, bezlitosnym.
A teraz ten mur, który chronił go przez lata, wydawał się kruszyć. Widok Imogen, tej niewinnej istoty, której życie miało być splecione z jego, teraz uwięzione w klatce decyzji ich rodzin, napełniał go poczuciem winy. Stał się jej koszmarem, cieniem, który miał ją prześladować, zamiast dać jej bezpieczeństwo i spokój. Czuł, jak gniew miesza się z żalem, jak dawno zepchnięte wspomnienia zaczynają się na nowo wynurzać, przywodząc na myśl tamten bolesny dzień sprzed lat. Pragnął coś powiedzieć, cokolwiek, co mogłoby ocieplić atmosferę, co mogłoby sprawić, że jej łzy przestaną płynąć, ale słowa więzły mu w gardle.
Subtelność jego gestów była niemal niedostrzegalna, ale musiał poczynić jakieś kroki. Chwycił ją za dłoń z delikatnością, jakby bojąc się, że nawet najmniejszy nacisk mógłby sprawić jej ból. Drugą rękę położył na jej plecach, czując pod palcami ciepło bijące od jej ciała. Wiedział, że Imogen była silną kobietą, taką, która z pewnością potrafiła stawić czoła trudnościom, ale w tej chwili, w tej niezwykle delikatnej chwili, nie chciał ryzykować. To on był powodem jej łez, jej bólu, więc czuł się zobligowany, by teraz, choćby przez chwilę, być dla niej wsparciem. Powoli, niemal z rytualną precyzją, skierował ich kroki w stronę krzeseł ustawionych przy stole. Każdy ruch był starannie przemyślany, jakby chciał zrekompensować wszystkie rany zadane jej dotąd słowami i decyzjami. Dotarli do stołu, a on, w duchu tradycji i nienagannych manier, odsunął dla niej krzesło.
- Zadbam, by żadne domysły nie wyszły poza to pomieszczenie - zapewnił, da uciąć sobie palce dominującej dłoni, by tak zostało. Ukląkł przy jej boku, bo obiecał jej to przed długimi chwilami wstecz. - Boli mnie to, że jestem powodem Twego cierpienia, wybacz mi.
Zawsze jednak będę, Imogen.
Wolę raczej swoją wolność niż Twoją miłość. Jeśli masz do wyboru towarzystwo w więzieniu i samotny spacer na wolności, co wybierasz?
Efrem Yaxley
Zawód : polityk, wsparcie Ambasadora Anglii w Magicznej Konfederacji Czarodziejów
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdy się ktoś zaczyta, zawsze się czegoś nauczy, albo zapomni o tym, co mu dolega, albo zaś nie – w każdym razie wygra...
OPCM : 7 +2
UROKI : 6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lata wychowania czyniły z niej dobrą żonę — znała posłuszność, mimo charakternej krwi władców mórz. Poznała też podstawową zasadę przetrwania, w której niczym cień i szyja miała dbać o dobro rodziny, kryjąc własne ja za fasadą obłudnych kłamstw. Pojmowała rolę kobiety, nie kłóciła się z nią, a skryte marzenie o posiadaniu dzieci łączyło się niewątpliwe z poczuciem roli matki i opiekunki domowego ogniska; doprawdy, pragnęła tej roli, tym silniej, im więcej dziewcząt w jej wieku otrzymywało metaliczny połysk przynależności, dzierżony wiernie na palcu. Jednak te wszystkie lata nauki, nie odebrały jej dziewczęcych pragnień, nastoletnich miłostek, lęku — jakże naturalnego, gdy mowa o młodej kobiecie, która trafić ma lada moment do absolutnie obcych rąk. Na gardle zaciskała się pięść cierpienia, które przypomnieć miało o tym, że czekało ją to, co najgorsze. Kłamstwo odwieczne; zaiste manipulacja, która ciążyć miała jej po ostatni dzień, gdy kłamstwami niosła sobą brud nie tylko dzierżony na własnym ciele, ale także rozpowszechniany w niedotrzymaniu tradycji.
