Tarone Kyreem Shacklebolt
Nazwisko matki: Ngwenya
Miejsce zamieszkania: Sussex
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: ambasador Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów
Wzrost: 186 cm
Waga: 82 kg
Kolor włosów: czarny
Kolor oczu: czarny
Znaki szczególne:
18-sto calowa, sztywna winorośl pokryta skórą krokodyla z łuską widłowęża oraz rodowym mottem wokół rękojeści
ravenclaw
topielca otoczonego afrykańskimi materiałami
słoną bryzą morską, mieszającą się z aromatami tropikalnych owoców, suchymi trawami sawanny i orzeźwiającym aromatem świeżej ziemi i wilgotnej roślinności
siebie w mozambiku. Obok Ashanti trzymająca za rękę naszego syna. Jest tam również Maseko bez śladu dystansu czy bólu, który towarzyszył naszej relacji
transmutacją, polityką zarówno państwową jak i międzynarodową, historią magii oraz kulturami afrykańskimi
nikomu z wielkiej brytanii
trenuję fechtunek, jeżdżę konno, a jeszcze rzadziej poluję. wszak zwierzyna brytanii nie robi na mnie wrażenia
muzyki czarnego lądu, w której użycie bębnów, etnicznych instrumentów perkusyjnych i melodycznych elementów nawiązuje do tradycyjnych afrykańskich motywów muzycznych
Regé-Jean Page
As others were—I have not seen
As others saw—I could not bring
My passions from a common spring—"
Zawsze byłem drugi. Drugi syn, drugie dziecko, drugie zmartwienie. Mój brat, niedościgniony ideał w oczach rodziców, był ich doskonałym dziedzicem, na którego skierowana była cała uwaga i troska. Jego imię miało niemal święty wydźwięk, a jego obecność ożywiała każde pomieszczenie. Był odbiciem ich ambicji, perfekcyjnym dziełem, któremu poświęcili lata opieki, treningu i wymagających lekcji. Nic, co robiłem po raz pierwszy — pierwszy przejaw magicznych zdolności, pierwszy wygrany pojedynek, pierwsze polowanie — nie wzbudzało już entuzjazmu. Wszystko to widziano już wcześniej u mojego brata, który przyciągał uwagę jak magnes. Na początku byłem zbyt młody, by zrozumieć, dlaczego cienie, w których żyłem, były tak głębokie. Mój brat nie tylko posiadał talenty, ale też sposób bycia, który rozświetlał serca rodziców. Jego pewny, zuchwały uśmiech obiecywał przyszłość pełną sukcesów, podczas gdy moje starania postrzegano jako sumę prób i błędów, przyjmowanych z wyrozumiałością, ale i chłodem. Gdy zdobywałem osiągnięcia, były one zawsze porównywane. Z biegiem czasu wrosło we mnie przekonanie, że jestem jedynie odbiciem jego światła, a nie własnym źródłem. Już sam moment moich narodzin, po których matka szybko oddała mnie mamce, chcąc wrócić do sił, mówił wiele. Miała już swojego pierworodnego i nie zamierzała znowu przechodzić przez trudne miesiące. Ten moment niejako naznaczył naszą relację na przyszłość. Ale właśnie tym byłem. Tym byliśmy wszyscy — nowym, młodym pokoleniem mającym tworzyć wspaniałą przyszłość. Przyszłość, w której nie było miejsca na słabość. Jako Shackleboltowie mieliśmy ku temu wszelkie możliwości — tradycję, krew i synów gotowych wynieść nazwisko przodków na piedestał. Silna krew nigdy nie wygasała, a ród Alimende trwał. Tak właśnie patrzono na mnie i na mojego brata — z wielkimi oczekiwaniami, pod opieką najlepszych nauczycieli i mentorów, którzy nie pozwalali na zaniedbanie. Podobnie jak moi kuzyni i brat, byłem całkowicie zależny od rodzicielskiej woli. Od najmłodszych lat poddawany tresurze — najpierw podstawowej opiece, później pełnemu tokowi edukacji. Nie mogliśmy odstawać od reszty szlachty, a nawet musieliśmy ją przewyższać. Stąd od najmłodszych lat otaczały mnie nie tylko angielski i kreolski, ale też modny francuski i portugalski. Pomyłki karano surowo, a strach przed błędem był