Betsy Goyle
Nazwisko matki: Blythe
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Żona, choć czasem jeszcze alchemiczka na prywatnych usługach
Wzrost: 168
Waga: 60
Kolor włosów: Brązowe
Kolor oczu: Zielone
Znaki szczególne: Pieprzyk na prawym poliku, melodyjny, wręcz uspokajający głos, dumna postawa przepełniona gracją i elegancją, choć spojrzenie przywodzące na myśl coś dzikiego i nieokiełznanego
11 cali, sztywna, agar, włos z głowy syreny
Slytherin
Brak
Miotła
zapach morskiej bryzy, palonego w kominku drewna i piżmo
Malachai, jej syn bawiący się u boku mężczyzny
Lubi śpiew i eliksiry
Harpie z Holyhead
eksperymentuję z truciznami, wcale nie po to, żeby podtruwać męża, walczę z żałobą i wychowuję dziesięcioletniego syna
Ostatnio ukochała Elvisa, jednak stara się nie afiszować
Ana de Armas
Helena Crabbe, choć w dalszym ciągu miewała problemy z odbieganiem od swojego rodowitego nazwiska i zwykła gryźć się w język, nim przedstawiła się w towarzystwie jako Helena Blythe, od najmłodszych już lat była świadoma swojego losu, nie protestując, kiedy ojciec postanowił wydać ją za wyjątkowego młodzieńca, który skradł jej serce zaledwie jednym spojrzeniem, przepełnionym frywolnym błyskiem.
Nie była jednak świadoma, że jej potomstwo odziedziczy wszelkie najgorsze cechy swojego ojca, a wychowanie zgrai nieposłusznych chłopców stanie się jej darem od losu i jednoczesnym przekleństwem. Powiła ich pięciu, każdemu nadając dumne, flamandzkie imiona na część przodków swojego męża, o których żeglarskich podróżach z fascynacją skrytą za spojrzeniem błękitnych oczu, opowiadała im do snu. Nie sposób było stwierdzić, kto fascynował się tymi wyprawami bardziej - chłopcy, którzy już w połowie opowieści odpływali w krainę snu, śliniąc się na poduszkę po całym dniu walki z wyimaginowanymi piratami na podwórku, czy Helena, która dopiero po wyjściu za mąż odkryła, że nie tylko jej ukochany, ale i jego pasje do żeglarstwa skradły jej serce.
Łudziła się, że Elizabeth będzie inna.
Liczyła, że jako jedyna panna wśród umorusanych błotem chłopców będzie napawać ją dumą i budzić zazdrość wśród koleżanek z sosjety, bo już od najmłodszych lat Elizabeth rozświetlała każde pomieszczenie swoim dziecięcym urokiem. Było pewnym, że wyrośnie na piękną, młodą damę. Jej mała, pyzata buzia rozciągnięta zwykle w szerokim uśmiechu, zaróżowione od wysiłku policzki, piękne kasztanowe loki i oliwkowa cera napawały jej matkę zachwytem, jednak w bystrym spojrzeniu zielonych oczu zawsze kryło się coś, czego Helena się obawiała. Była to ta sama butna iskra, którą odnajdywała w sześciu pozostałych spojrzeniach, które otaczały ją każdego wieczoru przy stole, w czasie rodzinnych kolacji, gdy próbowała zachować resztki poczytalności, z trwogą obserwując pędzące przez całą długość pomieszczenia ciasto dyniowe i kawałki pieczonej świni.
Helena poległa w wychowaniu swoich chłopców na dostojnych dżentelmenów, dlatego szczególną uwagę poświęciła kształceniu małej Betsy na damę, która z gracją poruszałaby się w towarzystwie, czarując swoich rozmówców elokwencją i dobrymi manierami. Ignorowała tęskne spojrzenia, które mała czarownica posyłała za okno rodzinnej, londyńskiej kamienicy, wciskając jej pełną głupot głowę w podręcznik etyki, ku uciesze Guduli Crabbe, której portret, ledwo mieszczący w swoich ramach jej pokaźne gabaryty, przed latami zawisł w bibliotece rodzinnej kamiennicy i która zwykła prychać i cmokać z niezadowoleniem, spoglądając krytycznym okiem na potomstwo swojego któregoś-z-kolei-prawnuka.
