Colette Albertine Rosier
Nazwisko matki: Crouch.
Miejsce zamieszkania: Dover, Chateau Rose.
Czystość krwi: czysta szlachetna.
Status majątkowy: bogaty.
Zawód: dama, pianistka, przyszła patronka artystów.
Wzrost: 161 cm.
Waga: 52 kg.
Kolor włosów: ciemny brąz.
Kolor oczu: ciemny brąz.
Znaki szczególne: niewielki pieprzyk nad górną wargą, który zakrywa delikatnym makijażem, lekkość kroku, perlisty nader słodki śmiech, którego chce się słuchać.
9 cali, berchemia z piórem bystroducha, dość sztywna
Beauxbatons, Gryfy
nadgryziony zębem czasu, chybotliwy stół zastawiony bardzo ubogimi, wyszczerbionymi i brzydkimi naczyniami pełnymi zgniłego, "prostego" jedzenia, co ma symbolizować biedę
różami Rosierów, schnącym na pergaminie tuszem
dwóch znamienitych lordów ścierających się ze sobą w pojedynku o moją rękę, bardzo to przeżywam, bo to takie romantyczne!
wtykaniem nosa w nie swoje sprawy, plotkami oraz życiem na salonach, szeroko pojętą sztuką, przystojnymi lordami
ewww
tańczę, jak mi zagrają, maluję, gram na fortepianie, ukrywam książki romantyczne pod poduszką, spaceruję po różanych ogrodach, uczęszczam na wystawy, sztuki teatralne oraz operowe, organizuje spotkania herbaciane
muzyki klasycznej i operowej
Dasha Taran
Incydent puszkowy, choć nie zapisał się nigdy na kartach magicznej historii, tak po dziś dzień rozpamiętywany jest przez mieszkańców Chateau Rose naprzemiennie z irytacją oraz nadzwyczajnym zdumieniem. Kiedy to najmłodsza córka lorda Corentina Rosiera oraz lady Cedriny Rosier, ochrzczona szumnie — głównie przez samą siebie — różą bez kolców (jako, że dzieckiem była nadzwyczaj słodkim, pogodnym i grymaszącym jedynie osiem razy dziennie, dziesięć jeśli wypadała data nieparzysta) w wieku ledwie pięcioletnim pod swoim szerokim łożem zdołała zgromadzić ponad sześćdziesiąt siedem puszków pigmejskich. Zapytana o powód, odpowiedziała nieśmiało (zadzierając przy tym nieco nosa) i niewinnie (teoretycznie), że w czytanej baśni główna bohaterka podbiła serce swojego wybranka miłością do zwierząt, a ona po prostu nie przewidziała, że różowo-fioletowe stworzonka sprowadzone na jej prośbę, rozmnożą się aż tak szybko. To zwykły błąd w rachunkach, dodawała grzecznie, doskonale zdając sobie sprawę, że w liczeniu była nadzwyczaj mierna. Puszki pigmejskie, które wymknęły się z dziecięcych komnat i opanowały niemal praktycznie cały zamek wyłapano po dwóch dniach. W tym samym czasie lady Colette zajęta była machaniem nogami na wysokim krześle oraz zajadaniem karmelowego puddingu, otrzymanego na pocieszenie z racji zakazu posiadania pod swoją opieką zwierząt, dopóki nie nauczy się być bardziej odpowiedzialna. Nie płakała za tym aż tak bardzo, może dlatego, że cieszyła się, iż podopieczni znajdą nowe domy, a może dlatego, że w końcu nic nie będzie wciskać języka do jej nosa. Zdania do teraz są podzielone.
— what do you want be when you grow up?
— ...fabulous kind
Dzieckiem lady Colette była bezproblemowym, jeśli przymknie się oko (a najlepiej oba) nie tylko na incydent puszkowy, ale również brokatowy (wydaje się, że dywan w jednym z mniejszych salonów nadal się lekko skrzy), lalkowy (przebudzenie magii w wieku trzech lat ukazało, że sama nie musiała w krzyku zdzierać gardła, mogły to robić za nią porcelanowe zabawki), szynkowy (po dziś dzień drży okrutnie na wspomnienie czerwonych plam na skórze, odkrycie świniowstrętu oduczyło ją zakradania się nocą do kuchni), kociołkowy (skąd miała wiedzieć, że dorzucenie kilku składników, tak aby mikstura maman miała ładniejszy kolor, zakończy się nieplanowanym wybuchem?) oraz na pare innych wypadków. Urodzona w arystokratycznej rodzinie o francuskich korzeniach, została przyuczona do obowiązków oraz zaszczytów, jakie się z tym wiążą nader prędko, choć to drugie ukochała zdecydowanie bardziej. Oddana pod opiekę troskliwych piastunek oraz guwernantek, stawiała pierwsze kroki z dumą wyniesioną z błękitnej krwi w jej żyłach oraz swoistym rozmarzeniem, właściwym jedynie dziewczynkom niezdającym sobie sprawy z okrucieństw świata. Poznawanie heraldyki oraz historii innych rodów doświadczała poprzez opowieści swych mentorów, a policzki jej różowiały z zachwytu od anegdotek dotyczących poszczególnych relacji między szlachetnymi lordami oraz damami, podczas gdy istotne daty nader niefortunnie prześlizgiwały się przez myśli i ginęły gdzieś w odmętach pamięci.
Etykieta przypominała grę, te wszystkie ukłony, dygnięcia, widelczyki oraz tytulatura była równie zabawna, jak doprowadzenie jednego z nauczycieli do łez notorycznym pytaniem dlaczego, póki nie przyznał jej racji o tym, że owszem, jednorożce żywią się tęczą. Aby zaradzić nadmiernej dziecięcej krnąbrności rozwydrzeniu kreatywności, energię dziewczynki kierowano na zajęcia skupione na aktywności. Podstawy baletu nauczyły ją panowania nad ciałem, nad stawianiem lekkich kroków oraz układania sylwetki tak, by wyglądała na bardziej kruchą niż w rzeczywistości. Bardziej jednak polubiła taniec balowy, te wszystkie figury, trzymanie ramy były równie wspaniałe, zwłaszcza kiedy wyobrażała sobie jak w tańcu prowadzi ją przystojny lord doceniający fakt, iż nie deptała mu stóp. Jeśli już przyszło jej jeździć konno, a raczej być prowadzoną na białym kucyku na lonży, to tylko wtedy, kiedy w rączce dzierżyła flakonik z różanymi perfumami, którymi sowicie pryskała zwierzę, ponieważ koński smród źle działał na wrażliwy nos, nerwy oraz ogólny dobrostan panienki.
Im stawała się starsza, tym większość dni wydawała się wypełniona po brzegi zajęciami. Dobra lady nie mogła być głupią gąską, powinna umieć wypowiadać się na temat sztuki, literatury oraz rzeźby. Nie powinna też bezsensownie włóczyć się całymi dniami po ogrodach, a zgodnie z tradycją podejmować się pielęgnacji rodowych róż oraz ćwiczyć się w przynajmniej w jednej sztuce artystycznej. Gra na fortepianie rozbudziła weń muzyczny talent, który rozwijała pod matczynym okiem, a dziecięce ego puchło na myśl, że może chociaż trochę napawać dumą złotowłosą Cedrinę, nawet jeśli palce na klawiaturze kładła mniej zgrabnie niż jej najstarsza siostra. Obdarzona słuchem absolutnym, jak twierdził austriacki maestro sprowadzony specjalnie dla lady Colette, zaczynała nabierać przekonania, że magia tkwi nie tylko w różdżkach, ale również w samej muzyce.
Magia tkwiła również w rodzinie, wrażeniu, że nie jest sama, nawet jeśli z rodzeństwem przez wzgląd na znaczną różnicę wieku, mijała się straszliwie. Byli jak obcy, a jednocześnie nie byli, choć znała ich bardziej z opowieści rodziców oraz służby, przesyłanych listów, z których niewiele można się dowiedzieć, bo cóż można pisać kilkuletniej dziewczynce poza pytaniami, czy jest zdrowa oraz, czy wszystko w porządku (nie przeszkadzało to lady Colette w żadnym razie wysyłać kilkustronicowych listów opisujących przyjęcia herbaciane organizowane z kuzynami, gdzie działy się prawdziwie skandaliczne wydarzenia — konik polny usiadł malutkiej lady Crouch na kapelusiku i ze strachu oblała się sokiem dyniowym! — i do dziś ma trochę żalu, że na owy list jej brat odpisał jedynie: to przykre. Co było w tym przykrego?!)? I nie była zazdrosna o nikogo, dlaczego miałaby być zazdrosna? Marianne w swojej łagodności oraz wyrozumiałości skupiała podczas wakacji na sobie całą uwagę maman, dzięki czemu malutka lady Rosier mogła oddawać się próbom bycia interesującą, co doprowadziło do incydentu brokatowego. Melisande była mądra, zawsze wiedziała, co powiedzieć, dzięki czemu wzrok papy kierował się w jej stronę, a jeśli przyszło się jej buntować, tak Colette obserwowała to z zainteresowaniem, podpierając buzie o ręce, jakby była w pierwszym rzędzie przedstawienia teatralnego. Tristan był chłopcem, więc obowiązek głupiego liczenia oraz bycia odpowiedzialnym spadał na jego barki, a jeśli skradała się czasem za nim, wścibsko patrząc na to, co robi, tak tłumaczyła to tęsknotą. Potem wyjeżdżali, a ona ponownie stawała się oczkiem w głowie każdego, jak cenny kwiat, czy inny wiecheć. Tak też wszystko było wprost perfekcyjne w tym małym dziecięcym świecie.
— what dreams? ladies do not have dreams. they have husbands
— and jewels family
To, że trafi do Beauxbatons nie podlegało absolutnie żadnym wątpliwościom, zapewniał o tym lord Corentin, gładząc ją po jasnej główce oraz rodzeństwo, które nagminnie wypytywała o rady oraz stare prace domowe, które na pewno jej pomogą, a także portret jej praciotki, który częściej mówił jej jednak, że powinna przestać tak biegać (na co odpowiadała, że ona nie biega, ponieważ nie jest z plebsu, ona po prostu porusza się w stanie przyspieszonym, a to różnica). Magiczna szkoła była dokładnie taka, jaka sobie wyobrażała. Pełna wyrafinowana, sztuk pięknych oraz wspaniałego towarzystwa, z którym mogła świergotać po francusku bez problemu, jako że język ten jej był równie bliski co rodzimy. Trafiła do Gryfów, miłość do muzyki nie zniknęła, a fortepian stopniowo stawał się jej pasją oraz możliwością wyrażania samej siebie. Bo prawdziwą sobą jednak być nie mogła, zawsze musiała wiedzieć, jak dobierać słowa, jak stawiać kroki, by być nie tylko lubianą, ale również podziwianą. Swoje zachowanie dobierała pod rozmówcę, wpatrując się uważnie w mimikę, wsłuchując się w ton wypowiadanych zdań.
Z nieśmiałej damy, kulącej ramiona na zajęciach z historii magii, przeradzała się w roześmianą panienkę wieczory spędzającą na rozmowach o sztuce i plotkach, po to tylko by zaraz mogła stawać się współczującą przyjaciółką, doradzającą tak, aby problem danej osoby stawał się w jej oczach bardziej interesujący, niż faktycznie rozwiązany. Przyjaźń z paroma osobami z Harpii pozwoliła jej pojąc sztukę malowania, tego co kryło się za pociągnięciami pędzla i chociaż plastycznie nie była tak obdarowana, jak inne rówieśniczki, tak proste szkice oraz pojęcie przestrzeni przychodziło pod ich skrzydłami znacznie łatwiej. Relacje dobierała ostrożnie, zawsze otaczając się osobami o szlachetnej, albo przynajmniej czystej krwi, jako że od szlam mogłaby się zarazić mugolactwem i to byłoby tragiczne. Sam fakt, że ich nie gnębiła, jako że było to poniżej jej godności (nikt przecież nie uwierzy, że mogłaby podtopić Babette ze Smoków w łazience na trzecim piętrze, przecież to niedorzeczne!) powinien być wystarczający.
To nawiązane przyjaźnie pozwoliły jej poznać własną słabość, którymi były książki romantyczne. Kwieciste dialogi, rozchełstane koszule oraz perfekcyjne zarysowane mięśnie, urywane westchnienia i skradzione pocałunki — cóż za zdrożne, a jednak słodkie w swej grzeszności sceny nawiedzały młodziutki umysł spragniony podobnych wrażeń. Walki o jej rękę, która przecież musiała mieć miejsce, jako że o maman zabiegało wielu lordów, listy o rękę Marianne wypełniały ojcowski parapet, a i Melisande w swym uroku odrzuciła jakiegoś absztyfikanta! Problem w tym, że młodzi chłopcy wypełniający szkolne korytarze byli rozczarowujący, głupi oraz dziwnie pachnieli, nie wspominając już o ich piskliwych głosach, czy pryszczach. Nijak im było do bohaterów powieści, co tylko mocniej podsycało pragnienie stania się dorosłą. Prawdziwi lordowie bowiem nie śmierdzą i nie rzucają na biurko obrzydliwych liścików, przez które musiała sięgać po różdżkę, żeby nauczyć tych obmierzłych hultajów, że ona jest prawdziwą damą, a tym powinno dawać się jedynie kwiaty, a nie wiersze opisujące ich klatki piersiowe. Żenujące!
Sielskość istnienia zakłóciła śmierć najstarszej siostry. I nie pojmowała, odziana w czerń, wieziona powozem bez koni tuż za trumną Marianne, jak to się mogło stać. Przecież dopiero co była na jej ślubie, przecież rolą lady jest żyć długo i szczęśliwie oraz w dostatku. Nie rozumiała pojęcia śmierci, ten jak daleki krewny był jedynie wspomnieniem na języku, szeptem o wojnach magicznych oraz mugolskich, do których nie przykładała żadnej wagi opita własną młodością. Bólu po jej stracie, nie potrafiłaby opisać żadnym słowem, podobnie jak oglądania rozpaczy tlącej się w matczynych oczach, czy obserwowania, jak Melisande staje się coraz cichsza, milcząca, nie zajmowała się już baletem, a ideą podsuniętą przez Marie. Jak po tym wszystkim Colette miała na nowo wdrożyć się w szkolne życie? Jak mogła wyjaśnić tę ziejącą w piersi dziurę, pierwszą skazę na perfekcyjnym płótnie istnienia, które dotąd miało być zdobione jedynie pastelowymi farbami doświadczeń? Corentin nie chmurzył już czoła na przeciętne oceny swojego najmłodszego dziecka, zamiast tego podczas wakacji poświęcał jej przynajmniej godzinę dziennie, gdzie wspólnie poświęcali się grze w szachy czarodziejów, jako że z rodzimym rezerwatem smoków nie chciała mieć zbyt wiele do czynienia, odkąd wyjaśniono jej, że nie może irytujących kuzynów posyłać w smocze paszcze (nadal uważa, że to strasznie zmarnowany potencjał). Powrót do szkoły nie odmienił jej, nie sprawił, że stała się pilniejsza. Nadal nie lubiła brudzić rąk na zielarstwie, choć uczyła się, w jaki sposób pielęgnować rośliny tak, aby w przyszłości podobną wiedzę mogła przelać na róże Rosierów. Astronomia zdawała tylko dzięki pomocy lepiej uczących się uczniów, zauroczonych trzepotem rzęs oraz ustami układającymi się w smutną podkówkę. Z uroków radziła sobie całkiem dobrze, jednak zdaniem nauczycielki była zbyt leniwa, aby osiągnąć w tej dziedzinie sukcesy. Ale to nic, bo obronę przed czarną magią traktowała, byleby tylko zdać, transmutację wzorem Melisande biorąc za swój ulubiony przedmiot (możliwość zmiany czyjejś twarzy zaklęciem była ekscytująca!), kwestie eliksirów natomiast okrywała całunem milczenia, ponieważ zdecydowanie nie odziedziczyła do nich matczynego talentu. Opieka nad magicznymi stworzeniami szła jej bardzo dobrze, przynajmniej póki podopieczni byli mali, słodcy i puchaci, na widok tych większych mdlała (ale zawsze wtedy, jak gdzieś obok było wygodne miejsce do lądowania).
Muzyka nadal pozostawała jej największą pasją, tylko fortepianowe melodie mogły wyrazić ten ból, jaki w niej drzemie, obiecała sobie nawet, że kiedyś uda się jej stworzyć własny utwór, który w całości zadedykuje Marianne. Może dlatego z taką zaciekłością zagłębiała się w biografie nie tylko znanych kompozytorów, ale również tych mniej popularnych, byleby tylko mogła pojąć ich sposób myślenia, ścieżkę, jaką podążali osiągając artystyczną wielkość. I w pewnym momencie, strata po Marie była mniej dotkliwa, wciąż zawadzała jak kamyk w pantofelku, czasem wspomnienia pozbawiały tchu, ale było już znośnie. A potem podczas anomalii zginął jej ojciec. I nic już nie było takie samo.
— you know what is romantic? security
— ...and books!
Znienawidziła czerń. Znienawidziła widok trumien. Znienawidziła rozstania bez pożegnań. Znienawidziła to, że na śliczną twarz musiała ubierać pełną zadowolenia maskę i udawać, że wszystko jest w porządku, że to nie tak, że straciła własnego ojca, stała się półsierotą i odpowiedzialność za nią spadła na ramiona brata, którego praktycznie nie znała. Nauczyła się kłamać, uśmiechać najpiękniej na świecie i jakoś trwać, ignorując te wszystkie przerażające wieści dochodzące z Wielkiej Brytanii. Skupiła się na rozwijaniu swoich umiejętności, na szukaniu ładniejszych słów, a kiedy była wyjątkowo nieszczęśliwa, tak psuła życie innym niewinnym kłamstewkiem, zasłyszaną plotką, sprawnie przy tym unikając konsekwencji związanych ze swoim działaniem. Wchodziła pod skórę niewinną sugestią, szeroko otwartymi oczętami i tylko palce na fortepianowych klawiszach naciskane były z zadziwiającą siłą, ponieważ Colette nienawidziła, nienawidziła, nienawidziła tego wszystkiego. Bo to nie tak miało być! Miała być szczęśliwa z rodziną, zachwycić wszystkich, wyjść dobrze za mąż po odpowiednio licznych konkurach o jej rękę, wypchnąć z siebie kilka bachorów i żyć w swojej słodkiej baśni. Dlaczego rzeczywistość miała być tak okrutna?
Nie wróciła do kraju po ukończeniu szkoły (z dobrymi ocenami, a nie miernymi ku ogólnemu zdziwieniu), zamiast tego u boku ciotki udała się w podróż śladami Mahaut, a po błagalnych listach do pani matki, na miesiąc zatrzymała się w Austrii, gdzie mogła poznać kolebkę muzyków i szlifować swój łamliwy niemiecki, który dotąd poznała jedynie dzięki uprzejmości Cedriny. Nie chciała przechadzać się po korytarzach, które już nie były do końca jej, odkąd zabrakło Marie, papy, a sama Melisande okrutnie została wydana za mąż za Traversa (sam ślub nie był okrutny, a raczej brak poprzedzającego go przygotowania!) i do tego już nie maman miała ostatnie zdanie, a Evandra. Tyle się zmieniło, a ona była taka przerażona! Podróż jednak zakończyła się w momencie, w którym gwiazdy zaczęły spadać z nieba i niegrzecznie uderzać w ziemię, jej obecność w domu była wręcz wymagana i Lettie raz jeszcze pojawiła się w Chateau Rose. Już nie jako mała, psotliwa dziewczynka, a jako debiutantka szykująca się na wejście na salony. Dni znowu zaczęły upływać na ćwiczeniu tańca balowego, na lekcjach dykcji, sztuk pięknych. Miała zachwycić wszystkich, a jedyne, na co miała ochotę to zaszyć się we własnej sypialni z książką romantyczną w dłoniach.
— But living to please others? I imagine it can be wearying at times. Painful, perhaps. So, I do not blame you for putting on armor lately. But you must be careful that the armor does not rust and set so that you might never be able to take it off.
— ...since when i become a knight, not a lady?
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | +1 (różdżka) |
Uroki: | 2 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Uzdrawianie: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 7 | +2 (różdżka) |
Alchemia: | 0 | Brak |
Sprawność: | 15 | Brak |
Zwinność: | 16 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
francuski | II | 2 |
niemiecki | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
historia magii | I | 2 |
kłamstwo | II | 10 |
kokieteria | II | 10 |
onms | I | 2 |
skradanie | I | 2 |
spostrzegawczość | I | 2 |
zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
savoir-vivre | II | 0 |
szczęście | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
rozpoznawalność | I | 0 |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
literatura (tworzenie prozy) | I | ½ |
literatura (wiedza) | I | ½ |
śpiew | I | ½ |
gra na fortepianie | II | 7 |
muzyka (wiedza) | II | 7 |
malarstwo | I | ½ |
rysunek | I | ½ |
wiedza o sztuce | II | 7 |
haft | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
taniec balowy | II | 7 |
taniec klasyczny | I | ½ |
jazda konna | I | ½ |
łyżwiarstwo | I | ½ |
Biegłości pozostałe | Wartość | Wydane punkty |
szachy czarodziejów | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
brak | - | 0 |
Reszta: 2 PD |
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
[01.10.24] Sierpień-listopad