skuteczniejszy od cierpliwości. „Więcej bólu teraz, mniej bólu w przyszłości” — mawiała matka, podczas gdy ojciec najczęściej zajmował się sprawami Ministerstwa. Ze względu na jego posadę jako ambasadora na Jamajce, ziemię Anglii ujrzałem dopiero przed siódmymi urodzinami. W jego nieobecności to matka była autorytetem, choć jej uwaga skupiała się głównie na starszym bracie, który z twarzy przypominał ją samą. Ja, z rysami ojca — jego spokojem, przenikliwym spojrzeniem i milczeniem — byłem dla niej bardziej obcy. Mogłem zrozumieć, że wolała skupić swoje wysiłki na pierworodnym. Jednak unikała mnie nie dlatego, że zapomniała o moim istnieniu, lecz dlatego, że wymagała więcej. Od momentu, gdy po raz pierwszy ujawniła się we mnie magia — przed trzecimi urodzinami, kiedy podobizna matki wyszła z ram obrazu, w który się wpatrywałem — oczekiwano ode mnie więcej, choć z mniejszym entuzjazmem. Jeden z krewnych wspomniał wtedy o moich predyspozycjach do transmutacji, ale temat szybko rozmył się w odmętach czasu. Gdy byłem gotów na poważniejszą naukę, oderwano mnie od dziecięcych zabaw, posadzono przy biurku i zaczęto uczyć historii, sztuki w szerokim pojęciu, teorii zaklęć oraz właściwej prezencji. Nie zapominano o fizycznych aktywnościach, które miały wzmocnić moje ciało. Te treningi — taniec, szermierka i jazda konna — miały mnie uczynić równym innym dzieciom z arystokratycznych rodów. To właśnie w szermierce i jeździe konnej odnajdywałem coś wyjątkowego — coś, co było uwalniające, eleganckie, dzikie, a zarazem klasyczne. Coś akceptowalnego, coś mojego. Podczas gdy mój brat wspinał się po drabinie społecznych oczekiwań, ja starałem się budować coś własnego, choć mniej wyjątkowego. Z czasem zrozumiałem, że bycie drugim nie oznaczało słabości — oznaczało tylko inne podejście, mniej oczywiste. Był rok 1932.
My sorrow—I could not awaken
My heart to joy at the same tone—
And all I lov’d—I lov’d alone—"
Spokój odnalazłem dopiero wtedy, gdy mój brat wyjechał do Hogwartu. Cała uwaga skupiała się na jego pierwszych krokach i doświadczeniach. Byłem jednak do tego przyzwyczajony – gdy matka odczytywała rodzinie kolejne listy od niego, ja pogrążałem się w studiach nad dyplomacją i historią magii, szlifując jednocześnie wiedzę o dawnych wydarzeniach i obcych językach. Czułem, że w tej cichej, pozbawionej emocji przestrzeni mogłem odnaleźć coś, co wymykało się moim dłoniom, gdy brat był w domu – przestrzeń do swobodnego myślenia i oddychania, bez presji porównań. To właśnie w tych momentach, kiedy Brighton wypełniała atmosfera oczekiwania na wieści od starszego syna, odkrywałem w sobie pasje, które nie potrzebowały aprobaty matki ani chłodnego, krytycznego spojrzenia ojca. Nauczyłem się doceniać ciszę bibliotek pełnych zakurzonych ksiąg, gdzie każda strona mogła kryć zapomnianą mądrość. Studiowałem tajemnice starych sojuszy i zapisów traktatów, zgłębiając niuanse języka politycznego, które niegdyś decydowały o losach świata. Ta wiedza sprawiała, że czułem się ważny, niezależnie od tego, czy ktoś to zauważał, czy nie. Starożytne frazy miały w sobie coś wyjątkowego – siłę zaklętych w nich idei, echo minionych epok. To w tych językach odnalazłem swoją własną melodię, inną od pełnych przygód opowieści mojego brata. Z czasem, gdy wracał do domu i opowiadał o nowych zaklęciach i osiągnięciach zdobytych w murach szkoły, porównywałem to z wiedzą, którą zgromadziłem podczas jego nieobecności. Były to moje małe zwycięstwa – chwile, w których przestawałem być tylko drugim synem, stając się kimś, kto miał coś, czego on nie posiadał. Jednak i na mnie nadszedł czas nauki w Hogwarcie. „Zawiązuj