Wydarzenia


Ekipa forum
Harrison Vaillant
AutorWiadomość
Harrison Vaillant [odnośnik]09.10.24 20:37

Harrison Vaillant

Data urodzenia: 18 kwietnia 1920
Nazwisko matki: Delacour
Miejsce zamieszkania: Menażeria Woolmanów, Plymouth
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: ubogi
Zawód: pracownik oddziału operacyjnego „Hipogryf"
Wzrost: 185 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: brązowy
Kolor oczu: brązowy
Znaki szczególne: Głos Harrisona można opisać jako głęboki, aksamitny i ciepły, z wyraźnie zabarwionym brzmieniem męskości. Jego barwa jest niska, co nadaje mu pewien charyzmatyczny i pełen mocy ton, idealny do pełnionej przez niego niegdyś funkcji podczas przesłuchań, które wymagały pewności siebie i stanowczości. Jednocześnie jest łagodny i kojący, co sprawia, że ma zdolność do wyrażania emocji z subtelnością. Gdy przemawia, wyczuwalny jest lekki, elegancki akcent, co dodaje mu klasy i uroku.


Nigdy nie miałem planu ani wizji na życie. Wiedziałem tylko, że będę podążał tam, gdzie zaniesie mnie kaprys, bez względu na to, co inni myślą o mojej drodze. Ojciec, pragmatyk i człowiek o żelaznych zasadach, nazywał to zmysłem przetrwania. Uważał, że podobne podejście, choć niekonwencjonalne, może mi pomóc w przetrwaniu w trudnym świecie. Matka, z kolei, była zupełnie innego zdania. Była osobą bardziej stonowaną i ostrożną, widziała w mojej spontaniczności głupotę i brak odpowiedzialności. Często powtarzała, że życie wymaga planu, że każdy krok powinien być przemyślany i starannie zaplanowany. Mimo że oboje chcieli dla swojego pierworodnego i jedynego syna jak najlepiej, wiele razy ich zawiodłem. Chociaż, przyznaję, spełniałem wszystkie wymogi, które rodzice mogli sobie wyobrazić — byłem zdrowym, silnym chłopcem, o ślicznej buzi, która według matki zwiastowała przyszłą przystojność. Miałem także łatwość w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Każde spotkanie, każdy nowy znajomy był dla mnie okazją do nawiązania relacji. Jednak mimo tych zalet, co jakiś czas odchodziłem od wizji o „idealnym dziecku”. Chodziłem własnymi ścieżkami, a rodzinne Wilton nie miało przede mną tajemnic. Każda ścieżka, każdy zakątek w tym malowniczym miejscu był przeze mnie odkryty. Ludzie z miejscowości znali mnie jako tego chłopaka, który zawsze gdzieś się włóczył, pojawiał się i znikał, nigdzie nie zagrzewał miejsca na dłużej. Nie potrzebowałem stabilności, nie szukałem celu — liczyło się tylko to, by czuć się wolnym, by móc doświadczać życia na własnych warunkach. Równocześnie byłem synem Cesaire Vaillanta — szybko wspinającego się po szczeblach kariery funkcjonariusza magicznej policji oraz jego pięknej żony, Béatrice. Wizja mojej przyszłości była więc zapisana we krwi, jaką posiadałem i nazwisku, które nosiłem.



