Harland Parkinson
AutorWiadomość
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Byliśmy synami Wenus, synami Miłości w jej najczystszej, pierwotnej formie, synami Namiętności w jej nieokiełznaniu i zatraceniu, synami Piękna, którego nie dało się wyrazić słowami. Dorastaliśmy w blasku szlachectwa i boskości, zaszczepieni pierwiastkiem wiary, że nad naszym losem czuwa sama bogini, opiekunka tych z nas, którzy mają odwagę. Czerpaliśmy z jej darów pełnymi garściami, usłużnie pielęgnując to, co ofiarowała nam u zarania dziejów: urodę i ideał piękna. Nasze losy od samego początku naznaczone były symbolem Wenus i jej podporządkowane; tam, gdzie ignoranci naśmiewali się z naszej wiary w niewidoczną boginię, my znajdowaliśmy siłę swojej wyjątkowości. Doskonali, nieskalani, bez żadnej skazy, otuleni płaszczem perfekcyjności niczym zbroją, od której odbijały się strzały bylejakości otaczającego nas świata.
Wkrótce jednak zaczęliśmy się i z nim dzielić swoją doskonałością, pokazując mu różne oblicza miłości. Nie były nam obce żadne: miłość własna, romantyczna, platoniczna, miłość pożądliwa i zazdrosna, miłość przyjacielska i rodzicielska; ta, która uwodziła czułym słowem i dotykiem, ale i ta, która płoniła się na komplementy, zasłaniając twarz wstydliwym rumieńcem. Znaliśmy miłość między kobietą i mężczyzną, jak i tę zakazaną, o której nie mówiło się na głos, by nie wzbudzać plotek. Widzieliśmy w niej to, co naszym przyjaciołom wydawało się śmieszne: bezpieczeństwo, bliskość i oddanie, zaufanie, delikatność i przyjemność. Kochaliśmy Miłość, bo ona kochała nas, nasza pani, nasza bogini, której oddawaliśmy cześć swoim życiem i postępowaniem. Z biegiem lat staliśmy się miłością, jej żywą personifikacją, ramieniem Wenus w ludzkim świecie.
Tak zostałem wychowany, w zgiętym karku w hołdzie wobec Miłości, Piękna i Namiętności, w posłusznej wierze, że jako jej syn zdolny jestem kochać bardziej, mocniej, lepiej od innych ludzi, a moja miłość, uświęcona boskością, winna być rozlewana na wszystkich, którzy jej zapragną. Do tego się przygotowywałem w swoim posłuszeństwie i na to byłem gotowy, lecz gdy nadeszła stosowna godzina, wciśnięto mnie w ramy miłości, której nigdy wcześniej nie znałem. Której istnienia nie byłem świadomy. Która była brudem i ruiną. Miłości spisanej pergaminowym kontraktem, miłości umownej, zbrukanej paragrafami i podpunktami. Nie było w niej miejsca na nic poza wzajemną niechęcią, nic poza pustką samotnych nocy i nocy gorszych, z wymuszoną bliskością, z której żadne z nas nie czerpało przyjemności. Antares nauczyła mnie o miłości czegoś, czego nikt mi nie powiedział: okryta niezrozumieniem była czystą nienawiścią.
Nawet to nie zachwiało moją wiarą w Wenus; uparcie jak ślepiec wierzyłem, że mój los się odmieni, jeśli pozostanę wierny Miłości, a bogini spojrzy łaskawszym okiem na wyznawcę, który mimo przeciwności nie ustaje w składaniu jej hołdów i modlitewnych szeptach. Znalazłem więc świątynię, w której mogłem padać na kolana, opiewając moją panią miłością grzeszną i erotyczną; chwalić ją namiętnością ciała, które płonęło pożądaniem i gaszone było wyłącznie spełnieniem; oddawać cześć pięknem serca składanego z rozbitych kawałków na nowo za każdym razem, gdy przekraczałem próg sacrum. Świątynia, w której niewprawne oko widziało dom rozpusty i wyuzdania, a moje serce dostrzegało ołtarz, na którym mogłem złożyć samego siebie.
Poddałem się dłoniom kapłanki, zatraciłem w jej kuszących ustach wypowiadających te same modlitwy na cześć mojej pani i przywidziałem szaty akolity, by służyć Wenus najlepiej jak potrafię, składając jej ofiary, których nie mogłem złożyć w domu. Każdy dotyk i pocałunek, każda drobna czułość i delikatność, jaki ofiarowywałem kapłance nigdy nie należały do mnie; były dotykiem, pocałunkiem, czułością i delikatnością, które otrzymałem od mojej bogini, aby czynić świat piękniejszym. Nie mogłem ich zatrzymać dla siebie, ukryć na dnie duszy i czerpać z ich gorącego płomienia; spopieliłbym się w tym zuchwałym egoizmie, gdybym nie oddał ich komuś, kto na to zasłużył. Kto dowiódł, że wart jest boskiej miłości ofiarowywanej moimi rękami, moim ciałem, moimi słowami prawiącymi komplementy i doceniającymi cudze piękno. Byłem posłańcem niosącym miłość. Pośrednikiem między boginią a światem, w którym miłości było wciąż za mało.
Z pokorą przyjmowałem rolę, którą mi wyznaczono, wchodząc odważnie tam, gdzie królowała ponura szarość kobiecej skromności i zawstydzenia i z rozbawieniem dziękowałem za przyjacielskie ostrzeżenia, by unikać flirtu z damami i nie narażać się na gniew ich mężów, ojców i braci. Jakże bym mógł sprzeniewierzyć się mojej bogini? Wyrzec wiary, która przez tyle lat była światłem mojego życia? Nie opiewałem kobiecych wdzięków dla rozrywki, lecz dla samych kobiet, niosąc im w darze pewność siebie i poczucie piękna, wszak były piękne i były doskonałe. Żyły związane paradoksem czystych serc płonących niecierpliwością pocałunków i rozkosznego dotyku; żyły w świecie, gdzie zabraniano im być pięknymi dla samych siebie, nakazując hodować piękno dla przyszłych mężów. A jednak wciąż miały siłę trzymać głowę wysoko; miały siłę wyciągać ręce po to, co im się słusznie należało i to nawet wtedy, gdy ryzykowały ich okaleczeniem. Chciałem zdeptać te konwenanse i niesprawiedliwe zasady, zerwać kajdany sztuczności z rąk każdej niewiasty, pokazując im, że są piękne zawsze i wszędzie, że zasługują na miłość, jaką sobie wyśniły i wymarzyły.
Wenus była kobietą i jak nikt rozumiała inne kobiety, pozostawiając mi trudne zadanie zrozumienia ich jako mężczyzna. Nie opuściła mnie jednak w tym wyzwaniu, towarzysząc moim myślom i słowom wypowiadanym za każdym razem, gdy z podziwem patrzyłem w niewieście oczy, próbując zajrzeć w głąb duszy i odnaleźć ukryte na jej dnie pragnienia. Gdy mogłem – spełniałem je; gdy były poza moim zasięgiem – służyłem pocieszającym słowem i komplementem. Doceniałem piękno, a piękno objawiało się też fizycznym ciałem, które chciałem podziwiać i ten podziw wyrażać spragnionym spojrzeniem i zachrypniętym głosem, nigdy więc nie ukrywałem moich zamiarów, fałszując je płaszczem niewinności jak wielu innych mężczyzn; wręcz przeciwnie, z otwartością kierowałem swój wzrok tam, gdzie krągłości i pagórki piersi oraz bioder zachęcały do długich spojrzeń.
Nigdy jednak nie posunąłem się dalej, niż stosowna granica. Nigdy nie zasiałem wątpliwości co do prowadzenia się żaden z dam. Nigdy nie wywołałem skandalu i nie splamiłem jej honoru nierozważnym gestem czy słowem. Kochałem je na wiele różnych sposobów, doceniałem, podziwiałem i komplementowałem; przy mnie mogły być sobą, otwarte i wyzwolone z tradycji. Byłem cichym głosem szacunku do kobiet, lecz inni nazywali mnie drapieżnikiem. Ironicznie – w jakimś sensie nim byłem, ciesząc się jednak samą istotą polowania, nie zaś końcowym zaspokajaniem głodu. Miękkość moich pazurów nie była stworzona do odbierania ofierze czci i dziewictwa, a delikatność kłów nie pozwalała na rozszarpywanie jej dobrego imienia. Nie stanowiłem zagrożenia lub raczej nie chciałem go stanowić, pozostając jednak w pełni świadomym tego, że nie każdy dostrzega we mnie tę subtelną warstwę.