Betsy już od najmłodszych lat balansowała na granicy dwóch światów. Mama zawsze była najbliższa jej sercu, bo to właśnie z nią spędzała najwięcej samotnych wieczorów, kiedy jej ojciec wypływał na wody morza północnego, zabierając ze sobą swych dorastających synów. Betsy nigdy nie chciała jej zawieść czy też sprawić, że lico Heleny spłonęłoby szkarłatem wstydu, dlatego z biegiem lat nauczyła się angażować w naukę tańca i zawsze dbała, by jej sukienki prezentowały się u boku matki nienagannie. Jednak w jej sercu zawsze tlił się ogień nieokiełznanej duszy, która pragnęła jedynie przygód i wolności.
Równie często odnajdywała się więc w towarzystwie swoich braci, wspinająca się na drzewa w ogrodzie, z pozdzieranymi kolanami, przyciągająca spojrzenia zdezorientowanych sąsiadów i zaniepokojonej matki.
Przygody Betsy nie ograniczały się jedynie do jej ogródka i do braci. Ci często byli nieobecni, bo kiedy nie uczyli się akurat w szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, to korzystali z przywilejów płynących z tego, co nosili między nogami i częściej niż Besty towarzyszyli ojcu na morzu. Mała czarownica nie ubolewała jednak nad ich nieobecnością i pocieszenia szukała w zabawach z mugolskimi dziećmi. Często włóczyła się po okolicy, początkowo obserwując ich zwyczaje z daleka, zanim sama nie dołączyła do zabawy. Fascynowała ją gra w piłkę, którą kopali między sobą śmiejąc się głośno, czy dziwne przyrządy w ich mieszkaniach, które miała okazję zwiedzić, zaproszona na szklankę mleka i ciasta czekoladowego w przerwie od zabawy. Kiedy jednak postanowiła opowiedzieć swojej mamie o przedziwnym pudle z poruszającymi się w nim obrazami, Helen chwyciła się za swoją wielką pierś z niekrytym przerażeniem i zabroniła jej kontaktu z mugolami, tłumacząc, że dziewczynki tak niezwykłe i uzdolnione jak ona nie powinny obracać się w towarzystwie zwyczajnych mugoli. Zabroniła też wspominać o tym ojcu, by go nie denerwować, a Betsy dzięki temu wnet pojęła wagę swojego wykroczenia, bo Gerard, będący z natury człowiekiem wyrozumiałym o łagodnym, nieco swawolnym usposobieniu, nie łatwo wpadał w złość. Elizabeth uszanowała więc wolę swojej mamy i choć nie zgadzała się z nią całkowicie, to zaprzestała swoich spacerów, oddając się pochłanianiu wiedzy w zaciszu domowej biblioteki, zapominając o piłkach i gadających pudłach.
Nauki jej mamy nie poszły w las, bo Betsy wyrastała na dobrze wychowaną młodą damę, brylującą w towarzystwie. Już coraz rzadziej zapominała, że powinna być damą. Nie opanowała jeszcze sztuki gryzienia się w język, a jej słownictwo czasem pozostawiało wiele do życzenia. Ognisty temperament, który odziedziczyła po ojcu odegrał też sporą rolę w pierwszym objawieniu jej magicznych zdolności.
Nic nie zapowiadało katastrofy, jaka spadła na wykwintne przyjęcie, które Helena wyprawiła dla swoich ważnych gości z sosjety, by uczcić sukces kolejnego dobitego targu między jej mężem, a nestorem rodu Goyle. Wszystko potoczyło się tak szybko, że sama Betsy nie potrafiłaby opowiedzieć co stało się między momentem w którym najmłodszy z jej braci, Pim, wyrwał jej talerzyk z ostatnim kawałkiem tarty dyniowej, a w którym obrus suto zastawionego stołu zapłonął żywym ogniem, obracając ozdobne bibeloty w popiół i przypalając długie rzęsy lady Goyle, która pochylała się nad swoim talerzem z pieczenią.
