Marzec 1943 - Are you blind?
AutorWiadomość
15 marca 1943 - Lekcja Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami
Zaparowany termometr przyczepiony do wąskiego muru nieopodal okna pokoju wspólnego przedstawicieli domu kruka wskazywał nieustającą, minusową temperaturę. Gruba powłoka puszystego śniegu nie znikała z rozległych połaci szkolnych błoni. Siarczysty mróz gnębił otaczające rośliny, usztywniał gałęzie, łamał łodygi i odrastające ździebła trawy. Zima zaatakowała ponownie z zintensyfikowaną siłą, skutecznie odstraszając pierwsze symptomy wyczekiwanej wiosny. Niedogrzane zamkowe mury wymuszały kontynuowanie noszenia grubej, wełnianej odzieży, a nawet zewnętrznych szalików. Pojedyncze płomyki rozrzucone po lekcyjne sali, nie wystarczały, aby dostatecznie ogrzać ogromną, kamienną przestrzeń; zapobiec drżeniu ramion oraz szczupłych palców utrzymujących piśmiennicze narzędzie. Uczniowie pozostawali w dormitoriach, oddając się pilnej i ciężkiej nauce. Szelest przekręcanych kartek przewyższał gromkie rozmowy odbywane w odległych kątach granatowego azylu. Wymagające, decydujące egzaminy zbliżały się wielkimi krokami. Niemalże każdemu zależało na jak najlepszych wynikach. Starania widoczne podczas codziennych zajęć stawały się udręką, coraz większą rywalizacją. Ambitna drużyna pod zwierzchnictwem hebanowego ptaka dawała z siebie wszystko zbierając coraz to więcej punktów do wspólnej puli rankingu domów. Zdawali się przykładać niemalże do wszystkiego, zaczynając od wczesnych godzin rannych i szybkiego śniadania. Zarywali kolejne noce, aby przyswoić wymaganą wiedzę, wybiegać poza prezentowany program. A wszystko to odkładało się na coraz większym przemęczeniu i sklejonych powiekach. Organizm odmawiał posłuszeństwa usypiając dzielnych wojowników: na miękkiej kanapie, przy kawowym stoliku, przy bibliotecznej ławie doglądanej przez niezadowoloną zarządzającą. Ciepłe i wygodne pielesze nie pomagały. Dlatego też dzisiejszego wieczoru, skuszony cudowną wizją sennej mary, zapadł w głęboki sen pełen uskrzydlającej błogości. Wydawało mu się, iż znajduje się na wielkim, podniebnym statku, dryfującym w dalekie nieznane. Przemierzał wody, doglądał lądy, poznawał nowe kultury. A gdy noga, po raz kolejny zstąpiła na nierówną ziemię, coś niezidentyfikowanego wybudziło go z kamiennego i długiego odpoczynku. Dormutorium było puste. Zamrugał kilkukrotnie próbując przyzwyczaić się do zmienionej rzeczywistości. Zmarszczył brwi zerkając na drewniane deski oraz kolorową kotarę. Dopiero po krótkiej chwili uświadomił sobie swą prawdziwą obecność. O mały włos nie uderzając o wystający baldachim, wyrwał się z rozgrzanego łoża, potykając się o pozostawioną bluzę. W trybie natychmiastowym chwycił za porzucone ubrania: spodnie, pogniecioną koszulę oraz mundurkowy sweter. Krawat niedbale okręcił wokół szyi, nie zawiązując go nawet na lekki supeł. Torbę przewiesił przez prawe ramię, zgarniając samowolnie leżący podręcznik. Odchrząknął krótko łapiąc urwane oddechy, szukając lewego buta i ulubionej czapki. – Cholera… – zaklął pod nosem, próbując nie zabić się przy najbliższej okazji. Kręcone kosmyki pozostawił w paskudnym nieładzie. Pospiesznie umył zęby, nie zwracając uwagi na fragmenty pasty. Wsunął się w niedopięty płaszcz i pobiegł wzdłuż krętych schodów zapominając o alchemicznym eseju i przede wszystkim śniadaniu. Nie odwracał się za siebie, gdy zbiegał po ruchomych stopniach potrącając jednego z duchów i rozwścieczając obrazowe postacie. Wydawało mu się, że tuż za swoimi plecami słyszy rozchichotanego Irytka, który mógł przekazać jego niewybaczalne spóźnienie. Natychmiast przyspieszył krok wyślizgując się bocznym wyjściem, od strony szklarni. Dzisiejszy dzień zaczynali od opieki nad magicznymi stworzeniami, na skraju Zakazanego Lasu. Dziwił się, że profesor Bagman nie przeniosła się do jednej z wolnych klas krętego zamczyska. Nieznośna temperatura nie pozwała przecież na dogodne prowadzenie zajęć. W jaki sposób mieli sporządzać dokładne notatki i doglądać zwierząt? Nic z tego nie rozumiał, gdy z zmrożonym oddechem zbiegał po zasypanej skarpie. Niemalże od razu pożałował, iż nie zdecydował się na znalezienie czapki i ciepłych rękawiczek. Brzuch zaburczał w rozgłosie, dając do zrozumienia, że nie będzie to jego dzień. Szczęście zdążyło dopisać mu jedynie w niewielkim stopniu. Szereg malutkich sylwetek, powolnie przesuwał się niewidzialną drogą. Głośne śmiechy i gromkie rozmowy wskazywały na jego klasę, zmierzającą w okolice Gajówki. Oddychając z ulgą, próbował przyspieszyć bieg, kontrolując równowagę, starając się nie zakopać w nieuregulowanych zaspach. Udało mu się dobiec na sam koniec szeregu, na którym znajdowało się kilka osób. Była tam też ona. Nie rozpoznał jej od razu, gdyż włosy w kolorze ciepłego brązu, niknęły pod grubą warstwą kilkukrotnie okręconego szalika oraz obszernej czapki. Gdy znalazł się tuż za nią, bez zawahania, ani wcześniejszego sprawdzenia wyrzucił głośne: – Całe szczęście, że was dogoniłem! – zawiadomił, a po chwili zaniósł się szybkim, lecz gromkim kichnięciem. – Byłem pewny, że zaspałem na więcej niż jedną lekcję, nie wiem jakbym to nadrobił… – kontynuował kręcąc głową z niedowierzaniem i własną dezaprobatą. – Co jedliście na śniadanie? Była tam dyniowa owsianka? – ogromne pokłady nieposkromionej siły rozpierały jego ciało. Nie zdawał sobie sprawy, że mógł denerwować, przeszkadzać, rozpraszać skupione dziewczę myślące o trudzie dzisiejszych lekcji. A tych było przed nimi jeszcze kilka.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Irene nie musiała zerkać na plan lekcji, aby sprawdzić jaki przedmiot figuruje jako pierwsza lekcja w środy. Po dwóch miesiącach semestru letniego znała go już na pamięć, dlatego z kufra wyciągnęła grube, wełniane pończochy i pod szkolną szatę włożyła prosty sweter z czarnego kaszmiru, bo pogoda była bardzo daleka od letniej. Wyczekiwała już odwilży, pierwszych wiosennych kwiatów i popołudni spędzanych na trawnikach błoni u brzegu jeziora, skąd można było obserwować macki olbrzymiej kałamarnicy. Razem z innymi dziewczętami zeszła na śniadanie, a gdy wskazówki zegara zaczęły się zbliżać do dziewiątej rano, a inni wychowankowie Ravenclawu podnosili się z ław z zamiarem opuszczenia murów zamku, Irene ociągała się lekko, rozglądając się niecierpliwie. W całej ich grupie kogoś brakowało. Wyszła jednak razem ze wszystkimi, głowę szczelnie owijając szalem z barwami Ravenclawu.
Razem z panną Cathy Meadowes maszerowały na końcu pochodu Krukonów, trzymając się pod ręce, blisko siebie, by ich rozmowa pozostała wyłącznie pomiędzy nimi. Pod butami skrzypiał śnieg, a mróz czerwienił im policzki. A może nie tylko mróz...
- Wiesz, myślę, że nie powinnaś iść z nim do Miodowego Królestwa sama... To nie wypada. Mogę pójść z wami. Nie będę przeszkadzać. Może wezmę książkę... - szeptała Irene, z głową zwróconą ku przyjaciółce, celowo zwalniając nieco krok, by zwiększyć dystans pomiędzy nimi, a parą uczniów przed nimi. Zmarszczka między ciemnymi brwiami jasno sugerowała co myśli o wymysłach Cathy - była mocno sceptyczna. Nie ufała w czyste intencje Ślizgona z szóstego roku, który się przy niej kręcił. Od wczoraj próbowała przekonać dziewczynę, aby nie włóczyła się z nim nigdzie sama. Nawet publicznie. A może zwłaszcza publicznie? Nie nosiła tytułu szlacheckiego, ale to nic. Przecież i tak mogła zszargać sobie tym reputację, jeśli wszyscy pomyślą, że... To nie mieściło się w głowie panny Longbottom.
Była tak pogrążona w rozmowie i gorączkowych rozważaniach co wypada szesnastoletniej pannie, a co nie, że zauważyła zbliżającej się sylwetki Rinehearta. Skrzypiący śnieg zlał się z dźwiękami z przodu, nie oglądała się też za siebie, spojrzenie miała skupione na twarzy Cathy. Chłopięcy głos tuż obok nich zaskoczył Irene tak, mocno, że aż podskoczyła w miejscu.
- Och! - pisnęła, podrywając do ust dłoń w rękawiczce z delikatnej, jeleniej skóry, zaraz po tym na chwilę położyła ją na piersi. - Vincencie, nie powinieneś nas tak straszyć... - wyrzekła, zerkając nerwowo na Cathy, niepewna, czy Rineheart podsłuchał wymianę zdań o urokliwych kędziorkach rzeczonego Ślizgona. - Na zdrowie... - wtrąciła się, gdy kichnął i przyjrzała mu się z troską. Nie wyglądał na chorego. - A więc tylko zaspałeś? - upewniła się, czując lekką ulgę na myśl, że nie opuszczał lekcji z premedytacją. W innym wypadku czułaby się zawiedziona.
- Oj tak, owsianka dyniowa, z orzechami... Ja nie lubię słodkich śniadań. W taki ziąb to trzeba zjeść coś porządnego. Cieplutką jajecznicę, gorące kiełbaski jagnięce... - odpowiedziała Vincentowi Cathy. Zawsze mówiła dużo, nawet bardzo dużo, a Irene była zbyt grzeczna, aby wejść jej w słowo, czy przerywać. Szła więc w milczeniu pomiędzy przyjaciółką, a Vincentem, starając się nie zerkać na niego zbyt często. Zbliżali się do miejsca, gdzie miała odbyć się lekcja opieki nad magicznymi stworzeniami. - Irene znowu narzekała, że nie ma francuskich rogalików... - dodała z przekąsem blondynka, dając koleżance kuksańca w bok.
- Wcale nie narzekałam. Wcale nie - zaprzeczyła natychmiast ciemnowłosa, posyłając Meadowes niezadowolone spojrzenie; nie lubiła, gdy robiła sobie żarty z jej rozpieszczenia, którego starała się nie okazywać. Nie chciała, aby Rineheart pomyślał, że jest kolejną z tych rozpieszczonych, zadzierających nosa panien błękitnej krwi, które po Hogwarcie chodzą z jedwabną chusteczką i wycierają klamki, byle nie dotknąć tego samego miejsca, którego dotykali niżej urodzeni uczniowie. - Były przecież ciepłe, drożdżowe bułeczki z dżemem z jeżyn - przypomniała jej racjonalnie, mówiąc to całkiem na poważnie, nie wyłapała wszak dowcipu.
Wokół zagród nieopodal skraju Zakazanego Lasu czekali już Puchoni, z którymi współdzielili te zajęcia. Przynajmniej ich część. Jeszcze nigdzie nie było widać profesor Bagman, choć lekcja powinna była lada chwila się zacząć.
- Och, gdzie ty idziesz... CATHY! - spytała szeptem, gdy blondynka wysunęła rękę spod jej ramienia i z uśmiechem ruszyła żwawym krokiem w kierunku rozłożystego dębu nieopodal, skąd machał do niej jakiś chłopiec - zieleń na jego szatach była dostrzegalna nawet z tej odległości. - Co ona wyrabia? Chce opuścić lekcję? - oburzyła się, splatając ramiona na piersi; zerknęła na Vincenta, szukając u niego wsparcia. - Dobrze, że tyś się obudził... Niedługo mamy egzaminy... - przypomniała mu, a ostatnie słowa zabrzmiały niemal słabiej - wizja SUMów budziła bowiem w pannie Longbottom przerażenie.
Razem z panną Cathy Meadowes maszerowały na końcu pochodu Krukonów, trzymając się pod ręce, blisko siebie, by ich rozmowa pozostała wyłącznie pomiędzy nimi. Pod butami skrzypiał śnieg, a mróz czerwienił im policzki. A może nie tylko mróz...
- Wiesz, myślę, że nie powinnaś iść z nim do Miodowego Królestwa sama... To nie wypada. Mogę pójść z wami. Nie będę przeszkadzać. Może wezmę książkę... - szeptała Irene, z głową zwróconą ku przyjaciółce, celowo zwalniając nieco krok, by zwiększyć dystans pomiędzy nimi, a parą uczniów przed nimi. Zmarszczka między ciemnymi brwiami jasno sugerowała co myśli o wymysłach Cathy - była mocno sceptyczna. Nie ufała w czyste intencje Ślizgona z szóstego roku, który się przy niej kręcił. Od wczoraj próbowała przekonać dziewczynę, aby nie włóczyła się z nim nigdzie sama. Nawet publicznie. A może zwłaszcza publicznie? Nie nosiła tytułu szlacheckiego, ale to nic. Przecież i tak mogła zszargać sobie tym reputację, jeśli wszyscy pomyślą, że... To nie mieściło się w głowie panny Longbottom.