kolejne sojusze.” – słowa skierowane do mojego brata miały zupełnie inny wydźwięk niż moje „Nie przynieś nam wstydu.” Nauczyłem się nie protestować – z podręcznikiem do transmutacji i grubą księgą polityki zagranicznej ruszyłem do Hogwartu. W Slytherinie, gdzie znajdowały się osoby mogące być cennymi znajomościami, czekał już mój brat. Wiedziałem, że nigdy nim nie będę, więc spokojnie przyjąłem decyzję Tiary Przydziału o przydzieleniu mnie do Ravenclawu. Wiedziałem, że nie zniosłabym kolejnych lat porównań. W Hogwarcie po raz pierwszy zetknąłem się z czarodziejami mugolskiego pochodzenia, nie rozumiejąc, dlaczego magia budziła się w tych, którzy nie należeli do naszego świata. Czyżby byli równi dziedzicom szlachetnych, czystokrwistych tradycji? Nie potrafiłem tego pojąć. W przeciwieństwie do niektórych nie prześladowałem mugolaków – dystansowałem się, udając, że nie istnieją, skupiając się na ważniejszych aspektach nauki. Szkolny reżim narzucany przez nauczycieli był ulgą w porównaniu do wymagań matki. Mimo tego, co wyniosłem z domu, nie zrezygnowałem z tego, co dawało mi radość. Regularnie ćwiczyłem fechtunek i jazdę konną – szkolne regulaminy tego nie zakazywały, więc niemal co wieczór można mnie było znaleźć na błoniach. Byłem znany z prowadzenia politycznych dyskusji z nauczycielem historii magii oraz pisania listów w kreolskim i portugalskim. Nie zaniedbywałem edukacji. Przykładałem się do tego, co mnie interesowało, więc nie miałem problemów z historią magii i transmutacją. Zielarstwo, astronomia i eliksiry nie cieszyły się moim szczególnym zainteresowaniem, nie z niedbalstwa, lecz z wiary w wyższość logiki i rozumu nad warzeniem mikstur czy czytaniem gwiazd. Transmutacja, obok historii, była dla mnie niedocenianą dziedziną magii praktycznej, pełną fascynujących, złożonych aspektów. Na dwunaste urodziny dostałem od stryja dziennik z jego osobistymi notatkami o transmutacji, spisanymi w kreolskim z portugalskimi wstawkami. Było to dla mnie jak odkrywanie nowego świata. Studiowałem te przemyślenia i dopisywałem własne uwagi na pergaminie. Zanim dany temat pojawiał się na zajęciach, już go znałem – byłem o krok przed teorią, choć nie przed praktyką. Kiedy omówiono animagię, podszedłem do profesora, by rozpocząć rozmowę. Przemiana ciała w zwierzę fascynowała mnie nie tylko z powodu odkrycia nowego świata, ale też z nadzieją, że zyskując umiejętność, której nie miał brat, udowodnię swoją wartość jako Shacklebolt. Z pasją zgłębiałem wskazane przez nauczyciela książki, stając się najlepszym uczniem w tej dziedzinie. Podczas gdy rówieśnicy mówili o przyszłych zawodach – łowcach czarnoksiężników, aurorach – moją uwagę przykuwała scena polityczna. Chciałem mieć kontrolę nad własnym losem. Choć moje osiągnięcia w opiece nad magicznymi stworzeniami i starożytnych runach były przeciętne, skupiałem się na tym, co miało mi się przydać. W końcu, gdy kończyłem edukację, to nie oceny były głównym tematem rozmów – w Europie wybuchła Wielka Wojna, pochłaniając całe magiczne społeczeństwo. Każdy obawiał się o swoje życie. Im bardziej sytuacja się zaostrzała, tym bardziej rosły moje ambicje, by dostać się na staż w Ministerstwie Magii i pójść w ślady ojca. Egzaminy końcowe potwierdziły, że byłem zdolnym czarodziejem o szczególnych talentach do transmutacji. Choć interesowała mnie dyplomacja bardziej niż altruizm, nie odpuszczałem. Wiedziałem, że tylko będąc najlepszym, mogę osiągnąć sukces i przyczynić się do dobra rodziny w nadchodzących trudnych czasach. Sekretnie ćwiczyłem animagię pod okiem stryja, który wspierał mnie zarówno listownie, jak i osobiście. Był rok 1940.