Choć tragiczne w skutkach okoliczności długo pozostały na ustach znamienitych czarodziejskich rodów, to Helen nie potrafiła pozbyć się pęczniejącej w jej rosłej piersi dumy, bo jej mała Betsy właśnie stawała się pełnoprawną czarownicą. Już wtedy dyskutowano zawzięcie o tym, do jakiej szkoły winno się ją posłać, mając też na uwadze jej niezwykłe zdolności artystyczne, które przewyższały znacznie chęci do chłonięcia wiedzy z podręczników podstawowych zaklęć. Akademia Beauxbatons przyjęłaby ją z otwartymi ramionami, a w jej murach kształtowały się umysły niejednego czarodzieja z jej rodziny, żyjącej w dalekiej Antwerpii, którzy nie zawsze zgadzali się z metodami nauczania przyjętymi w Hogwarcie. Niesforna natura Betsy zawsze jednak napawała Helenę pewną dozą obawy, że czarownica nie odnalazłaby się wśród tak dostojnych, dobrze wychowanych dam.
Najlepszymi wspomnieniami z dzieciństwa Betsy, jeszcze zanim rozpoczęła swój pierwszy rok nauki w Hogwarcie, były z pewnością wyprawy, na które ojciec zabierał całą rodzinę każdego lata. W chwilach największego stresu, który często towarzyszył jej w chłodnych murach szkoły, kiedy nie mogła już liczyć na otaczające ją matczyne ramiona, często przypominała sobie zapach morskiej bryzy i szum fal, które zawsze działały na nią kojąco. Betsy zatrważającą część tych podróży poświęcała na wpatrywanie się w bezkresny horyzont niezmąconej morskiej toni, do której śpiewała pełną piersią, wyobrażając sobie, że jest syreną. Mitycznym stworzeniem wabiącym zagubionych żeglarzy ku ich zagładzie, choć miała zaledwie siedem lat.
Kolejnym jej ukochanym zajęciem było uciekanie przed mamą, by nie dosięgły jej prawione przez Helenę morały. Jej matka była już wówczas na skraju wyczerpania nerwowego, choć i tak wiele eskapad Betsy pozostawało poza jej umęczoną świadomością.
Betsy szczuta przez swoich starszych, nieodpowiedzialnych braci zwykła bowiem nocami zakradać się na dolne pokłady, niestrwożona umorusanymi licami pogrążonych we śnie marynarzy i wykradać im rum, który z dumą zanosiła do czekających w najwyższych kajutach młodzieńców. Zawsze dawała się podejść, by przypodobać się swoim braciom, ci zaś, w podzięce zamykali jej drzwi przed zadartym dumnie nosem, odsyłając ją do jej kajuty. Już wtedy spotykała się z wyjątkową niesprawiedliwością, jednak pokornie ją akceptowała, nie śmiąc nawet naskarżyć na braci. Była pewna, że Helena świadoma jej nocnych eskapad nie odstąpiłaby jej już na krok, a może sprawiłaby jej nawet przyzwoitkę, która w końcu ugasiłaby w niej tą wewnętrzną iskrę, która tliła się zaledwie, choć gotowa była zapłonąć w każdej chwili, jak szatańska pożoga.