I choć dodawał jej otuchy, to jego słowa nie były tymi, które nieść miały ukojenie. Nie chciała jego cierpienia, jego obwiniania się, jego poczucia przegranej. Nie w tym tkwił jej kaprys, gdy powoli kroczyła za nim, spoglądając zapłakanymi oczyma na twarz, której maska obojętności wydawała się legnąć w gruzach. Jak miała wyrazić słowami to, co kryło się w jej umyśle? Że się boi, że go zhańbi, że kocha innego mężczyznę i sama myśl o wspólnym życiu z kimkolwiek obok jest tak przytłaczająca, jak pierwsze próby pływania w lodowatej, morskiej wodzie. W jaki sposób wykrzyczeć lęk, który spotykał każdą młodą kobietę, której los sprzedany był za stek słów na kartce? Jak wypowiedzieć tęsknotę, którą zaczęła odczuwać od pierwszych chwil świadomości, że to nie będzie już jej dom, a takowy będzie miała zbudować daleko od morza, na lądzie, na tym cholernym lądzie, na którym miała pozostać według swojej babci.
— Nie winię ciebie. Winię ich, tylko ich. Tych, którzy każą nam w tym tkwić — wszystkich zatem, do których należała decyzja. Zęby zacisnęły się mocniej, gdy delikatne półwile rysy zaostrzyły się, w pewien sposób uwydatniając surowość wspólnych, odległych przodków. Teraz gdy przyklęknął obok, był tym delikatniejszy, mimo męskiej postury i chłodu wydawał się tak boleśnie bezbronny, że każde weń spojrzenie powodowało w niej uczucie niepewności. Tym okrutniejsza się stawała, im bardziej nie chciała ranić; tym mocniej raniła, im okrutność sięgała ponad ludzkie zapędy. Dłonie mierzwiły, wysunęła się dalej od mężczyzny, w lekkim zaciskaniu i rozluźnianiu pięści upatrując pierwsze, pojedyncze płomienie sięgające opuszków. To samo, swoisty ogień niezadowolenia dobrał się i do załzawionych tęczówek, nadając im coś na kształt obłędu, a wręcz mistycznej żądzy. Ale czego? Czego pragnęło ciało, uwiecznione w rozpaczy prowadzącej do nienawiści?
— Tu nie chodzi o mnie, Efremie. Tu chodzi o nas, odebrali nie tylko moje szczęście, ale i twoje. Tu chodzi o cierpienie ludzi wokół nas, gdy my mamy radować się na pakt trzymający nas w małżeństwie, którego nie chcemy — powietrze drażniło nos, norweski przyszedł o tyle prościej, że był dla niej zdecydowanie bardziej naturalny niż niemiecki, w którym nie czuła emocji tak, jak czuła je w norweskim. I cholernie chciała mu to wykrzyczeć po angielsku, rzucić siarczystą suką po rosyjsku, załkać nad marriage, lub chociaż nad свадьбa z tym mięciutkim, nieodpowiednim do wściekłości akcentem. Ale nie mogli, nie mogli decydować o sobie i nie mogli w swobodzie rozmawiać, czując oddech służby na plecach. To jedno, w istocie, doprawdy ich łączyło. Szczerość, bezdenna wprost i pełna przekonania, że ta druga osoba to rozumie. Ten jeden fundament udało im się zbudować. Głębszy dech, pierś uniosła się nerwowo i zadrżała przy chłodniejszym dotyku jesiennego już powietrza. Płomienie odeszły, ciepło dłoni pozostało, gdy powoli przesunęła nią do jego, skrytych w szorstkości palców. W banalności tego gestu tkwiło prawdziwe tak, w jego kształcie znalazła prawdziwą chęć.
Naprawdę, naprawdę nie chciała go ranić. Czy czegoś więcej potrzeba było w ich świecie, którego oboje nie akceptują w tej formie?
