Duży pokój
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Duży pokój
Główne pomieszczenie, dość jasne i całkiem przestronne nawet jak na dość biedne standardy mieszkalne.
Pod zachodnią ścianą stoi łóżko, tuż obok wysłużona komoda. Okno jest zazwyczaj odsłonięte, choć w razie potrzeby dwie ciężkie zasłony tylko czekają na zwolnienie z uchwytu na sznureczku. Na parapecie ostał się zbłąkany kwiatochwast (co do jego faktycznego gatunku i pochodzenia nikt nie ma pewności), który zdaje się odporny na wybitnie kulawe traktowanie. Pod sufitem rozciągnięte są sznurki na pranie - zazwyczaj w trakcie użycia, przez co duży pokój zdaje się nieustannie pachnieć mydłem.
Pod zachodnią ścianą stoi łóżko, tuż obok wysłużona komoda. Okno jest zazwyczaj odsłonięte, choć w razie potrzeby dwie ciężkie zasłony tylko czekają na zwolnienie z uchwytu na sznureczku. Na parapecie ostał się zbłąkany kwiatochwast (co do jego faktycznego gatunku i pochodzenia nikt nie ma pewności), który zdaje się odporny na wybitnie kulawe traktowanie. Pod sufitem rozciągnięte są sznurki na pranie - zazwyczaj w trakcie użycia, przez co duży pokój zdaje się nieustannie pachnieć mydłem.
“Krew nic nie znaczy”.
Jego słowa powracały jak echo. Raz słabiej, raz mocniej, raz zdawały się silne jak rozbłysk światła, innym razem nikły gdzieś pod natłokiem myśli i samej świadomości. Niebezpieczne to było stwierdzenie. Szczególnie w tych czasach, szczególnie w Londynie.
Czasami zastanawiała się nad krwią, nad tym, co faktycznie łączyła i czy nie była jedynie więzem, który zawierało się bez swojej wiedzy, bez udziału, bez możliwości sprzeciwu. Nie miała przecież wyboru, rodzina przypadła jej w udziale taka a nie inna. Nikt nie miał wyboru, a jednak rodziny spodziewały się, że w imię tej krwi człowiek będzie w stanie poświęcić wszystko, nawet własne istnienie. Teraz ta niepoprawna narracja rozciągnęła się nawet dalej, uderzyła w inne jednostki, inne rodziny, a Yulia cały czas zastanawiała się: co faktycznie łączy krew? Ile jest wart jej status wpisany w dokumenty? Ile warte jest nazwisko?
To obce – jak jej – nie było warte wiele, nawet mimo dobrego statusu krwi. Czy zatem słowa Marcela powinno się uzupełnić o kwestię rodziny? “Krew i nazwisko nic nie znaczą”? “Krew i nazwisko nic nie znaczą, ale pochodzenie już tak”? Pytania mnożyły się jak kolejne świece na Ulicy Zapomnianych Córek, a Yulia czuła się jak dziecko w gęstniejącej mgle. Tematu jednak nie podniosła – nie pasował do tej chwili, nie pasował do atmosfery; do ciepłych objęć, do zapachu mydła, do kojącej obecności przyjaciela.
Uśmiechnęła się i choć nie mógł tego zobaczyć – mógł poczuć ruch warg tuż przy szyi, charakterystyczne ułożenie; na wpół rozbawione, na wpół rozgroryczone. Nie była pewna czy wierzy mu w słowa o cenie, zdawało jej się, że była jasno określona i wynosiła niewiele: tyle ile kosztowała noc z dziewczyną z portu. Tego jednak też nie podniosła; słowa pocieszenia były miłe, działały jak kojący balsam na zaognioną ranę. Przez chwilę chciała w nie po prostu uwierzyć, chciała czuć się warta więcej niż parę monet.
– Chciałabym… – zaczęła niemrawo, ale głos zamarł, uwiązł w gardle. Czego tak właściwie chciała? Wrócić do domu? Uciec jeszcze dalej? Zapomnieć? Nie zapominać?
Przekręciła głowę, oparła się policzkiem o jego ramię. Cisza przedłużała się, rozkładała na kolejne minuty.
– Nie wiem, czego bym chciała, Marcel – wyznała w końcu cicho i zaskakująco szczerze, nawet jak na samą siebie. – Pogubiłam się w tamtym burdelu, w tamtym porcie. Pogubiłam się w wysokich falach podczas katastrofy statku, pogubiłam się w noc upadku komety. Może… może chciałabym mieć po prostu święty spokój. Żeby nikt nie patrzył na mnie na ulicy jak na kawałek mięsa, żebym nie musiała wybijać nikomu zębów za to, że mnie złapie za spódnicę. Chciałabym… chciałabym należeć do siebie. Nie chcę żadnego męża ani innego koguta, nie jest mi potrzebny.
Starej pannie zawsze trudniej, tego zdążyła się już nauczyć na bazie cudzych doświadczeń i zasłyszanych opowieści, ale jeśli taka była cena świętego spokoju – niech tak będzie. Już teraz część społeczeństwa jej nie akceptowała tylko z powodu akcentu, co za różnica, jeśli kolejna część przestanie przez jej decyzje i pragnienie samotności? Nauczy się walczyć, nauczy się władać potężną magią i nikt nie odważy się zmącić jej spokoju. Nigdy więcej.
– Nie głaszcz mnie tak – mruknęła w materiał jego koszuli; głos, jakby w kontrze do polecenia, zdradzał leniwe rozbawienie. – Bo ci zasnę w objęciach i to będzie najobrzydliwiej romantyczna rzecz jaką zrobię i o której nie dasz mi zapomnieć do końca życia.
Jeszcze jeden ruch, jeszcze jedno prześlizgnięcie dłonią po włosach. Jakie były szanse, że nie zobaczy? Że nie poczuje pod palcami? Żadne.
Żadne.
Pytanie boleśnie uświadomiło jej wypłynięcie sekretu na światła nocy i równie boleśnie uświadomiło ją także o sprzeczności własnych pragnień. Nie chciała żeby wiedział. Chciała żeby wiedział.
Wypuściła powietrze powoli, nosem, z wyraźnym zrezygnowaniem, ale nie uciekła, nie kazała mu się odwalić. Sprawa wycieczki na Nokturn była tematem na który – chwilowo – można było rozmawiać.
– Zgubiłam się – zaczęła zmęczonym, zmatowiałym tonem – tam prawie wszystko wygląda tak samo…
Ciemne bryły obskurnych kamienic, równie ciemne uliczki zalane gęstą mgłą i ponure, milczące sylwetki. Przywołane wspomnienie było żywe, namacalne, jakby znów się tam znalazła. Zmarkotniała bardziej, jej ramiona opadły.
– Nie wiem kim był, ale wyszedł… wyszedł znikąd, dosłownie. Złapał mnie, pierdolił coś o owcach dla Wilczarza, potem pojawił się drugi… przyciął mi ucho jakimiś nożycami. Albo zaklęciem? Nie wiem… nie wiem, pamiętam to jak przez mgłę. Wywinęłam się jakoś, uciekłam… wiem, że coś za mną krzyczał, że mnie znajdą, że wytropią, że… że Wilczarzowi nie da się uciec.
Jego słowa powracały jak echo. Raz słabiej, raz mocniej, raz zdawały się silne jak rozbłysk światła, innym razem nikły gdzieś pod natłokiem myśli i samej świadomości. Niebezpieczne to było stwierdzenie. Szczególnie w tych czasach, szczególnie w Londynie.
Czasami zastanawiała się nad krwią, nad tym, co faktycznie łączyła i czy nie była jedynie więzem, który zawierało się bez swojej wiedzy, bez udziału, bez możliwości sprzeciwu. Nie miała przecież wyboru, rodzina przypadła jej w udziale taka a nie inna. Nikt nie miał wyboru, a jednak rodziny spodziewały się, że w imię tej krwi człowiek będzie w stanie poświęcić wszystko, nawet własne istnienie. Teraz ta niepoprawna narracja rozciągnęła się nawet dalej, uderzyła w inne jednostki, inne rodziny, a Yulia cały czas zastanawiała się: co faktycznie łączy krew? Ile jest wart jej status wpisany w dokumenty? Ile warte jest nazwisko?
To obce – jak jej – nie było warte wiele, nawet mimo dobrego statusu krwi. Czy zatem słowa Marcela powinno się uzupełnić o kwestię rodziny? “Krew i nazwisko nic nie znaczą”? “Krew i nazwisko nic nie znaczą, ale pochodzenie już tak”? Pytania mnożyły się jak kolejne świece na Ulicy Zapomnianych Córek, a Yulia czuła się jak dziecko w gęstniejącej mgle. Tematu jednak nie podniosła – nie pasował do tej chwili, nie pasował do atmosfery; do ciepłych objęć, do zapachu mydła, do kojącej obecności przyjaciela.