W rejsach nie ukochała sobie tylko spokoju, jakie niosło ze sobą powolne kołysanie się statku na morskich falach. Równie cennym doświadczeniem było zwiedzanie portów i miast w krajach, do których Krab dobijał. Czasem nawet egzotycznych, których magia sięgała tak zamierzchłych czasów, że jedyne wspomnienia o nich pozostawały uwięzione w opasłych księgach i w wyobraźni Betsy. Spotykała na swojej drodze jednostki tak różne od niej samej - umęczonych pracą w porcie chłopów, których dłonie nigdy nie zaznały wygodnego życia. Bebłących w nieznanych jej językach, którymi nagle zapragnęła się posługiwać, o co wielokrotnie prosiła ojca. Zachwycała się ubranymi w piękne szaty damami na paryskich ulicach. Poznawała kulturę i zwyczaje swoich przodków, w trakcie wizyt na ziemiach flamandzkich, ale nierzadko też u boku swoich równie zafascynowanych rodziców kroczyła po mugolskich zabytkach, jak Koloseum w Rzymie czy paryskie katakumby. Jej ukochanym był antyczny amfiteatr w Atenach, bo tylko tam dawała się ponieść wodzy swojej dziecięcej fantazji, wyobrażając sobie, że jest artystką, wielbioną przez tłumy, która nie musiała zamartwiać się, czy jej ojciec nie zechce oddać jej ręki i cnoty staremu, pomarszczonemu lordowi u kresu jego żywota.
Betsy cechowała wyjątkowo wybujała wyobraźnia i w późniejszych latach często uciekała w te szczelnie chronione mury swojego umysłu, zbudowanego z różnorakich osobowości.
Jej artystyczna dusza z pewnością doprowadziłaby ją daleko w murach Akademii Beauxbatons, jednak list z Hogwartu, który przyszedł niespodziewanie w dniu jej jedenastych urodzin, w październiku 1935 roku niejako podjął decyzję za jej rodziców. Helena Crabbe po cichu w końcu zawsze liczyła, że Betsy będzie mogła poznać zakamarki jej dawnej szkoły i pragnęła tego samego dla każdego swojego potomka, pamiętając o latach świetności, które sama spędziła na błoniach, czy w Wielkiej Sali, na posiłkach z przyjaciółmi.
Tiara przydziału nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, do jakiego domu powinna przydzielić Betsy Crabbe i nie wiązała się z tym wyłącznie rodzinna tradycja, bo młoda Elizabeth prędko udowodniła, że znalazła się tam, gdzie było jej miejsce. Stara czapka się nie pomyliła, bo w żyłach Betsy płynęła szmaragdowa, ślizgońska krew. Nie sama wiedza, którą chętnie chłonęła w zaciszu swojego dormitorium pomagała jej zdobywać powyżej oczekiwań i wybitne.
Młoda czarownica już w późniejszych latach swojej nauki w niczym nie przypominała tego pucołowatego dziewczęcia, które często przebiegało szkolnymi korytarzami, dysząc nieelegancko, z włosem zmierzwionym od podmuchów wiatru i zaczerwienionym licem. Betsy była czarownicą dość wysoką, zgrabną. Jej gęste, kasztanowe loki opadały kaskadami na wyprostowane dumnie plecy, roztaczając na korytarzach zapach piżma z każdym najmniejszym ruchem. Czasem wiązała je w misternego, ciasnego koka, odsłaniając zaokrąglone wciąż lekko lico, pozbawione wszelkich niedoskonałości. Nieskazitelne, jak kartka najdroższego pergaminu. Zadarty, mały nos zwykle nosiła wysoko uniesiony, roztaczając wokół siebie aurę wyższości. Pełne wargi jakby permanentnie zastygły już w ironicznym uśmiechu, jednak to jej oczu, zielone i błyszczące w rozbawieniu zwykle rzucały nieme klątwy miłosne na chłopców, którymi się otaczała.
Betsy nie brakowało adoratorów i choć wiedziała, że w kwestii swojego przyszłego zamążpójścia nie miała wiele do powiedzenia, to nie przeszkadzało jej to w wykorzystywaniu swojego uroku i owijaniu sobie nieświadomych kolegów wokół małego paluszka. Uśmiechała się wdzięcznie, a oczarowani chłopcy z przyjemnością oddawali jej zapisane na kilkanaście stop pergaminy z wypracowaniami, byle tylko Betsy Crabbe zapamiętała wreszcie ich imię. Niektórzy z nich byli gotowi na wiele poświęceń, co Betsy bezdusznie wykorzystywała, mogąc skupić się na swoich pasjach, z dala od codziennych obowiązków i piętrzących się tematów do przelania na pergamin.