— Jeśli kogoś tam zabiję, będziemy musieli szybko uciekać.
ognisty temperament 11
| zt dla przyszłych Państwa Yaxley
I choć dodawał jej otuchy, to jego słowa nie były tymi, które nieść miały ukojenie. Nie chciała jego cierpienia, jego obwiniania się, jego poczucia przegranej. Nie w tym tkwił jej kaprys, gdy powoli kroczyła za nim, spoglądając zapłakanymi oczyma na twarz, której maska obojętności wydawała się legnąć w gruzach. Jak miała wyrazić słowami to, co kryło się w jej umyśle? Że się boi, że go zhańbi, że kocha innego mężczyznę i sama myśl o wspólnym życiu z kimkolwiek obok jest tak przytłaczająca, jak pierwsze próby pływania w lodowatej, morskiej wodzie. W jaki sposób wykrzyczeć lęk, który spotykał każdą młodą kobietę, której los sprzedany był za stek słów na kartce? Jak wypowiedzieć tęsknotę, którą zaczęła odczuwać od pierwszych chwil świadomości, że to nie będzie już jej dom, a takowy będzie miała zbudować daleko od morza, na lądzie, na tym cholernym lądzie, na którym miała pozostać według swojej babci.
— Nie winię ciebie. Winię ich, tylko ich. Tych, którzy każą nam w tym tkwić — wszystkich zatem, do których należała decyzja. Zęby zacisnęły się mocniej, gdy delikatne półwile rysy zaostrzyły się, w pewien sposób uwydatniając surowość wspólnych, odległych przodków. Teraz gdy przyklęknął obok, był tym delikatniejszy, mimo męskiej postury i chłodu wydawał się tak boleśnie bezbronny, że każde weń spojrzenie powodowało w niej uczucie niepewności. Tym okrutniejsza się stawała, im bardziej nie chciała ranić; tym mocniej raniła, im okrutność sięgała ponad ludzkie zapędy. Dłonie mierzwiły, wysunęła się dalej od mężczyzny, w lekkim zaciskaniu i rozluźnianiu pięści upatrując pierwsze, pojedyncze płomienie sięgające opuszków. To samo, swoisty ogień niezadowolenia dobrał się i do załzawionych tęczówek, nadając im coś na kształt obłędu, a wręcz mistycznej żądzy. Ale czego? Czego pragnęło ciało, uwiecznione w rozpaczy prowadzącej do nienawiści?
— Tu nie chodzi o mnie, Efremie. Tu chodzi o nas, odebrali nie tylko moje szczęście, ale i twoje. Tu chodzi o cierpienie ludzi wokół nas, gdy my mamy radować się na pakt trzymający nas w małżeństwie, którego nie chcemy — powietrze drażniło nos, norweski przyszedł o tyle prościej, że był dla niej zdecydowanie bardziej naturalny niż niemiecki, w którym nie czuła emocji tak, jak czuła je w norweskim. I cholernie chciała mu to wykrzyczeć po angielsku, rzucić siarczystą suką po rosyjsku, załkać nad marriage, lub chociaż nad свадьбa z tym mięciutkim, nieodpowiednim do wściekłości akcentem. Ale nie mogli, nie mogli decydować o sobie i nie mogli w swobodzie rozmawiać, czując oddech służby na plecach. To jedno, w istocie, doprawdy ich łączyło. Szczerość, bezdenna wprost i pełna przekonania, że ta druga osoba to rozumie. Ten jeden fundament udało im się zbudować. Głębszy dech, pierś uniosła się nerwowo i zadrżała przy chłodniejszym dotyku jesiennego już powietrza. Płomienie odeszły, ciepło dłoni pozostało, gdy powoli przesunęła nią do jego, skrytych w szorstkości palców. W banalności tego gestu tkwiło prawdziwe tak, w jego kształcie znalazła prawdziwą chęć.
Naprawdę, naprawdę nie chciała go ranić. Czy czegoś więcej potrzeba było w ich świecie, którego oboje nie akceptują w tej formie?
— Jeśli kogoś tam zabiję, będziemy musieli szybko uciekać.
ognisty temperament 11
| zt dla przyszłych Państwa Yaxley
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Komnaty szmaragdowe
Szybka odpowiedź