Of a most stormy life—was drawn
From ev’ry depth of good and ill
The mystery which binds me still—"
Staż w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów wymagał czegoś więcej niż jedynie manewrowania jednym obcym językiem — to potrafił co drugi pracownik. Nigdy nie chciałem być jedynie kolejną twarzą w tłumie, taką samą jak inni, nudną i bez wyrazu. Chciałem tchnąć nowego ducha w system; wszak to właśnie pracownicy Ministerstwa Magii trzymali społeczeństwo w ryzach. Nie miałem być jedynie trybikiem — pragnąłem mieć wpływ na funkcjonowanie całej machiny. To wówczas zbliżyłem się najbardziej do ojca, który, widząc moje oddanie, zgodził się, abym stał się jego cieniem. Jego doświadczenie okazało się nieocenione; czerpałem z niego garściami, ucząc się nie tylko cennych wskazówek, ale także doskonaląc swój kreolski, portugalski oraz francuski. Rodzinne koligacje z pracownikiem Biura Brytyjskiego Przedstawiciela Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów nie były jedynie wykorzystywaniem znajomości, gdyż wymagałem od siebie podwójnie więcej. Pierwsze trzy lata spędziłem praktycznie w towarzystwie książek, nie prowadząc życia towarzyskiego ani nie interesując się tym, że nestor poszukiwał dla mnie żony. Wiedziałem, że gdy przyjdzie na to czas, wypełnię ten obowiązek. Było to coś, z czym pogodziłem się od najmłodszych lat i nie poświęcałem temu wielkiej uwagi. Żyłem z egzaminu do egzaminu, nabawiając się bezsenności, ale byłem zdeterminowany, by osiągnąć cel. Chociaż część dzieciństwa spędziłem na Jamajce, poszerzałem swoją wiedzę o zwyczaje panujące w krajach afrykańskich i ich prawie, tak samo dokształcając się w tradycjach kolonialnych. Gdy zapoznałem się ze stanowiskiem funkcjonariusza Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, zakresem obowiązków, możliwościami oraz idącymi za tym szansami, wiedziałem, że to miało być moje miejsce. Aby tam dotrzeć, musiałem najpierw poradzić sobie z całą masą innych, mniej pasjonujących tematów. Nie oznaczało to jednak, że zamierzałem rezygnować. Wręcz przeciwnie — nawet jako początkujący pracownik, mając dwadzieścia trzy lata, wzorowo wywiązywałem się ze swoich zadań. Nikt nie mógł spodziewać się od młodego czarodzieja skrupulatności, ale pracownicy dostrzegali we mnie podobieństwo do stonowanego, trzymającego się na dystans ojca. Zanim jednak całkowicie zanurzyłem się w politykę i sztukę dyplomacji, przedstawiono mi daleką kuzynkę ze strony matki, która ledwo zakończyła naukę w Uagadou. Celem tego zapoznania się był jeden — tak jak wcześniej z moim bratem, przed którym postawiono odpowiednią kandydatkę na żonę. Mariaż miał swoje oczywiste zalety, ale poza profitami w postaci rodzinnych sojuszy obraz żonatego pracownika Ministerstwa Magii dążącego do stanowiska ambasadora zdecydowanie przewyższał samotnych czarodziejów. Posiadając zresztą tak piękną towarzyszkę jak Ashanti, nie można było pozostać niezauważonym. Nasze pochodzenie, wyrażone w ciemnej skórze, przyciągało tym większą uwagę. Wkrótce pobraliśmy się, stając się młodym małżeństwem. Rodzina dziewczyny martwiła się, że zbyt pochłonięty pracą zapomnę o żonie, lecz to było mylne wrażenie. Pomimo powierzchowności znajomości staliśmy się praktycznie nierozłączni, a chociaż nie można było mówić o miłości, zrozumienie i szacunek, które wywiązały się między nami, były aż nadto zauważalne. Moja młoda małżonka pragnęła wrócić do Afryki, gdzie spędziła większość życia, a ja — jako aspirujący polityk — zamierzałem wykorzystać ten fakt. W rok po ślubie nadarzyła się okazja, której nie zamierzałem odrzucić — potrzebowano zaufanego pracownika w brytyjskiej ambasadzie w Mozambiku. Lata żmudnego wypełniania drobnostek opłaciły się, bo nikt nie miał równie wysokich not ani tak rzadkich kwalifikacji. Rozmowa kwalifikacyjna odbyła się w mieszanych językach angielskim, kreolskim i portugalskim, a po jej przejściu czekała mnie już tylko podróż do wyznaczonego miejsca. Skłamałbym, gdybym powiedział, że tęskniłem; opuszczałem ojczyznę bez wątpliwości, płynąc w kierunku swojej kariery i spełnienia ambicji. Płynąłem tam, gdzie nie było mojego brata ani kolejnych, nieustannych porównań. Gdybym pozostał, być może na zawsze tkwiłbym przy biurku urzędnika bez przyszłości, bez możliwości rozwoju i z odciśniętym piętnem w systemie. Dlatego wyjechałem, mając Ashanti u boku. Był rok 1944.