A jeśli już o pasjach mowa.
Betsy jeszcze zanim przekroczyła progi Hogwartu często wyobrażała sobie konkretną wizję. Była w niej młoda czarownica, dzierżąca w jednej ręce miotłę, w drugiej zaś złoty znicz, z oczami ociekającymi wręcz psychopatyczną ekscytacją. Helena Crabbe zwykła powtarzać jej jak zdarta płyta, że gra w Quidditch nie była zajęciem dla eleganckich dam, a ona nie musiała koniecznie dorównać swoim braciom na każdej płaszczyźnie. Betsy była jednak głucha na gderanie matki i jeszcze w pociągu naiwnie wierzyła, że zostanie szukającą ślizgonów, ucierając tym nosa swojemu bratu, który w czasie wakacji stał się ofiarą dowcipów pozostałych półgłówków, bo nie mógł dostać się do drużyny ślizgonów kolejny rok z rzędu.
Wierzyła w swoją wizję całą sobą, przyprawiając swoją matkę o ból głowy. Wierzyła, aż do pierwszych zajęć z latania na miotle, kiedy spadła z wysokości drugiego piętra, gruchając sobie przy tym kości. Od tamtej pory miotły zawsze budziły w niej irracjonalny lęk, do którego trudno było jej się przyznać, jednak fascynacja do Quidditcha pozostała w niej głęboko zakorzeniona i zwykle kibicowała drużynie swojego domu z trybun na każdym meczu.
Jej pasją były eliksiry i Betsy nigdy nie traktowała ich wyłącznie jako przedmiotu nauki, ale też jak formę sztuki, którą przecież tak kochała. Profesor, który ich nauczał był jedynym chłopcem w Hogwarcie, do którego serce Betsy zabiło mocniej, choć było to wyłącznie głupie, dziewczęce zauroczenie. Zafascynowana różnorodnością składników i ich właściwościami często ślęczała nad książkami w bibliotece, a nierzadko wybierała się na samotne spacery, nawet w okolice Zakazanego Lasu, by własnoręcznie zebrać niewidzialne dla niezainteresowanych oczu składniki. Często eksperymentowała nawet po zajęciach, z dala od oczu profesora, ważąc mikstury w nieużytkowej toalecie w lochach. Według opowieści jej koleżanek, z rur od niepamiętnych czasów wydobywał się dziwny smród, więc Betsy nie musiała obawiać się o nieproszonych gości. Często, wbrew zakazom przyrządzała eliksiry miłosne, którymi dzieliła się z młodymi czarownicami w zamian za drobne przysługi.
Jej manipulacyjne tendencje nie pozostawały jednak bez echa. Po korytarzach, plotki o jej nieczystych zagraniach przechodziły z ust do ust, co wzbudzało nieufność wśród niektórych uczniów. Na siódmym roku nawet jej przyjaciele zaczęli się od niej odsuwać, rozczarowani, gdy zrozumieli, że ich lojalność była wykorzystywana. Betsy wciąż miała jednak dar do umiejętnego balansowania między dbaniem o swoje interesy, a utrzymywaniem relacji, które były jej niezbędne. Ostatni rok nauki nie był dla niej łaskawy, dlatego kiedy jej przygoda z Hogwartem dobiegła końca, Betsy odetchnęła z ulgą. Nie mogłaby zgodzić się ze swoją matką, która twierdziła, że właśnie tam przeżyła najpiękniejsze przyjaźnie, bo czarownica wciąż wierzyła, że mogła liczyć jedynie na siebie i swoją rodzinę.
Rodzina była najcenniejsza.