Była tak pogrążona w rozmowie i gorączkowych rozważaniach co wypada szesnastoletniej pannie, a co nie, że zauważyła zbliżającej się sylwetki Rinehearta. Skrzypiący śnieg zlał się z dźwiękami z przodu, nie oglądała się też za siebie, spojrzenie miała skupione na twarzy Cathy. Chłopięcy głos tuż obok nich zaskoczył Irene tak, mocno, że aż podskoczyła w miejscu.
- Och! - pisnęła, podrywając do ust dłoń w rękawiczce z delikatnej, jeleniej skóry, zaraz po tym na chwilę położyła ją na piersi. - Vincencie, nie powinieneś nas tak straszyć... - wyrzekła, zerkając nerwowo na Cathy, niepewna, czy Rineheart podsłuchał wymianę zdań o urokliwych kędziorkach rzeczonego Ślizgona. - Na zdrowie... - wtrąciła się, gdy kichnął i przyjrzała mu się z troską. Nie wyglądał na chorego. - A więc tylko zaspałeś? - upewniła się, czując lekką ulgę na myśl, że nie opuszczał lekcji z premedytacją. W innym wypadku czułaby się zawiedziona.
- Oj tak, owsianka dyniowa, z orzechami... Ja nie lubię słodkich śniadań. W taki ziąb to trzeba zjeść coś porządnego. Cieplutką jajecznicę, gorące kiełbaski jagnięce... - odpowiedziała Vincentowi Cathy. Zawsze mówiła dużo, nawet bardzo dużo, a Irene była zbyt grzeczna, aby wejść jej w słowo, czy przerywać. Szła więc w milczeniu pomiędzy przyjaciółką, a Vincentem, starając się nie zerkać na niego zbyt często. Zbliżali się do miejsca, gdzie miała odbyć się lekcja opieki nad magicznymi stworzeniami. - Irene znowu narzekała, że nie ma francuskich rogalików... - dodała z przekąsem blondynka, dając koleżance kuksańca w bok.
- Wcale nie narzekałam. Wcale nie - zaprzeczyła natychmiast ciemnowłosa, posyłając Meadowes niezadowolone spojrzenie; nie lubiła, gdy robiła sobie żarty z jej rozpieszczenia, którego starała się nie okazywać. Nie chciała, aby Rineheart pomyślał, że jest kolejną z tych rozpieszczonych, zadzierających nosa panien błękitnej krwi, które po Hogwarcie chodzą z jedwabną chusteczką i wycierają klamki, byle nie dotknąć tego samego miejsca, którego dotykali niżej urodzeni uczniowie. - Były przecież ciepłe, drożdżowe bułeczki z dżemem z jeżyn - przypomniała jej racjonalnie, mówiąc to całkiem na poważnie, nie wyłapała wszak dowcipu.
Wokół zagród nieopodal skraju Zakazanego Lasu czekali już Puchoni, z którymi współdzielili te zajęcia. Przynajmniej ich część. Jeszcze nigdzie nie było widać profesor Bagman, choć lekcja powinna była lada chwila się zacząć.
- Och, gdzie ty idziesz... CATHY! - spytała szeptem, gdy blondynka wysunęła rękę spod jej ramienia i z uśmiechem ruszyła żwawym krokiem w kierunku rozłożystego dębu nieopodal, skąd machał do niej jakiś chłopiec - zieleń na jego szatach była dostrzegalna nawet z tej odległości. - Co ona wyrabia? Chce opuścić lekcję? - oburzyła się, splatając ramiona na piersi; zerknęła na Vincenta, szukając u niego wsparcia. - Dobrze, że tyś się obudził... Niedługo mamy egzaminy... - przypomniała mu, a ostatnie słowa zabrzmiały niemal słabiej - wizja SUMów budziła bowiem w pannie Longbottom przerażenie.
patrząc w płomień kochanie
myślę - co też się stanie
z moim sercem miłości głodnym
a ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest i chłodny
myślę - co też się stanie
z moim sercem miłości głodnym
a ty nie pozwól przecież
żebym umarła w świecie
który ciemny jest i chłodny
Irene Greengrass
Zawód : dama, prowadzi sierociniec
Wiek : 31 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I aim to be lionhearted, but my hands still shake and my voice isn't quite loud enough.
♫
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 8 +1
TRANSMUTACJA : 13 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Marzec 1943 - Are you blind?
Szybka odpowiedź