From the red cliff of the mountain—
From the sun that ’round me roll’d
In its autumn tint of gold—"
Lata spędzone na obczyźnie zmieniły moje postrzeganie rzeczywistości. I chociaż znałem teoretyczne aspekty życia Mozambiku, musiałem nauczyć się wszystkiego na nowo. Nazwiska, relacje, słabości ważnych politycznych figur — to wszystko musiało znajdować się w moim umyśle, automatycznie podsuwając właściwą odpowiedź. Wszak jeden błąd mógł kosztować coś więcej niż jedynie popełnienie faux-pas. Była to jednak wolność. Nie tylko z dala od Anglii, ale chodziło o coś innego. Zupełnie jakby mój duch wróciła na swoje miejsce. Wybrzeża Mozambiku pachniały słoną bryzą morską, mieszającą się z aromatami tropikalnych owoców, takich jak mango, papaja czy kokosy. W miastach i miasteczkach unosił się zapach przypraw i jedzenia, które pozostawało poza zasięgiem Brytyjczyków. W głębi lądu, gdzie dominowały sawanny i lasy, można było wyczuć bardziej ziemiste nuty — suche trawy, drewno oraz zapachy związane z roślinnością typową dla klimatu tropikalnego i subtropikalnego. Podczas pory deszczowej aromat świeżej ziemi i wilgotnej roślinności nabierał intensywności, co przynosiło orzeźwiający i czysty zapach. Na bazarach i w miejscach o dużym ruchu, intensywne mieszanki zapachów przypraw, owoców i gotujących się potraw tworzyły specyficzną, barwną mozaikę aromatów, która była częścią codziennego życia w Mozambiku. Przechadzające się pod ambasadą słonie mieszały się z przeganianymi przez hodowców bawołami, a widywane na sawannach dzikie koty leżały pod drzewami, na których znajdowały się hałasujące małpy. Czułem, że państwo, do którego dotarłem, żyło. Było żywe i mieniło się niezliczoną kolorystyczną barwą. Coś, czego nie odnajdywałem w zimnym Sussex. Coś, co dało mi nowe natchnienie i otworzyło świat, którego chciałem być częścią. Od strony politycznej zyskałem możliwość bezpośredniego angażowania się w sprawy międzynarodowe i zdobywania doświadczenia, które w przyszłości miało umocnić moją pozycję. Każdy dzień przynosił nowe zadania, od negocjacji z lokalnymi przedstawicielami po uczestnictwo w spotkaniach dotyczących współpracy gospodarczej i wymiany czarodziejskich innowacji między Europą a Afryką. Otoczenie Mozambiku, z jego gorącym klimatem i bogatą kulturą, nie przypominało Anglii i stawało się tym, czego szukałem — domem. Życie w afrykańskim kraju pozwalało mi również lepiej zrozumieć tradycje i zwyczaje, które od lat fascynowały mnie podczas studiów, zwłaszcza te dotyczące magicznych praktyk, lokalnych zaklęć oraz przeszłości przodków. Ashanti była nieocenioną towarzyszką, wspierając mnie i stając się cichym przewodnikiem po zakmarkach Czarnego Lądu, co pozwoliło mi jeszcze bardziej zbliżyć się do afrykańskiej kultury i zrozumieć związki między magią a naturą. Dzięki niej zyskałem również cenne kontakty wśród czarodziejów z różnych części Afryki, a nasze podróże dyplomatyczne prowadziły mnie w przeróżne krańce kontynentu. Jako cień ambasadora byłem świadkiem istotnych rozmów na temat strategii magicznej i współpracy w trudnym okresie, kiedy wojenne echa wciąż odbijały się w międzynarodowej polityce. Mimo intensywnej pracy, znajdowałem czas na naukę i zgłębianie tradycji oraz historii. Z czasem Mozambik stał się dla mnie nie tylko miejscem pracy, ale przestrzenią, w której mogłem rozwinąć swoje umiejętności dyplomatyczne i osobiste, stając się bardziej zanurzonym w aktualnych realiach, zapominając powoli o chłodzie i niedostępności Wielkiej Brytanii. Za dnia nie odstępowałem ambasadora na krok, ucząc się nie tylko swoich obowiązków, lecz również i obowiązków przedstawiciela swojego kraju. Nocą zaś wracałem do transmutacyjnych notatek, zmotywowany silniej faktem, iż afrykańska kultura czarodziejów ową dziedzinę magii wyjątkowo sobie ceniła. Rozwijana latami chęć poznania tajników transmutacyjnych prowadziła mnie więc bez przerwy ku wyznaczonym celom. Od zakończenia nauki w Hogwarcie nie przestawałem w zmaganiach osiągnięcia animagicznej zdolności. Wymagało to ode mnie podwójnego skupienia oraz poświęcenia, a nie było to takie proste, gdy walczyłem w ciągu dnia z biurokracją, która pochłaniała sporą część mojego życia. Nie poddawałem się jednak pchany wewnętrzną ambicją, która wciąż mówiła mi o obudzeniu w sobie czegoś jeszcze. Czegoś, czego jeszcze nie znałem. Dlatego ćwiczyłem nawet całymi nocami, zarzynając się w pragnieniu, które nie przychodziło. Ten proces nie trwał kilka miesięcy — odkąd zacząłem uczyć się teoretycznej strony animagii w wieku czternastu lat, minęło tyle samo czasu, zanim osiągnąłem upragniony skutek. Wcześniej czytałem o bolesnych przemianach, lecz ta była gorsza, niż mogłem przypuszczać. Początkowo sądziłem, że zrobiłem coś źle; że ból, który odczuwałem, był błędem transmutacyjnym, lecz myliłem się. Tamtej nocy osiągnąłem to, czego tak silnie pragnąłem, a forma, którą przyjąłem, niemal wyszarpywała się na zewnątrz. W dzikości małej, acz eleganckiej czarnej pantery widziałem wyjątkowość, z której byłem dumny. I której nikt nie mógł mi odebrać. Szczególnie w oddalonym od wszystkiego Mozambiku. Zamierzałem jednak chronić ten dar przed niewłaściwymi oczami. Najczęściej siedziałem nad dokumentami, rozprawami, ekonomicznymi debatami. Ashtani starała się, jak mogła wpierać mnie w trudniejszych momentach. Wszak nawet ktoś tak oddany pracy czasami odczuwa frustrację, gdy materiał go przerasta lub nie jest się w stanie zapamiętać nazwisk wszystkich przedstawicieli handlowych. Niewątpliwie jednak nie widziałem się w żadnej innej dziedzinie, wiedząc, że polityka było mi pisana. U boku żony; wśród ludzi wyglądających tak, jak ja; w miejscu, gdzie czułem, że przynależę, nie było we mnie tęsknoty za Anglią. Z łatwością odnajdywałem różnice w angielskim podejściu do życia, a tym w Mozambiku. To pierwsze propagowało chłód, zamknięcie, trzymanie się sztywnych zasad. Pięć lat spędzonych wśród ludzi mi podobnych nauczyło mnie, że nigdy nie chciałem tak bardzo asymilować się z brytyjską szlachtą, jak pozostała część mojej rodziny. Że bez względu na wszystko wciąż łaknąłem ziemi przodków. A ta obsypywała mnie kolejnymi darami. Śmierć brytyjskiego ambasadora została przyjęta z wielkim żalem, lecz szybko trzeba było wyznaczyć następcę. A kto nadawał się na to miejsce lepiej niż jego zaufany sekretarz oraz pomocnik? Znałem wszystkie sekrety, posiadałem odpowiednie znajomości, byłem wszak cieniem poprzedniego przedstawiciela Wielkiej Brytanii. Nikt nie wiedział, że gdy tylko byłem w stanie, uciekałem ku sawannie. W wieku trzydziestu jeden lat zostałem więc mianowany tym, do którego roli dążyłem od zakończenia nauki w Hogwarcie. Od tamtej pory nie musiałem kryć się już za wiankiem niedomówień czy pozorów — zacząłem poruszać machiną systemu dokładnie tak, jak kiedyś sobie obiecywałem. Zamierzałem walczyć o jak najlepsze umowy oraz pakty, nie idąc na ustępstwa ani nie poddając się presji. Wszak znałem już doskonale działanie polityków z dwóch stron i świetnie to wykorzystywałem. Doceniałem wszak nową ojczyznę, nie zapominając o tej, która dała mi wykształcenie. Wyżłobiłem nazwisko Shacklebolt na ojcowski wzór, przez sześć długich lat godnie reprezentując swoje państwo. Nie byłem może równie dziki w obyciu co afrykańscy czarodzieje, lecz nie pozwalałem ze sobą igrać. Wielka Brytania pomimo wewnętrznej chwiejności, musiała zachowywać sojusze ze światem zewnętrznym, dlatego robiłem, co w mojej mocy, by taki stan rzeczy zachować. Szczególnie iż dbanie o harmonijne interesy Mozambiku było dla mnie równie istotne. Dekada na obczyźnie nie opływała jednak jedynie w złoto oraz sukcesy. Ponaglające listy od ojca, matki, nestora, a nawet i brata wyraźnie zarysowywały niepokój wyrażający obawę o niezdolność utrzymania dziecka przez Ashtani. Relacja małżeńska również drżała w posadach. Trzy ciąże zostały poronione we wczesnym etapie, jeden syn urodził się martwy. Presja społeczna nie pomagała mojej żonie, podobnie jak pogarszający się stan psychiczny. Starałem się zapewnić jej odpowiednią opiekę, odciągać myśl o unieważnieniu małżeństwa, która pojawiała się coraz częściej w korespondencji rodowej. Kierowany odpowiedzialnością i również przywiązaniem tłumaczyłem potrzebę utrzymania współmałżonki przy sobie z uwagi na sojusz z jej rodziną, wizerunek polityczny oraz wiarę we własne siły. Ponaglany przez magomedyków, rodzinę oraz obowiązki, odsunąłem się od żony, uciekając w pracę. Nie widywałem Ashtani nawet długie tygodnie, gdy ona pozostawała zamknięta w swoich komnatach. W niecałe pół roku po objęciu funkcji funkcjonariusza Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów wysłałem wiadomość rodzinie — gorączka zabrała Ashtani, pozostawiając mnie bezdzietnym wdowcem. Zachowałem jednak w sekrecie fakt, iż wyłowiono ją z Rio Matola, nad którym znajdował się dom ambasadorski. Był rok 1953.
As it pass’d me flying by—
From the thunder, and the storm—
And the cloud that took the form
(When the rest of Heaven was blue)
Of a demon in my view—""
Dwa lata później byłem ponownie żonaty. Maseko Shacklebolt była o piętnaście lat młodsza i nie posiadała takiej urody, jaką miała Ashtani, a jej cicha obecność była dla mnie oczywista jedynie w momentach, w których była potrzebna. Nie chciałem drugiej żony, jednak rozumiałem powinność, której nie spełniłem. Listy od ojca podkreślały ponownie fakt, iż mój brat posiadał gromadkę dzieci, podczas gdy ja ani jednego. Zanurzyłem się w tonach papierów, by przez kolejne dwa lata poświęcać się jedynie pracy nad relacjami brytyjsko-mozambijskimi i odtrącać od siebie rozgoryczenie po śmierci Ashtani. Nie cierpiałem z miłości — tęskniłem za jej towarzystwem, o czym nieustannie przypominała mi i rozdrażniała swoją osobą Maseko. Nic nie mówiła, nie była złośliwa, a wręcz idealna, co sprawiało, iż uciekałem od niej tym bardziej. Wiedziałem, że poza drzwiami mojego gabinetu, ludzie plotkowali o losie Ashtani — niczym nowym nie były insynuacje, że sam doprowadziłem do jej śmierci wściekły i zawiedziony jej ciążowymi problemami. Chcąc być na świeczniku, należało umieć sobie radzić ze wszystkim, dlatego tym silniej pracowałem. Byłem tym, kim zawsze — profesjonalnym dyplomatą, który znajdował balans między żałobą a obowiązkami. Dlatego też w zaciszu własnych komnat całymi godzinami przeglądałem stare księgi, przyjmowałem reprezentantów przeróżnych spółek, wchodziłem w układy lub odrzucałem umowy. Chciałem zapełnić czymś świadomość własnej porażki, po raz pierwszy od lat, myśląc o tym, że Mozambik w jakiś sposób mnie zawiódł. Mimo że moje życie prywatne drżało w posadach, wrodzona spostrzegawczość oraz trafność w diagnozie przynosiły mi sukcesy na drodze politycznej. Widziano we mnie dobrego reprezentanta i negocjatora, który oddzielał własne emocje od pracy, chociaż nikt nie wiedział, że wewnątrz mnie wciąż panowała walka. Rok 1956 był przełomowy pod wieloma względami — na terenie Mozambiku zwiększyło się osadnictwo białych Portugalczyków, a na gruncie sprzeciwu wobec tego zaczął kształtować się ruch wyzwoleńczy. Nikt nie spodziewał się zawieszenia w obowiązkach w momencie, gdy w Anglii zorganizowano głosowanie tyczące się wystąpienia z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów. Przebąkiwało się o szaleństwie sprawującej ówcześnie władzę Wilhelminie Tuft, o usunięciu stanowisk ambasadorskich, lecz tygodnie niepewności i cierpliwości opłaciły się — odwołano decyzję o wystąpieniu Wielkiej Brytanii z organizacji zapewniającej relacje z innymi krajami, a ja mogłem kontynuować swoje obowiązki. Podczas zawieszenia nie przestawałem śledzić politycznej sceny, odnajdując więcej czasu dla powrotu do transmutacyjnych nauk. Nie chodziło już o animagię, a o posiadanie wiedzy wykraczającej o wiele dalej poza ludzką przemianę. Siadając nad podręcznikami, czułem się jak uczeń Hogwartu, który z nosem w cudzych notatkach wertował księgi w poszukiwaniu spełnienia. To właśnie wtedy też na świat przyszedł mój syn. Shaka. Pewnego rodzaju wytrącenie z dotychczasowej rzeczywistości sprawiło, że zacząłem patrzeć inaczej na Maseko. Rozumiałem, że za surowo karałem ją swoim dystansem, a dziecko pozwoliło na powolne budowanie nieistniejącej relacji. Po anulowaniu wyników referendum okres, który nastąpił później, był najprawdopodobniej najgorętszym w całej mojej kadencji. Wszak Ministrowie Magii zmieniali się jak rękawiczki, podobnie jak polityka brytyjska. Raz ukierunkowana promugolsko, później konserwatywnie. Potrzeba było wielu umiejętności, by wylawirować w odpowiedni sposób między ów chaosem, lecz gdy Cronos Malfoy doszedł do władzy, niewiadoma zaczęła się stabilizować. Mogło się wydawać, że nie wrócę tak prędko do kraju, umacniając sojusze poza granicami, a jednak znów się pomyliłem. Serpentyna Maseko znów uczyniła mnie wdowcem, tym razem z małym Shaką w ramionach. Nasz pobyt w Mozambiku skończył się wraz z listem z Sussex, w którym widniały dwie istotne informacje — śmierć ojca zbiegła się z wyraźnym rozkazem nestora, bym wrócił do domu. Potrzebowali swojego polityka na miejscu nie tylko z uwagi na moje zdolności, lecz również brak żony. Tradycjonalistyczna część szlachty musiała się jednoczyć silniej niż kiedykolwiek, a jak inaczej mogli okazać swoje wsparcie jeśli nie przez małżeństwo? Powrót do Wielkiej Brytanii otworzył mi oczy na ogień zmian, który trawił wszelkie przejawy modernistycznego myślenia. Kraj stał nad przepaścią i toczące się walki miały tak naprawdę pokazać, która strona była silniejsza. Anglia, pomimo tego, co robiłem dla niej przez te wszystkie lata, była mi obca. I chłodna.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | Brak |
Uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Uzdrawianie: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Alchemia: | 0 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
francuski | I | ½ |
kreolski | II | 2 |
portugalski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia magii | IV | 40 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 5 |
Wytrzymałość psychiczna | I | 5 |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | Literatura (wiedza) | I | ½ |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Rzeźba (wiedza) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Jeździectwo | I | ½ |
Szermierka | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: ½ |