1945 hard to find and lucky to have
AutorWiadomość
Pory roku zmieniały się tak szybko, że trudno było obdarzyć którąkolwiek z nich prawdziwą sympatią. Ledwie zdążyła przyzwyczaić się do złocistych i czerwonych liści, a już mrugnięcie okiem później krajobraz zasnuwały grube pokrywy śniegu. Nie potrafiła powiedzieć, którą porę roku lubi bardziej, ale były wydarzenia, które pomagały w wyborze. Jesienią zaczynała się szkoła, a ona z utęsknieniem pakowała kufer, by na długie miesiące zostawić za sobą zarówno Pałac, jak i całe hrabstwo. Jesień kojarzyła jej się z ulgą, cichą radością i motywacją do stawiania sobie nowych celów, nawet jeśli czas szybko weryfikował ich powodzenie. Zima nie była najgorsza, ale wiązała się z przerwą noworoczną, sabatami, gorsetami i sukniami, których w murach Hogwartu nie musiała nosić. Najmniej lubiła lato. Próbowała rozwlekać dni zwiastujące koniec roku szkolnego i skracać te, które dzieliły ją od jego początku. Pod tym względem różniła się pewnie od wielu rówieśników. Oni wracali do domu z myślą o odpoczynku od ciężkich ksiąg i obowiązków, ale ona zostawiała za sobą przyjaciół, wolność i własny głos – a to nie budziło w niej entuzjazmu. Z początku próbowała wmówić sobie, że lato ma swoje zalety. Długie dni, ciepłe wieczory i spokój, który można by wykorzystać na to, co w ciągu roku nie miało szansy zaistnieć. Jednak te małe przyjemności szybko traciły na znaczeniu, gdy stawała w obliczu obowiązków narzucanych przez dom i rodzinę. Wysoko postawione oczekiwania, których spełnianie stawało się jej codzienną rutyną, odbierającą oddech. Czasem miała wrażenie, że jest uwięziona w ramie starannie ułożonego obrazu, którego nigdy nie chciała malować. Nie mówiła jednak tego głośno. Nie miała odwagi by sprzeciwiać się najbliższym, którym przecież zależało na jej losie i przyszłości. Nie chciała by myśleli o niej źle – w końcu sama robiła to już wystarczająco często.
List od Vincenta bardzo ją zaskoczył. Nie czuła się na tyle komfortowo z własnymi tajemnicami by beztrosko wysyłać sowy i zwykle latem po prostu tego nie robiła. Przyjaciel doskonale zdawał sobie z tego sprawę dlatego napisana z widocznym pośpiechem informacja wzbudziła w niej niepokój. Próbowała sobie to jednak tłumaczyć tym, że nie spotkają się już na szkolnych korytarzach i że dla niego wakacje nie były już przerwą, a nową rzeczywistością. Czy właściwie pora dnia miała dla niego jakiekolwiek znaczenie? Nie liczył dni dzielących go od dźwięku zwiastującego odjazd pociągu – nie musiał, wszystkie dni były już jego i tylko jego. Zazdrość nie mogła bardziej uderzać w jej młode serce. Oprócz zazdrości był tam również smutek i żal. Jakie było prawdopodobieństwo, że ich przyjaźń przetrwa skoro już nie będą widywać się niemal codziennie? Prędzej czy później musiało tak być, nie był duchem przemierzającym korytarze szkoły w nieskończoność, a człowiekiem z własnymi pasjami, marzeniami i problemami. O te problemy jednak się martwiła.
Zjawiła się w umówionym miejscu trafnie odczytując zaszyfrowaną wiadomość. Nie wątpiła, że gdyby ktoś tylko chciał zagłębić się w otrzymany list od razu poznałby to miejsce, ale miała szczerą nadzieję, że sowy wysyłane do nastolatki nie były czymś co warto było kontrolować. Zrobiła krok w stronę linii drzew nie mając odwagi wejść dalej. Bór zawsze budził w niej niepokój a mieszkające tam stworzenia nie były czymś co chciałaby spotkać na swojej drodze. Nie bez powodu jednak Vincent wybrał właśnie to miejsce i Selwyn miała ochotę go za to zamordować. Rozejrzała się po okolicy dopiero po chwili dostrzegając młodego mężczyznę wyłaniającego się z cieni drzew. Zmarszczyła brwi. – Jeśli chciałeś zabrać mnie na piknik, to chyba nie jest najlepsze miejsce, Vinnie. – zaczęła zaczepnie, ale po chwili powaga zajęła miejsce uszczypliwościom. – Co się stało? Wszystko z tobą w porządku?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie wybiegał w zbyt daleką przyszłość. Rozmyte, senne wizje dotyczące następujących zdarzeń, ograniczały się jedynie do nadchodzącego tygodnia wypełnionego plątaniną sprawdzianów, niezapowiedzianych testów, nierozpisanych esejów starannie ułożonych na ostrej krawędzi nocnej szafki. Nie zastanawiał się nad realną ścieżką obraną zaraz po opuszczeniu kamiennych murów ulubionej szkoły - perfekcyjnego azylu, chroniącego przed powrotem do domu. Nastoletnie marzenia krążące po nadpobudliwej głowie traktowały tak wiele interesujących czynności, sprzecznych dziedzin, których tak bardzo chciał spróbować. Nie potrafił określić, która profesja, skonkretyzowane zadanie pokrywało się z jego specyficznym profilem, szerokimi umiejętnościami charakteryzującymi motyw zielarstwa, starożytnych run, czy skomplikowanych zaklęć. Zdobył wyróżniające kwalifikacje podkreślane przez kadrę nauczycielską. Egzaminy, które zdał z wysoką pomyślnością otwierały wrota do górnolotnych perspektyw, a on chciał dać sobie szansę, nie ograniczać się, spróbować podjąć się kilku intrygujących kierunków, które zaprowadzą go do tego idealnego, jedynego. Myślał o karierze naukowej, interesował się poszukiwawczymi podróżami badającymi zagraniczną, magiczną florę. Słyszał o profesji łamacza klątw oddanego prestiżowej placówce Banku Gringotta. Rozważał propozycję jednego z nauczycieli, który zaproponował mu coś w rodzaju rocznego stażu. Ciągnęło go do niezobowiązujących prac o charakterze fizycznym. Marzył o poszerzeniu umiejętności literackich, na zagłębianiu się w czarodziejską powieść oraz poruszającą serce poezję. Mógł po prostu wyjechać, zatapiając się w obcej kulturze, tak odmiennej od chłodnej i deszczowej Anglii. Jednakże los spychał go w zupełnie inną stronę, kierowany i kreowany przez zaborczego rodziciela. Rozpoczynając zupełnie nowy etap swojego życia, ojcowska inwigilacja nabrała ponownej, jeszcze większej intensywności. Już od pierwszego dnia, stając mu nad głową nakazywał skrupulatne przygotowania do ministerialnych egzaminów. Wymuszał na synu konkretną decyzję, wpływając na wybór, podważając każde słowo i wypowiadane argumenty. Szantażował go, groził wyrzuceniem na miastowy bruk, zniszczeniem renomy, jak i dobrze prosperującego nazwiska. Nie zwracał uwagi na szkolne wyróżnienia, nie kipiał nieposkromioną dumą i wychowawczym zadowoleniem. Był prowokatorem, tyranem i niewdzięcznikiem. A każdy dzień sprowadzał się do rangi kłótliwego piekła. Nienawidził czasu, w którym już na zawsze powróci do kłamliwego miejsca zwanego swym własnym domem. Nie potrafił wysiedzieć tam, ani minuty, dlatego też wymykał się, każdego ranka, bladym świtem, aby przez cały dzień błąkać się w okolicy ulicy portowej, angażować najbliższych znajomych, którzy mogliby załatwić mu schronienie, drobne zajęcia, w których mógł okazać się przydatny. Jednakże i na to znalazło się rozwiązanie – przymusowe praktyki rozpoczęte wraz z początkiem tygodnia były dla niego katorgą. Tonąc w mnogiej dokumentacji nie wychodził na światło dzienne. Miał jedynie dwie krótkie przerwy nierespektowane przez ministerialnego przełożonego. Wiedział, że każdy błąd, drobne niedociągnięcie zakończy się skargą. Dlatego dziś postanowił sprzeciwić się wyższości i zrezygnować dobrowolnie. Uciec podczas jednej z przerw i zacząć przygotowywać podkładkę pod swą przyszłość. Czy miał plan i jakiekolwiek pojęcie? To wszystko miało okazać się wkrótce.
Gorące promienie letniego słońca spadały na przygarbione ramiona, gdy oparty o boczny, miastowy mur kreślił niezgrabny list, posyłając wypożyczoną sowę. Lewa ręka dotykała wilgotnego czoła, przywołując prowizoryczny cień. Za każdym razem rozglądał się w niepokoju, w obawie, że ktoś ujrzy jego niesubordynację związaną z poleconym zadaniem. Rozpozna jego osobę, zatrzyma w dwuznacznej sytuacji odprowadzając prosto pod strzeliste fasady Biura Aurorów. Wiedział, że będzie miał kłopoty. Odetchnął ciężko i bez wahania, wybierając boczne alejki, skierował się do miastowej bramy, aby przedostać się do wyznaczonego przez siebie celu. Rozumiał, że mogła być zdziwiona, a może zaniepokojona? Szlachetna adresatka wiedziona sztampowymi konwenansami nie miała tak wiele swobody. Czy nie przyprawi jej jeszcze większej ilości problemów? Przecież nie mógł, od tak, pojawić się przed głównym wjazdem jej rodowej posiadłości. Nie posiadał stroju, nie posiadał nazwiska, nie posiadał ów wytwornych manier akceptowalnych na eleganckich i wysublimowanych salonach, którymi mógł przekonać do siebie rodzinę o ostrych poglądach i pewnym rygorze. Jak wyjaśniłby swoje zamiary? Czy córka mogłaby naprawdę przyjaźnić się z chłopakiem zahaczającym o krawędzie prowincji? Nie mógł zaryzykować zbyt wiele, dlatego najbliższa, znana mu lokacja, choć niebezpieczna, zdawała się ukryć ich oboje. Nie podał zbyt wielu wyjaśnień. Nie wgłębiał się w istotę spotkania. Tym razem nie kierował się przyjacielską pogawędką, czy zwyczajną tęsknotą – rozłąką spowodowaną znaczącą różnicą wieku, opuszczeniem kamiennych murów szkoły, w której nie zobaczą się już więcej. Nie miał pewności, czy w najbliższych miesiącach spotkają się ponownie.
Na miejscu pojawił się jako pierwszy. Wszedł między strzeliste korony i skręcone gałęzie, chowając się za jednym z sękatych pni. Szara bluza znalazła się na jego ciele, a głęboki kaptur przykrył kędzierzawą czuprynę oraz kościste policzki. Starał się być niezauważony, niewidoczny dla obcych i wścibskich oczu. Oddychał niespokojnie, stresując się każdym szmerem, podmuchem wiatru, nadłamaną gałęzią gdzieś po prawej stronie rosłej sylwetki. Różdżka spoczywała pod materiałem, gotowa do ataku. Przełknął ślinę; co jakiś czas wysuwał się na bezpieczną odległość, sprawdzając czy profil blondynki rysuje się w niedalekiej oddali. Gdy po kilku minutach, ta pojawiła się na dostrzegalnej linii, enigmatycznie wytoczył się spomiędzy zarośli rozglądając się na wszystkie strony. Zatrzymał się w odpowiedniej odległości i praktycznie wszedł jej w słowo: – Nikt cię nie widział? Nikt za tobą nie szedł? – wyrwał niecierpliwymi sylabami, spoglądając wprost w zaniepokojone, zielonkawe tęczówki. Nie zdejmował kaptura, nie wyłapał wypowiedzi o przyjaznym pikniku. Zacisnął dłonie dociskając długie palce. Zawahał się przed odpowiednią odpowiedzią: – Nie, nie… Znaczy tak. – wybełkotał rozszerzając źrenice. – Pomożesz mi? – tu, teraz, oby jak najszybciej.
Gorące promienie letniego słońca spadały na przygarbione ramiona, gdy oparty o boczny, miastowy mur kreślił niezgrabny list, posyłając wypożyczoną sowę. Lewa ręka dotykała wilgotnego czoła, przywołując prowizoryczny cień. Za każdym razem rozglądał się w niepokoju, w obawie, że ktoś ujrzy jego niesubordynację związaną z poleconym zadaniem. Rozpozna jego osobę, zatrzyma w dwuznacznej sytuacji odprowadzając prosto pod strzeliste fasady Biura Aurorów. Wiedział, że będzie miał kłopoty. Odetchnął ciężko i bez wahania, wybierając boczne alejki, skierował się do miastowej bramy, aby przedostać się do wyznaczonego przez siebie celu. Rozumiał, że mogła być zdziwiona, a może zaniepokojona? Szlachetna adresatka wiedziona sztampowymi konwenansami nie miała tak wiele swobody. Czy nie przyprawi jej jeszcze większej ilości problemów? Przecież nie mógł, od tak, pojawić się przed głównym wjazdem jej rodowej posiadłości. Nie posiadał stroju, nie posiadał nazwiska, nie posiadał ów wytwornych manier akceptowalnych na eleganckich i wysublimowanych salonach, którymi mógł przekonać do siebie rodzinę o ostrych poglądach i pewnym rygorze. Jak wyjaśniłby swoje zamiary? Czy córka mogłaby naprawdę przyjaźnić się z chłopakiem zahaczającym o krawędzie prowincji? Nie mógł zaryzykować zbyt wiele, dlatego najbliższa, znana mu lokacja, choć niebezpieczna, zdawała się ukryć ich oboje. Nie podał zbyt wielu wyjaśnień. Nie wgłębiał się w istotę spotkania. Tym razem nie kierował się przyjacielską pogawędką, czy zwyczajną tęsknotą – rozłąką spowodowaną znaczącą różnicą wieku, opuszczeniem kamiennych murów szkoły, w której nie zobaczą się już więcej. Nie miał pewności, czy w najbliższych miesiącach spotkają się ponownie.
Na miejscu pojawił się jako pierwszy. Wszedł między strzeliste korony i skręcone gałęzie, chowając się za jednym z sękatych pni. Szara bluza znalazła się na jego ciele, a głęboki kaptur przykrył kędzierzawą czuprynę oraz kościste policzki. Starał się być niezauważony, niewidoczny dla obcych i wścibskich oczu. Oddychał niespokojnie, stresując się każdym szmerem, podmuchem wiatru, nadłamaną gałęzią gdzieś po prawej stronie rosłej sylwetki. Różdżka spoczywała pod materiałem, gotowa do ataku. Przełknął ślinę; co jakiś czas wysuwał się na bezpieczną odległość, sprawdzając czy profil blondynki rysuje się w niedalekiej oddali. Gdy po kilku minutach, ta pojawiła się na dostrzegalnej linii, enigmatycznie wytoczył się spomiędzy zarośli rozglądając się na wszystkie strony. Zatrzymał się w odpowiedniej odległości i praktycznie wszedł jej w słowo: – Nikt cię nie widział? Nikt za tobą nie szedł? – wyrwał niecierpliwymi sylabami, spoglądając wprost w zaniepokojone, zielonkawe tęczówki. Nie zdejmował kaptura, nie wyłapał wypowiedzi o przyjaznym pikniku. Zacisnął dłonie dociskając długie palce. Zawahał się przed odpowiednią odpowiedzią: – Nie, nie… Znaczy tak. – wybełkotał rozszerzając źrenice. – Pomożesz mi? – tu, teraz, oby jak najszybciej.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie myślała jeszcze o swojej przyszłości – marzenia przychodziły do niej dopiero, gdy zamykała oczy. Bała się jednak snuć plany, świadoma, że każdy pomysł mógłby spotkać się z chłodnym śmiechem i krytyką pozbawioną empatii. Jako szlachcianka miała ograniczone opcje: mogła być artystką, dyplomatką, albo spędzać czas na salonowych rozmowach pełnych hipokryzji i podwójnych standardów. Mogła też jako trofeum męża dzielić z nim ciężary i troski codzienności. Jednak wszystko to wydawało się jej zbyt banalne, pozbawione głębi. Nie była przeciwna takiemu życiu – każdy miał prawo do swoich wyborów i planów. Wiedziała, że byłaby hipokrytką, gdyby sama wyśmiewała cudze dążenia, podczas gdy marzyła o czymś niemal nieosiągalnym. Ceniła podróże, ale nie te przyjemne wycieczki, gdzie odkrywa się jedynie zabytki i obce obyczaje. Marzyła o wyprawach pełnych ryzyka, tajemnicach i zagadkach, jak te, które wypełniały strony książek, w których zatracała się przez ostatnie lata. Może rzeczywiście jej pragnienia były chwilowe, a gdyby przyszło do działania, stanęłaby bezradna na rozdrożu? Tego nie wiedziała, ale wiedziała jedno – pragnęła wyboru. Bo wybór dawał poczucie bezpieczeństwa, wolność, o jakiej inni mogli tylko marzyć. Może niechęć do rozważania na ten temat był jakimś zabezpieczeniem. Wciąż miała przed sobą lata nauki, nie kończyła jeszcze tego rozdziału życia, dlaczego więc miała już myśleć o drugim? Prawda była taka, że nie chciała zaciska swojego żołądka jeszcze mocniej, rozkołysać serca jeszcze szybciej i przyzwyczajać się do goryczy na języku. Gorzkiego smaku rozczarowania.
Nie była jedyna w tych bolączkach i tego akurat mogła być pewna. Status rodziny miał tutaj znaczenie, ale nie zawsze. Przecież rodzice wychowujący swoje dzieci najczęściej mają już określony dla nich plan zanim te w ogóle zaczną chodzić. Snują marzenia już nie o swoim życiu, a o pociechach – po części odejmując im zdolność wyboru i racjonalnego myślenia. Wielu jej przyjaciół, bliskich znajomych teraz zajmowało stanowiska, które wybrali im rodzice, bo tak było po prostu łatwiej, a może tak było trzeba? Zielarz pracujący przy biurku w Ministerstwie Magii, uzdolniony przyszły uzdrowiciel sprzedający w rodzinnym sklepie, koleżanka o anielskim głosie sprzątająca w gościńcu. Żadna praca nie hańbiła człowieka i daleko jej było do tego typu skojarzeń, ale wątpiła by dla tych ludzi była to zaledwie przerwa w drodze do samorealizacji. Często był to już koniec drogi.
Blondynka nie rozumiała, dlaczego przyjaciel wybrał tak specyficzne miejsce na ich spotkanie. Zgrywała twardą tak jakby nie ruszały ją opowieści o mrocznym borze i mrocznych stworach. Vincent jednak doskonale ją znał i wiedział też jak wielką wyobraźnią potrafiła się posługiwać. Ona za to znała go na tyle by wiedzieć, że nie krył się za tym jedynie przypadek. Jego zachowanie również odbiegało od tego, które dobrze znała. Na myśl więc jej przyszło, że może w takim razie krył się on tu sam? Pokręciła głową niemal od razu, a jej brwi ściągnęły się w zaniepokojeniu. – Jestem sama, byłam ostrożna – odparła. Otrzymując od niego list zrozumiała, że sprawa jest nagląca i jedynie dla jej oczu i uszu. Nie ryzykowałaby, jeśli chodziło o niego, byli ze sobą nazbyt blisko. – Pomóc w czym? -zapytała podchodząc do niego bliżej, ale z wyczuciem jakby w obawie, że może go spłoszyć. Coś zdecydowanie było nie w porządku i Lucinda czuła to w swoim ciele. – Ktoś cię napadł? Ktoś zrobił ci krzywdę? – próbowała zgadywać nie mogąc wytrzymać napięcia rosnącego między nimi. Wiele mogła o nim powiedzieć i wiele skrajności kryło się w jego temperamencie, ale żadnej z tych nie dostrzegała w tym momencie. Widziała naglącą potrzebę – tylko czego?
Nie była jedyna w tych bolączkach i tego akurat mogła być pewna. Status rodziny miał tutaj znaczenie, ale nie zawsze. Przecież rodzice wychowujący swoje dzieci najczęściej mają już określony dla nich plan zanim te w ogóle zaczną chodzić. Snują marzenia już nie o swoim życiu, a o pociechach – po części odejmując im zdolność wyboru i racjonalnego myślenia. Wielu jej przyjaciół, bliskich znajomych teraz zajmowało stanowiska, które wybrali im rodzice, bo tak było po prostu łatwiej, a może tak było trzeba? Zielarz pracujący przy biurku w Ministerstwie Magii, uzdolniony przyszły uzdrowiciel sprzedający w rodzinnym sklepie, koleżanka o anielskim głosie sprzątająca w gościńcu. Żadna praca nie hańbiła człowieka i daleko jej było do tego typu skojarzeń, ale wątpiła by dla tych ludzi była to zaledwie przerwa w drodze do samorealizacji. Często był to już koniec drogi.
Blondynka nie rozumiała, dlaczego przyjaciel wybrał tak specyficzne miejsce na ich spotkanie. Zgrywała twardą tak jakby nie ruszały ją opowieści o mrocznym borze i mrocznych stworach. Vincent jednak doskonale ją znał i wiedział też jak wielką wyobraźnią potrafiła się posługiwać. Ona za to znała go na tyle by wiedzieć, że nie krył się za tym jedynie przypadek. Jego zachowanie również odbiegało od tego, które dobrze znała. Na myśl więc jej przyszło, że może w takim razie krył się on tu sam? Pokręciła głową niemal od razu, a jej brwi ściągnęły się w zaniepokojeniu. – Jestem sama, byłam ostrożna – odparła. Otrzymując od niego list zrozumiała, że sprawa jest nagląca i jedynie dla jej oczu i uszu. Nie ryzykowałaby, jeśli chodziło o niego, byli ze sobą nazbyt blisko. – Pomóc w czym? -zapytała podchodząc do niego bliżej, ale z wyczuciem jakby w obawie, że może go spłoszyć. Coś zdecydowanie było nie w porządku i Lucinda czuła to w swoim ciele. – Ktoś cię napadł? Ktoś zrobił ci krzywdę? – próbowała zgadywać nie mogąc wytrzymać napięcia rosnącego między nimi. Wiele mogła o nim powiedzieć i wiele skrajności kryło się w jego temperamencie, ale żadnej z tych nie dostrzegała w tym momencie. Widziała naglącą potrzebę – tylko czego?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
1945 hard to find and lucky to have
Szybka odpowiedź