Ojciec, będąc dobrze sytuowanym pracownikiem Ministerstwa Magii, miał wobec mnie wysokie oczekiwania. Pragnął, abym poszedł jego śladami i rozwijał karierę na równie prestiżowym stanowisku, co on. Jego marzeniem było, abym stał się człowiekiem sukcesu, kimś, kto zyska szacunek i uznanie zarówno w oczach społeczeństwa, jak i magicznego świata. Często wspominał o tym, jak istotna jest dyscyplina, odpowiedzialność i lojalność wobec zasad. Chociaż nasze relacje nie zawsze były harmonijne, szanowałem go za to, jak z oddaniem pełnił swoje obowiązki. Od ojca nauczyłem się również szacunku wobec funkcjonariuszy, niezależnie od ich rangi. Wielu ludziom wydawało się wszak, że magiczna policja to zlepek osób, które nie poradziły sobie w bardziej prestiżowych zawodach, jak aurorzy czy wiedźmi strażnicy. Uważali, że ci, którzy nie mieli dość talentu czy odwagi, aby ścigać mrocznych czarnoksiężników, kończyli właśnie w szeregach policji. Ojciec często walczył z tym stereotypem, a ja, będąc świadkiem jego zaangażowania, zrozumiałem, jak błędne były te opinie. W rzeczywistości to właśnie funkcjonariusze tej części Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów dbali o porządek, kiedy świat chwilowo odpoczywał od wielkich zagrożeń. To oni stawiali czoła codziennym problemom, śledzili tajemnicze zjawiska i pilnowali, aby życie obywateli toczyło się spokojnym torem. Choć nie zawsze wyobrażałem sobie taką przyszłość, perspektywa życia wśród obywateli i działania na rzecz społeczności zaczęła mnie coraz bardziej pociągać. Bycie częścią magicznej policji oznaczało bliski kontakt z ludźmi, z ich codziennymi troskami i potrzebami.



Nigdy nie postrzegałem siebie jako bohatera. Nie miałem wielkich ambicji, by ratować świat czy mierzyć się z epickimi zagrożeniami. Muszę przyznać, że głównie kierowałem się chęcią spełnienia własnych potrzeb – ciekawością świata, pragnieniem otaczania się interesującymi ludźmi oraz rozwiązywania zagadek. Zawsze fascynowały mnie zarówno te prozaiczne, codzienne łamigłówki, jak i te bardziej skomplikowane, które wymagały głębszej analizy. Od dziecka uwielbiałem rywalizację – w każdej formie, czy to w grach, czy w bardziej poważnych sytuacjach. Wiedziałem, że ścieżka zawodowa, którą zamierzałem obrać, da mi mnóstwo okazji, by konfrontować się z wyzwaniami i sprawdzać swoje możliwości. Podziwiałem też ojca, choć był znacznie bardziej stonowany niż ja. Jego podejście do życia było zupełnie inne, bardziej zdyscyplinowane, lecz widziałem, że dzięki swoim umiejętnościom i wytrwałości zyskał powszechny szacunek. To właśnie jego dążenie do celu, bez względu na trudności, imponowało mi najbardziej. Zrozumiałem, że siła charakteru i determinacja potrafią przynieść uznanie, na które nie zawsze trzeba zasługiwać poprzez wielkie czyny. Czasem wystarczy sumienna praca i zaangażowanie w to, co się robi. Choć nie pamiętam dokładnego momentu, w którym ujawniłem swoje magiczne zdolności, ta historia była wielokrotnie opowiadana przez moich rodziców. Gdy miałem zaledwie cztery lata, siedziałem na kolanach ojca, gdy przeglądał zdjęcia podejrzanych w sprawie śledczej. W pewnym momencie dotknąłem podobizny jednego z mężczyzn. Ku zaskoczeniu wszystkich, portret zaczął mówić, opisując szczegółowo przebieg przestępstwa. Każdy krok, każde działanie przestępcy zostało ujawnione. Po zweryfikowaniu faktów wszystko okazało się prawdą, a niezwykle dumny ojciec ogłosił rodzinie, że jego syn ma w sobie śledczego od narodzin, jakby było to zapisane w moim przeznaczeniu.



Otrzymując list z Hogwartu, rodzice wiedzieli, że decyzja została podjęta za nich. Przez długi czas toczyli dysputy, czy powinienem kontynuować edukację w Wielkiej Brytanii, czy może we Francji, skąd pochodziły nasze rodziny – Vaillant i Delacour. Obie rodziny były silnie związane z tradycją, a ja od dziecka byłem uczony francuskiego, aby zachować więź z dziedzictwem przodków. Nauka za granicą nie stanowiłaby więc dla mnie problemu, jednak list z pieczęcią Hogwartu rozwiał wszelkie wątpliwości. Zostałem na brytyjskiej ziemi, co nie tylko rozwiązało rodzinne spory, ale także wprowadziło mnie w zupełnie nowy świat. Przed wyjazdem wszyscy zastanawiali się, do którego domu trafię. Typowano mnie na Krukona bądź Ślizgona. Miałem wrodzoną łatwość do nauki, ale też ciągle słyszałem klasyczne określenie zdolny, acz leniwy. Moje ambicje, rywalizacja, spryt i pewna chęć dominacji nad innymi bardziej wskazywały jednak na dom Salazara Slytherina. Nie wiem, kto wygrał ten zakład, ale kiedy Tiara Przydziału ogłosiła, że trafiłem do Slytherinu, byłem z tego faktu niezwykle zadowolony. Jeżeli miałem być najlepszy, to gdzie indziej mógłbym bardziej rozwijać swoje talenty? W Slytherinie czułem, że mam przestrzeń do wykorzystania swojego potencjału. Gdy przysiadłem do nauki, zaklęcia i obrona przed czarną magią przyszły mi z łatwością. Problem polegał na tym, że, jak zawsze, brakowało mi dyscypliny. Byłem zdolny, ale często wolałem zająć się czymś innym niż odrabianiem ćwiczeń. Kilka razy nie zaliczyłem zadań, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Paniczu Vaillant, ktoś się tu w końcu zaczął uczyć. Moją prawdziwą motywacją nie były jednak oceny ani gratulacje od rodziców. Największą satysfakcję czerpałem z zazdrosnych spojrzeń kolegów i coraz bardziej zaintrygowanych koleżanek. Uwielbiałem, gdy nauczyciele mnie chwalili, a koledzy patrzyli z niechęcią, gdy zdobywałem uwagę najładniejszych uczennic.



Bycie złotym chłopcem w szkole miało swoje jasne strony, ale i poważne cienie. Choć cieszyłem się prestiżem i uznaniem, były rzeczy, które stanowiły dla mnie ogromne wyzwanie, a największym z nich było latanie na miotle. Nienawidziłem tego od pierwszych zajęć. Mimo że uchodziłem za osobę pewną siebie i odważną, lęk wysokości paraliżował mnie do tego stopnia, że każda lekcja latania była dla mnie istnym koszmarem. Aby w ogóle przetrwać te zajęcia, pokątnie przyjmowałem eliksiry uspokajające. Gdyby ktoś policzył ich ilość, z pewnością zapełniłyby cały oddział w Świętym Mungu. Choć w innych sytuacjach moja duma nie pozwoliłaby mi przyznać się do słabości, w tym przypadku musiałem zaakceptować swoją ograniczoną zdolność do radzenia sobie w powietrzu. Podśmiewanie się rówieśników z mojego braku umiejętności latania przyjmowałem ze spokojem. Uznawałem to za naturalne odegranie się za to, że przewyższałem ich w innych dziedzinach. Mogli wytykać mnie palcami na lekcjach latania, ale wiedziałem, że to ja kończę z najlepszymi ocenami i zdobywam uwagę nauczycieli. Kiedy w końcu siadałem do nauki, osiągałem wyniki lepsze od większości z nich, a moje randki w Hogsmeade były powodem zazdrości. Umiejętność radzenia sobie w powietrzu nie była mi więc potrzebna do zdobycia uznania, które liczyło się dla mnie najbardziej. Nie czułem także, że latanie wpłynie na moją przyszłość. Po ukończeniu Hogwartu miałem jasny plan: dołączyć do magicznej policji. Ojciec, jeden z ważniejszych pracowników tego działu, wyznaczył mi ścieżkę, która nie wymagała bycia asem w powietrzu. Zresztą, wolałem stały grunt pod nogami. Latanie może było prestiżowe w Quidditchu, ale dla mnie nie miało większego znaczenia. Najważniejsze było trzymanie poziomu w innych dziedzinach – tych, które naprawdę się liczyły w świecie dorosłych czarodziejów.



Stały grunt pod nogami był jednym z najważniejszych elementów kursu magicznej policji. Zajęcia, w których uczestniczyłem, w dużej mierze opierały się na wiedzy, którą zdobyłem podczas lat w Hogwarcie, jednak teraz mogłem skupić się na praktycznych aspektach. To była zupełnie nowa jakość. Wykorzystanie magicznych umiejętności w rzeczywistych sytuacjach wpływało na mnie znacznie silniej niż dawne szkolne miłostki. Wreszcie mogłem w pełni rozwinąć swoją ciekawość bez marnowania czasu na przedmioty, które wcześniej uważałem za zbędne. Nie było już wróżb, które nie miałyby praktycznego zastosowania, ani latania na miotle, które z moją przyszłością nie miało nic wspólnego. Wszystko, czego się uczyłem, miało konkretne przełożenie na przyszłą pracę w magicznej policji. Kurs nie ograniczał się jedynie do rozszerzenia teoretycznej wiedzy. Duży nacisk kładziono na zajęcia fizyczne oraz umiejętności społeczne, co również bardzo mi odpowiadało. Od zawsze dbałem o to, by być w formie, a treningi tylko umacniały moją kondycję. Z kolei moje naturalne predyspozycje do nawiązywania kontaktu z ludźmi okazały się nieocenione podczas przesłuchań i pracy z podejrzanymi. Umiejętność obserwacji i wychwytywania niuansów w zachowaniu innych stała się dla mnie kluczowa. Dzięki temu mogłem łatwo manipulować emocjami osób, z którymi rozmawiałem, zyskiwać ich zaufanie, a następnie bezceremonialnie je wykorzystać, by odkryć prawdę. Nie odczuwałem przy tym żadnych moralnych oporów. W pracy śledczego chodziło o osiągnięcie celu, a ja wiedziałem, że zdolność manipulacji była jedną z najskuteczniejszych broni. Czułem satysfakcję, gdy mój spryt i intuicja prowadziły do rozwiązania sprawy. Dla mnie kurs magicznej policji był idealnym miejscem, by połączyć moje zainteresowania, umiejętności i ambicje, a każdy dzień przybliżał mnie do stania się kimś, kto potrafi w pełni wykorzystywać swoje talenty.



Nikt nie dawał mi forów podczas kursu magicznej policji, ale i tak niektórzy patrzyli na mnie z ukosa, gdy jako syn Cesaire otrzymałem wyróżnienie na zakończenie stażu. Było to naturalne, że moje nazwisko budziło pewne oczekiwania, a czasem nawet zazdrość. Nie byłem jedynym, który otrzymał gratulacje, ale mogłem się spodziewać, że niektórzy będą wątpić, czy moje osiągnięcia to wynik pracy, czy wpływu ojca. Jednak te animozje szybko przestały mieć znaczenie, kiedy rzeczywistość stała się znacznie bardziej skomplikowana. Wielka Wojna Czarodziejów wywołała ogromny chaos na europejskich ziemiach, a to, co wcześniej wydawało się abstrakcyjnym konfliktem, szybko zaczęło mieć bezpośredni wpływ na naszą pracę. W departamencie każda para rąk okazała się niezbędna, a wszelkie prywatne niesnaski i zazdrości poszły w zapomnienie. Nagle wszyscy staliśmy się częścią tego samego zespołu, walczącego z konsekwencjami wojny, która rozlewała się na cały kontynent. Jako świeżo upieczony policjant zostałem wrzucony prosto w oko cyklonu, ale zamiast przerażenia, odczuwałem ekscytację. Wiedziałem, że to, co dzieje się wokół, to idealna okazja, by sprawdzić swoje umiejętności w praktyce. Choć dla niektórych wojna działa się głównie na kontynencie, jej skutki odczuwaliśmy w Wielkiej Brytanii bardzo szybko. Masowe fale imigrantów, którzy szukali schronienia przed konfliktem, powodowały napięcia, a interakcje z nimi nie zawsze kończyły się pokojowo. Czarodzieje przybywający z różnych części Europy przynosili ze sobą nie tylko swoje problemy, ale także nieufność i konflikty, które przenikały do naszego społeczeństwa. Chaos wzrastał, a wraz z nim rosła liczba przestępstw. Kilka lat później, gdy konflikt dotarł bezpośrednio na Wyspy Brytyjskie, czułem się już dużo bardziej doświadczony. Widziałem, jak stopniowo sytuacja pogarszała się, a moje umiejętności rozwijały się w miarę, jak rosła skala wyzwań. Ilość przestępstw i napięć w społeczeństwie rosła proporcjonalnie do chaosu, który ogarniał Europę, a ja cieszyłem się, że przestałem być już świeżakiem, który dopiero wkracza do zawodu. Wojna była czasem próby, ale także okazją do pokazania, że potrafię działać skutecznie w najtrudniejszych sytuacjach.