W rzeczy samej bowiem nie ułatwiałem tego swoim obserwatorom, przyjmując ze wzruszeniem ramion kolejne przydomki, jakie mi nadawano. Flirciarz, bałamutnik, gorszyciel, lubieżnik przylgnęły do mnie mocniej niż cokolwiek innego, naznaczając mnie stygmatem kobieciarza. W oczach ludzi nim właśnie byłem; w oczach Wenus pozostawałem jej wiernym wyznawcą, który skupiony był wyłącznie na jednym celu służenia jej całym sobą. Miłość bez cierpienia byłaby w końcu niepełna; nie niedoskonała – każda ma w sobie zalążek doskonałości – lecz niepełna, pozbawiona sedna, które sprawia, że tak bardzo ją doceniamy i szanujemy. Uczucie, które przychodzi z łatwością, z łatwością może wygasnąć. O to, które musieliśmy sobie wyrwać, chętniej walczymy w chwilach kryzysu. Walczyłem więc i ja z niesprawiedliwością ludzkich osądów, ciesząc się każdą przeszkodą na mojej drodze do Miłości, do bogini czekającej z nagrodą za moje wysiłki na ziemi.
Silny wiarą, silny nadzieją dążyłem do tego, co dla mnie przygotowano. W świecie wojny i zniszczenia dostrzegałem piękno ukryte w nieśmiałym uśmiechu. Widziałem uroczy rumieniec wstydu i cieszyłem się widokiem rozszerzonych z zachwytu oczu. Potrafiłem wprowadzić światło w kobiecy mrok i obdarować przelotnym muśnięciem dłoni tę, która zaznała jedynie szorstkiego dotyku zirytowanego męża. Nie zawsze byłem bezinteresowny; tam, gdzie dama zdawała się być chętną do wdzięczności, nie wahałem się jej przyjąć, w większości przypadków wystarczał mi jednak radosny uśmiech i spłonione spojrzenie tych, którym ofiarowałem należną im uwagę i adorację. Nie hołdowałem temu, co uznawali inni mężczyźni, że kobietę można posiąść jedynie cieleśnie; daleki byłem od głupoty takiego założenia, gdy na każdym niemal kroku widziałem, jak wiele można zdziałać jedynie słowem lub wzrokiem, grą niedopowiedzeń i półuśmiechów. Uszczęśliwić kobietę dotykiem we wnętrzu sypialni czy zacisznym zakątku ogrodu – to było proste i dostępne dla każdego, choć nie wszyscy chcieli z tego korzystać. Rozpalić w niej namiętność głębokim spojrzeniem – było sztuką, którą doskonaliłem przez całe życie.
W służbie Miłości tylko raz poniosłem porażkę. Wierzyłem, że każda miłość ma swój symbol, pisany, widoczny dla każdego znak przynależności do kogoś, komu oddaje się najintymniejsze uczucie ze wszystkich możliwych i od kogo się to uczucie przyjmuje. W miłości romantycznej tym symbolem bywają pocałunki; w małżeńskiej – sztuczny błysk obrączek. Jak jednak wyryć symbol przynależności u kogoś, kogo darzy się miłością pożądliwą, miłością rozkoszy spełnienia? Jak zapisać na zawsze coś, co nie jest pocałunkiem kupowanym za galeony, ani małżeńskim traktatem, ni przyjacielską podporą? To była moja jedyna klęska, gdy zawiodłem Wenus w świątyni jej własnego imienia. Mój hołd dla niej, wyryty na skórze kapłanki, okazał się niewystarczający; symbol niepełny i niedoskonały splamił czystość mojej wiary, wystawiając mnie na próbę pokory i żalu za to, że byłem tak słaby i jednocześnie rozpalając we mnie gniew na kapłankę. Miała służyć Miłości, a przed nią uciekała; porzuciła naszą panią, by oddalić się dla własnej zachcianki wolności. Nie zwątpiłem; szukałem jej dla siebie i dla mojej bogini. Szukam i znajdę, wszak amor omnia vincit, moja pani.
Harland Parkinson
Zawód : Uzdrowiciel, drugi syn
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 6 +2
UZDRAWIANIE : 19 +2
TRANSMUTACJA : 0 +1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Harland Parkinson
Szybka odpowiedź