Uśmiechnęła się i choć nie mógł tego zobaczyć – mógł poczuć ruch warg tuż przy szyi, charakterystyczne ułożenie; na wpół rozbawione, na wpół rozgroryczone. Nie była pewna czy wierzy mu w słowa o cenie, zdawało jej się, że była jasno określona i wynosiła niewiele: tyle ile kosztowała noc z dziewczyną z portu. Tego jednak też nie podniosła; słowa pocieszenia były miłe, działały jak kojący balsam na zaognioną ranę. Przez chwilę chciała w nie po prostu uwierzyć, chciała czuć się warta więcej niż parę monet.
– Chciałabym… – zaczęła niemrawo, ale głos zamarł, uwiązł w gardle. Czego tak właściwie chciała? Wrócić do domu? Uciec jeszcze dalej? Zapomnieć? Nie zapominać?
Przekręciła głowę, oparła się policzkiem o jego ramię. Cisza przedłużała się, rozkładała na kolejne minuty.
– Nie wiem, czego bym chciała, Marcel – wyznała w końcu cicho i zaskakująco szczerze, nawet jak na samą siebie. – Pogubiłam się w tamtym burdelu, w tamtym porcie. Pogubiłam się w wysokich falach podczas katastrofy statku, pogubiłam się w noc upadku komety. Może… może chciałabym mieć po prostu święty spokój. Żeby nikt nie patrzył na mnie na ulicy jak na kawałek mięsa, żebym nie musiała wybijać nikomu zębów za to, że mnie złapie za spódnicę. Chciałabym… chciałabym należeć do siebie. Nie chcę żadnego męża ani innego koguta, nie jest mi potrzebny.
Starej pannie zawsze trudniej, tego zdążyła się już nauczyć na bazie cudzych doświadczeń i zasłyszanych opowieści, ale jeśli taka była cena świętego spokoju – niech tak będzie. Już teraz część społeczeństwa jej nie akceptowała tylko z powodu akcentu, co za różnica, jeśli kolejna część przestanie przez jej decyzje i pragnienie samotności? Nauczy się walczyć, nauczy się władać potężną magią i nikt nie odważy się zmącić jej spokoju. Nigdy więcej.
– Nie głaszcz mnie tak – mruknęła w materiał jego koszuli; głos, jakby w kontrze do polecenia, zdradzał leniwe rozbawienie. – Bo ci zasnę w objęciach i to będzie najobrzydliwiej romantyczna rzecz jaką zrobię i o której nie dasz mi zapomnieć do końca życia.
Jeszcze jeden ruch, jeszcze jedno prześlizgnięcie dłonią po włosach. Jakie były szanse, że nie zobaczy? Że nie poczuje pod palcami? Żadne.
Żadne.
Pytanie boleśnie uświadomiło jej wypłynięcie sekretu na światła nocy i równie boleśnie uświadomiło ją także o sprzeczności własnych pragnień. Nie chciała żeby wiedział. Chciała żeby wiedział.
Wypuściła powietrze powoli, nosem, z wyraźnym zrezygnowaniem, ale nie uciekła, nie kazała mu się odwalić. Sprawa wycieczki na Nokturn była tematem na który – chwilowo – można było rozmawiać.
– Zgubiłam się – zaczęła zmęczonym, zmatowiałym tonem – tam prawie wszystko wygląda tak samo…
Ciemne bryły obskurnych kamienic, równie ciemne uliczki zalane gęstą mgłą i ponure, milczące sylwetki. Przywołane wspomnienie było żywe, namacalne, jakby znów się tam znalazła. Zmarkotniała bardziej, jej ramiona opadły.
– Nie wiem kim był, ale wyszedł… wyszedł znikąd, dosłownie. Złapał mnie, pierdolił coś o owcach dla Wilczarza, potem pojawił się drugi… przyciął mi ucho jakimiś nożycami. Albo zaklęciem? Nie wiem… nie wiem, pamiętam to jak przez mgłę. Wywinęłam się jakoś, uciekłam… wiem, że coś za mną krzyczał, że mnie znajdą, że wytropią, że… że Wilczarzowi nie da się uciec.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wyczuł na skórze ruch jej warg, odpowiedział uśmiechem, którego i ona dostrzec nie mogła - wpatrując się wciąż w rozświetlone blaskiem świec ciemności za oknem obejmował ją ramionami, mocno i zachłannie przyciągając ku sobie, jakby tym objęciem mógł odciąć ją od strasznej przeszłości. Mógł się domyślać, że przeszła wiele, nie mógł wiedzieć, że aż tak wiele. Nie był w stanie wyobrazić sobie, ile żalu i bólu wciąż w sobie nosiła po paśmie tych podłych upokorzeń, kilka monet, na tyle wyceniono jej godność. To było niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe, że cierpiała w ten sposób, że jedni robili to kosztem drugich, że nikt jej wtedy nie ochronił. Niektórych ran nie dało się wyleczyć, wiedział o tym. Można było je ukoić, ale pozostałe blizny będą o nich przypominać już zawsze. Chciałby móc pocieszyć ją bardziej, ale wiedział, że to się nie zmieni nigdy. Że nigdy nie przestaną łapać jej za spódnicę, bo miała ładną buzię, a tę ładną buzię zabierze dopiero czas. To przykre że tak wielu ludzi, nawet tych starszych i mądrzejszych od niego, zachowywało się wciąż jak zwierzęta. Obejmował ją mocno i obejmował blisko, gdy opowiadała o tym, jak pogubiona była. Wszyscy byli, ale ten czas był dla niej. I on też - chciał być silny dla niej.
- To nie jest takie trudne, Yulia - odpowiedział, nieco lżejszym tonem głosu. - Wystarczy, że nie przyjmiesz żadnych oświadczyn w najbliższym czasie. Dasz radę? - spróbował się upewnić, z rozbawieniem. Trudno było mu o tym rozmawiać, nie wiedział, jak trudno było żyć samotnej kobiecie, ale nie potrafił wyobrazić sobie nic straszniejszego od samotności w ogóle. Ale Yulia nie była i nie będzie samotna. Przecież miała przyjaciół, a jemu łatwo i wygodnie było uczepić się myśli, w której ci przyjaciele mogli być dla niej wystarczający. - Twoi absztyfikanci jakoś się z tym pogodzą. Nie jesteś kwoką, żeby potrzebować swojego koguta - przytaknął jej bez zawahania, skrzywdzili ją, powinna trzymać się od nich z dala. Nie myślał o tym, że może jej być bez tego trudno. Nie myślał o tym, że dziewczyny potrzebowały czasem opieki. Przeszło mu za to przez myśl, że gdyby w tym pokoju mieszkał jakiś kogut, jego tu i teraz nie mogłoby już być, a tego nie chciał. - Poznałaś już smak wolności, trudno jest ją oddać. Jest warta więcej niż cokolwiek, co mogą dać ci pieniądze ojca. Życie nie jest naprawdę twoje, kiedy nie możesz zdecydować, co chcesz z nim zrobić. - Tego jednego był pewien. Złoto czyniło życie wygodniejszym, ale nie szczęśliwszym. - Gwiazdy na niebie i kwiaty na łące też są ładne, a jednak należą do siebie. Nie pozwolimy, żeby ktokolwiek więcej cię skrzywdził. - My, ja, nieważne.
Uśmiech leniwie wytrwał na jego ustach, słyszał jej polecenie. Polecenie, żeby przestał, ale on nie przestał. Ruchy nabrały ostrożności, gdy dostrzegł świeżą ranę. Skupione na zranionym uchu spojrzenie zmyło z jego twarzy uśmiech, ramiona obejmowały ją nieprzerwanie, była zmęczona? Po tym, co powiedziała, co przeszła, musiała być.
- Ja już zapomniałem - rzucił jak od niechcenia, ostrożnie przekręcając się na ramę okna. Powoli przysiadł w otwartym, biorąc ją na kolana, prawa ręka wysunęła się w górę, zaciskając palce na górnej framudze - dla pewności zachowania równowagi. Na stojąco zasnąć nie mogła. - To nic, Yulia - rzucił, obracając brodę tak, by zgarnąć pod nią jej wspartą o ramię głowę. - Każdy by się tam zgubił - dodał, choć nie wiedział, czy to prawda. Nie zapuszczał się nigdy na Nokturn, kręcił się przy przestępcach, ale nie psychopatach. Nie czarnoksiężnikach. Nie miał serca strofować jej teraz, to już przecież niczego nie zmieni, wplótł wolną dłoń w jej włosy. - Bolało? - zapytał zamiast tego smętnie, choć przecież widział, że rana była paskudna.
- Wyskoczę potem do Parszywego i powiem im, że strułaś się dzisiaj starą rybą - zaproponował po chwili, ryba z Tamizy była dobrą wymówka na każdy dzień, w rzece pływało więcej martwych niż żywych. Nie powinna tam teraz iść. Musiała... odpocząć. Jedna dniówka jej nie zbawi, znajdą kogoś za nią. - Ten skurwiel cię nie dostanie. Jeśli to znamię to ma być jakiś... znak, to trzeba się go jak najszybciej pozbyć. W Mungu cię z tym pewnie nie przyjmą, ale... z rana możemy spróbować poszukać Neali, nie odmówi ci pomocy. W porządku? Zobaczymy, co powie, może to jakoś... może coś z tym zrobi... - Nie zaszyje się tego, czy dało się je jakoś... odtworzyć? zregenerować? jeśli nie pozostanie po tym żaden ślad, nie znajdą jej drugi raz. Wiedział, że Neala postara się znaleźć rozwiązanie. Miał tylko nadzieję, że nie zrozumie, czym był ten znak - bo wtedy trudno będzie się z tego wytłumaczyć.
- To nie jest takie trudne, Yulia - odpowiedział, nieco lżejszym tonem głosu. - Wystarczy, że nie przyjmiesz żadnych oświadczyn w najbliższym czasie. Dasz radę? - spróbował się upewnić, z rozbawieniem. Trudno było mu o tym rozmawiać, nie wiedział, jak trudno było żyć samotnej kobiecie, ale nie potrafił wyobrazić sobie nic straszniejszego od samotności w ogóle. Ale Yulia nie była i nie będzie samotna. Przecież miała przyjaciół, a jemu łatwo i wygodnie było uczepić się myśli, w której ci przyjaciele mogli być dla niej wystarczający. - Twoi absztyfikanci jakoś się z tym pogodzą. Nie jesteś kwoką, żeby potrzebować swojego koguta - przytaknął jej bez zawahania, skrzywdzili ją, powinna trzymać się od nich z dala. Nie myślał o tym, że może jej być bez tego trudno. Nie myślał o tym, że dziewczyny potrzebowały czasem opieki. Przeszło mu za to przez myśl, że gdyby w tym pokoju mieszkał jakiś kogut, jego tu i teraz nie mogłoby już być, a tego nie chciał. - Poznałaś już smak wolności, trudno jest ją oddać. Jest warta więcej niż cokolwiek, co mogą dać ci pieniądze ojca. Życie nie jest naprawdę twoje, kiedy nie możesz zdecydować, co chcesz z nim zrobić. - Tego jednego był pewien. Złoto czyniło życie wygodniejszym, ale nie szczęśliwszym. - Gwiazdy na niebie i kwiaty na łące też są ładne, a jednak należą do siebie. Nie pozwolimy, żeby ktokolwiek więcej cię skrzywdził. - My, ja, nieważne.
Uśmiech leniwie wytrwał na jego ustach, słyszał jej polecenie. Polecenie, żeby przestał, ale on nie przestał. Ruchy nabrały ostrożności, gdy dostrzegł świeżą ranę. Skupione na zranionym uchu spojrzenie zmyło z jego twarzy uśmiech, ramiona obejmowały ją nieprzerwanie, była zmęczona? Po tym, co powiedziała, co przeszła, musiała być.
- Ja już zapomniałem - rzucił jak od niechcenia, ostrożnie przekręcając się na ramę okna. Powoli przysiadł w otwartym, biorąc ją na kolana, prawa ręka wysunęła się w górę, zaciskając palce na górnej framudze - dla pewności zachowania równowagi. Na stojąco zasnąć nie mogła. - To nic, Yulia - rzucił, obracając brodę tak, by zgarnąć pod nią jej wspartą o ramię głowę. - Każdy by się tam zgubił - dodał, choć nie wiedział, czy to prawda. Nie zapuszczał się nigdy na Nokturn, kręcił się przy przestępcach, ale nie psychopatach. Nie czarnoksiężnikach. Nie miał serca strofować jej teraz, to już przecież niczego nie zmieni, wplótł wolną dłoń w jej włosy. - Bolało? - zapytał zamiast tego smętnie, choć przecież widział, że rana była paskudna.
- Wyskoczę potem do Parszywego i powiem im, że strułaś się dzisiaj starą rybą - zaproponował po chwili, ryba z Tamizy była dobrą wymówka na każdy dzień, w rzece pływało więcej martwych niż żywych. Nie powinna tam teraz iść. Musiała... odpocząć. Jedna dniówka jej nie zbawi, znajdą kogoś za nią. - Ten skurwiel cię nie dostanie. Jeśli to znamię to ma być jakiś... znak, to trzeba się go jak najszybciej pozbyć. W Mungu cię z tym pewnie nie przyjmą, ale... z rana możemy spróbować poszukać Neali, nie odmówi ci pomocy. W porządku? Zobaczymy, co powie, może to jakoś... może coś z tym zrobi... - Nie zaszyje się tego, czy dało się je jakoś... odtworzyć? zregenerować? jeśli nie pozostanie po tym żaden ślad, nie znajdą jej drugi raz. Wiedział, że Neala postara się znaleźć rozwiązanie. Miał tylko nadzieję, że nie zrozumie, czym był ten znak - bo wtedy trudno będzie się z tego wytłumaczyć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Parsknęła cicho w odpowiedzi. Przygniatający jej barki ciężar jakby zelżał; prościej było oddychać, a rzeczywistość wydawała się jakby mniej szara, mniej bolesna. W jakiś magiczny sposób Marcel zawsze wiedział co powiedzieć żeby rozwiać ciemne chmury – choćby i na krótką chwilę, choćby na moment.
– Pewnie, że dam. – Jej głos uderzył w podobne tony, smuga rozbawienia zabarwiła głos jak wschód słońca barwił niebo. – W Rosji, zanim uciekłam – dodała nieco ciszej, choć wciąż bez cienia wcześniejszego przygnębienia – ojciec mi przedstawił jegomościa za którego miałam wyjść, to miało być w sumie przyjęcie zaręczynowe. Ale skończyło się nie tylko na odmowie, jeszcze rzuciłam w niego ciastem jak mnie zaczął denerwować. Więc jak sam widzisz – w odmawianiu mam już jakieś doświadczenie.
W radzeniu sobie całkiem sama też jakieś miała; nie uznawała go za zbyt duże, czasem myślała o nim jak o materiale na zły przykład. W perspektywie czasu dostrzegała jednak wszystkie drobne potknięcia i głupotki, które ostatecznie doprowadziły do katastrofy; teraz zwracała na nie uwagę mocniej, pilnowała pewnych kwestii. Wciąż popełniała błędy – jak ten skok na Nokturn – wciąż podejmowała się ryzykownych akcji i głupich numerów, jakby destrukcyjne zachowanie było silniejsze od niej. Czasem po prostu chciałaby być mądra i rozważna. Nosić eleganckie bluzki, kupić sobie ładne kolczyki i mieć z domu widok na pastwisko z Funtem. Czasem chciałaby po prostu robić to, czego w danym momencie zapragnie i w poważaniu mieć całą resztę, żyć z dnia na dzień. Oba te pragnienia, obie te postawy, nieustannie ścierały się w jej głowie, pozostawiając chaos decyzyjny i mętlik myśli.
– Nie pozwolicie – powtórzyła za nim jak echo. Chciałaby w to wierzyć – po części nawet wierzyła. Wiedziała, że dla przyjaciół Marcel jest w stanie zrobić wiele – może nawet wszystko? – ale czy miał na tyle sił by przeciwstawić się Wilczarzowi? Deklaracja była śmiała, grzała serce i napełniała myśli ciepłem, ale w tej chwili nie potrafiła po prostu mu uwierzyć na słowo. Nokturn pozostawił na niej piętno bezsilności wobec którego żadne z nich nie miało tak naprawdę szans. Nie chciała żeby bez sensu ryzykował, nie chciała też żeby szukał Dixona. Złożona przed chwilą obietnica wciąż kołatała się w jej myślach, studziła niepokój. Obiecał, że nie będzie go szukał. Obiecał.
Znów parsknęła. Już zapomniał? To było takie proste? A przecież jeszcze nic nie zrobiła; nic po czym mogłaby się czuć zażenowana, nic po czym zaczęłaby wątpić w swoje panowanie nad sytuacją. Bo przecież wciąż miała wszystko pod kontrolą, tak? Skoro już zapomniał to znaczyło, że nic się nie stało. Nadal byli kumplami.
Dała się pociągnąć, bez protestu wślizgnęła mu się na kolana, objęła w pasie dla stabilizacji. Czuła powiew wiatru na dłoniach; materiał jego koszuli umykał jej spod palców, szeleścił. Emocje ostatnich dni dopiero z niej schodziły; czuła jak napięte mięśnie rozluźniają się pod wpływem ciepła drugiego ciała. Opuszczało ją pogłębiające się poczucie paranoi, serce łapało stały, pewny rytm, powieki opadały. Czuła się zmęczona. Cholernie zmęczona.
– Jak ugryzienie komara – odpowiedziała mu sennie. Uwolniła powoli dłoń, przesunęła nią po jego żebrach, po brzuchu, niepostrzeżenie wślizgnęła się pod materiał. Ciepło skóry przyjemnie spowijało opuszki palców. Mogłaby teraz…
Mogłaby go uszczypnąć w ramach demonstracji.
Zaczepka była szybka, a Yulia doskonale niewinna – nim cokolwiek zdążył jej zarzucić, znów obejmowała go w pasie.
– Dzięki. – W zasadzie sama zapomniała o Parszywym, praca i wycieranie kufli były ostatnim o czym ostatnio myślała, wszystkie jej zasoby pożerało zakopywanie tej sytuacji gdzieś na dnie własnej duszy i myślenie nad usunięciem widocznych śladów.
Westchnęła cicho. Nie przycięliby jej ucha na darmo, to musiał być jakiś znak. Jakiś… coś po czym ją rozpoznają poza Nokturnem, poza portem. Ale co to miało oznaczać? I czemu nie zabili jej od razu, skoro ludzkie organy i szczątki były normalną walutą w tamtych kręgach? Wzdrygnęła się mimowolnie na samą myśl o tym co właściwie mogło ją tam spotkać parę nocy temu.
– Do Neali? – zapytała słabo. Już ostatnio ją składała po podobnej akcji, choć wtedy obrażenia nie brały się od oprychów z Alei Nokturnowej, a od pospolitej bandyterki. Nie pytała jej wtedy co się stało – nie tak dosadnie, nie wprost – ale czuła, że dziwnie ucięty kawałek ucha może wzbudzić więcej zainteresowania. Pytania z kolei nie były jej na rękę. Przy Neali naprawdę chciała wypaść lepiej niż zazwyczaj. Brzmieć bardziej rozsądnie, przewidująco, opowiedzieć o czymś co zyskałoby aprobatę. Z drugiej strony próby bycia porządną czarownicą zawsze kończyły się dla niej tak samo, nawet mimo starań.
Westchnęła ponownie.
– Nie chcę – mruknęła z wargami tuż przy jego skórze. – Zagoi się w końcu, a jak będę dobrze wiązać włosy to nikt nie zauważy. Poza tym, Neala pomaga w tym… Sorbetorium czy gdzieś. W szpitalu po stronie rebelii. Mają tam ważniejszych pacjentów niż ja, tych co naprawdę oberwali.
– Pewnie, że dam. – Jej głos uderzył w podobne tony, smuga rozbawienia zabarwiła głos jak wschód słońca barwił niebo. – W Rosji, zanim uciekłam – dodała nieco ciszej, choć wciąż bez cienia wcześniejszego przygnębienia – ojciec mi przedstawił jegomościa za którego miałam wyjść, to miało być w sumie przyjęcie zaręczynowe. Ale skończyło się nie tylko na odmowie, jeszcze rzuciłam w niego ciastem jak mnie zaczął denerwować. Więc jak sam widzisz – w odmawianiu mam już jakieś doświadczenie.
W radzeniu sobie całkiem sama też jakieś miała; nie uznawała go za zbyt duże, czasem myślała o nim jak o materiale na zły przykład. W perspektywie czasu dostrzegała jednak wszystkie drobne potknięcia i głupotki, które ostatecznie doprowadziły do katastrofy; teraz zwracała na nie uwagę mocniej, pilnowała pewnych kwestii. Wciąż popełniała błędy – jak ten skok na Nokturn – wciąż podejmowała się ryzykownych akcji i głupich numerów, jakby destrukcyjne zachowanie było silniejsze od niej. Czasem po prostu chciałaby być mądra i rozważna. Nosić eleganckie bluzki, kupić sobie ładne kolczyki i mieć z domu widok na pastwisko z Funtem. Czasem chciałaby po prostu robić to, czego w danym momencie zapragnie i w poważaniu mieć całą resztę, żyć z dnia na dzień. Oba te pragnienia, obie te postawy, nieustannie ścierały się w jej głowie, pozostawiając chaos decyzyjny i mętlik myśli.
– Nie pozwolicie – powtórzyła za nim jak echo. Chciałaby w to wierzyć – po części nawet wierzyła. Wiedziała, że dla przyjaciół Marcel jest w stanie zrobić wiele – może nawet wszystko? – ale czy miał na tyle sił by przeciwstawić się Wilczarzowi? Deklaracja była śmiała, grzała serce i napełniała myśli ciepłem, ale w tej chwili nie potrafiła po prostu mu uwierzyć na słowo. Nokturn pozostawił na niej piętno bezsilności wobec którego żadne z nich nie miało tak naprawdę szans. Nie chciała żeby bez sensu ryzykował, nie chciała też żeby szukał Dixona. Złożona przed chwilą obietnica wciąż kołatała się w jej myślach, studziła niepokój. Obiecał, że nie będzie go szukał. Obiecał.
Znów parsknęła. Już zapomniał? To było takie proste? A przecież jeszcze nic nie zrobiła; nic po czym mogłaby się czuć zażenowana, nic po czym zaczęłaby wątpić w swoje panowanie nad sytuacją. Bo przecież wciąż miała wszystko pod kontrolą, tak? Skoro już zapomniał to znaczyło, że nic się nie stało. Nadal byli kumplami.
Dała się pociągnąć, bez protestu wślizgnęła mu się na kolana, objęła w pasie dla stabilizacji. Czuła powiew wiatru na dłoniach; materiał jego koszuli umykał jej spod palców, szeleścił. Emocje ostatnich dni dopiero z niej schodziły; czuła jak napięte mięśnie rozluźniają się pod wpływem ciepła drugiego ciała. Opuszczało ją pogłębiające się poczucie paranoi, serce łapało stały, pewny rytm, powieki opadały. Czuła się zmęczona. Cholernie zmęczona.
– Jak ugryzienie komara – odpowiedziała mu sennie. Uwolniła powoli dłoń, przesunęła nią po jego żebrach, po brzuchu, niepostrzeżenie wślizgnęła się pod materiał. Ciepło skóry przyjemnie spowijało opuszki palców. Mogłaby teraz…
Mogłaby go uszczypnąć w ramach demonstracji.
Zaczepka była szybka, a Yulia doskonale niewinna – nim cokolwiek zdążył jej zarzucić, znów obejmowała go w pasie.
– Dzięki. – W zasadzie sama zapomniała o Parszywym, praca i wycieranie kufli były ostatnim o czym ostatnio myślała, wszystkie jej zasoby pożerało zakopywanie tej sytuacji gdzieś na dnie własnej duszy i myślenie nad usunięciem widocznych śladów.
Westchnęła cicho. Nie przycięliby jej ucha na darmo, to musiał być jakiś znak. Jakiś… coś po czym ją rozpoznają poza Nokturnem, poza portem. Ale co to miało oznaczać? I czemu nie zabili jej od razu, skoro ludzkie organy i szczątki były normalną walutą w tamtych kręgach? Wzdrygnęła się mimowolnie na samą myśl o tym co właściwie mogło ją tam spotkać parę nocy temu.
– Do Neali? – zapytała słabo. Już ostatnio ją składała po podobnej akcji, choć wtedy obrażenia nie brały się od oprychów z Alei Nokturnowej, a od pospolitej bandyterki. Nie pytała jej wtedy co się stało – nie tak dosadnie, nie wprost – ale czuła, że dziwnie ucięty kawałek ucha może wzbudzić więcej zainteresowania. Pytania z kolei nie były jej na rękę. Przy Neali naprawdę chciała wypaść lepiej niż zazwyczaj. Brzmieć bardziej rozsądnie, przewidująco, opowiedzieć o czymś co zyskałoby aprobatę. Z drugiej strony próby bycia porządną czarownicą zawsze kończyły się dla niej tak samo, nawet mimo starań.
Westchnęła ponownie.
– Nie chcę – mruknęła z wargami tuż przy jego skórze. – Zagoi się w końcu, a jak będę dobrze wiązać włosy to nikt nie zauważy. Poza tym, Neala pomaga w tym… Sorbetorium czy gdzieś. W szpitalu po stronie rebelii. Mają tam ważniejszych pacjentów niż ja, tych co naprawdę oberwali.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zaśmiał się krótko, bitwa na jedzenie pod okiem rozdrażnionego ojca musiała być niepowtarzalnym widowiskiem - potrafił ją dostrzec oczami wyobraźni. Jej ojca, wściekłego jak Yulia kilka chwil temu. Ciekawe, czy byli podobni.
- Dobrze mu tak. Burak bez poczucia humoru - podsumował go łatwo, krótko, choć właściwie niewiele o nim powiedziała. Nie musiała, żeby sam zbudował sobie jego obraz. - Kto tak robi? Przychodzi na kolację na zaproszenie ojca, nie twoje? Kim miałaś dla niego być, częścią majątku? - Bogaci tak robili, przecież wiedział, traktowali kobiety jak trofea, nowe klacze w stadninie, ale czasem wydawało mu się, że jeśli miałby stać się częścią bezdusznego świata, to wolał żyć bez pieniędzy. Nie chciałby tego, dziewczyny zmuszonej do ożenku z nim na żądanie myślących o interesach rodziców. Może tak żyło się łatwiej, lepiej, ale na pewno nie szczęśliwiej. Obcy mu dawny absztyfikant tak czy inaczej wywoływał w nim niechęć, której najpewniej nie zawinił niczym. - To smutne, że twój ojciec nawet nie próbował cię poznać, ale myślał, że jest w stanie mówić ci, co masz robić. - Znał to aż zbyt dobrze. Mieszkał z matką sam, ale dziś już wiedział, że gdyby ojciec spędzał ten czas z nimi, nic nie wyglądałoby lepiej. Chroniła go przed nim, ale dawniej tego nie rozumiał. Krew nie miała znaczenia, nie był i nie będzie nigdy jego synem. Nic dla własnego ojca nie znaczył. Jak Yulia. - Tak czy inaczej - dodał po chwili. - Chłopaki w Anglii są twardsi, Yulia. Tutaj próbuj talerzem, nie ciastem - poradził, na ustach tańczył rozbawiony uśmiech.
- Mhm - mruknął tylko, gdy powtórzyła za nim, ze nie pozwolą. Ramię obejmowało ją w dalszym ciągu, senny ton jej głosu odciągał czujność; ugryzienie komara, ani drgnął, gdy poczuł dotyk jej dłoni pod koszulą, przymknął oczy, nie spodziewając się w przyjemnej pieszczocie podstępu - ale na zaczepkę uszczypnięcia zareagował od razu. Ciało nieprzypadkowym odruchem osunęło się natychmiast w tył, na zewnątrz okna. Trzymała się go, więc sam ją puścił - druga dłoń błyskawicznie chwyciła za górny gzyms, wewnątrz pokoju trzymały ich już tylko jego zgięte w oknie kolana. Wystarczyłoby, żeby je wyprostował, a... Roześmiał się głośno, głowa opadła w tył, lekko, bezwładnie, z błogim spokojem, bo wiedział, że ich utrzyma i bo wisząc czul się bardziej komfortowo, niż stojąc. Wariaci!, krzyczał ktoś na ulicy, na Arenie krzyczeli podobnie. Podniósł głowę po dłuższej chwili, z rozbawieniem nieadekwatnym do jej dalszych słów. Zastygło na ustach, nie odbijało się już w czarnych źrenicach.
- Wydaje ci się, że oznaczyli cię tak dla zabawy? Nigdy mi tego nie zrobili, Yulia. Jimowi też nie. Nawet Thomasowi. To... to mało widoczne miejsce. - Próbował powoli dedukować, nie chcąc mówić wprost o tym, o czym myślał. O tym, o czym mówiła chwilę temu. Dziewczyny miały na ulicy trudniej. Miały więcej do stracenia. Łatwiej było je skrzywdzić, więcej osób chciało je skrzywdzić. A ładne dziewczyny miały najtrudniej, Yulia była ładna. - Nie chcieli cię tym oszpecić, tylko naznaczyć na potem - snuł dalej, czekając, aż zrozumie. Gdyby chcieli zrobić jej krzywdę, zrobiliby ją od razu. - Chcesz... wolisz poczekać i sprawdzić, czego mogą od ciebie teraz chcieć? Jeśli się tego pozbędziemy, może... może cię nie rozpoznają. Chodź ze mną do Neali - poprosił, chcąc spojrzeć jej w oczy. - Porozmawiam z nią. Mówiła mi, że... że możesz na nią liczyć. - Mniej więcej. - Chciała ci pomóc z tym okiem wtedy. Złapiemy ją, kiedy będzie miała wolną chwilę. Znajdzie ją. - Miała dobre serce, wiedział, że tak. A Yulia nie miała wyboru, kto inny się tym zajmie? Nie był pewien, czy Neala w ogóle chciała go po tej imprezie widzieć, pewnie nie, ale przecież nie chodziło o niego. Spróbuje jej to wyjaśnić. - Jak się nie zgodzisz, to się puszczę - zaszantażował ją, odejmując od gzymsu jedną rękę, ramię odważnie i prowokacyjnie osunął w bok - choć na próżno można było szukać w jego jasnych oczach choćby cienia poważnej pogróżki. Silniejsza, lewa, zaciskała palce mocniej, gdy, patrząc na nią, zaczął powoli bujać się na boki...
- Dobrze mu tak. Burak bez poczucia humoru - podsumował go łatwo, krótko, choć właściwie niewiele o nim powiedziała. Nie musiała, żeby sam zbudował sobie jego obraz. - Kto tak robi? Przychodzi na kolację na zaproszenie ojca, nie twoje? Kim miałaś dla niego być, częścią majątku? - Bogaci tak robili, przecież wiedział, traktowali kobiety jak trofea, nowe klacze w stadninie, ale czasem wydawało mu się, że jeśli miałby stać się częścią bezdusznego świata, to wolał żyć bez pieniędzy. Nie chciałby tego, dziewczyny zmuszonej do ożenku z nim na żądanie myślących o interesach rodziców. Może tak żyło się łatwiej, lepiej, ale na pewno nie szczęśliwiej. Obcy mu dawny absztyfikant tak czy inaczej wywoływał w nim niechęć, której najpewniej nie zawinił niczym. - To smutne, że twój ojciec nawet nie próbował cię poznać, ale myślał, że jest w stanie mówić ci, co masz robić. - Znał to aż zbyt dobrze. Mieszkał z matką sam, ale dziś już wiedział, że gdyby ojciec spędzał ten czas z nimi, nic nie wyglądałoby lepiej. Chroniła go przed nim, ale dawniej tego nie rozumiał. Krew nie miała znaczenia, nie był i nie będzie nigdy jego synem. Nic dla własnego ojca nie znaczył. Jak Yulia. - Tak czy inaczej - dodał po chwili. - Chłopaki w Anglii są twardsi, Yulia. Tutaj próbuj talerzem, nie ciastem - poradził, na ustach tańczył rozbawiony uśmiech.
- Mhm - mruknął tylko, gdy powtórzyła za nim, ze nie pozwolą. Ramię obejmowało ją w dalszym ciągu, senny ton jej głosu odciągał czujność; ugryzienie komara, ani drgnął, gdy poczuł dotyk jej dłoni pod koszulą, przymknął oczy, nie spodziewając się w przyjemnej pieszczocie podstępu - ale na zaczepkę uszczypnięcia zareagował od razu. Ciało nieprzypadkowym odruchem osunęło się natychmiast w tył, na zewnątrz okna. Trzymała się go, więc sam ją puścił - druga dłoń błyskawicznie chwyciła za górny gzyms, wewnątrz pokoju trzymały ich już tylko jego zgięte w oknie kolana. Wystarczyłoby, żeby je wyprostował, a... Roześmiał się głośno, głowa opadła w tył, lekko, bezwładnie, z błogim spokojem, bo wiedział, że ich utrzyma i bo wisząc czul się bardziej komfortowo, niż stojąc. Wariaci!, krzyczał ktoś na ulicy, na Arenie krzyczeli podobnie. Podniósł głowę po dłuższej chwili, z rozbawieniem nieadekwatnym do jej dalszych słów. Zastygło na ustach, nie odbijało się już w czarnych źrenicach.
- Wydaje ci się, że oznaczyli cię tak dla zabawy? Nigdy mi tego nie zrobili, Yulia. Jimowi też nie. Nawet Thomasowi. To... to mało widoczne miejsce. - Próbował powoli dedukować, nie chcąc mówić wprost o tym, o czym myślał. O tym, o czym mówiła chwilę temu. Dziewczyny miały na ulicy trudniej. Miały więcej do stracenia. Łatwiej było je skrzywdzić, więcej osób chciało je skrzywdzić. A ładne dziewczyny miały najtrudniej, Yulia była ładna. - Nie chcieli cię tym oszpecić, tylko naznaczyć na potem - snuł dalej, czekając, aż zrozumie. Gdyby chcieli zrobić jej krzywdę, zrobiliby ją od razu. - Chcesz... wolisz poczekać i sprawdzić, czego mogą od ciebie teraz chcieć? Jeśli się tego pozbędziemy, może... może cię nie rozpoznają. Chodź ze mną do Neali - poprosił, chcąc spojrzeć jej w oczy. - Porozmawiam z nią. Mówiła mi, że... że możesz na nią liczyć. - Mniej więcej. - Chciała ci pomóc z tym okiem wtedy. Złapiemy ją, kiedy będzie miała wolną chwilę. Znajdzie ją. - Miała dobre serce, wiedział, że tak. A Yulia nie miała wyboru, kto inny się tym zajmie? Nie był pewien, czy Neala w ogóle chciała go po tej imprezie widzieć, pewnie nie, ale przecież nie chodziło o niego. Spróbuje jej to wyjaśnić. - Jak się nie zgodzisz, to się puszczę - zaszantażował ją, odejmując od gzymsu jedną rękę, ramię odważnie i prowokacyjnie osunął w bok - choć na próżno można było szukać w jego jasnych oczach choćby cienia poważnej pogróżki. Silniejsza, lewa, zaciskała palce mocniej, gdy, patrząc na nią, zaczął powoli bujać się na boki...
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kącik ust drgnął jej do uśmiechu; zestawienie jej ojca, poważnego, szanowanego naukowca, profesora Fyodora Dyatlova z burakiem wydawało jej się w tym momencie zabawne w jakiś ponury, wisielczy sposób.
Pytania zadawane przez Marcela wydawały jej się retoryczne. Brzmiały jak echo jej wcześniejszej złości, brzmiały jak utwierdzenie w przekonaniu, że tamta postawa była zła. Żyła nią cała socjeta i wyższe kręgi społeczne, żyła nią jej rodzina, ale najwidoczniej wygodna rola kury domowej i żony nie była dla każdego. W każdym razie – na pewno nie dla niej. Nie potrafiła zamknąć się w ramach małżeńskiego wyobrażenia, chciała żyć bez ograniczeń – robić to co chce, kiedy i z kim chce.
Póki co jej się to udawało, choć takie życie – jak wszystko – miało swoją cenę.
– Są twardsi, zauważyłam – mruknęła z rozbawieniem, choć w głębi ducha tliła się wątpliwość. – Dlatego ty prawie oberwałeś kubkiem. Następnym razem będzie talerz, zgodnie z życzeniem jaśnie pana – dodała uszczypliwie, z lubością oddając się drobnym złośliwościom; te nie skończyły się w tej chwili, a chętna na psoty Yulia posunęła się jeszcze o krok dalej, tym razem szczypiąc kompana w brzuch. Co mogło się w końcu stać? Wyobrażała sobie, że najgorsze co może się w tej chwili wydarzyć to pospolite zepchnięcie z kolan, ale Merlin miał w planach jednak co innego.
Marcel niebezpiecznie przechylił się do tyłu – obejmujące ją ramię nagle zniknęło – Yulia pisnęła krótko, dziewczęco, mocniej objęła go w pasie, wcisnęła twarz w jego szyję. Wysokości nie były jej obce: lubiła siedzieć na dachach, lubiła spoglądać z grzbietu Funta w dół, ale każdy taki moment odznaczał się posiadaną kontrolą. Teraz tego elementu zabrakło, a Yulia czuła się jakby ktoś usunął jej grunt spod nóg.
– Ty wariacie!... – wykrztusiła w końcu ze śmiechem i odważyła się spojrzeć mu ponad ramieniem, na kołyszące się w dole świece i paru przechodniów. Krótkie ukłucie strachu szybko się rozmyło, pozostawiając po sobie jedynie właściwą Yulii ciekawość i zamiłowanie do robienia rzeczy niekoniecznie bezpiecznych. Rozejrzała się raz jeszcze, sięgnęła wzrokiem aż do końca brudnego zaułka, nim napotkała spojrzenie Marcela, a zadane pytanie zdmuchnęło wcześniejsze rozbawienie jak jesienny wiatr.
– Wiem do czego zmierzasz – burknęła w końcu. Zniechęcona powrotem do tematu odwróciła głowę, znów oparła brodę na jego ramieniu. Teraz spoglądała gdzieś dalej, ponad dachy, ponad krzywe kominy i szare smugi dymu puszczane przez niektóre z nich. – Wiem… widziałam… – Nie wiedziała jak ma mu to powiedzieć. – Słyszałam kiedyś o miejscach w których za worek złota można kupić czyjeś życie. Dziewczynę, chłopaka… dziecko… można je kupić i zrobić z nim co się chce. Może to ten przypadek – dokończyła niechętnie. Nie chciała o tym myśleć, chciała zapomnieć, a fakt, że temat wciąż wracał jak echo wcale jej nie pomagał.
Zasępiła się.
Na wizytę u Neali też nie miała ochoty, podejrzewała co tam usłyszy. Nade wszystko jednak nie chciała się tam pokazywać po raz kolejny w roli przegranego, który wymaga poskładania do przysłowiowej kupy. Chciała… chciałaby się z nią spotkać w innym charakterze, w innej roli. Może zgodziłaby się wyjaśnić jej parę trudnych terminów ze skradzionej kiedyś książki o numerologii? To brzmiało o wiele lepiej niż “Neala, pomóż, znowu wjebałam się w gówno”.
– Nie chcę – uparła się i już miała coś dodać, ostatecznie uciąć temat, gdy Marcel rozluźnił uchwyt jednej dłoni, a potem zaczął się kołysać w sposób wyjątkowo ostentacyjny. – Ty bezczelny!... – zaczęła, ale znów urwała, ścisnęła go mocniej. No zlecą. Zlecą zaraz jak nic i żadne cyrkowe wygibasy im tu nie pomogą.
– Marcel!
Ale Marcel wcale nie reagował, kołysał się tylko coraz odważniej i odważniej, a czająca się w jego oczach bezczelna pewność siebie uświadomiła jej, że wyjście z tej sytuacji jest tylko jedno.
– Dobrze! Pójdę! – żachnęła się, wściekła jak osa. – Ale wiedz, że gdybyś sobie tu dyndał sam, to bym ci pozwoliła spaść! A potem patrzyła, czy równo puchnie!
Deklaracja zgody chyba wystarczyła, żeby Marcel usiadł jak człowiek i przestał dyndać jak małpa zawieszona o gzyms. Kiedy tylko pozycja wydała się Yulii dostatecznie bezpieczna – zsunęła się z jego kolan, uciekła trzy kroki dalej. Nerwowym gestem zaczesała włosy za uszy, przypadkiem trąciła palcami zranione ucho.
– Kurwa mać – podsumowała burkliwie, krzywiąc się przy tym jakby zaserwowano jej do zjedzenia cytrynę. Przez chwilę spoglądała na roztartą na opuszkach krew, nim w końcu obejrzała się na Marcela. Ten wciąż siedział na parapecie, wydawało jej się, że nie mniej rozbawiony niż przed chwilą. Znów miała ochotę czymś w niego rzucić.
– Często tak szantażujesz przyjaciół? – zagadnęła pozornie beztroskim tonem i zbliżyła się o krok. Zamiast rzucać kolejnym kubkiem – mogła go po prostu popchnąć i zobaczyć co wtedy zrobi. – Czy tylko mnie? – Jeszcze jeden krok i pół następnego… – Często tak wisisz nad przepaścią, czy tylko ze mną? – Głos niepostrzeżenie ścichł do szeptu; Yulia wyciągnęła dłonie, chwyciła go za ramiona. Światło księżyca ładnie oświetlało jego profil, plątało się srebrnym błyskiem w jasnych włosach, nienachalną smugą migotało w oczach. Teraz kojarzyły jej się z błękitnym opalem, z kamieniem widzianym tylko raz w rodzinnym naszyjniku.
A gdyby tak…
Mlecznobiałe światło księżyca było inne niż aura leśnego ogniska, ale miało w sobie coś równie magicznego, ściągało jej myśli do tamtej chwili. Przypomniało jej o ciepłej dłoni na policzku, o tym, jak w niepodobny dla siebie sposób odpowiedziała mu podobnym gestem. Delikatność nigdy nie była jej mocną stroną, uważała, że nie zna, że nie potrafi, ale może…
Uniosła powoli jedną dłoń, odgarnęła mu parę kosmyków z czoła, zaczesała na bok. Jak zaczarowana podążyła za podyktowaną przez moment ścieżką; palce zsunęła niżej, na policzek, by po chwili ująć jego twarz w kołyskę dłoni.
– Wiesz, Marcel… cieszę się, że wpadłeś.
Pytania zadawane przez Marcela wydawały jej się retoryczne. Brzmiały jak echo jej wcześniejszej złości, brzmiały jak utwierdzenie w przekonaniu, że tamta postawa była zła. Żyła nią cała socjeta i wyższe kręgi społeczne, żyła nią jej rodzina, ale najwidoczniej wygodna rola kury domowej i żony nie była dla każdego. W każdym razie – na pewno nie dla niej. Nie potrafiła zamknąć się w ramach małżeńskiego wyobrażenia, chciała żyć bez ograniczeń – robić to co chce, kiedy i z kim chce.
Póki co jej się to udawało, choć takie życie – jak wszystko – miało swoją cenę.
– Są twardsi, zauważyłam – mruknęła z rozbawieniem, choć w głębi ducha tliła się wątpliwość. – Dlatego ty prawie oberwałeś kubkiem. Następnym razem będzie talerz, zgodnie z życzeniem jaśnie pana – dodała uszczypliwie, z lubością oddając się drobnym złośliwościom; te nie skończyły się w tej chwili, a chętna na psoty Yulia posunęła się jeszcze o krok dalej, tym razem szczypiąc kompana w brzuch. Co mogło się w końcu stać? Wyobrażała sobie, że najgorsze co może się w tej chwili wydarzyć to pospolite zepchnięcie z kolan, ale Merlin miał w planach jednak co innego.
Marcel niebezpiecznie przechylił się do tyłu – obejmujące ją ramię nagle zniknęło – Yulia pisnęła krótko, dziewczęco, mocniej objęła go w pasie, wcisnęła twarz w jego szyję. Wysokości nie były jej obce: lubiła siedzieć na dachach, lubiła spoglądać z grzbietu Funta w dół, ale każdy taki moment odznaczał się posiadaną kontrolą. Teraz tego elementu zabrakło, a Yulia czuła się jakby ktoś usunął jej grunt spod nóg.
– Ty wariacie!... – wykrztusiła w końcu ze śmiechem i odważyła się spojrzeć mu ponad ramieniem, na kołyszące się w dole świece i paru przechodniów. Krótkie ukłucie strachu szybko się rozmyło, pozostawiając po sobie jedynie właściwą Yulii ciekawość i zamiłowanie do robienia rzeczy niekoniecznie bezpiecznych. Rozejrzała się raz jeszcze, sięgnęła wzrokiem aż do końca brudnego zaułka, nim napotkała spojrzenie Marcela, a zadane pytanie zdmuchnęło wcześniejsze rozbawienie jak jesienny wiatr.
– Wiem do czego zmierzasz – burknęła w końcu. Zniechęcona powrotem do tematu odwróciła głowę, znów oparła brodę na jego ramieniu. Teraz spoglądała gdzieś dalej, ponad dachy, ponad krzywe kominy i szare smugi dymu puszczane przez niektóre z nich. – Wiem… widziałam… – Nie wiedziała jak ma mu to powiedzieć. – Słyszałam kiedyś o miejscach w których za worek złota można kupić czyjeś życie. Dziewczynę, chłopaka… dziecko… można je kupić i zrobić z nim co się chce. Może to ten przypadek – dokończyła niechętnie. Nie chciała o tym myśleć, chciała zapomnieć, a fakt, że temat wciąż wracał jak echo wcale jej nie pomagał.
Zasępiła się.
Na wizytę u Neali też nie miała ochoty, podejrzewała co tam usłyszy. Nade wszystko jednak nie chciała się tam pokazywać po raz kolejny w roli przegranego, który wymaga poskładania do przysłowiowej kupy. Chciała… chciałaby się z nią spotkać w innym charakterze, w innej roli. Może zgodziłaby się wyjaśnić jej parę trudnych terminów ze skradzionej kiedyś książki o numerologii? To brzmiało o wiele lepiej niż “Neala, pomóż, znowu wjebałam się w gówno”.
– Nie chcę – uparła się i już miała coś dodać, ostatecznie uciąć temat, gdy Marcel rozluźnił uchwyt jednej dłoni, a potem zaczął się kołysać w sposób wyjątkowo ostentacyjny. – Ty bezczelny!... – zaczęła, ale znów urwała, ścisnęła go mocniej. No zlecą. Zlecą zaraz jak nic i żadne cyrkowe wygibasy im tu nie pomogą.
– Marcel!
Ale Marcel wcale nie reagował, kołysał się tylko coraz odważniej i odważniej, a czająca się w jego oczach bezczelna pewność siebie uświadomiła jej, że wyjście z tej sytuacji jest tylko jedno.
– Dobrze! Pójdę! – żachnęła się, wściekła jak osa. – Ale wiedz, że gdybyś sobie tu dyndał sam, to bym ci pozwoliła spaść! A potem patrzyła, czy równo puchnie!
Deklaracja zgody chyba wystarczyła, żeby Marcel usiadł jak człowiek i przestał dyndać jak małpa zawieszona o gzyms. Kiedy tylko pozycja wydała się Yulii dostatecznie bezpieczna – zsunęła się z jego kolan, uciekła trzy kroki dalej. Nerwowym gestem zaczesała włosy za uszy, przypadkiem trąciła palcami zranione ucho.
– Kurwa mać – podsumowała burkliwie, krzywiąc się przy tym jakby zaserwowano jej do zjedzenia cytrynę. Przez chwilę spoglądała na roztartą na opuszkach krew, nim w końcu obejrzała się na Marcela. Ten wciąż siedział na parapecie, wydawało jej się, że nie mniej rozbawiony niż przed chwilą. Znów miała ochotę czymś w niego rzucić.
– Często tak szantażujesz przyjaciół? – zagadnęła pozornie beztroskim tonem i zbliżyła się o krok. Zamiast rzucać kolejnym kubkiem – mogła go po prostu popchnąć i zobaczyć co wtedy zrobi. – Czy tylko mnie? – Jeszcze jeden krok i pół następnego… – Często tak wisisz nad przepaścią, czy tylko ze mną? – Głos niepostrzeżenie ścichł do szeptu; Yulia wyciągnęła dłonie, chwyciła go za ramiona. Światło księżyca ładnie oświetlało jego profil, plątało się srebrnym błyskiem w jasnych włosach, nienachalną smugą migotało w oczach. Teraz kojarzyły jej się z błękitnym opalem, z kamieniem widzianym tylko raz w rodzinnym naszyjniku.
A gdyby tak…
Mlecznobiałe światło księżyca było inne niż aura leśnego ogniska, ale miało w sobie coś równie magicznego, ściągało jej myśli do tamtej chwili. Przypomniało jej o ciepłej dłoni na policzku, o tym, jak w niepodobny dla siebie sposób odpowiedziała mu podobnym gestem. Delikatność nigdy nie była jej mocną stroną, uważała, że nie zna, że nie potrafi, ale może…
Uniosła powoli jedną dłoń, odgarnęła mu parę kosmyków z czoła, zaczesała na bok. Jak zaczarowana podążyła za podyktowaną przez moment ścieżką; palce zsunęła niżej, na policzek, by po chwili ująć jego twarz w kołyskę dłoni.
– Wiesz, Marcel… cieszę się, że wpadłeś.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Śmiał się głośno, śmiał się wesoło, tak z jej dziewczęcego pisku - niosącego się echem bo pustoszejącej przed wieczornym chłodem ulicy - jak ciepłego oddechu przyjemnie łaskoczącego szyję, w której się ukryła. Na wysokości czuł się pewniej niż wśród ludzi, napięte mięśnie ciała pozwalały utrzymać ją w tej pozycji bez trudu - w swoich gestach, w swojej sile, odnajdywał pewność siebie, jakiej nie czuł nigdzie indziej.
- W tych swoich kogutów miałaś rzucać, nie we mnie - przypomniał z rozbawieniem, on nie był przecież żadnym zagrożeniem. Dla niej, dla jej wolności. - Tylko wariaci są coś warci - odpowiedział z tym samym rozbawieniu, często powtarzano to na Arenie, gdy wyzywano ich od dziwadeł, czyli, cóż, właściwie większość czasu. Ale ta lekka atmosfera zniknęła szybko, w psotach nie chciał zapomnieć o tym, co ważne. Martwił się jej strachem, ale jeszcze bardziej martwił się tą raną na uchu i wyznaniem, które od niej usłyszał, opowieścią o przeszłości. Dość już w życiu przecierpiała, nie potrzebowała tego więcej.
- Pracowałem dla nich raz - przyznał, gdy wspomniała o kupowaniu ludzi. To oni wykupili Celine z Tower. Pomógł wtedy uciec dwóm dziewczynom, obie były bardzo piękne. To nie była miejska legenda, poznał ich. Działali tu. Zdążył im zresztą zajść wtedy za skórę, uczynny skrzat odebrał im pamięć, ale wolał nie ryzykować upewniania się, czy aby na pewno nie pamiętali niczego. - Niechcący - sprostował, choć przecież nie musiał, wiedziała, że nie zrobiłby tego z własnej woli. Gardził tymi, którzy żyli z krzywdzenia innych. Zabrać komuś parę monet, to przecież nie było groźne, przywalić w gębę oprychowi, tak się tutaj żyło. Ale rościć sobie prawo do cudzego ciała, życia? Musiała się pozbyć tego znamienia, im szybciej, tym lepiej. Miała szczęście za pierwszym razem, za drugim mogłoby go zabraknąć. Jemu zresztą też.
Uniósł jasną brew wyzywająco, nim rozbujał się na boki, zachęcając ją do dokończenia zdania, bezczelny - co dalej? Roześmiał się znów, czując jej silniejszy uścisk, słysząc własne imię wykrzykiwane w nerwach, których przecież nie podzielał, Yulia skapitulowała - wziął to za swój triumf, pomimo złości czytelnie wybrzmiewającej w jej głosie. - Jasne - rzucił z powątpiewaniem, ręka sięgnęła gzymsu ponownie, zgięte w kolanach nogi ściągnęły ich oboje z powrotem do środka pomieszczenia. - Ja nie spadam - przypomniał ze zdecydowaniem, chyba naprawdę w to wierząc, pomimo potłuczeń regularnie poddających tę wiarę niekiedy bardzo ciężkim próbom. Wsparł się stopami o podłogę, zsuwając z okna, na które przeniósł dłonie, nie próbując jej przy sobie zatrzymać, umknęła. Roztarł dłonie, jedna o drugą, splótł palce razem, rozciągając po wysiłku mięśnie.
Uśmiech nie zniknął, nawet gdy dostrzegł obkrwawione opuszki palców zapowiedziane przekleństwem, choć źrenice przyćmiło niewypowiedziane zmartwienie. Beztroski ton jej głosu, kontrastujący nagłością tak z jej bólem, jak ze złością, przykuł jego uwagę w pełni - spojrzał jej w oczy, kącik ust uniósł się nieznacznie wyżej, poszerzając uśmiech. Jej cichnący głos zaklinał, wypowiadane słowa schodziły na dalszy plan. Nie spostrzegł chwili, w której jego serce zabiło szybciej. Nie odpowiedział, wpatrywał się w nią dalej, dotknęła jego ramion. W słowach czaiła się groźba, ale nie bał się jej, nie tylko dlatego, że potrafiłby wyjść z tego bez szwanku, gdyby tylko zdążył przygotować się do skoku. Groźba odbiegała od tonu jej głosu, hipnotyzującego szeptu ściągającego ku sobie całą uwagę. Lubił to, lubił wisieć nad przepaścią, spacery po linie były częścią jego codzienności. Ale zwykle rzeczywiście był w tej wędrówce sam. Ale niewielu ciągnęło do tego jak ją. Kiedy mówiła, patrzył na jej usta. Pełne i miękkie.
- Nikt tak jak ty nie patrzy w przepaść, Yulia - odpowiedział po chwili, podobnym tonem, nie odejmując od niej wzroku, który ześlizgnął się w dół jej sylwetki. Oczy przymrużyły się jak u potraktowanego pieszczotą kota, ciepło jej dłoni przyjemnie odcinało go od wieczornego chłodu przyniesionego wraz ze zmrokiem przez jesienny wiatr zza okna. Jej czułość była czymś innym, nieznanym i nowym, przyjemnym. Uśmiechnął się, wciąż na nią patrząc, choć gdy podeszła bliżej, a on wciąż siedział, musiał zadrzeć głowę. Przejął jej dłonie w uścisk własnych, kciuki roztarły ich wnętrza, gdy wstawał, opierając bok głowy o wnękę okienną. Ładnie wyglądała w tym świetle. Przyszedł, bo się martwił. Przyszedł, bo chciał ją zobaczyć. Przyszedł, bo...
- Powinienem chyba... - mruknął niechętnie, nie od razu oswabadzając jej dłonie - już pójść. - Jej ucho nadal krwawiło, powinna odpocząć. Wyobrażał sobie ten ból. Musiała to sobie porządnie opatrzyć. - Zanim się wkurzą w Parszywym. Przyjdę po ciebie... rano. - W południe. Nie wstawał rano, nawet, kiedy obiecywał. Czasem chciał, po prostu nie potrafił.
/zt x2
- W tych swoich kogutów miałaś rzucać, nie we mnie - przypomniał z rozbawieniem, on nie był przecież żadnym zagrożeniem. Dla niej, dla jej wolności. - Tylko wariaci są coś warci - odpowiedział z tym samym rozbawieniu, często powtarzano to na Arenie, gdy wyzywano ich od dziwadeł, czyli, cóż, właściwie większość czasu. Ale ta lekka atmosfera zniknęła szybko, w psotach nie chciał zapomnieć o tym, co ważne. Martwił się jej strachem, ale jeszcze bardziej martwił się tą raną na uchu i wyznaniem, które od niej usłyszał, opowieścią o przeszłości. Dość już w życiu przecierpiała, nie potrzebowała tego więcej.
- Pracowałem dla nich raz - przyznał, gdy wspomniała o kupowaniu ludzi. To oni wykupili Celine z Tower. Pomógł wtedy uciec dwóm dziewczynom, obie były bardzo piękne. To nie była miejska legenda, poznał ich. Działali tu. Zdążył im zresztą zajść wtedy za skórę, uczynny skrzat odebrał im pamięć, ale wolał nie ryzykować upewniania się, czy aby na pewno nie pamiętali niczego. - Niechcący - sprostował, choć przecież nie musiał, wiedziała, że nie zrobiłby tego z własnej woli. Gardził tymi, którzy żyli z krzywdzenia innych. Zabrać komuś parę monet, to przecież nie było groźne, przywalić w gębę oprychowi, tak się tutaj żyło. Ale rościć sobie prawo do cudzego ciała, życia? Musiała się pozbyć tego znamienia, im szybciej, tym lepiej. Miała szczęście za pierwszym razem, za drugim mogłoby go zabraknąć. Jemu zresztą też.
Uniósł jasną brew wyzywająco, nim rozbujał się na boki, zachęcając ją do dokończenia zdania, bezczelny - co dalej? Roześmiał się znów, czując jej silniejszy uścisk, słysząc własne imię wykrzykiwane w nerwach, których przecież nie podzielał, Yulia skapitulowała - wziął to za swój triumf, pomimo złości czytelnie wybrzmiewającej w jej głosie. - Jasne - rzucił z powątpiewaniem, ręka sięgnęła gzymsu ponownie, zgięte w kolanach nogi ściągnęły ich oboje z powrotem do środka pomieszczenia. - Ja nie spadam - przypomniał ze zdecydowaniem, chyba naprawdę w to wierząc, pomimo potłuczeń regularnie poddających tę wiarę niekiedy bardzo ciężkim próbom. Wsparł się stopami o podłogę, zsuwając z okna, na które przeniósł dłonie, nie próbując jej przy sobie zatrzymać, umknęła. Roztarł dłonie, jedna o drugą, splótł palce razem, rozciągając po wysiłku mięśnie.
Uśmiech nie zniknął, nawet gdy dostrzegł obkrwawione opuszki palców zapowiedziane przekleństwem, choć źrenice przyćmiło niewypowiedziane zmartwienie. Beztroski ton jej głosu, kontrastujący nagłością tak z jej bólem, jak ze złością, przykuł jego uwagę w pełni - spojrzał jej w oczy, kącik ust uniósł się nieznacznie wyżej, poszerzając uśmiech. Jej cichnący głos zaklinał, wypowiadane słowa schodziły na dalszy plan. Nie spostrzegł chwili, w której jego serce zabiło szybciej. Nie odpowiedział, wpatrywał się w nią dalej, dotknęła jego ramion. W słowach czaiła się groźba, ale nie bał się jej, nie tylko dlatego, że potrafiłby wyjść z tego bez szwanku, gdyby tylko zdążył przygotować się do skoku. Groźba odbiegała od tonu jej głosu, hipnotyzującego szeptu ściągającego ku sobie całą uwagę. Lubił to, lubił wisieć nad przepaścią, spacery po linie były częścią jego codzienności. Ale zwykle rzeczywiście był w tej wędrówce sam. Ale niewielu ciągnęło do tego jak ją. Kiedy mówiła, patrzył na jej usta. Pełne i miękkie.
- Nikt tak jak ty nie patrzy w przepaść, Yulia - odpowiedział po chwili, podobnym tonem, nie odejmując od niej wzroku, który ześlizgnął się w dół jej sylwetki. Oczy przymrużyły się jak u potraktowanego pieszczotą kota, ciepło jej dłoni przyjemnie odcinało go od wieczornego chłodu przyniesionego wraz ze zmrokiem przez jesienny wiatr zza okna. Jej czułość była czymś innym, nieznanym i nowym, przyjemnym. Uśmiechnął się, wciąż na nią patrząc, choć gdy podeszła bliżej, a on wciąż siedział, musiał zadrzeć głowę. Przejął jej dłonie w uścisk własnych, kciuki roztarły ich wnętrza, gdy wstawał, opierając bok głowy o wnękę okienną. Ładnie wyglądała w tym świetle. Przyszedł, bo się martwił. Przyszedł, bo chciał ją zobaczyć. Przyszedł, bo...
- Powinienem chyba... - mruknął niechętnie, nie od razu oswabadzając jej dłonie - już pójść. - Jej ucho nadal krwawiło, powinna odpocząć. Wyobrażał sobie ten ból. Musiała to sobie porządnie opatrzyć. - Zanim się wkurzą w Parszywym. Przyjdę po ciebie... rano. - W południe. Nie wstawał rano, nawet, kiedy obiecywał. Czasem chciał, po prostu nie potrafił.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 2 z 2 • 1, 2
Duży pokój
Szybka odpowiedź