Właśnie dlatego, jesienią 1941 roku, nie będąc pewną jak chciałaby ukierunkować swoją przyszłość postanowiła wyjechać do swoich krewnych w Antwerpii, by tam odpocząć i odnaleźć inspirację. Tam też podszkoliła swój flamandzki, a do Londynu wróciła dopiero rok później, w 1942, by rozpocząć półtoraroczny kurs w Ministerstwie Magii, mający przygotować ją do kariery w Alchemii. Betsy zamierzała rozpocząć swój własny biznes, którego początki sięgały już do późnych lat jej nauki w Hogwarcie. Po zdaniu egzaminów, latem 1943 roku Betsy dołączyła do Brytyjskiego Stowarzyszenia Alchemików, jednak nie rozpoczęła praktyki swojego zawodu. Jej los przypieczętowany został jeszcze zanim ukończyła kurs, bo właściwie już w chwili samych narodzin.
Miłość Betsy Crabbe i Antona Goyle zrodziła się na morzu.
To, oczywiście, mogłoby stanowić pięknie brzmiący wstęp do romantycznej historii, którą Elizabeth mogłaby opowiadać swoim przerośniętym synom i córkom, które z wielkim zaangażowaniem i determinacją ciskałyby w swoich braci księgami pod okiem zrozpaczonej guwernantki, nie mogącej poradzić sobie ze zgrają rozwydrzonych, małych Goyleów.
Mogłoby, gdyby tylko owa miłość nie narodziła się na łajbie, przy butelce ognistej, kiedy to ojciec obiecał oddać jej rękę synowi towarzysza swojej morskiej wyprawy. Rękę i łono, by mogła rodzić mu dzieci z dala od marzeń o zawrotnej karierze.
Betsy wszak już od najmłodszych lat była świadoma losu, jaki ją czekał. Wygodne życie u dobrego męża nie budziło w jej głowie rozpaczy, a ojcowskie zapewnienia, jakoby Goyle był porządną partią sprawiły, że nie uciekła w siną dal, wyrzekając się rodziny, tylko dała sobie wsunąć pierścień na palec, w akompaniamencie śpiewów Belli i szlochów swojej matki.
U boku Antona zaznała wygody, choć nie miłości. Nie miał w sobie cech mężczyzny, który zdołałby zawrócić jej w głowie, a rozmowa z nim pozostawała wymuszona, wynikająca wyłącznie z dobroduszności Betsy. Anton nie sprawiał, że jej serce trzepotało w piersi, a małżeńskie obowiązki opiewały w odległe myśli i beznamiętne wpatrywanie się w baldachim zwisający nad jej głową. Anton zaś miał wiele innych zainteresowań, niezwiązanych ze swą próżną, trwoniącą jego majątek, żoną, choć jego zaszywanie się na łajbie wśród fal morza północnego było jej na rękę.
Na przestrzeni pierwszych, miodowych lat ich małżeństwa, w czasie których Betsy nie zdołała obdarzyć go żadnym ciepłym uczuciem, Anton nie był jednak w stanie dać jej tego, czego pragnęła najbardziej.
Ekscytacji.
Tej posmakowała dopiero w ramionach innego mężczyzny. Mężczyzny, który miał pozostać jej słodkim sekretem, skrytym głęboko w murach tego zamku, który lata wcześniej zbudowała w swoim umyśle. Był młodym, przystojnym funkcjonariuszem magicznej policji i całkowicie różnił się od jej męża. Potrafił ją rozbawić i wzbudzał w niej uczucia, których nigdy nie posmakowała. Uczucia, które paliły ją żywcem, pożar, trawiący jej trzewia, który tylko on mógł ugasić swoim dotykiem. Oddawała mu się z dala od wścibskich oczu, by w świetle dnia odprowadzać go spojrzeniem tęsknych, błyszczących oczu, z ramieniem wciśniętym pod pachę swojego męża. W szarej rzeczywistości trawionej przez wojnę, był jedynym światłem, rozświetlającym jej codzienność.