Wojna miała dla mnie nie tylko zawodowe, ale i osobiste konsekwencje. W wieku dwudziestu ośmiu lat zostałem ojcem, choć okoliczności były dalekie od ideału. Matką mojego dziecka była żona innego mężczyzny, kobieta z dobrze ułożonej rodziny, pełna ambicji i oczekiwań. Gdy plotki o naszym romansie przestały być tajemnicą, a stały się skandalem, prasa ochrzciła ją mianem Anny Kareniny. Nikt nie krył się z osądami, ale ja także nie próbowałem uciekać przed społecznym potępieniem. Nie czułem skruchy ani wstydu. Dążyłem za swoimi pragnieniami, gdy w oczach innych stałem się postacią skandaliczną. Nie byłem jednak bezkarny. Skandal uderzył w moją rodzinę, zwłaszcza w ojca, który uznał, że najlepszym wyjściem będzie odsunięcie mnie od sprawy. Oficjalnie zostałem wysłany na kurs doszkalający do Paryża, ale w rzeczywistości było to wygnanie. Ojciec, chroniąc swoją reputację, zrzucił mnie ze stanowiska pod pretekstem rozwoju kariery. Nie obchodziło mnie to szczególnie. Zawsze żyłem według własnych zasad, a społeczne normy i osądy nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia. Wielu robiło rzeczy gorsze, ale społeczeństwo zawsze ocenia przez pryzmat własnych interesów i perspektyw. Paryż, choć początkowo wydawał się zesłaniem, okazał się interesującym miejscem. Mój stryj nie przyjął mnie z otwartymi ramionami, ale dzięki znajomościom ojca otrzymałem pracę w tamtejszym odpowiedniku magicznej policji. Nowe środowisko, nowi ludzie i problemy, choć naznaczone wojną, pozwoliły mi na odświeżenie codzienności. Skandal w Anglii powoli tracił na znaczeniu, a ja mogłem się skupić na pracy. Z listów od rodziców wynikało, że historia o moim romansie stała się jedynie kolejnym epizodem w londyńskiej rzeczywistości. Czasem odżywała, gdy ludzie potrzebowali oderwać się od koszmarów Wielkiej Wojny Czarodziejów, ale na co dzień przestano się nią interesować. Wiedziałem, że moje dziecko nie zostało odrzucone. Mąż mojej kochanki postanowił uznać je za swoje, by nie niszczyć reputacji rodziny. Życie we Francji, mimo pozoru zesłania, miało swój wyjątkowy urok. Chociaż rodzina z francuskiej odnogi nie przyjęła mnie z entuzjazmem, praca w tamtejszej policji była równie wymagająca, co w Anglii, a wojna wciąż wisiała w tle, przypominając o swojej nieuchronności.



Powrót do domu po pięciu latach we Francji był niczym przeniesienie się ze świata równoległego. Choć wiedziałem, że mój wyjazd nie był na zawsze, to przez te lata zdążyłem wtopić się w tamtejsze realia, stając się częścią francuskiego środowiska. Pracowałem tam, rozwijałem się, a otoczenie przyjęło mnie na tyle, na ile pozwalała burzliwa, wojenna rzeczywistość. Te pięć lat nie wydają się warte szczegółowego opisywania, bo choć były pełne wydarzeń, to sprowadzają się do jednej myśli – żyłem najlepiej, jak mogłem, czerpiąc z życia na tyle, na ile sytuacja pozwalała. Nie żałowałem niczego. Mimo że opuściłem Anglię w atmosferze skandalu, wróciłem z nowymi osiągnięciami. Czas spędzony we francuskiej magicznej policji nie tylko wzmocnił moje zawodowe umiejętności, ale także pozwolił mi na zdobycie świeżych perspektyw. Francuski styl przesłuchań był bardziej wyrafinowany i subtelny niż brytyjski, co doskonale wpisywało się w moją naturalną zdolność do manipulacji i wyciągania prawdy od ludzi. Zyskałem lepszą umiejętność wykorzystywania swojej charyzmy i zdolności obserwacyjnych, co było nieocenione w pracy śledczego. Przyzwyczaiłem się do specyficznego rytmu życia we Francji. W trakcie wojny, mimo chaosu, potrafiłem dostrzec szanse, by rozwijać swoje umiejętności. Mój zmysł łączenia faktów, który zawsze mi towarzyszył, tylko się wyostrzył. Dzięki temu, wracając do Anglii, wiedziałem, że jestem o krok do przodu, zarówno w umiejętnościach, jak i doświadczeniach. Wracając, nie czułem już piętna skandalu. Zamiast tego, wiedziałem, że jestem bardziej kompletnym człowiekiem, gotowym na nowe wyzwania.



I jaki to był czas na powrót. Pogłoski o samozwańczym Czarnym Panu zaczynały się coraz bardziej rozprzestrzeniać, zbiegając się z morderstwami arystokracji na Sabacie. Coś wyraźnie wisiało w powietrzu, a sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Przyznaję – tamten okres obfitował w wydarzenia, które nieustannie mnie zaskakiwały. Jednym z największych absurdów, na jakie natrafiłem, była Policja Antymugolska. To przedsięwzięcie było dla mnie jedną z największych głupot, jakie widziałem w ciągu wielu lat. Nigdy nie byłem szczególnym miłośnikiem mugoli, ale równie dobrze nie miałem powodu, by ich nienawidzić. Mieli swój świat, tak jak my mieliśmy nasz. Dopóki nie wkraczali do mojego, nie widziałem sensu, by ingerować w ich życie. Być może kierowało mną wewnętrzne poczucie sprawiedliwości, ale to właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem bunt wobec moich zwierzchników. A co gorsza, wobec mojego ojca, który nie opowiadał się w sposób stanowczy po każdej ze stron, głęboko analizując zaistniałą sytuację. Moja chęć działania natrafiła na jego kalkulacyjny spokój. Nasze kłótnie w tym okresie były coraz częstsze i coraz bardziej zaciekłe. Nigdy nie zapomnę naszej ostatniej rozmowy, zakończonej gniewem. To była noc, która zmieniła wszystko. Podczas jednej z takich burzliwych kłótni, mój ojciec zginął w czasie pierwszomajowej nocy, zostawiając mnie z poczuciem winy, którego nigdy nie udało mi się pozbyć. Była to jedyna rzecz, której będę już zawsze żałował – że pożegnałem go we wściekłości, bez możliwości dojścia do porozumienia. Wiedziałem, że nie był złym człowiekiem. Widziałem jego wewnętrzne rozdarcie, gdy wierzył, że prawo i prawda muszą zwyciężyć. Jednak jego wiara w ozdrowienie systemu, który się rozpadał, sprawiła, że nie dostrzegł zmian zachodzących na naszych oczach. To rozdarcie prowadziło nas do coraz większych różnic, aż w końcu doszło do tego tragicznego finału.



Po śmierci ojca na moich barkach spoczęła odpowiedzialność za całą rodzinę. Nie było to coś, do czego byłem przygotowany, ale obowiązki nie czekały na gotowość. Jedną z pierwszych decyzji, jakie podjąłem, było odesłanie matki do Francji. Nasz dom, zniszczony i pogrążony w chaosie, nie miał jej już nic do zaoferowania, a ja nie mogłem znieść myśli, że byłaby tu sama, narażona na niebezpieczeństwo. Matka błagała, groziła, próbując przekonać mnie, bym ją towarzyszył, ale wewnętrzny bunt wciąż się we mnie tlił. Byłem zdecydowany zostać. Zostałem więc, i tak jak wielu innych, byłem jednym z tych, którzy przeżyli Bezksiężycową Noc – wydarzenie, które odcisnęło piętno na całym Londynie. Chaos, strach i ogień pochłaniały miasto. Nie było czasu na błędne decyzje. Robiłem, co mogłem, dlatego też wyprowadziłem grupę sąsiadów z tego piekła. Niosłem na rękach małą dziewczynkę, której wiek przypominał mi o moim własnym zapomnianym dziecku. W tamtym momencie wiedziałem, że muszę zostawić przeszłość za sobą, choć jej echo wciąż do mnie wracało. Uciekaliśmy, zostawiając za sobą ogień i zniszczenie stolicy. Podczas naszej tułaczki przez opustoszałe tereny Anglii, natrafialiśmy na inne grupy uchodźców. Z każdą napotkaną osobą czułem coraz większą odpowiedzialność za tych ludzi. Nie planowałem stawać się przywódcą, nie chciałem też rzucać swoich potrzeb na bok, ale sytuacja tego wymagała. Uciekinierzy, ogołoceni ze wszystkiego, zwracali się do mnie po pomoc, liczyli na moje decyzje. Mimo że sam byłem przerażony i zagubiony, nie mogłem ich zawieść. Nie pamiętam dokładnie dnia, ale wiem, że szliśmy przez lasy Somerset, gdy otoczyła nas grupa czarodziejów. Żądali wyjaśnień – kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Moje lata doświadczeń w obserwacji ludzi pomogły mi zorientować się, że pomimo wycelowanych w nas różdżek, widok zmasakrowanych, zmęczonych i przerażonych ludzi nie był im obojętny. Nie mogłem więc oszukiwać i utracić możliwości znalezienia sojuszników. Ryzyko zawsze było częścią mnie - tym razem to bardziej wykalkulowane. Podczas szybkiego, acz uważnego przesłuchania w zakamarkach lasu, którego to ja byłem celem, opowiedziałem im, co spotkało Londyn i nas. Jak się okazało, nie byliśmy jedynymi ocalałymi, których spotkali na swojej drodze. Tego samego dnia późnym popołudniem dowiedziałem się, że ludźmi, którzy wzięli nas pod swoje skrzydła, okazali się członkowie ruchu oporu zwanego Zakonem Feniksa.



Ruch oporu, o którym tyle się nasłuchałem, wreszcie stał się rzeczywistością, z którą przyszło mi się zmierzyć. Dotychczas znałem go tylko z plotek, ale teraz widziałem na własne oczy, że ci ludzie faktycznie stawiali czoła narastającej potędze samozwańczego Czarnego Pana. Byli grupą wyrzutków, ludzi, którzy nie pasowali do systemu i których społeczeństwo odrzuciło, a jednak trwali i nie ulegali, mimo coraz bardziej brutalnych działań zwolenników ciemności. W ich uporze i walce widziałem coś, co przemawiało do mnie – niezłomność, którą kiedyś sam próbowałem kultywować. Mimo to, nie mogłem tak po prostu przystać na wszystko bez wyjaśnienia. Wrodzona ciekawość ciągnęła mnie z powrotem do stolicy, do Londynu, choć wiedziałem, że mogę tam natrafić na niebezpieczeństwa. Zostawiłem za sobą uchodźców w bezpiecznym schronieniu i wyruszyłem samotnie w podróż, chcąc dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w mieście. Na miejscu czekała mnie jednak niespodzianka – Londyn był zamknięty, otoczony blokadami z kontrolami w kilku punktach. Wkrótce dowiedziałem się o buncie w moim własnym departamencie. Szefostwo policji, z którą pracowałem, z którą dorastałem, zbuntowało się przeciwko Ministerstwu Magii. Być może była to odpowiedź na rosnącą tyranię władzy, a może zwyczajny przypadek. Tak czy inaczej, zrozumiałem, że nie mam już czego szukać wśród wartości, którymi zacząłem gardzić. Wszelkie złudzenia o powrocie do starego życia rozwiały się. Wiedziałem, że jeśli chcę przetrwać, muszę obrać nowy kurs. Razem z kilkoma innymi policjantami, którzy, podobnie jak ja, czuli, że stary porządek się rozpada, postanowiliśmy opuścić Londyn. Porzuciliśmy nasze dawne stanowiska, stając się tymi, których kiedyś ścigaliśmy – buntownikami, a dla niektórych, przestępcami. Nasz wybór był ostateczny, ale w obliczu tego, co się działo, nie mieliśmy innego wyjścia. Rebelia stała się jedyną drogą ku przyszłości.



Szukałem więc kontaktu z rebeliantami, których spotkałem wcześniej w Somerset. Nie było to trudne. Wystarczyło przyłączyć się do kolejnej grupy ewakuowanych i podążać ich śladem. Wkrótce znów spotkałem jednego z naszych dawnych przełożonych, który teraz aktywnie brał udział w ratowaniu poszkodowanych i zniszczonych przez wojnę czarodziejów oraz mugoli. Jako dawni policjanci nie chcieliśmy być biernymi obserwatorami ani zostawać na uboczu. Zgłosiliśmy się do służby pod jego dowództwem, chcąc kontynuować nasze działania w nowej, bardziej nieoficjalnej roli. Początkowo przydzielano nam drobniejsze zadania, niemalże logistyczne. Jednak z czasem, im dłużej przebywałem w tej grupie, tym bardziej odpowiedzialne stawały się nasze misje. Zasłużyłem sobie na to zaufanie. Wiedzieli, że byłem dobry w tym, co robiłem, niezależnie od kontekstu. I choć natura mojej pracy uległa zmianie, to jej istota – działania operacyjne i taktyczne – wciąż pasowały do mojego charakteru. Nie brakowało oczywiście konfliktów wewnętrznych, zwłaszcza że każdy z nas miał za sobą ciężkie przeżycia i był zmęczony wojną. Rywalizacja, która od zawsze we mnie tkwiła, niekiedy wybuchała w takich sytuacjach, ale były to naturalne napięcia w grupie ludzi, których połączył wspólny cel. Wystarczająco wiele szaleństwa, okrucieństwa i dziwów widywaliśmy na co dzień, by trzymać dłużej prywatne zadry. Głód, stosy, mroczne cienie połączone z kometą, która zawisła nad nami niczym zapowiedź nieodzownego końca. A gdy spadła, skala zniszczeń znów przewyższyła najśmielsze oczekiwania. I chociaż mogłoby się wydawać, że zgasiła ogień ducha, było inaczej. Z czasem działalność jednostki, do której mnie przydzielono, ewoluowała, a ja, z racji swojej znajomości terenów Wiltshire, zostałem regularnie wysyłany na misje w tamte okolice. To było moje rodzinne hrabstwo, co czyniło mnie idealnym kandydatem do operacji w tych rejonach. Przystępując do nowo utworzonego działu operacyjnego w ramach podziemnego Ministerstwa Magii, wiedziałem, że mogę wnieść wiele do tych działań. Nie miałem już w końcu dwudziestu lat, a dwie dekady pracy. Mimo to złamałem rozkaz. Musiałem to zobaczyć na własne oczy. Wróciłem do miejsca, które znałem najlepiej – do domu. Opuszczonego, zniszczonego, ograbionego. Ten widok wywołał we mnie niespodziewany smutek. Choć nigdy nie byłem szczególnie sentymentalny, nagle uświadomiłem sobie, że to, co kiedyś było posiadłością moich przodków, teraz stało się tylko pustą skorupą. Ale w końcu to tylko budynek. Dom można zawsze odbudować. Albo założyć nowy.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 15 +5 (różdżka)
Uroki: 15 Brak
Czarna magia: 0 Brak
Uzdrawianie: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Alchemia: 0 Brak
Sprawność: 10 Brak
Zwinność: 6 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
francuski II2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia magiiI2
KłamstwoII10
PerswazjaII10
SpostrzegawczośćIV40
SkradanieI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Savoir-vivreI2
Wytrzymałość psychicznaII10
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Rozpoznawalność I0
Zakon Feniksa -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
---
AktywnośćWartośćWydane punkty
Walka wręczII7
Reszta: 0
Harrison Vaillant
Harrison Vaillant
Zawód : dawny policjant, hipogryf
Wiek : 38
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I’m not a joiner. I never have been. But I’m willing to do it now. So pull your head from your ass and let’s both live to fight another day.
OPCM : 15 +5
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t12503-harrison-vaillant#385032 https://www.morsmordre.net/ https://www.morsmordre.net/t12508-harrison-vaillant-w-budowie#385069 https://www.morsmordre.net/
Re: Harrison Vaillant [odnośnik]12.10.24 20:45

Witamy wśród Morsów

twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Harrison Vaillant Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Harrison Vaillant [odnośnik]12.10.24 20:46


KOMPONENTYlista komponentów

BIEGŁOŚCIhistoria PB

HISTORIA ROZWOJU[12.10.24] Rozwój początkowy -750 PD

Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Harrison Vaillant Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Harrison Vaillant
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach