Wydawnictwo Książnica Obskurus
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wydawnictwo Książnica Obskurus
Wydawnictwo założone początkiem XIX wieku, zlokalizowane na piętrze starego budynku, zaraz pod salonem piękności "Zapach Amortencji". Po wejściu stromymi schodami, długi korytarz wyłożony zielonym, przetartym dywanem, prowadzi do poszczególnych pomieszczeń - głównie klitkowatych biur pracowników. Nigdzie nie ma poczekalni, dlatego zwyczajowo dla interesantów przeznaczona jest wysłużona sofa, w której czuć każdą sprężynę. W ostatnich dekadach, wydawnictwo zyskało na popularności, dzięki sukcesowi kompendium o magicznych stworzeniach, autorstwa Newtona Skamandera. Od tego czasu właściciel, wiekowy już czarodziej, Augustus Worme, odszedł od publikacji podręczników, głównie służących uczniom w Hogwarcie, by skupić się na wspomaganiu początkujących pisarzy. Oczywiście, o ile znajdzie w nich obiecujący talent.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:30, w całości zmieniany 1 raz
Jeszcze tylko kilka kroków.
Wiedziała, że za wiekowym budynkiem znanej siedziby książnicy Obscurus jakiś czas temu błysnęła anomalia, jej tajemnicze moce przyciągały ją jak lep muchę, dając nadzieję na rozwiązanie tragicznej zagadki majowej nocy. Wiedzieli już, że anomalie były popłuczynami po Grindelwaldzie, jednak wciąż nie wiedzieli, jak się ich pozbyć - kluczem do rozwiązania miały być dzieci, których nie byli w stanie porwać i które znajdowały się na przestrzeni dla nich niedostępnej. Być może skrawki ingrediencji pozostawione przez jej niszczącą moc mogły przynieść więcej odpowiedzi na niezadane, niewiadome pytania. Być może jej pulsująca czarną magią moc miała znacznie więcej do powiedzenia, niż początkowo się wydawało. Ta nie była duża, miała małą moc, więc nie obawiała się podejść do niej sama - jednak słyszała pogłoski, jakoby obsypywała ranami sectusempry każdego, kto się do niej zbliży. Była ostrożna - nie podchodziła zbyt blisko - wyczuwając niedalekie skupisko mocy rozglądała się po okolicy z uwagą skoncentrowanego na środowisku kota, który strzeże uszy. Niedaleko leżało zmasakrowane ciało - bez wątpienia czarną magią, efektem anomalii. Być może gdyby zdołała do niego podejść wystarczająco blisko, mogłaby się przyjrzeć naturze zadanych ran. A nade wszystko przebadać krew: zetknięta i przelana za sprawą jej mocy, mogła mieć w sobie odpowiedzi. Był późny wieczór, niebawem zacznie się noc: mała szansa, by ktoś ją tutaj spotkał. Ostrożnie wysunęła się zza rogu, lekkim krokiem zamierzając podejść bliżej; jej stopy zabezpieczały lekkie, skórzane trzewiki, a sylwetkę okrywała luźna czarna szata, na ramionach przykryta fioletową chustą. Już od kilku miesięcy przeważnie nosiła szaty w podobnym kroju - samotnej kobiecie nie wypadało nadto afiszować się z brzemiennym stanem.
W pół kroku do zwłok jednak coś szarpnęło ją w tył, nim zdołała zorientować się w sytuacji, zareagować, chwycić za różdżkę lub zbiec inną drogą, poczuła męską dłoń na ustach; którą stłumił krzyk, który w tym samym momencie powzięła; szarpnięcie się ni to w bok, ni w tył, niewiele dało, oprawca był od niej znacznie większy i silniejszy. Serce gwałtowniejszym uderzeniem podeszło do gardła, w uchu pisnął dziwny dźwięk; szum krwi uderzył, pompowany przez tętnice nagle tak mocno odczuwalne na skroniach - ogarnęło ją przerażenie, w odruchu matki chroniącej własne dziecko nie przestawała się szarpać, chcąc wyrwać się ze zdradzieckiego uścisku.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 24.03.19 1:55, w całości zmieniany 1 raz
29.10
Monsieur NPC
Obsckurus - jaka ironia, że wydawnictwo nazywało się prawie tak jak dzieci potwory, które same w sobie były magiczną anomalią. I że teraz właśnie tutaj kwitła anomalia - nie na tyle duża aby destabilizować życie miasta, ale wciąż niebezpieczna z bliskiej odległości. Młoda badaczka była rozsądna, że nie podchodziła zbyt blisko. Zmasakrowane ciało przypominało, co czekało nieostrożnych.
I inspirowało tych żądnych zemsty.
Czarodziej, który nie pamiętał już nawet własnego imienia, przygotowywał się do tej chwili z utęsknieniem. Powiedzieli mu w szpitalu, ale potem znowu zapomniał. Obudził się chory na sinicę, a wszelkie wspomnienia z jego przeszłego życia odpłynęły w niebyt, a każde nowe przeżycia szybko ulatywały z pokiereszowanego umysłu. Nawet alkohol - niegdyś jego przyjaciel - nie przynosił już ukojenia. Stale pamiętał tylko pobyt na łódce, upiorne dni i noce w łańcuchach, ze sparaliżowanymi mięśniami. Twarz tego sukinsyna, który go schwytał i jego dziwki.
Jego było trudno znaleźć, a ona ukrywała się na Nokturnie, gdzie czarodziej miał ograniczone pole działania. To był jej teren, nie jego. Raz o mało nie oberwał za samą próbę wejścia na ulicę - mógłby się tego spodziewać, ale przecież nie pamiętał, że to miejsce tylko dla wybranych. Teraz wreszcie wyszła, jak szczur z nory, a on śledził ją, cierpliwie i ostrożnie. Pochłonięta anomalią straciła na moment czujność. Czy te zwłoki to kolejny nieszczęśnik, którego torturowała z tamtym czarnoksiężnikiem? Czarodziej nie wiedział, ale miał nadzieję, że sama skończy jak te zwłoki. I że jej chłopak, czy kimkolwiek dla niej był, ją tu znajdzie.
-Nie szarp się, dziwko, bo wydłubię ci oko! - warknął jej do ucha, przykładając końcówkę różdżki tuż pod gałkę oczną Cassandry. Tylko ktoś szalony albo pochłonięty nienawiścią mógłby chcieć używać różdżki właśnie w taki sposób. O ile to nie była czcza groźba.
Wciąż był osłabiony, a kobieta szarpała się energicznie. Musiał działać szybko. Spróbował pociągnąć ją w stronę anomalii. Najwyżej wpadną tam oboje, ale jemu było już wszystko jedno.
Michael
Michael był już po pracy, ale odwlekał teleportację do domu i wybrał się na wieczorny spacer po Londynie. W Ministerstwie działo się coraz gorzej, a w pustej chatce będzie tylko myślał o nowym ministrze albo rychłym zwolnieniu. Starał się więc nie bujać w obłokach, bo były nimi tylko ciemne chmury. Zamiast tego obserwował z przyzwyczajenia otoczenie i wtedy zobaczył ich.
Kobieta w ciemnym stroju kierowała się za róg kamienicy - tam, gdzie zgodnie z logiką nie miała czego szukać.
Mężczyzna, przygarbiony i dziwnie nerwowy, udawał zaprzątniętego czymś innym, ale posuwał się naprzód, gdy tylko kobieta odwaracała się tyłem. Michael zmarszczył brwi. Widział ich z daleka, ale wyglądało to podejrzanie. Może gdyby facet szedł normalnie, Mike uznałby, że może zaplanowali schadzkę za wydawnictwem. Tamten jednak unikał wzroku kobiety niczym fachowy stalker, co zaniepokoiło aurora.
Bawienie się w ulicznego bohatera nie należało do jego obowiązków, ale postanowił zajrzeć za ten róg. Najwyżej dowie się, co ludność Londynu wyprawia w ciemnych zaułkach i z zawstydzeniem uda się dalej.
Znajdował się dość daleko od pary i nie chciał dosłownie za nimi biec, więc przybył na miejsce dopiero wtedy, gdy Cassandra szarpała się już w uścisku nieznajomego. Kobieta mogła go chyba dostrzec jednym okiem, o ile nie zaciskała powiek przed kłującą ją w policzek różdżką.
Tajemniczy czarodziej dostrzegł za to wysokiego blondyna z wyciągniętą różdżką.
-Ta wiedźma wywołała anomalię! - zaskrzeczał na swoje usprawiedliwienie, ale nie puścił ani Cassandry ani własnej różdżki. Michaelowi nie potrzeba było niczego więcej.
-Expelliarmus! Drętwota! - auror zareagował instynktownie, a od pamiętnego spotkania z wilkołakiem już nigdy nie używał Expelliarmusa bez zaklęcia obezwładniającego. Anomalia czy nie, kobieta nie miała nawet wyciągniętej różdżki, a ten wariat ewidentnie jej groził. Mike nie wiedział, czy rozsądne było rzucanie zaklęć tak blisko czarnomagicznej anomalii, ale nie miał czasu załatwiać tego bez pomocy magii i przy pomocy pięści.
1. Expelliarmus 2. Drętwota 3. Anomalia Expelliarmusa. 4. Anomalia Drętwoty
Mam 16 OPCM (13+niedopisana różdżka 3)
Monsieur NPC
Obs
I inspirowało tych żądnych zemsty.
Czarodziej, który nie pamiętał już nawet własnego imienia, przygotowywał się do tej chwili z utęsknieniem. Powiedzieli mu w szpitalu, ale potem znowu zapomniał. Obudził się chory na sinicę, a wszelkie wspomnienia z jego przeszłego życia odpłynęły w niebyt, a każde nowe przeżycia szybko ulatywały z pokiereszowanego umysłu. Nawet alkohol - niegdyś jego przyjaciel - nie przynosił już ukojenia. Stale pamiętał tylko pobyt na łódce, upiorne dni i noce w łańcuchach, ze sparaliżowanymi mięśniami. Twarz tego sukinsyna, który go schwytał i jego dziwki.
Jego było trudno znaleźć, a ona ukrywała się na Nokturnie, gdzie czarodziej miał ograniczone pole działania. To był jej teren, nie jego. Raz o mało nie oberwał za samą próbę wejścia na ulicę - mógłby się tego spodziewać, ale przecież nie pamiętał, że to miejsce tylko dla wybranych. Teraz wreszcie wyszła, jak szczur z nory, a on śledził ją, cierpliwie i ostrożnie. Pochłonięta anomalią straciła na moment czujność. Czy te zwłoki to kolejny nieszczęśnik, którego torturowała z tamtym czarnoksiężnikiem? Czarodziej nie wiedział, ale miał nadzieję, że sama skończy jak te zwłoki. I że jej chłopak, czy kimkolwiek dla niej był, ją tu znajdzie.
-Nie szarp się, dziwko, bo wydłubię ci oko! - warknął jej do ucha, przykładając końcówkę różdżki tuż pod gałkę oczną Cassandry. Tylko ktoś szalony albo pochłonięty nienawiścią mógłby chcieć używać różdżki właśnie w taki sposób. O ile to nie była czcza groźba.
Wciąż był osłabiony, a kobieta szarpała się energicznie. Musiał działać szybko. Spróbował pociągnąć ją w stronę anomalii. Najwyżej wpadną tam oboje, ale jemu było już wszystko jedno.
Michael
Michael był już po pracy, ale odwlekał teleportację do domu i wybrał się na wieczorny spacer po Londynie. W Ministerstwie działo się coraz gorzej, a w pustej chatce będzie tylko myślał o nowym ministrze albo rychłym zwolnieniu. Starał się więc nie bujać w obłokach, bo były nimi tylko ciemne chmury. Zamiast tego obserwował z przyzwyczajenia otoczenie i wtedy zobaczył ich.
Kobieta w ciemnym stroju kierowała się za róg kamienicy - tam, gdzie zgodnie z logiką nie miała czego szukać.
Mężczyzna, przygarbiony i dziwnie nerwowy, udawał zaprzątniętego czymś innym, ale posuwał się naprzód, gdy tylko kobieta odwaracała się tyłem. Michael zmarszczył brwi. Widział ich z daleka, ale wyglądało to podejrzanie. Może gdyby facet szedł normalnie, Mike uznałby, że może zaplanowali schadzkę za wydawnictwem. Tamten jednak unikał wzroku kobiety niczym fachowy stalker, co zaniepokoiło aurora.
Bawienie się w ulicznego bohatera nie należało do jego obowiązków, ale postanowił zajrzeć za ten róg. Najwyżej dowie się, co ludność Londynu wyprawia w ciemnych zaułkach i z zawstydzeniem uda się dalej.
Znajdował się dość daleko od pary i nie chciał dosłownie za nimi biec, więc przybył na miejsce dopiero wtedy, gdy Cassandra szarpała się już w uścisku nieznajomego. Kobieta mogła go chyba dostrzec jednym okiem, o ile nie zaciskała powiek przed kłującą ją w policzek różdżką.
Tajemniczy czarodziej dostrzegł za to wysokiego blondyna z wyciągniętą różdżką.
-Ta wiedźma wywołała anomalię! - zaskrzeczał na swoje usprawiedliwienie, ale nie puścił ani Cassandry ani własnej różdżki. Michaelowi nie potrzeba było niczego więcej.
-Expelliarmus! Drętwota! - auror zareagował instynktownie, a od pamiętnego spotkania z wilkołakiem już nigdy nie używał Expelliarmusa bez zaklęcia obezwładniającego. Anomalia czy nie, kobieta nie miała nawet wyciągniętej różdżki, a ten wariat ewidentnie jej groził. Mike nie wiedział, czy rozsądne było rzucanie zaklęć tak blisko czarnomagicznej anomalii, ale nie miał czasu załatwiać tego bez pomocy magii i przy pomocy pięści.
1. Expelliarmus 2. Drętwota 3. Anomalia Expelliarmusa. 4. Anomalia Drętwoty
Mam 16 OPCM (13+niedopisana różdżka 3)
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 20.03.19 23:43, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k100' : 66
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k100' : 66
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
Wynoś się. Zostaw. Uciekaj. Jego głos odbił się w jej czaszce głuchym echem, niosąc wspomnienia; rzadko wykorzystywała ludzi w podobny sposób, ale wtedy miała swoje powody - facet był jej winny naprawdę dużo pieniędzy, a ona potrzebowała obiektu badań do eksperymentów nad sinicą. Być może zapomniała, że zemsta nadejdzie szybciej, niż myśli, że z pewnymi mocami się nie igra tak potwornie lekkomyślnie. Szarpnęła się mocniej, lecz cóż jej po tym - wobec męskiego ramienia musiała pozostać bezsilna, a ostatnie, co chciała, to narazić na silniejsze uderzenie swoje łono. Po kilku inwektywach ciśniętych w kierunku oprawcy, po tym jak łza zalśniła w kąciku oku, gdy usłyszała brutalną groźbę wzmocnioną naciskiem różdżki, kątem oka dostrzegła jeszcze jedną sylwetkę - jej jedyną nadzieję na wybawienie. Kimkolwiek był ten człowiek, musiał jej pomóc - co sił zagryzła zęby na palcach przytrzymujących jej usta, gwałtownie odwracając głowę w stronę przeciwnej różdżce, a z jej ust wydobył się krzyk:
- Pomoc... - urwany, gdy oprawca poprawił uścisk - choć nie na długo, w ostatnim momencie trafiło go zaklęcie rozbrajające - różdżka upadła na ziemię, a ona odruchem przydeptała ją własną stopą. Druga inkantacja, inkantacja drętwoty, przeobraziła się jednak w coś niespodziewanego - ze zgrozą, jaka zamurowała i ją i jej oprawcę, uniosła spojrzenie ku czerniejącemu niebu, które nagle zaszło ciemnymi chmurami. Być może to pobliska anomalia tak mocno wypaczyła formułę zaklęcia, przecież nigdy dotąd nie widziała czegoś tak strasznego. Tak potężnego. Pioruny wezbrały się nad ich głowami, obsypując nocne niebo siatką błyskających lin, lecz przejęta grozą wciąż wiedziała, że musi działać szybko. Wykorzystała osłupienie oprawcy - rozluźniony uścisk, brak różdżki, to wszystko pozwoliło jej skupić myśli na tyle, by w kilka chwil z kobiecego ciała przeobraziła się w czarnego ptaka, który wymknął się z objęć mężczyzny, przeciął powietrze dalej - tuż obok nieznajomego mężczyzny, którego obecności zawdzięczała zapewne życie - i poszybował w przód, między budynki, pędząc co sił, by wyjść poza zasięg straszliwej anomalii. Na nogach mogłaby nie zdążyć, na skrzydłach wiatru była dużo szybsza - zwinniejsza, choć odkąd jej brzuch stał się wydatniejszy, starała się unikać przemian, niepewna, jakie te mogą wywrzeć skutek na dziecko.
unikam błyskawic jako wrona i uciekam daleko, pod daszek, poza zasięg zaklęcia
1. potencjalna błyskawica
2. unik na potencjalną błyskawicę
- Pomoc... - urwany, gdy oprawca poprawił uścisk - choć nie na długo, w ostatnim momencie trafiło go zaklęcie rozbrajające - różdżka upadła na ziemię, a ona odruchem przydeptała ją własną stopą. Druga inkantacja, inkantacja drętwoty, przeobraziła się jednak w coś niespodziewanego - ze zgrozą, jaka zamurowała i ją i jej oprawcę, uniosła spojrzenie ku czerniejącemu niebu, które nagle zaszło ciemnymi chmurami. Być może to pobliska anomalia tak mocno wypaczyła formułę zaklęcia, przecież nigdy dotąd nie widziała czegoś tak strasznego. Tak potężnego. Pioruny wezbrały się nad ich głowami, obsypując nocne niebo siatką błyskających lin, lecz przejęta grozą wciąż wiedziała, że musi działać szybko. Wykorzystała osłupienie oprawcy - rozluźniony uścisk, brak różdżki, to wszystko pozwoliło jej skupić myśli na tyle, by w kilka chwil z kobiecego ciała przeobraziła się w czarnego ptaka, który wymknął się z objęć mężczyzny, przeciął powietrze dalej - tuż obok nieznajomego mężczyzny, którego obecności zawdzięczała zapewne życie - i poszybował w przód, między budynki, pędząc co sił, by wyjść poza zasięg straszliwej anomalii. Na nogach mogłaby nie zdążyć, na skrzydłach wiatru była dużo szybsza - zwinniejsza, choć odkąd jej brzuch stał się wydatniejszy, starała się unikać przemian, niepewna, jakie te mogą wywrzeć skutek na dziecko.
unikam błyskawic jako wrona i uciekam daleko, pod daszek, poza zasięg zaklęcia
1. potencjalna błyskawica
2. unik na potencjalną błyskawicę
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ostatnio zmieniony przez Cassandra Vablatsky dnia 24.03.19 1:56, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49, 31
'k100' : 49, 31
Expelliarmus zadziałał bez zarzutu, co dało Michaelowi nadzieję na skuteczne zakończenie sprawy. W dodatku kobieta zareagowała instynktownie, przydeptując różdżkę stopą. Drętwota zakończyłaby całą akcję, ale Mike szybko pożałował trzymania się swojej własnej procedury. Od spotkania z wilkołakiem wątpił w skuteczność samego Expelliarmusa i był przewrażliwiony na tym punkcie, ale w tej sytuacji ewidentnie lepiej było się wstrzymać. Rozbrojenie czarodzieja dało mu szansę na odgonienie go pięściami, a Drętwota...okazała się zupełnie innym zaklęciem.
Mike nigdy nie umiał wyczarować Tempusa, nie był na tyle biegły w zaklęciach. Dlatego zdziwił się i zaniepokoił, widząc czarne chmury i czując na skórze elektryczne mrowienie. Anomalia zrobiła coś bardzo, bardzo złego z jego zaklęciem.
Dalej wydarzenia potoczyły się szybko - zarejestrował furkot skrzydeł i zdumiony pojął, że kobieta zamieniła się w ptaka. Animag.
Instynkt podpowiedział mu też, że nie uciekała już przed napastnikiem, a przed anomalią.
Czarodziej z kolei zaczął gonić za swoją różdżką, która potoczyła się w kierunku epicentrum anomalii. Mike nie miał zamiaru obserwować, jak obłąkaniec wbiega wprost w siedlisko czarnej magii, o ile rzeczywiście to zrobi. Kątem oka zarejestrował jego pociemniałe żyły, oznakę sinicy. To wszystko trafiało jednak do podświadomości aurora, do późniejszej analizy. Pogorszywszy anomalię, postanowił ratować skórę i brać nogi za pas. Dobry ratownik to żywy ratownik.
Puścił się biegiem do wyjścia z zaułka - w stronę, w którą poleciała wrona, bo mógł udać się tylko w jednym kierunku aby opuścić to skażone czarną magią miejsce. Miał nadzieję, że burza nie rozprzestrzeni się na resztę miasta, że nie będzie musiał uciekać daleko. Dbał o zwinność i sprawność, ale jako wilkołak nie mógł już biegać tak szybko jak za dawnych czasów - po prostu szybciej łapał zadyszkę, a mięśnie były irytująco osłabione pomimo ćwiczeń. Przemieniony w wilkołaka mknąłby jakwrona wiatr, ale - o ironio - pełnie spędzał przecież w piwnicy, całkowicie bezczynnie.
Biegł więc najszybciej jak mógł, mając nadzieję, że nie trafi go żaden piorun. Kierował się w stronę, w którą odleciała wrona, jakby miał nadzieję, że zna stąd bezpieczną drogę odwrotu...albo jakby instynktownie chciał ją dogonić.
/zt pod daszek
1-błyskawica
2-unik
edit: uciekam cało!
Mike nigdy nie umiał wyczarować Tempusa, nie był na tyle biegły w zaklęciach. Dlatego zdziwił się i zaniepokoił, widząc czarne chmury i czując na skórze elektryczne mrowienie. Anomalia zrobiła coś bardzo, bardzo złego z jego zaklęciem.
Dalej wydarzenia potoczyły się szybko - zarejestrował furkot skrzydeł i zdumiony pojął, że kobieta zamieniła się w ptaka. Animag.
Instynkt podpowiedział mu też, że nie uciekała już przed napastnikiem, a przed anomalią.
Czarodziej z kolei zaczął gonić za swoją różdżką, która potoczyła się w kierunku epicentrum anomalii. Mike nie miał zamiaru obserwować, jak obłąkaniec wbiega wprost w siedlisko czarnej magii, o ile rzeczywiście to zrobi. Kątem oka zarejestrował jego pociemniałe żyły, oznakę sinicy. To wszystko trafiało jednak do podświadomości aurora, do późniejszej analizy. Pogorszywszy anomalię, postanowił ratować skórę i brać nogi za pas. Dobry ratownik to żywy ratownik.
Puścił się biegiem do wyjścia z zaułka - w stronę, w którą poleciała wrona, bo mógł udać się tylko w jednym kierunku aby opuścić to skażone czarną magią miejsce. Miał nadzieję, że burza nie rozprzestrzeni się na resztę miasta, że nie będzie musiał uciekać daleko. Dbał o zwinność i sprawność, ale jako wilkołak nie mógł już biegać tak szybko jak za dawnych czasów - po prostu szybciej łapał zadyszkę, a mięśnie były irytująco osłabione pomimo ćwiczeń. Przemieniony w wilkołaka mknąłby jak
Biegł więc najszybciej jak mógł, mając nadzieję, że nie trafi go żaden piorun. Kierował się w stronę, w którą odleciała wrona, jakby miał nadzieję, że zna stąd bezpieczną drogę odwrotu...albo jakby instynktownie chciał ją dogonić.
/zt pod daszek
1-błyskawica
2-unik
edit: uciekam cało!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 21.03.19 0:01, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k100' : 59
#1 'k100' : 98
--------------------------------
#2 'k100' : 59
Być może Malfoy usiłował związać im ręce, ale Wizengamot wciąż stał po stronie sprawiedliwości - Biuro Aurorow działało prężnie, a on był jednym z tych, którzy wciąż wierzyli, że mogą. Że muszą, ślubowali chronić czarodziejski świat przed złem czarnej magii - i nawet, jeśli pewne obszary ich działalności były już dla nich zamknięte i chronione niewłaściwym prawem, korupcją i powiązaniami, to przecież wiedział, że stan taki nie mógł trwać wiecznie. A oni - i tak byli potrzebni, świat czarnoksiężników nie kończył się na Voldemorcie, z którym walczyć niemi odtąd jedynie po godzinach pracy. Świat czarnoksiężników był znacznie rozleglejszy i znacznie bardziej ponury.
Stał, wsparty rękoma o parapet odcięty lustrem weneckim. Dziewczyna, która przedstawiła się jako Aurelia Metz, trafiła do nich przed godziną. Miała dziewiętnaście lat, choć wyglądała na mniej, była córką jednego z sędziów Wizengamotu, miała czystą krew. Jej zaginięcie zostało zgłoszone kilka miesięcy temu, a przez Patrol Egzekucyjny sklasyfikowane jako ucieczka w imię miłości i przerzucone do spraw zawieszonych. Wtedy chyba nikt nie spodziewał się tego, co stanie się dzisiaj - kiedy oddano im akta wraz ze sprawą, oddając odpowiedzialność za nią Brendanowi. Teraz - słuchał. Przyglądał się mimice jej posiniaczonej twarzy, badał fakturę brudnej, poszarpanej letniej sukienki, gdzieniegdzie oznaczonej krwią. Z jej włosów spływała woda, biegła w burzy. Cuchnęła jak diabli, kiedy stanęła między nimi, otulona kocem i z kubkiem ciepłej herbaty opowiadała swoją historię. Nie przepytywał jej, robiła to jego znajoma, aurorka, która łagodniejszą twarzą bez wątpienia łatwiej mogła zachęcić dziewczynę do zwierzeń.
Krótko po ukończeniu Hogwartu obwieściła ojcu, że zamierza wyjść za syna dwóch mugoli, czym rozwścieczyła rodzinę. Wyszła - chciała nabrać oddechu, odpocząć, wszyscy myśleli, że uciekła, jakiś czas obwiniono o to jej narzeczonego, który wkrótce również zniknął; może wystraszył się, że wina faktycznie spadnie na niego, a może z żalu postanowił odebrać sobie życie. Aurelia nie chciała wracać do domu, błąkała się po ulicy zapłakana pomimo coraz późniejszej pory, słońce dawno zaszło, a mgła zaczęła unosić się nad ulicami Londynu, kiedy spotkała nieznajomego czarodzieja. Przedstawił się jak Ian i choć zapisał tę informację, podkreślając ją kilkakrotnie czarnym atramentem, nie był pewien, czy była istotna. Z jednej strony, sprawca byłby nieostrożny, podając prawdziwe imię. Z drugiej, nie spodziewał się, że ta dziewczyna porozmawia jeszcze z kimkolwiek oprócz niego. Zaprosił ją na kawę, zgodziła się i poszła z nim - do jego domu, nieświadoma, że oto wchodzi do paszczy lwa. Można ją było nazwać naiwną i głupią, ale czy nie była po prostu dzieckiem skrzywdzonym przez konserwatywnego ojca?
Prawdziwe intencje mężczyzny szybko wyszły na jaw. Kiedy tylko razem przekroczyli próg jego domu, uderzył ją kamieniem w głowę. Straciła rachubę, po jakim czasie się przebudziła - może po kilkunastu minutach, może po tygodniu. Była związana, przykuta do podłogi i z przerażeniem oglądała, jak na jej oczach zamordował nieznaną jej kobietę o czarnych włosach i charakterystycznym znamieniu na żebrach. Pamiętała inkantację zaklęć, cruciatus, sectusempra, vulnareiro. Słuchał z zamkniętymi oczami, nie chcąc dać umknąć ani żadnemu wypowiedzianemu przez nią szczegółowi, ani tonowi jej głosu - mimikę wystarczająco uważnie obserwowała jego partnerka. Zacięła się, nie mogła mówić dalej - łzy ciekły jej po policzkach silną strugą, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że cały ten koszmar się skończył.
Czarodziej więził ją od lata - to wyjaśniało strój, zupełnie nieadekwatny do pory roku. Zamierzał potraktować je tak jak inne, ale po drodze zakochał się w niej i ograniczył się do gwałtów. Inne - najpierw mordował przy użyciu czarnej magii, a potem pożerał ich mięso, opowiadając jej, że w ten sposób pochłania ich siłę, dysponując większymi możliwościami w zakresie czarnej magii. Najpewniej sięgał po nią zbyt często - i oszalał, mieli takich przypadków tuziny, choć niewiele równie drastycznych. Czasem chciał, by jadła to mięso wraz z nim. Czasem jadła. Bała się o tym mówić przed nimi, pewnie bała się, że ktoś wyciągnie z tego konsekwencje. Na pewno będą musieli się temu dokładnie przyjrzeć, ale nie wyglądała ani nie mówiła o tym, jakby sprawiało jej to jakąkolwiek przyjemność.
W końcu, w jego okno uderzył piorun, który wpadł do środka i zrujnował mieszkanie - uszkodził także łańcuch, którym została przykuta. Czarodzieja nie było tamtego dnia w domu. Niewiele myśląc, przeczołgała się przez okno, nie bacząc na sterczące w oknie resztki szkła ani na wysokość; połamała kilka żeber, pocięła się, ale przeżyła. Resztę historii znał już z opowieści świadków, znaleźli ją okoliczni mieszkańcy i chcieli odprowadzić do Munga, ale wzbraniała się przed tym, mówiąc, że najpierw chce się dostać do magicznej policji. I w końcu trafiła do aurorów. A właściwie do niego.
Jego partnerka dopytywała o mieszkanie, o czarodzieja i choć spędziła w jego domu tak dużo czasu, zdawało się, że pamięta zadziwiająco mało szczegółów. Być może winny był temu szok, a być może czarodziej majstrował przy jej umyśle - co znacznie utrudniało sprawę, jej wspomnienia wcale nie musiały być realne. Tylko - czy to miało jakikolwiek sens? Musiałby to robić dla czystej przyjemności, a przecież jego działania wcale nie były napędzane przyjemnością. Nie jadł ludzkiego mięsa, bo lubił: wierzył, że czerpie z nich plugawą moc. Na pytanie, czy po tym, jak korzystał z czarnej magii, wyglądał na osłabionego, odpowiadała twierdząco. Żadnej mocy nie zyskał, był kawałem drania, do tego sprytnego i prawdopodobnie manipulacyjnego, ale najpewniej nie był wybitnym czarodziejem.
Pamiętała naszyjnik. Nosił na piersi wisior z kwarcem ciosanym w kształt sześciokąta, z otworem pośrodku. Długo zastanawiał się nad symboliką, ale nigdzie w pamięci nie potrafił odnaleźć śladu, który by ją wyjaśniał. Aurorka skinęła mu głową porozumiewawczo, wiedząc, że krył się za szybą - pojął ten znak, musieli dać dziewczynie spokój. Potrzebowała uzdrowicieli i musiała zjednoczyć się z ojcem, który z pewnością za drugim razem odnajdzie dla córki więcej zrozumienia.
Śledztwo trwało. Był pod mieszkaniem, z którego dziewczyna wypadła - wyskoczyła, trudno nazwać to jednoznacznie. Sąsiedzi go nie znali, rzadko widywali, choć czasem wieczorami i nocą słyszeli hałasy na klatce przed jego mieszkaniem. Od wewnątrz nic. Musiał wyciszyć ściany zaklęciem. Kiedy pchnął drzwi, szybko okazało się, że były otwarte. A kiedy wszedł do środka, ostrożnym krokiem, bacznie obserwując przestrzeń i z ręką złożoną na rękojeści wyciągniętej w pogotowiu różdżki, szybko zorientował się, że poszukiwany w wielkim pośpiechu opuścił mieszkanie. Rzeczy były porozrzucane w nieładzie, cenniejsze bez wątpienia zniknęły, podobnie jak obciążające go dowody. Przeszukał mieszkanie, wpierw łazienkę, gdzie zdołał wykryć kilka śladów krwi, nic ponadto. W kuchni śmierdziało starym mięsem. Czy ludzkim? Być może, ale nigdzie nie było po nim śladu. Kiedy stanął w salonie, wyciągnął z przypasanej do pasa sakwy fiolkę Czarnej Mary, wpierw wyciągając ją pod światło - wewnątrz szkła kłębił się gaz. Wypuścił go, a ten natychmiast ściemniał, przybierając czarnego koloru niemal w każdym zakątku mieszkania. Silniej kłębił się pod drzwiami, których dotąd nie otworzył - a kiedy je rozchylił, dostrzegł wreszcie wybite okno i łańcuch. Podniósł go, zabezpieczając w zaczarowanej sakwie służącej do przechowywania dowodów - bacząc, by nie zniszczyć na nim żadnych danych. Kajdany były niesamowicie wąskie, jak dla dziecka - ale dziewczyna była drobna. Będzie trzeba przyrównać, czy była w stanie być nimi skuta, nie mając przy tym przetarć. Prawdopodobnie tak, jej sylwetka była krucha i szczupła. Podłoga i ściany zabarwione były czerwoną substancją, najpewniej krwią, ale dla formalności pobrał próbkę. Największy problem stanowił dziś sam poszukiwany. Kiedy dostrzegł, że dziewczyna uciekła, z pewnością zawinął się z miejsca zbrodni i zniknął, rozpłynął się w powietrzu.
Przeglądając rzeczy osobiste, drobiazgi, szpargały na półkach, natknął się na starą fotografię kobiety - miała na szyi medalion podobny do tego, który opisała dziewczyna. Zabrał go ze sobą, spoglądając na wskazówki zegara. Powinien już wracać do domu, ale musiał doprowadzić tę sprawę do końca - nie mógł pozwolić mu umknąć. Mógł próbować zbiec z kraju, a wtedy mógł go szukać jak igły w stoku siana. Zabrał miotłę, udał się na Pokątną - zaglądając do kolejnych złotników razem z fotografią, pytając o charakterystyczny naszyjnik. Rozpoznano go w pracowni Kruegerów. Kwarcową gwiazdę zamówiła gwiazda estrady Leanna Jetler, córka niemieckiego polityka. Po nitce do kłębka, ktoś musiał ją znać. A ktoś - mógł mieć nawet interes w odnalezieniu jej tożsamości.
Idąc tym tropem pojawił się u progu domu Aurelii Metz, drzwi otworzyła gospodyni, której przedstawił się jako auror, a która doprowadziła go do ojca dziewczyny. Aurelia była już w domu, a funkcjonariusze opowiedzieli mu jej straszną historię - wraz z żoną wciąż byli w szoku, ale ojciec pałał żądzą zemsty. Szybko odnalazł w pamięci nazwisko, ich rodziny nie były sobie obce. Zaskakująco: być może nocne spotkanie tych dwojga tamtego dnia wcale nie było dziełem przypadku. Obserwował mimikę ojca, podejrzliwie zastanawiając się, czy gotów byłby pozwolić na porwanie córki i oddanie jej szaleńcu zamiast pozwolić jej wyjść za mugolaka - jego tajemnicze zniknięcie krótko później nabrałoby nagle sensu. Nie wykluczał tej hipotezy, nie miał jednak wiele na jej potwierdzenie. Stwierdził, że Leanna żyje, był też w stanie wskazać jej adres - czy gdyby był w to zamieszany pozwoliłby sobie na podobny ruch? Tak, w dwóch przypadkach - gdyby była to pułapka i gdyby na tyle mocno bał się odpowiedzialności, że zdecydowałby się zdradzić kolaborantów. Badał go spojrzeniem uważnie, ostatecznie opuszczając jego dom celem skierowania się na szkockie wybrzeże. Do domu Jetlerów.
Drzwi otworzyła mu staruszka. Miała siwe włosy, strapiony wyraz twarzy, a na widok aurora otworzyła szerzej oczy. Zapewniła, że nie widziała się z synem, odkąd ją okradł, ale niedawno przysłał jej list - dała go Brendanowi i choć jego treść niewiele wniosła do sprawy, przez chwilę mełł w palcach papier, coś mu przypominał. Kolejnym przystankiem miało być Wydawnictwo Obscurus - robiło się coraz późnej, miał nadzieję, że jeszcze kogoś spotka na miejscu. Spotkał, pracownicy nie tylko potwierdzili, że papier pochodzi z ich pracowni - ale mieli współpracownika, który miał na imię Paul. Nie byli w stanie wskazać jego miejsca zamieszkania, ale przychodził do pracy codziennie. Nie zamierzał go płoszyć plotkami, zobowiązał pracowników do milczenia i zdecydował się pojawić się nazajutrz.
Paul okazał się szpakowatym mężczyzną o wyjątkowo nieprzyjemnej aparycji. Miał brzydkie, tłuste włosy, rzadki zarost i nieprzyjemny wyraz twarzy. Kompleksy, brak zdolności interpersonalnych, trudności w relacjach z kobietami, odnotowywał w pamięci jak mantrę. Nie rozpoznał go w pierwszej chwili, ale kiedy dowiedział się, że rozmawia z aurorem, zrobił się dziwnie nerwowy. Motał się w zeznaniach, nie chciał wskazać swojego adresu, opowiadał, że ostatnimi czasy wieczorami głównie czytał książki - wskazując tytuły leżących nieopodal nich ksiąg należących do książnicy. Po dłuższej chwili rozmowy Brendan dostrzegł na jego szyi rzemień, poprosił, by pokazał, co na nim jest - i ujrzał gwiazdę wykonaną z kwarcu. Po nitce do kłębka, nie istniała zbrodnia doskonała - istniały tylko psy, którym nie chciało się węszyć.
Niewerbalne esposas skuło jego ręce, nim zdążył wyciągnąć różdżkę. Bledszy na twarzy niż wcześniej nie mówił jednak nic, obserwując Weasleya uważnym spojrzeniem - i wraz z nim skierował się do Tower of London. Był dopiero podejrzanym, ale nie mógł pozwolić mu pozostać na wolności.
/zt
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Trzynaście kropli spadło na jego twarz, nim znalazł się w docelowym miejscu, otwierając skrzypiące drzwi prowadzące na piętro. Zatęchły zapach uderzył go w nozdrza i gdyby nie trzymana przez mężczyznę klamka, cofnąłby się gwałtownie pod tą niecodzienną falą gęstego odoru. Nie miał pojęcia, czy był to efekt zaniedbania budynku, czy może uboczna konsekwencja salonu piękności, który minął pół minuty wcześniej - coś było tam ewidentnie nie tak. Ale nie zatrzymywał się, chcąc uciec nie tylko przed zapachem, lecz również i wrażeniem, które wciąż nie zdążyło całkowicie opuścić jego skóry. Znał to uczucie i nie czuł go od tak dawna - tęsknił za nim tak mocno, a mimo to chciał uciec jak najdalej, wiedząc, że to było błędem. Ta ochota i chęć zatopienia twarzy w kobiecych włosach, poczucia ukochanego przez siebie aromatu. We włosach kogoś, kto nie był jego żoną. Wchodząc po skrzypiących schodach prowadzących go ku wydawnictwu Książnica Obskurus, ciągle powstrzymywał się przed obróceniem się na pięcie i zbiegnięciem ze stopni. Bo przecież chciał się cofnąć, odnaleźć wzrokiem czarownicę, którą mijał i... W sumie sam nie miał pojęcia, co takiego by zrobił, ale czuł, że tego potrzebował. I wiedział też, że było to okrutne zagranie właścicieli salonu piękności, którzy na wejściu rozpylali amortencję przyciągając tym swoich klientów. Oszustwo, którego się dopuszczali, było godne pożałowania, ale czy powinno go to zadziwiać? Wszak piękno i brzydota lubiły się ścierać na najbliższej swej granicy, a nawet kryć jedno za drugim. W tym przypadku było oczywiste, w jaki sposób... Żądza zysku pchała czarodziejów i czarownicę do granic przyzwoitości, za nic mających cudzą wolę i krzywdę. Wszak Jayden nie mógł być jedynym, który musiał walczyć ze swoim rozsądkiem, by nie ulec eliksirowi. Już raz zresztą stał się ofiarą tej okrutnej zabawy, gdy wydawało mu się, że zakochał się w całkowicie nieznanej sobie kobiecie, praktycznie tracąc dla niej zmysły. Cassandra miała w sobie wiele z tajemniczego uroku, któremu nie sposób było się oprzeć i gdyby nie to, że tamtego dnia się rozstali, działanie potężnego eliksiru mogłoby mieć różne skutki.
Nie chciał czuć się w ten sposób ponownie, ale to było silniejsze od niego, gdy na wejściu do Zapachu Amortencji otumaniło go niestosowane wrażenie. Czarownica, której otworzył drzwi, uśmiechnęła się do niego rozkosznie, ale to wystarczyło - mieszanka ukochanych zapachów kusiła. Kusiła tak mocno, że zawahał się na moment. Gdy dobiegł go kobiecy śmiech z wnętrza, otrzeźwiał i ruszył kawałek dalej, nie zwalniając już kroku. Wiedział, że miał żałować pokazania się w stolicy, ale jego obecność w Londynie była niestety wymagana przez samego Augustusa Worme'a, który nie zamierzał pertraktować listownie. Proszę stawić się u mnie jutro w południe, profesorze. Porozmawiamy wtedy na spokojnie! Wolałby tego uniknąć - przechadzania się ulicami, które jeszcze nie zdążyły ostygnąć ze spływającej po nich krwi. Ulicami, którymi paradowali ludzie wielbiący brutalność oraz śmierć. Ulicami, które z szerokimi ramionami przyjmowały rzeźby odpowiedzialnych za morderstwa wielu. Za morderstwa kogoś takiego jak Pomona. Ziemia, którą zasypał jej trumnę, wciąż miała oznaki naruszenia, a on już kroczył po londyńskim bruku, nie oglądając się przez ramię. Było tu względnie bezpiecznie, jednak okrutne ciśnienie nie odpuszczało ani na moment.
Nawet we wnętrzu wydawnictwa nie można było złapać oddechu - zaduch przyprawiał o zawrót głowy, dlatego nie pytając o nic nikogo, Jayden machnął różdżką, a zaklejone farbą okno rozwarło się szeroko, wpuszczając odrobinę świeżego powietrza. Był sam. W wąskim korytarzu ze starą kanapą pod jedną ze ścian. Nawet stojąc kilka kroków dalej, profesor dostrzegał wystające pod materiałem sprężyny i mógł czuć ów fantomowe wbijanie się ich w ciało. Nie. Zdecydowanie wolał stać, a jedyne dogodne miejsce znajdowało się przy otwartym oknie. Nie zdejmując z barków płaszcza, oparł się więc ramieniem o ścianę, czując, że miało mu przyjść stać w tym miejscu dłuższą chwilę. Musiał wyglądać groteskowo - z tym bogatym ubraniem, eleganckim garniturem wystającym spod wierzchniego okrycia otoczony starością i brudem. Gdyby się tym przejmował, nigdy nie zjawiłby się w murach Książnicy Obskurusa; to zdecydowanie inny rodzaj dyskomfortu towarzyszył wpatrującemu się w dachy londyńskich domów mężczyźnie. Ten, który zaczynał się w grobie ukochanej.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście razy przekładała gazetę z ręki do ręki, zniecierpliwiona tym jak długo zajęło jej znalezienie odpowiedniego budynku. Tak naprawdę nie potrzebowała tego wydania książki, ale dusza kolekcjonera kazała wybrać się jej na dłuższą wycieczkę w celu pozyskania wartościowego tomu. Owszem, miała już jedną kopię kompendium Skamandera, ale czymże była ona w porównaniu do pierwszego wydania, zakopanego gdzieś w otchłaniach starego wydawnictwa. Raz posłyszana plotka nie dała jej spokoju, dopóki nie zdecydowała się zaryzykować rozczarowanie i sprawdzić jej autentyczność. Londyn nie był jednak Paryżem, a chociaż wkrótce miał minąć rok od przyjazdu wciąż jeszcze czuła się obca. Bardziej obca niż zazwyczaj, pośród nieznanych nazw ulic, budynków niewywołujących wspomnień i ludzi obojętnie mijających ją co kilka kroków. Było ich mniej, to zdążyła zauważyć. W powietrzu czuło się również atmosferę, którą nie potrafiła określić inaczej niż wszechogarniający smutek. Przesiąkał przez jej prochowiec, kładł się kaskadami kropel na rozpuszczonych włosach, by wreszcie dotrzeć do bacznie obserwujących otoczenie oczu.
Przeglądanie prasy należało do przyzwyczajeń jeszcze z czasów wizyty w Rumunii, kiedy to jedna mała wzmianka w podrzędnej gazecie naprowadziła ich na trop jednego z ciekawszych okazów magicznych grzybów. Szczegóły były ważne, wejście do "Obskurusa" natomiast zdawało się nie bawić w takie ceregiele. Lekki wdech sprawił, że płuca napełniły się oszałamiającym zapachem amortencji, którą dodatkowo potęgowała duszność deszczowego powietrza na zewnątrz. Salon piękności „Zapach Amortencji”. Dosadna nazwa, ostrzegali, tego nie można im odmówić. Kobieta, najpewniej należąca do obsługi salonu, spojrzała na nią z zaciekawieniem, najwidoczniej analizując „materiał”, z jakim miało przyjść jej pracować. Musiała stąd zniknąć i to jak najszybciej. Nie miała siły ani ochoty na żadne komentarze, zwłaszcza że dieta złożona z domowych zapasów szczególnie nie polepszała jej naturalnie kościstej sylwetki. Wspomnienia jedzonych dzisiaj plumek z chlebem razowym wywołały w brzuchu blondynki jednoznaczne burczenie. Wymruczała tylko w stronę kobiety niewyraźne przeprosiny, przeplatane przeczącym kręceniem głowy, po czym kilkoma susami ruszyła do schodów prowadzących na wyższe piętro. Nie była pewna czy zmierza w dobrą stronę, ale w tamtym momencie wszystko wydawało się lepsze od przytłaczającego przepychu tanio udekorowanych ścian salonu.
Na szczęście powoli ustąpił on zielonemu dywanowi, który objął całą przestrzeń długiego korytarza. Tylko jedna sofa, która najlepsze chwile musiała już mieć za sobą zajmowała kąt okupowany jeszcze przez jednego nieznajomego. Opierał się on o brzeg otwartego na oścież okna, ubrany w elegancki garnitur o klasycznym kroju. Flamel już miała podnieść wzrok w poszukiwaniu konkretnego biura, spostrzegła jednak, że trzymana wcześniej gazeta wylądowała na podłodze podczas spontanicznej ucieczki. Artykuł na pierwszej stronie czytała już dwa razy, zaintrygowana, a zarazem zaniepokojona tłusto drukowanym nagłówkiem.
Kat w Liverpoolu
Zamordowane dziesiątki mugoli. Ktokolwiek widział, zaleca się ostrożność i jak najszybsze zawiadomienie stróżów prawa. […] Osobnik należy do popleczników Grindenwalda, najwyższy stopień niebezpieczeństwa. Miejcie się na baczności.
Zamordowane dziesiątki mugoli. Ktokolwiek widział, zaleca się ostrożność i jak najszybsze zawiadomienie stróżów prawa. […] Osobnik należy do popleczników Grindenwalda, najwyższy stopień niebezpieczeństwa. Miejcie się na baczności.
Miewała już w życiu do czynienia z dyskryminacją nie raz, sama nawet kilkukrotnie stojąc na kruchym moście między tym co wypada a tym co należy zrobić. Kobieta naukowiec, kobieta w podróży, czarownica półkrwi, zwierzęcousta… Nic jednak nie było równe śmierci i chociaż matka nie poczuje się już lepiej, a brat może już nigdy nie powrócić do świata żywych, to morderstwo wykraczało poza granice jej rozumienia. Jakie mogły być jego motywy? Co myślał by posunąć się do takich czynów? A może czego nie myślał, w obawie przed konsekwencjami własnych postępków.
Pochylając się, przyjrzała się dokładniej zamieszczonej fotografii mężczyzny około trzydziestki, o zaskakująco normalnym wyrazie twarzy i łagodnych rysach. Jak bardzo wizerunek mógł mylić przekonała się już wielokrotnie, coś jednak w spojrzeniu przestępcy nie dawało jej spokoju. Kilka mrugnięć i przerzucenie wzroku na sylwetkę nieznajomego utwierdziło ją w przeczuciu i sprawiło, że śniadaniowe plumki po raz kolejny dały się we znaki. Gazeta wypadła błękitnookiej z dłoni, płynnie zlatując na swoje poprzednie miejsce. Najwyraźniej zbliżał się jej koniec, ponieważ ten sam kat z Liverpoolu wpatrujący się w kobietę z papierowej strony, stał właśnie naprzeciwko niej. Nie chciała umierać. Nie tutaj. Nie przy tej kanapie, jest naprawdę paskudna.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
Świeżość londyńskiego powietrza była zgubna, doskonale o tym wiedział. Oddychanie w mieście różniło się drastycznie dla przyzwyczajonych do sielskiego klimatu płuc. Oddalona od wszystkich zabudowań posiadłość rodziny Vane uciekała przed spojrzeniami otoczona polami, wzniesieniami i jeziorem. Do najbliższego miasteczka były trzy godziny drogi. Czysty przypadek musiałby sprawić, by ktoś niezorientowany trafił pod drzwi domu przy Upper Lake. To dawało Jaydenowi luksus przynajmniej częściowego spokoju, chociaż skłamałby, twierdząc, że nie obawiał się wcale. Gdyby tak było, nie nakładałby na teren odpowiednich zaklęć zabezpieczających, nie starałby się zapewnić swoim dzieciom przestrzeni, która była potrzebna do ich wychowania. Wyprowadzając się z Anglii, wiedział, że to było najlepsze rozwiązanie - dla jego rodziny i dla jej przetrwania. Być może tak bardzo skupił się na zagrożeniu zewnątrz, że nie dostrzegał gorączki trawiącej ich wewnątrz. Pomona odeszła wszak zaraz po porodzie, nie spędzając ze swoimi synami nawet dnia i nigdy nie mówiąc swojemu mężowi dlaczego. A później cała nadzieja na otrzymanie odpowiedzi umarła wraz z nią przyniesiona przez Billyego w białym płótnie. I chociaż nigdy nie miał już usłyszeć prawdy z ust ukochanej kobiety, im dalej od jej śmierci tym był coraz bardziej przekonany, że zrobiła to, nie widząc innego wyjścia. W momentach jej zwątpienia zawsze zdążył złapać ją za rękę i przytrzymać, by nie uciekła. Zatrzymywał ją przez tym werbalnie i niewerbalnie. Ale tamtej nocy gdy zasnął z nowo narodzonymi synami w ramionach, wiedząc, że był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, opuścił gardę. Na ten jeden moment stracił czujność i zawiódł nie tylko siebie, Pomonę, lecz również ich dzieci. Cassian, Samuel i Arden mieli być pozbawieni matki już od samego urodzenia i nie przez jej śmierć, lecz odejście... Odejście, któremu był wszak współwinny.
A teraz paradował po ulicach miejsca, którego panami obwieścili się ludzie odpowiedzialni za jej śmierć. Gdyby mógł, zwymiotowałby przez swoje zachowanie, ale w jakiś dziwny sposób udawało mu powstrzymywać te mdłości. Wiedział, że nie powinno go tu być - Dippet specjalnie odesłał go na przymusowy urlop, żeby odpoczął. Żeby spędził z dziećmi okres żałoby. Żeby po prostu... Doszedł do siebie. Ale dla kogoś wiecznie aktywnego siedzenie w miejscu mijało się z celem. Jeszcze bardziej czuł się nerwowy, jeszcze więcej myśli bombardowało jego psychikę, pojawiało się jeszcze więcej poczucia winy. Dlatego właśnie postanowił zająć się swoimi projektem, który zamierzał na koniec opublikować. Wiedział, że tak wielkie odkrycie nie mogło być po prostu spisane na jednej stronie artykułu - chciał opisać cały proces, historię, przebieg i nie ominąć żadnego detalu. Badania, których się podjął, były niepewne w swym rezultacie - wszak gdyby znał ich koniec, nie byłyby w żadnym wypadku potrzebne, a jednak im dalej w nie szedł, tym więcej zaskakujących rzeczy odkrywał. Chciał przy okazji zrobić coś. Chciał osiągnąć cel przynajmniej w tym, gdy cała reszta zdawała się drgać w posadach i upadać jedna za drugą.
Zamyślony w pierwszych chwilach nie dostrzegł towarzystwa. Dopiero szelest opadających na ziemię kart zwrócił jego uwagę na stojącą niedaleko czarownicę i od razu zauważył ten dziwny grymas na jej twarzy. Skinął jej głową, zachowując maniery, ale kobieca mimika wcale się nie zmieniała. Nawet wtedy gdy odwrócił głowę, a mimo to wciąż czuł jej spojrzenie na sobie. - Coś nie tak? - spytał w końcu, patrząc na bladą jak ściana postać. To wciąż go wytrącało z równowagi, gdy niektórzy dostrzegali w jego twarzy coś znajomego. Gdy rozpoznawali go przez Hogwart. Ale nigdy nie spotkał się z podobną reakcją. - Dobrze się pani czuje? - dodał, podchodząc, po czym przykucnął, łapiąc za gazetę, która wypadła oszołomionej kobiecie z rąk. Nie mógł nie udawać zaskoczonego, gdy zobaczył własną twarz. Zdjęcie było zrobione najprawdopodobniej na jednej z zagranicznych konferencji naukowych - w tle widać wszak było postać André Lallemand, który był dyrektorem Instytutu Astronomicznego w Paryżu. Vane nie rozumiał, co robił na okładce jakiegoś obcojęzycznego periodyku - wszak o jego aktualnych badaniach opinia publiczna jeszcze nie wiedziała. Nie był jednak też całkowicie wyzbyty niewiedzy - znał swoją pozycję szczególnie jako profesora w Hogwarcie, który w bardzo młodym wieku doczekał się posady. Wszak starczyło, by miał dwadzieścia cztery lata, a sam dyrektor przyjął go do pracy. - To chyba pani - odezwał się ponownie, gdy podniósł się i wyciągał w stronę nieznajomej gazetę. Nie miał pojęcia, czy go w ogóle rozumiała, skoro on nie rozumiał języka czasopisma, ale nie zamierzał przecież udawać, że nie widział jej reakcji. Ani leżącej jeszcze chwilę wcześniej na podłodze gazety.
A teraz paradował po ulicach miejsca, którego panami obwieścili się ludzie odpowiedzialni za jej śmierć. Gdyby mógł, zwymiotowałby przez swoje zachowanie, ale w jakiś dziwny sposób udawało mu powstrzymywać te mdłości. Wiedział, że nie powinno go tu być - Dippet specjalnie odesłał go na przymusowy urlop, żeby odpoczął. Żeby spędził z dziećmi okres żałoby. Żeby po prostu... Doszedł do siebie. Ale dla kogoś wiecznie aktywnego siedzenie w miejscu mijało się z celem. Jeszcze bardziej czuł się nerwowy, jeszcze więcej myśli bombardowało jego psychikę, pojawiało się jeszcze więcej poczucia winy. Dlatego właśnie postanowił zająć się swoimi projektem, który zamierzał na koniec opublikować. Wiedział, że tak wielkie odkrycie nie mogło być po prostu spisane na jednej stronie artykułu - chciał opisać cały proces, historię, przebieg i nie ominąć żadnego detalu. Badania, których się podjął, były niepewne w swym rezultacie - wszak gdyby znał ich koniec, nie byłyby w żadnym wypadku potrzebne, a jednak im dalej w nie szedł, tym więcej zaskakujących rzeczy odkrywał. Chciał przy okazji zrobić coś. Chciał osiągnąć cel przynajmniej w tym, gdy cała reszta zdawała się drgać w posadach i upadać jedna za drugą.
Zamyślony w pierwszych chwilach nie dostrzegł towarzystwa. Dopiero szelest opadających na ziemię kart zwrócił jego uwagę na stojącą niedaleko czarownicę i od razu zauważył ten dziwny grymas na jej twarzy. Skinął jej głową, zachowując maniery, ale kobieca mimika wcale się nie zmieniała. Nawet wtedy gdy odwrócił głowę, a mimo to wciąż czuł jej spojrzenie na sobie. - Coś nie tak? - spytał w końcu, patrząc na bladą jak ściana postać. To wciąż go wytrącało z równowagi, gdy niektórzy dostrzegali w jego twarzy coś znajomego. Gdy rozpoznawali go przez Hogwart. Ale nigdy nie spotkał się z podobną reakcją. - Dobrze się pani czuje? - dodał, podchodząc, po czym przykucnął, łapiąc za gazetę, która wypadła oszołomionej kobiecie z rąk. Nie mógł nie udawać zaskoczonego, gdy zobaczył własną twarz. Zdjęcie było zrobione najprawdopodobniej na jednej z zagranicznych konferencji naukowych - w tle widać wszak było postać André Lallemand, który był dyrektorem Instytutu Astronomicznego w Paryżu. Vane nie rozumiał, co robił na okładce jakiegoś obcojęzycznego periodyku - wszak o jego aktualnych badaniach opinia publiczna jeszcze nie wiedziała. Nie był jednak też całkowicie wyzbyty niewiedzy - znał swoją pozycję szczególnie jako profesora w Hogwarcie, który w bardzo młodym wieku doczekał się posady. Wszak starczyło, by miał dwadzieścia cztery lata, a sam dyrektor przyjął go do pracy. - To chyba pani - odezwał się ponownie, gdy podniósł się i wyciągał w stronę nieznajomej gazetę. Nie miał pojęcia, czy go w ogóle rozumiała, skoro on nie rozumiał języka czasopisma, ale nie zamierzał przecież udawać, że nie widział jej reakcji. Ani leżącej jeszcze chwilę wcześniej na podłodze gazety.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Coś nie tak? Słowa mężczyzny niosły się echem po chwilowo oszołomionym umyśle Carlisle. Wszystko było nie tak. Jej matkę dzieliło zaledwie kilka urwanych wdechów od śmierci, brata uważano za zaginionego, lub gorzej zmarłego, w dodatku za żadne skarby nie mogła namierzyć jego rzekomych dzieci, nie wspominając już o swojej siostrze. To nie była kolejna ekspedycja w towarzystwie znajomych badaczy, to nie było jedno niewinne zlecenie, owszem momentami ciężkie do przejścia, ale kończące się większym lub mniejszym sukcesem. To było jej życie, teraz i tutaj. W Anglii. Musiała walczyć z nim o każdy dzień, wyrywać najmniejsze okazje, organizować wszystko na nowo, bez ładu i składu, łudząc się najmniejszym zwycięstwem, że może jednak będzie lepiej. Nienawidziła tej niepewności, równie mocno co bycia w ciągłej niewiedzy. Chciało jej się krzyczeć i płakać, oprzeć o odrapane ściany wydawnictwa i chociaż na chwilę odpocząć od natłoku wątpliwości. Nie tak jednak została wychowana, a mózg kobiety zdawał się nie pojmować konceptu bezczynności. Niektórzy pracują, by żyć, ona żyła by pracować. Latami przywykła do zagłuszania wewnętrznego głosu, zaciskania pasa tym ciaśniej, im bardziej jakaś dzika część jej natury pragnęła ujrzeć światło dzienne. Anna Luisa lubiła z zadowoleniem powtarzać, że ma z Lovegood'a więcej niż skłonna jest przyznać. Dopiero teraz Carlisle rozumiała, że nie chodziło tu o kwestię skłonności, ale strachu. Pierwszy raz od dawna bała się nieznanego, przemykających koło nosa wydarzeń, wojny czającej się na każdym rogu i swojego w niej udziału. Kim była w tej grze? Nauczona przez ojca, wystarczająco dobrze umiała grać w magiczne szachy, by wiedzieć, że siła piona nie leży w konkretnym umiejscowieniu go na planszy, ale przewidywaniu kolejnego ruchu wroga. Ona natomiast nie potrafiła nawet w tym momencie nadać mu konkretnej formy. Kto był wrogiem, kto przyjacielem? Czy w ogóle miała takowych w tym przerażająco pięknym kraju? Paryż był brutalny, ale niezwykle prostolinijny, każdy, kto przyjeżdżał do miasta zakochanych, albo uchodził za głupca, albo wiedział, na co się pisze. Anglia była inna, a już szczególnie Londyn. Ściany kamienic miały w sobie coś przebiegłego, ulice zdawały się szeptać cichym szelestem wiatru historie, których ludzkie usta bały się wypowiedzieć na głos.
Czytywała gazety, czytanie gazety doprowadziło w końcu do sytuacji, w jakiej aktualnie się znajdowała. Walczący Mag określał mugoli jako jazgotliwych, pobudzonych, brak mocy mieli nadrabiać zawziętością. Zwłaszcza ostatnie słowa artykułu brzmiały zbyt podobnie do opisu samej błękitnookiej. Prenumerata francuskiego dziennika miała dać chociaż chwilowe ukojenie zmysłów, odprężenie się przy znajomej konstrukcji francuskiego języka. Czcze życzenia. Sekunda zamysłu prysnęła równie szybko, co się pojawiła i Carlisle wobec wszystkich rozważanych możliwości zrobiła to co dyktował jej charakter. Otrząsnęła się szybko oddając nieznajomemu pełnię swojej uwagi. - A to pan? - Zapytała wreszcie, jak miał w zwyczaju podczas stresujących sytuacji, akcent osunął się w ledwie dosłyszalną francuską nutę. Brodą wskazała na trzymany przez czarodzieja artykuł i duże zdjęcie. Musiał być nie tylko mordercą, ale też szaleńcem. Kto normalny, wykazujący chociaż odrobinę logicznego myślenia, pokazywał się na jednej z najbardziej zatłoczonych ulic w mieście, dodatkowo ubrany w tak rzucający się w oczy sposób. Najciemniej pod latarnią. Podpowiadał cichy głos. Istotnie, ryzykowała wiele angażując się w tę rozmowę, pozostałe wyjścia z sytuacji nie rysowały się jednak w korzystniejszym świetle. Otwarte okno było za wysoko, zasłaniał je również swoim ciałem, był z pewnością silniejszy od Carlisle, a chociaż nie brakowało kobiecie zwinności, to wąski korytarz pozostawał terenem niełatwym do nawigowania.
Zwróciła się zatem do jedynej broni, jaka dzieliła ją od niechybnej śmierci, a co najmniej rykoszetu z czarnomagicznymi zaklęciami – słów.
– Sérieusement? Naprawdę myślał pan, że nikt pana nie rozpozna? To ruchliwa okolica, ludzie mają oczy dookoła głowy, a teraz boją się bardziej niż kiedykolwiek. Od Liverpoolu daleka droga, musiało panu bardzo zależeć, żeby się tu dostać. – Zmrużyła oczy w zastanowieniu, kontynuując snucie wniosków. – Chyba że wcale nie chce pan dłużej być niewidoczny. Jeśli szukał pan kogoś, kto pana zauważy, bien, jestem tutaj. Widzę tylko dwa wyjścia z sytuacji, albo zginę tak jak tamci mugole, albo da mi pan szansę na rozmowę. Wiem, że nie jest pan potworem, tylko zwykłym czarodziejem jak każdy z nas. - Kolejne słowo przechodziło Flamel przez gardło z coraz większym trudem, a lekko niestabilny głos zdradzał budujący się stres. Nie zauważyła nawet kilku słów z ojczystego języka, które wkradły się do starannie układanych wypowiedzi. Nie była psychologiem, daleko jej było do rozumienia nawet własnych przemyśleń, ale jeśli nadarzyła się okazja do wypowiedzenia śmierci wyzwania, nie zamierzała go unikać. Tamtym mugolom nie dano podobnej szansy.
Czytywała gazety, czytanie gazety doprowadziło w końcu do sytuacji, w jakiej aktualnie się znajdowała. Walczący Mag określał mugoli jako jazgotliwych, pobudzonych, brak mocy mieli nadrabiać zawziętością. Zwłaszcza ostatnie słowa artykułu brzmiały zbyt podobnie do opisu samej błękitnookiej. Prenumerata francuskiego dziennika miała dać chociaż chwilowe ukojenie zmysłów, odprężenie się przy znajomej konstrukcji francuskiego języka. Czcze życzenia. Sekunda zamysłu prysnęła równie szybko, co się pojawiła i Carlisle wobec wszystkich rozważanych możliwości zrobiła to co dyktował jej charakter. Otrząsnęła się szybko oddając nieznajomemu pełnię swojej uwagi. - A to pan? - Zapytała wreszcie, jak miał w zwyczaju podczas stresujących sytuacji, akcent osunął się w ledwie dosłyszalną francuską nutę. Brodą wskazała na trzymany przez czarodzieja artykuł i duże zdjęcie. Musiał być nie tylko mordercą, ale też szaleńcem. Kto normalny, wykazujący chociaż odrobinę logicznego myślenia, pokazywał się na jednej z najbardziej zatłoczonych ulic w mieście, dodatkowo ubrany w tak rzucający się w oczy sposób. Najciemniej pod latarnią. Podpowiadał cichy głos. Istotnie, ryzykowała wiele angażując się w tę rozmowę, pozostałe wyjścia z sytuacji nie rysowały się jednak w korzystniejszym świetle. Otwarte okno było za wysoko, zasłaniał je również swoim ciałem, był z pewnością silniejszy od Carlisle, a chociaż nie brakowało kobiecie zwinności, to wąski korytarz pozostawał terenem niełatwym do nawigowania.
Zwróciła się zatem do jedynej broni, jaka dzieliła ją od niechybnej śmierci, a co najmniej rykoszetu z czarnomagicznymi zaklęciami – słów.
– Sérieusement? Naprawdę myślał pan, że nikt pana nie rozpozna? To ruchliwa okolica, ludzie mają oczy dookoła głowy, a teraz boją się bardziej niż kiedykolwiek. Od Liverpoolu daleka droga, musiało panu bardzo zależeć, żeby się tu dostać. – Zmrużyła oczy w zastanowieniu, kontynuując snucie wniosków. – Chyba że wcale nie chce pan dłużej być niewidoczny. Jeśli szukał pan kogoś, kto pana zauważy, bien, jestem tutaj. Widzę tylko dwa wyjścia z sytuacji, albo zginę tak jak tamci mugole, albo da mi pan szansę na rozmowę. Wiem, że nie jest pan potworem, tylko zwykłym czarodziejem jak każdy z nas. - Kolejne słowo przechodziło Flamel przez gardło z coraz większym trudem, a lekko niestabilny głos zdradzał budujący się stres. Nie zauważyła nawet kilku słów z ojczystego języka, które wkradły się do starannie układanych wypowiedzi. Nie była psychologiem, daleko jej było do rozumienia nawet własnych przemyśleń, ale jeśli nadarzyła się okazja do wypowiedzenia śmierci wyzwania, nie zamierzała go unikać. Tamtym mugolom nie dano podobnej szansy.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
Wyglądała, mówiła, ubierała się jak cudzoziemka, a gazeta jedynie potwierdzała wnioski profesora, że stojąca przed nim czarownica nie była tutejsza. Męski krój płaszcza wyróżniał ją od zadbanych kobiet w Brytanii, jednak Jayden nie mógłby powiedzieć, że go tym zaskoczyła. Pojawiały się wraz z popularyzacją zachodniego wizerunku kobiety niezależnej jednostki, które ulegały ów modzie. Ulegały lub adaptowały pod siebie, chcąc zerwać z obrazem własnej płci, który im się nie podobał bądź nie współgrał z ichnią osobowością. Nie oceniał, bo nie jemu było to robić - wszak już wystarczająco wiele ludzi urządzało własne samosądy i lincze prowadzące do krwawych tragedii. Nikt nie potrzebował też wojny na poziomie modowym. Sam też przyjął - jeszcze zanim przyszedł do Hogwartu - garnitury za jego ulubiony strój, nie zaś szaty towarzyszące nauczycielom, dyrektorowi czy rówieśnikom. Nie zmienił się w żaden sposób pod tym względem, nie martwiąc się pewnym wyróżnikiem, który stawiał go wśród dorosłych jako modernistę. Na zachodnią modłę, a może po prostu brano niektóre kwestie zbyt poważnie? Osobowość mężczyzny, jego odważna ciekawość świata, postępowość myślenia tak charakterystyczna dla rodziny Vane odbijała się więc na każdym podłożu życia astronoma. Nawet tam, gdzie nie miał bezpośredniego swego udziału - wszak który mężczyzna w ich społeczeństwie był porzucany z dziećmi przez kobietę? I nie, nigdy nie zrobiłby na odwrót, jednak ich kultura akceptowała takie posunięcia męskich nie zaś żeńskich jednostek. Ale obiecał jej - obiecał, że będzie opiekował się i chronił ich dziećmi. Słowa nie zamierzał łamać.
A to pan?
Myśli oddalające się od sytuacji w Książnicy Obskurus musiały znów zostać sprowadzone do parteru przez dziwną składnię pytania. Nietutejszy, słaby akcent odbił się w uszach wychowanego w Londynie nauczyciela z większą dozą, niż zapewne zamierzała jego zaskakująca towarzyszka. Ciężko było ukryć, że pochodziło się skądś indziej, a Jayden - mimo że specjalistą nie był - nasłuchał się wielu obcobrzmiących, zangielszczanych głosek. Kiedyś wyjeżdżał częściej lub wszelkie ważniejsze, ogólnoświatowe sympozja były organizowane na terenie Wielkiej Brytanii. Odkąd jednak nastały czasy szalonych Ministrów Magii, a później walki o władzę zwieńczonej wybuchem uśpionego konfliktu, takowe kroki zostały na dobre zarzucone. Nikt nie chciał ryzykować, nikt też nie był w stanie dotrzeć na odpowiednie miejsce, nawet jeśli bardzo tego chciał. Należało też uważać na korespondencję - Vane słyszał o przypadkach, gdy zarzucano badaczom kontaktowanie się i przemycanie informacji o sprawach wagi państwowej. Paranoja, bo jak inaczej mieli się porozumiewać i konsultować? Ale zamknięto granice, utrudniono komunikację. Większość badań przestała w takim wypadku się posuwać naprzód, wiele istotnych przyszłościowo projektów zostało porzuconych, traciły ważność i nikt nie miał już ochoty robić ich ponownie. Chociaż bardziej od chęci utrudniały to fundusze, które należało wyłożyć na kolejne etapy. Jayden odpowiadał w większości swoich pomysłów własnym majątkiem, nie martwiąc się, że miał zatrzymać się w połowie. Znał wszak swoje możliwości oraz możliwości naukowców, z którymi współpracował. Wiedział, czego wymagał. Ludzie mają oczy dookoła głowy, a teraz boją się bardziej niż kiedykolwiek. - Wątpię, żeby ktoś w Londynie się bał. - Nie pozostał już wszak nikt, kto drżałby przed aktualną władzą. Czy wiedziała? Zarzucając mu coś, co wykraczało chwilowo poza realia miasta, w którym się znajdowali? Liverpool... Możliwe, że kiedyś zdarzyło mu się tam wykładać, lecz na pewno nie w ostatnim czasie. W ostatnim czasie wszak mocno ukrócono możliwości zjazdów zwykłych ludzi, a co dopiero mówiąc o organizowaniu czegoś dla naukowców. Słowa padające z ust kobiety przybierały na sile dziwnego wydźwięku, którego Vane się nie spodziewał. - Czemu chce pani ginąć? - spytał, marszcząc brwi, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierzała. Zastanawiał się, czy kobieta w ogóle wiedziała, co mówi. Nie dlatego, że była niespełna władz umysłowych, lecz przez barierę językową. Wplecione przez nią co jakiś czas obcojęzyczne słowa, dźwięczące wyraźnie makaronizmy... Dopiero po chwili jego tok myślenia odnalazł jedną z możliwości, gdy postawiła mu dziwne ultimatum. - Dobrze. Porozmawiam z panią - zgodził się, nie widząc, co innego zrobić. Wolał być ostrożniejszy, bo jeśli najprawdopodobniej mówiła o samobójstwie, nie mógł tego w żaden sposób bagatelizować. Ostatnie czego chciał i potrzebował to jakiejś targającej się na swoje życie kobiety... - Proszę się uspokoić. Na pewno wszystko da się rozwiązać.
A to pan?
Myśli oddalające się od sytuacji w Książnicy Obskurus musiały znów zostać sprowadzone do parteru przez dziwną składnię pytania. Nietutejszy, słaby akcent odbił się w uszach wychowanego w Londynie nauczyciela z większą dozą, niż zapewne zamierzała jego zaskakująca towarzyszka. Ciężko było ukryć, że pochodziło się skądś indziej, a Jayden - mimo że specjalistą nie był - nasłuchał się wielu obcobrzmiących, zangielszczanych głosek. Kiedyś wyjeżdżał częściej lub wszelkie ważniejsze, ogólnoświatowe sympozja były organizowane na terenie Wielkiej Brytanii. Odkąd jednak nastały czasy szalonych Ministrów Magii, a później walki o władzę zwieńczonej wybuchem uśpionego konfliktu, takowe kroki zostały na dobre zarzucone. Nikt nie chciał ryzykować, nikt też nie był w stanie dotrzeć na odpowiednie miejsce, nawet jeśli bardzo tego chciał. Należało też uważać na korespondencję - Vane słyszał o przypadkach, gdy zarzucano badaczom kontaktowanie się i przemycanie informacji o sprawach wagi państwowej. Paranoja, bo jak inaczej mieli się porozumiewać i konsultować? Ale zamknięto granice, utrudniono komunikację. Większość badań przestała w takim wypadku się posuwać naprzód, wiele istotnych przyszłościowo projektów zostało porzuconych, traciły ważność i nikt nie miał już ochoty robić ich ponownie. Chociaż bardziej od chęci utrudniały to fundusze, które należało wyłożyć na kolejne etapy. Jayden odpowiadał w większości swoich pomysłów własnym majątkiem, nie martwiąc się, że miał zatrzymać się w połowie. Znał wszak swoje możliwości oraz możliwości naukowców, z którymi współpracował. Wiedział, czego wymagał. Ludzie mają oczy dookoła głowy, a teraz boją się bardziej niż kiedykolwiek. - Wątpię, żeby ktoś w Londynie się bał. - Nie pozostał już wszak nikt, kto drżałby przed aktualną władzą. Czy wiedziała? Zarzucając mu coś, co wykraczało chwilowo poza realia miasta, w którym się znajdowali? Liverpool... Możliwe, że kiedyś zdarzyło mu się tam wykładać, lecz na pewno nie w ostatnim czasie. W ostatnim czasie wszak mocno ukrócono możliwości zjazdów zwykłych ludzi, a co dopiero mówiąc o organizowaniu czegoś dla naukowców. Słowa padające z ust kobiety przybierały na sile dziwnego wydźwięku, którego Vane się nie spodziewał. - Czemu chce pani ginąć? - spytał, marszcząc brwi, nie bardzo rozumiejąc, do czego zmierzała. Zastanawiał się, czy kobieta w ogóle wiedziała, co mówi. Nie dlatego, że była niespełna władz umysłowych, lecz przez barierę językową. Wplecione przez nią co jakiś czas obcojęzyczne słowa, dźwięczące wyraźnie makaronizmy... Dopiero po chwili jego tok myślenia odnalazł jedną z możliwości, gdy postawiła mu dziwne ultimatum. - Dobrze. Porozmawiam z panią - zgodził się, nie widząc, co innego zrobić. Wolał być ostrożniejszy, bo jeśli najprawdopodobniej mówiła o samobójstwie, nie mógł tego w żaden sposób bagatelizować. Ostatnie czego chciał i potrzebował to jakiejś targającej się na swoje życie kobiety... - Proszę się uspokoić. Na pewno wszystko da się rozwiązać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z natury była bardzo spokojną osobą. Wolała trzymać w sobie te emocje, których ukazanie prowadziłoby do niechcianych konsekwencji. Przypuszczała, że to właśnie ta cecha charakteru poniekąd doprowadziła ją do miejsca, w którym teraz się znajdowała. Była cierpliwa, wytrwała, owoce pracy nie musiały pojawiać się natychmiastowo, dużo większym wynagrodzeniem była ich dobra jakość. Dlatego, kiedy inni badacze woleli zajmować się tematami bardziej ekscytującymi, wybierali gonitwy za dzikimi zwierzętami i stare katakumby, ona pozostawała w tyle, skupiona na swoich liczbach. Liczbach, które tańczyły przed oczami Carlisle, układały się w bajeczne wzory i odsłaniały możliwości, jakich nie dostrzegał nikt poza nią samą. Tamci znajdywali wejścia do zatęchłych grot, ale to ona odkrywała odpowiedni moment i specyfikę ich otwarcia. Jako młoda stażystka przerzucała stosy monotonnych obliczeń, czasami godzinami dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczy nawet jedno zdanie nie jest przydatne do celów ich analiz. Mierzyła się już oko w oko ze śmiercią, nigdy jednak nie tak bezpośrednio.
Zgodził się z nią rozmawiać zaskakująco szybko, upewniając blondynkę w teorii, iż faktycznie, zbrodniarz mógł szukać odkupienia, lub przynajmniej spowiedzi ze swoich czynów. Gdzie leży nieprzekraczalna granica przebaczenia, tego nie wiedziała, każdego dnia zadając sobie pytanie, czy zdolna będzie wybaczyć swojemu bratu tak potworne nadwyrężenie ich kruchego zaufania. Nagle pośrednio wciąż skupiona na rozmówcy, niespodziewanie dopuściła do siebie zupełnie nową możliwość. Co jeśli on również był mordercą? Jej rodowity brat mógł podnieść swoją różdżkę, tę samą, której świadkiem wybierania była kilkanaście lat temu i zabić drugiego człowieka.
Kat twierdził, że nikt w Londynie już się nie bał. Cóż, ona się bała. Nie ostentacyjnie, nie panicznie. Naturalny strach, osoby dostrzegającej brak swojej przewagi w obliczu oczywistego rozwiązania sytuacji. Zdemaskowała go, wiedziała kim jest, nie pozostawało wiele możliwości.
- A myśli pan, że tamci ludzie chcieli zginąć? Czy może w ogóle wówczas pan nie myślał? Każdego potrafią przejąć émotions, poczucie czynienia czegoś potężnego, to nie jest nic wstydliwego. - Skoro chciał kontynuować, być może istniała jeszcze szansa. Jaką jednak różnicę mogła zrobić jedna czarownica wobec bez wątpienia silniejszego, użytkownika czarnej magii. Carlisle przyszło do głowy, że walka z czymś nieznanym jest jedną z najgłupszych rzeczy, jakich można się podjąć. Musiała zatem spróbować wejść do jego umysłu, poczuć się jak on i spróbować zadawać takie pytania, jakie chciał usłyszeć. Przełożyła ciężar ciała z nogi na nogę, prostując się, o ile było to możliwe jeszcze bardziej, by ukazywać pozory osoby żywo zainteresowanej rozmową i darzącej jej kompana współczuciem.
- Oczywiście, wszystko da się rozwiązać, to jedno z moich ulubionych stwierdzeń. Z zawodu zajmuję się nauką, nie musi się zatem pan martwić, że nie zachowam neutralności. Widziałam już wiele, nie określam ludzi tak chętnie jak co poniektórzy. - Przytaknęła głową miarowo i chwyciła gazetę w prawą dłoń. Czasami sama marzyła o zobaczeniu własnej podobizny w prasie. Przyziemna zachcianka, sprawiała natomiast najzwyczajniejszą w świecie przyjemność z bycia docenianym, zauważonym. Z pewnością istnieli tacy, którym udało się wyzbyć podobnych, samolubnych potrzeb, ale Flamel miała do nich jeszcze daleko. Zależało blondynce nie tyle na bycie poważaną przez innych, ile na efektach swojej pracy. Pragnęła, żeby to one dawały różnicę w życiu codziennym. Coś tak przełomowego, a zarazem prostego, leżącego na wyciągnięcie ręki. Każdy naukowiec w końcu dążył przecież do swojej prawdy, nieuchwytnego celu, niewidocznego gołym okiem laika, a czasami nawet profesjonalisty. To właśnie fascynowało Carlisle najbardziej w numerologii - jej eteryczność i komplikacja, które finalnie prowadziły do oczywistego rozwiązania, zmieniającego cały sens gry.
- Oceniają pana surowo, czyż nie? - Wyszeptała, z całej siły próbując wykrzesać z siebie coś na kształt niezobowiązującego zagajenia. - Wie pan jak pana opisali? Bourreau de Liverpool. Kat z Liverpoolu. - Ostatnie słowa podjęło głuche echo, odbijając je mętnie od obdartych ścian wydawnictwa “Książnica Obskurus”. Przez chwilę wydawał się najnormalniejszym człowiekiem pogrążonym w rozmowie. Była tylko cisza, Carlisle i pogromca mugoli. I ta wyjątkowo brzydka sofa.
Zgodził się z nią rozmawiać zaskakująco szybko, upewniając blondynkę w teorii, iż faktycznie, zbrodniarz mógł szukać odkupienia, lub przynajmniej spowiedzi ze swoich czynów. Gdzie leży nieprzekraczalna granica przebaczenia, tego nie wiedziała, każdego dnia zadając sobie pytanie, czy zdolna będzie wybaczyć swojemu bratu tak potworne nadwyrężenie ich kruchego zaufania. Nagle pośrednio wciąż skupiona na rozmówcy, niespodziewanie dopuściła do siebie zupełnie nową możliwość. Co jeśli on również był mordercą? Jej rodowity brat mógł podnieść swoją różdżkę, tę samą, której świadkiem wybierania była kilkanaście lat temu i zabić drugiego człowieka.
Kat twierdził, że nikt w Londynie już się nie bał. Cóż, ona się bała. Nie ostentacyjnie, nie panicznie. Naturalny strach, osoby dostrzegającej brak swojej przewagi w obliczu oczywistego rozwiązania sytuacji. Zdemaskowała go, wiedziała kim jest, nie pozostawało wiele możliwości.
- A myśli pan, że tamci ludzie chcieli zginąć? Czy może w ogóle wówczas pan nie myślał? Każdego potrafią przejąć émotions, poczucie czynienia czegoś potężnego, to nie jest nic wstydliwego. - Skoro chciał kontynuować, być może istniała jeszcze szansa. Jaką jednak różnicę mogła zrobić jedna czarownica wobec bez wątpienia silniejszego, użytkownika czarnej magii. Carlisle przyszło do głowy, że walka z czymś nieznanym jest jedną z najgłupszych rzeczy, jakich można się podjąć. Musiała zatem spróbować wejść do jego umysłu, poczuć się jak on i spróbować zadawać takie pytania, jakie chciał usłyszeć. Przełożyła ciężar ciała z nogi na nogę, prostując się, o ile było to możliwe jeszcze bardziej, by ukazywać pozory osoby żywo zainteresowanej rozmową i darzącej jej kompana współczuciem.
- Oczywiście, wszystko da się rozwiązać, to jedno z moich ulubionych stwierdzeń. Z zawodu zajmuję się nauką, nie musi się zatem pan martwić, że nie zachowam neutralności. Widziałam już wiele, nie określam ludzi tak chętnie jak co poniektórzy. - Przytaknęła głową miarowo i chwyciła gazetę w prawą dłoń. Czasami sama marzyła o zobaczeniu własnej podobizny w prasie. Przyziemna zachcianka, sprawiała natomiast najzwyczajniejszą w świecie przyjemność z bycia docenianym, zauważonym. Z pewnością istnieli tacy, którym udało się wyzbyć podobnych, samolubnych potrzeb, ale Flamel miała do nich jeszcze daleko. Zależało blondynce nie tyle na bycie poważaną przez innych, ile na efektach swojej pracy. Pragnęła, żeby to one dawały różnicę w życiu codziennym. Coś tak przełomowego, a zarazem prostego, leżącego na wyciągnięcie ręki. Każdy naukowiec w końcu dążył przecież do swojej prawdy, nieuchwytnego celu, niewidocznego gołym okiem laika, a czasami nawet profesjonalisty. To właśnie fascynowało Carlisle najbardziej w numerologii - jej eteryczność i komplikacja, które finalnie prowadziły do oczywistego rozwiązania, zmieniającego cały sens gry.
- Oceniają pana surowo, czyż nie? - Wyszeptała, z całej siły próbując wykrzesać z siebie coś na kształt niezobowiązującego zagajenia. - Wie pan jak pana opisali? Bourreau de Liverpool. Kat z Liverpoolu. - Ostatnie słowa podjęło głuche echo, odbijając je mętnie od obdartych ścian wydawnictwa “Książnica Obskurus”. Przez chwilę wydawał się najnormalniejszym człowiekiem pogrążonym w rozmowie. Była tylko cisza, Carlisle i pogromca mugoli. I ta wyjątkowo brzydka sofa.
persévérance
You must learn to question everything. To wait before moving, to look before stepping, and to observe everything
Od dziecka jego drogą komunikacji były emocje, uczucia - to na nich opierał wszak swoje istnienie, nie wstydząc się szczęścia, smutku oraz wątpliwości. Zupełnie jakby zamiast słów porozumiewał się właśnie nastrojami, po których ludzie doskonale mogli wyczuć, co działo się wewnątrz chłopca, później młodzieńca, a później też mężczyzny. Można byłoby przypuszczać, że tak zostanie na zawsze i nic nie naruszy starego jak świat porządku jaydenowego stylu bycia. Tak się jednak nie stało, bo wszystko jednak się zmieniało. Nawet wiecznie uśmiechnięte twarze, marzyciele i optymiści zderzali się z okrucieństwem, przez które niedane było im przejść w znanej sobie wcześniej modle. Grymasy szczęście zostały zastępowane strachem, gniewem, bólem. Gwałtowne wyszarpnięcie ichniej osobowości równało się z roztrzaskaniem tego, w co wierzyli i w czym egzystowali. Nie inaczej było z postacią profesora, którego droga do zrozumienia zaczęła się w śmierci. Dotykającej go tak, jakby sam umarł i po części faktycznie tak było. A później... Później z ziemi powstało coś, czego nie znał nikt. O twarzy Jaydena, jego ruchach i spojrzeniu, lecz niebędące nim. Będące jedynie powłoką podczas gdy wnętrze uległo transformacji. Ci, którzy byli blisko niego, mogli zobaczyć, jak z chłopca stawał się dojrzałym dorosłym, lecz nie w tym tradycyjnym sposobie poznania. Nie wyrósł, nie przeszedł spokojnej, trwającej latami zmiany - Vane zabił w sobie dziecko, by pozwolić na narodzenie się w sobie mężczyzny. Gwałtownie, boleśnie, z krzykiem umierających. Dlatego również i emocje uległy całkowitemu rozpadowi, by powstawać i krystalizować się na nowo. Ekspansja zacieśniała się i uczucia, zamiast okazywać ogółowi, były dostępne jedynie do wąskiego grona. Dzieci dla Jaydena były filarem, gdzie pozostawał w jakimś stopniu dawnym sobą, lecz to również było kłamstwo, że nie zmienił się w ogóle. Zdarzenia, ludzie wykradali z niego więcej i więcej, aż zostawili rozszarpane serce i duszę, próbujące w jakimś stopniu wrócić do normalnego funkcjonowania - było to niemożliwe, a mimo to duch Vane'ów nie pozwalał Jaydenowi odpocząć. Śmierć, miłość, tortury, porzucenie mieszały się ze sobą, tworząc tragiczną mieszankę, a jednak on dalej szedł naprzód. Jako oklumenta łatwiej kontrolował to, co widzieli inni, nie zdradzając się z tym, co działo się wewnątrz. Jak sobie radzisz? Pytanie przyjaciela z lat dziecięcych odbijało się co jakiś czas echem w podświadomości profesora, który wciąż nie znał odpowiedzi. Jak sobie radził? Nie mógł się nad tym zastanawiać, nie posiadając luksusu spokojnego myślenia. Marnotrawienia na to czasu. Gdyby zatrzymał się, chociażby na chwilę, nie byłby w stanie ruszyć dalej i zaprzepaściłby wszystko, co wycierpiał on sam i inni w jego otoczeniu.
Rozumiał więc strach, cierpienie i śmierć wbrew temu, co mówiła czarownica. Rozumiał je doskonale. - Jak na naukowca przystało, mówi pani zagadkami. Do czego zmierza ta rozmowa? - spytał, próbując przeanalizować słowa nieznajomej i nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi z nich wynikających. Jego niebieskie oczy wpatrywały się w kobiece rysy, stwarzając niejako jej mapę, zupełnie jakby w niej miał odnaleźć to, czego szukał. W końcu był obserwatorem nieba - wiedział, gdzie kierować spojrzenie, chociaż odczytywanie ludzi różniło się tak diametralnie... Może gdyby potrafił dostrzec w swojej żonie wątpliwość, gdyby umiał rozpoznać w niej wahanie, wciąż żyłaby, trwając u jego boku i zajmując się w tym momencie ich synami. A on wróciłby do niej, jak zawsze. Jak jej obiecał... Kolejny zbitek słów sprowadził go jednak na ziemię. - Kat z Liverpoolu? - powtórzył za nią, a linia między brwiami się pogłębiła. Rozmawiali w takim razie o niej samej, o nim? O czym tak naprawdę? - Jestem profesorem, nie katem. O czym jest ta gazeta? - spytał, gubiąc się jeszcze bardziej niż na początku.
Rozumiał więc strach, cierpienie i śmierć wbrew temu, co mówiła czarownica. Rozumiał je doskonale. - Jak na naukowca przystało, mówi pani zagadkami. Do czego zmierza ta rozmowa? - spytał, próbując przeanalizować słowa nieznajomej i nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi z nich wynikających. Jego niebieskie oczy wpatrywały się w kobiece rysy, stwarzając niejako jej mapę, zupełnie jakby w niej miał odnaleźć to, czego szukał. W końcu był obserwatorem nieba - wiedział, gdzie kierować spojrzenie, chociaż odczytywanie ludzi różniło się tak diametralnie... Może gdyby potrafił dostrzec w swojej żonie wątpliwość, gdyby umiał rozpoznać w niej wahanie, wciąż żyłaby, trwając u jego boku i zajmując się w tym momencie ich synami. A on wróciłby do niej, jak zawsze. Jak jej obiecał... Kolejny zbitek słów sprowadził go jednak na ziemię. - Kat z Liverpoolu? - powtórzył za nią, a linia między brwiami się pogłębiła. Rozmawiali w takim razie o niej samej, o nim? O czym tak naprawdę? - Jestem profesorem, nie katem. O czym jest ta gazeta? - spytał, gubiąc się jeszcze bardziej niż na początku.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Wydawnictwo Książnica Obskurus
Szybka odpowiedź