Ekscytującą tajemnicą i jedną z przygód, której nie mogła, nie chciała się oprzeć.
Upojona chwilą nie liczyła się z konsekwencjami, jednak te szybko po nią sięgnęły, owijając wokół swoje bezlitosne macki. Pod jej sercem zabiło inne, małe serce niewinnego dziecka, w którego żyłach miała płynąć krew innego mężczyzny. Mury jej zamku upadły, a tajemnice wypełzły na światło dzienne, ku uciesze prasy, która nie zostawiała na niej suchej nitki. Skandal zawisnął nad jej rodziną, a wieści z Anglii dotarły nawet do Antwerpii, czego skutkiem były zlatujące się do jej rodzinnego domu sowy, z wyrazami głębokiego zdegustowania dalekich krewnych.
Anton wypłynął wtedy w morze, nie mogąc dłużej kryć odrazy, która czaiła się w jego błękitnych oczach, kiedy spoglądał na swoją niewierną żonę. Do Betsy dochodziły pogłoski o jego eskapadach z portowymi niewiastami, jednak nawet w obliczu skandalu i tego, jak jej mąż zdawał odgrywać się na niej za zdradę, nie mogłaby szczerze przyznać, że żałowała. Gdyby mogła cofnąć czas, nie zmieniłaby niczego, bo jej największy sekret podarował jej jednocześnie najcenniejszy skarb.
Żałowała jedynie, że nikt nie cieszył się z życia, które tworzyło się w jej łonie.
Nawet jego ojciec, który zapadł się pod ziemię i tym samym zażegnał jej wszelkie rozterki, bo gdzieś w tych gruzach zburzonego zamku wykiełkowało w niej pragnienie porzucenia wszystkiego i podążenia za nim.
Coś, co wydawało się być deską do jej grobu, zostało szybko zapomniane, w obliczu innych tragedii, które spływały na czarodziejów z całego świata. Wielka wojna nie była już tylko mrzonką, której po cichu się obawiano. Czasy stały się niepewne, a brzemienna matka bękarta nie była największym zmartwieniem.
Anton i jego urażona duma nie zdołałby zdobyć się na to, by zaakceptować syna Betsy jako swojego, jednak jego matka, kobieta wyjątkowo surowa i zawsze stawiająca na swoim, prędko przywołała go do porządku, przypominając, że sam w tej kwestii poległ. Syn Betsy mógł być jego jedyną szansą na dziedzica, a na szali leżało przecież dobre imię rodziny.
Mały Malachai Goyle przyszedł więc na świat w wiosenną równonoc, w towarzystwie swojej babki, która zniosła poród Betsy równie fatalnie co przyszła mama. Wiele kochających matek powiedziałoby, że moment narodzin dziecka był najpiękniejszym, życiowym doświadczeniem. Betsy bez mrugnięcia okiem zarzuciłaby im kłamstwo, bo sama mogła pomyśleć o przynajmniej pięciu lepszych. Nawet moment upadku z miotły i pogruchotanie sobie kości był lepszym, niż to, co sprowadziła na nią jej własna głupota. Cierpiała, zalana łzami, które nie ustały nawet wtedy, kiedy małe zawiniątko spoczęło na jej piersi.
Przez pierwsze tygodnie była fatalną matką. Rozchwianym kłębkiem nerwów, liżącym rany w zaciszu swojej sypialni, której nie dzieliła już z mężem. Nie mogła nawet spojrzeć na swojego syna, nie mówiąc już o trzymaniu go na rękach. Malachai wrzeszczał jak cholerna Mandragora, a Betsy miała chęć skoczyć z okna londyńskiej kamiennicy.
Uspokajał się tylko w ramionach swojej babki, jednak którejś nocy, kiedy wyczerpana psychicznie Helena zasnęła w fotelu upojona eliksirem słodkiego snu, Betsy stanęła przy łóżeczku chłopca i trwała przy nim przez resztę nocy, pozwalając by trzymał ją za palec. Czas stał w miejscu, kiedy wpatrywała się z konsternacją w jego małe, brązowe ślepia, a już każdej kolejnej nocy śpiewała mu żeglarskie piosenki.
Helena mogła opuścić gniazdko rodzinne swojej córki, by oddać się na zasłużony odpoczynek, bo odtąd Betsy nie odstępowała swojego malucha nawet na krok, wpatrując się w niego długimi godzinami i wąchając jego małe, zaciśnięte w piąstki rączki.
Anton Goyle zawsze otwarcie popierał działania rycerzy Walpurgii. Głośno mówił o swojej niechęci do mugoli, często plując w talerz z jedzeniem w swoich śmiałych przemowach. Betsy zaś nie miała absolutnie żadnego zdania na ich temat - ani to jej nie wadzili, ani nie byli do niczego potrzebni, choć zwykle pokornie kiwała głową i uśmiechała się z przekąsem, przyznając mężowi rację.
Mąż w końcu zawsze powinien ją mieć.
Zasilając szeregi rycerzy walczył w imię lepszego świata, jednak dla Betsy liczyło się tylko to, że znikał z domu częściej i na dłużej. Czasem jego nieobecność wydłużała się do tygodni, a powietrze w każdym pomieszczeniu londyńskiej kamienicy wydawało się wtedy lżejsze.
Życie z Antonem było wyjątkowo uciążliwe, kiedy wracał, a Betsy na przestrzeni lat z przestrachem obserwowała jak jej męża pochłania jego własne szaleństwo. Jego oczy ziały pustką. Umysł, który kiedyś sądziła, że mogłaby nawet pokochać zdominowały fanaberie o wyższości czystej krwi, podsycane używkami, które spożywał w zatrważających ilościach i sprowadzał na swoich statkach do Anglii.
Jej dom, który winien być bezpiecznym schronieniem dla syna stawał się nierzadko miejscem przetrzymywania jeńców, którzy konali w jego piwnicach, kiedy mały Malachai zasypiał w łóżku na piętrze. Betsy czasem, kiedy jej mąż zasypiał upojony znosiła do piwnicy wodę, choć nigdy nie zamieniła słowa z ludźmi, którzy mieli pod jej dachem spojrzeć w oczy kostuchy.
25 czerwca 1956 roku był dniem, kiedy los wyrwał kawałek jej duszy z piersi i pogrzebał go pod wielką, nagrobną płytą z wyrytym na niej imieniem jej starszego brata. 25 czerwca szatańska pożoga zabrała jej Pima, kiedy runęło Ministerstwo. 25 czerwca był dniem, kiedy w Betsy coś pękło, jakby oberwała porządną bombardą.
Dniem, po którym nadal się nie podniosła i po którym znienawidziła swojego męża jeszcze bardziej.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +1 różdżka |
Uroki: | 5 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Uzdrawianie: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Alchemia: | 15 | +4 różdżka |
Sprawność: | 10 | Brak |
Zwinność: | 5 | +1 za aktywności |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
język flamandzki | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Kłamstwo | II | 10 |
Kokieteria | II | 10 |
Astronomia | II | 10 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | I | 2 |
Geomancja | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość psychiczna | I | 2 |
Savoir-vivre | I | 2 |
Mugoloznawstwo | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Neutralny | 0 | |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Śpiew | II | 7 |
Wiedza o muzyce | II | 7 |
Wiedza o literaturze | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | I | ½ |
Taniec współczesny | I | ½ |
Pływanie | I | ½ |
Szermierka | I | ½ |
Żeglarstwo | I | ½ |
Jeździectwo | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 2 |
Ostatnio zmieniony przez Betsy Goyle dnia 12.11.24 19:24, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
twoja karta została zaakceptowana- znajdź towarzystwo •
- wylosuj komponenty •
- załóż domek
- mapa forum •
- pogotowie graficzne i kody •
- ekipa forum
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier