Theodora Maret Umbridge
Nazwisko matki: Prince.
Miejsce zamieszkania: Londyn.
Czystość krwi: czysta ze skazą.
Status majątkowy: średniozamożny.
Zawód: stażystka w Domu Mody Parkinson, krawiec.
Wzrost: 158 cm.
Waga: 48 kg.
Kolor włosów: brązowe.
Kolor oczu: piwne.
Znaki szczególne: pieprzyk na prawym policzku, skaryfikacja na wnętrzu ramienia układająca się w napis półkrwi, smukłe dłonie.
13 cali, amboina z rdzeniem z łuski kappy, dość sztywna
Ravenclaw
siebie, półnagą, pokrytą licznymi krwawymi ranami układającymi się w napis półkrwi. W tle słyszę śmiech Rabastana Runcorna
deszczem, palonym drewnem, sosnowym igliwiem
głowę Rabastana Runcorna podaną na srebrnej tacy
czarną magią, transmutacją, tworzeniem magicznych szat, rysowaniem oraz snuciem planów
obojętne. tej, która wygra
obserwuje świat pod kruczą postacią, szukam sensu własnego istnienia, słucham muzyki
tej, która wpadnie w ucho
Ella Purnell
it was not a virtue. it was a disguise.
Dora ma usta po matce. Wąskie, z subtelnie zarysowanym łukiem kupidyna, łatwo zaciskające się w prostą linię, kiedy coś nie idzie po jej myśli. Usta skore do grymasów, ale nigdy nie do uśmiechów. Skąpi ich, tak jak jej rodzicielka skąpi na zabawkach, nowych sukienkach oraz dobrym słowie. Nie będzie się więc szczerzyć, ani śmiać, ni chichotać — przesadna wesołość jest uznawana przez Lornę Prince za głupotę, a Dora nie może być głupia. Jej matka zresztą nie tolerowała głupoty, tak jak nie tolerowała własnego męża. Akceptowała za to potulność podszytą niemym zrezygnowaniem, proste plecy przy stole i doskonałą znajomość widelczyków, ponieważ odpowiednie maniery znaczenie miały większe, niż szczęście jej potomstwa. Więc Dora się nie uśmiecha, Dora po prostu patrzy. Obserwuje świat zza okna własnej sypialni, nanosząc na biel kartek kolejne szkice i nie wyobraża sobie wcale, jak to jest biegać po Londyńskich uliczkach za jedyną formę kontroli mając zachodzące słońce oświadczające, że pora wrócić do domu. Dora też nie marzy o dalekich podróżach, te ma przecież w czytanych książkach, ani o miłości, kiedy chłodny dystans dzieli tysiącem nieistniejących mil państwa Umbridge. Dora marzy za to o niebie. Tym błękitnym, nieskończonym, przetykanym śnieżnymi pasmami chmur, albo tym atramentowym, w które wszyto gwiazdy jak drobne, błyszczące diamenty w najprzedniejszą tkaninę. Marzy o tej przestrzeni, która jest nieograniczona, pozbawiona wymagań i oczekiwań, która po prostu jest, tak jak po prostu jest patrząca na wszystko obojętnie Dora.
Czasem śni o wolności. Tej bez lekcji etykiety, która przecież nie powinna być potrzebna córce urzędnika średniego szczebla w służbach administracyjnych Wizengamotu, bez niekończących się stert ubrań, którym przyszywa zgubione guziki oraz naderwane kołnierzyki, ponieważ jest do jedyny sposób, w jaki może zarabiać jej matka dotąd pieczołowicie przygotowywana na wyjście za mąż za czystokrwistego czarodzieja, a która to skończyła na ślubnym kobiercu z mężczyzną półkrwi godzącym się na fakt, że pod własnym dachem wychowa nie swoje dziecko. Wolności smakującej deszczem, co kroplami ślizga się po bladej skórze oraz pachnącej sosnowym igliwiem uginającym się pod stopami w leśnej gęstwinie. Tej, co dotykiem przypomina hausty wiatru do tańca porywające brązowe kosmyki włosów oraz łagodny szum fal, obmywających odsłonięte łydki, jak wtedy, kiedy to raz jedyny rodzinnie udano się na plażę próbując wspólnie zacieśnić rodzinne więzi w sposób inny niż rozgoryczeniem i ogólnym niezadowoleniem.
Przeważnie jednak myśli o magii, o jej możliwościach oraz tym, kim może się dzięki niej stać. Niebo i cała ta wolność są przecież w zasięgu ręki, jeśli tylko się postara, jeżeli się wykaże zrzucając z siebie jednocześnie jarzmo oczekiwań oraz niechęci spowodowanej decyzjami, które nie były nawet od niej zależne. Chce stać się wielka, potężna. Wspaniała wiedźma, której nikt nie ośmieli się powiedzieć, co ma robić. Jest jednak na to jeszcze za mała, zbyt słaba. Wie o tym, kiedy przygląda się własnemu odbiciu w lustrze, kiedy patrzy na ogromny świat za sypialnianym oknem, dostrzega to nawet w tańczących na bieli kartek szkicach, poruszających się dzięki dziecięcej magii niezmiennie odkąd tylko ukończyła piąty rok życia. I zaciska usta, które ma po matce w wąską linię, ponieważ na tę wielkość musi zwyczajnie poczekać. Nigdy nie była zbyt cierpliwa.
Theo ma takie same oczy, jak jej brat. Nie Orford, oczy Orforda są szare, tak jak szare jest ich życie. Theo ma oczy takie same, jak Rabastan Runcorn. Z wyraźnie zarysowanymi dolnymi oraz górnymi powiekami, duże, trochę nieproporcjonalne do reszty twarzy. Co brązem przylegają do czerni źrenic, zielenią natomiast wylewają się wokół obręczy tęczówek. Nie są jednak tak zimne, nie są aż tak nienawistne. Nazywa ją bękartem, półkrewkiem podszywającym się pod czystokrwistą czarownicę, jakby to ona, a nie jej matka uwiodła żonatego mężczyznę, wdała się w romans i skończyła z niechcianą ciążą. Złości się na nią, tak jak tylko złościć się potrafią trzynastoletni chłopcy, w których ciałach buzują hormony oraz nadmierna adrenalina. A ona, ledwie jedenastolatka wciąż gubiąca się w Hogwarckich korytarzach w krukońskich szatach, jako że bystrość umysłu przeważała ponad dziecięcą ambicję, może się tylko temu przyglądać. Tej wściekłości objawiającej się podcinaniem nóg, rzucaniem pozornie nieszkodliwych uroków, kiedy tylko nauczyciel wzrok odwróci. Może zaciskać usta w prostą linię i kłamać zatroskanym współlokatorkom, że te wszystkie siniaki oraz otarcia są wynikiem własnej niezdarności. Nabiera wprawy w tym kłamaniu, w panowaniu nad mimiką, nad zamykaniem emocji w metaforycznej butelce, bo za wszelką cenę nie chce wyjść na ofiarę.
Theo chce być nade wszystko chlubą Ravenclaw. Podręcznikowym przykładem pilnej uczennicy. Nie zasypia więc na historii magii, nawet jeśli głowa kiwa się sennie; przykłada się do eliksirów komfort odnajdując w ich precyzyjności i tylko dzięki nim docenia zielarstwo, zioła są przecież nieodłącznym elementem alchemii, nawet jeśli wilgotna ziemia pozostawia nieprzyjemne wrażenie na skórze. Na zajmowanym przez nią stoliku w bibliotece piętrzą się książki dotyczące numerologii, która jako podstawa kreacji wszystkiego, a szczególnie teorii magii wydaje się równie nieskończona jak niebo, w które to wpatruje się nocami w wieży astronomicznej. Stara się na urokach, chociaż nie ma w nich nadmiernego talentu, z kolei protego podczas zajęć na obronie przed czarną magią poznaje aż do perfekcji. W transmutacji odnajduje najprawdziwszą pasję, możliwość zmiany, ciągłego przekształcania rzeczywistości i jest w tym coś upajającego, w tej nieprzewidywalności, która ma się nijak do tych głupot wysłuchiwanych na wróżbiarstwie. Jest w niej coś kreatywnego, a zarazem konkretnego, bo coś nie może brać się z niczego. Z nią sny o wolności wydają się realniejsze niż wcześniej, zwłaszcza kiedy poznaje zagadnienie animagii oraz proces, jaki się z nią wiąże. I Theo pragnie tego niemal równie mocno, jak tego, że chciałaby aby Rabastan Runcorn dał jej wreszcie spokój.
Theo odkrywa, że ma niesamowitą wręcz rękę do zwierząt podczas opieki nad magicznymi stworzeniami, jednak do ludzi nie ma żadnej. Jej brat, ten przyrodni, czystokrwisty i butny, nadmiernie wierny własnej rodzicielce nawet po latach nie daje jej spokoju. Niszczy każdy poryw szczęścia, depcze jej poczucie wartości jak jesienne liście. Uparcie, mściwie. Nie odpuszcza jej po tygodniu, miesiącach i nawet latach, karząc ją za występki rodziców. I kiedy nadchodzi koniec jego panowania w szkole magii i czarodziejstwa, tak nie zamierza o sobie zapomnieć. Na dwa dni przed zakończeniem semestru zaciąga ją do damskiej toalety, na wnętrzu prawego ramienia pozostawiając pamiątkę w postaci krwawego słowa, jakim jest półkrwi. Bo w jego oczach, takich samych jak jej, nigdy nie będzie jego siostrą, nigdy nie będą rodziną, nigdy też nie będzie mu równa. Kiedy odchodzi, nawet Jęcząca Marta milczy, spojrzeniem odpowiadając na zapłakane spojrzenie Theo, która nadal jedynie patrzy.
Theodora ręce odziedziczyła po babce. Nie Runcorn, a Prince. Dłonie ma smukłe, o długich, szczupłych palcach. Takie, które zwykle ujrzeć można w towarzystwie klawiszy fortepianu, a nie zaciskających się na srebrnych igłach. Na prawej ręce ma niewielki odcisk, twardy, wyrobiony od nacisku ołówka, kiedy nadal nanosi świat w postaci szkiców na biel kartek, poszerzając go nie tylko o sylwetki przechodniów, ale również ich stroje. Nanosi popularne kroje, doskonaląc je, a może uszkadzając bardziej, wszystko w imię idei stylu, który, chociaż w czarodziejskim świecie uparcie wydaje się stać w miejscu, tak co sezon nadchodzą subtelne zmiany odmieniające charakter noszonej garderoby. Theodora nie marzyła nigdy o byciu krawcową, nie marzyła jednak o żadnej innej karierze, nazbyt skupiona na sztuce transmutacji oraz możliwości zmiany własnego oblicza. Dorosłość jednak nie pozwala na podobną swobodę, jeśli chce się sama utrzymywać, tak musi iść do pracy. Nieistotne są bardzo dobre oceny, z jakimi to kończy szkołę, codzienność nie czeka bowiem na nikogo. Theodora zatrudnia się więc w niewielkim butiku, początkowo jako asystentka zbiera jedynie miary z klientów, zmniejsza bądź powiększa w pasie dany ciuch, czasem wyhaftuje drobną ozdobę. Później zaczyna robić znacznie więcej, wszywa ozdoby, skraca rękawy albo pomaga głównym pracownicom przy kolekcji letnich sukienek, co sezon krótszych o pół centymetra. Pod okiem starej czarownicy zaczyna rozróżniać materiały, uczy się o zwierzęcych komponentach, które mają wpływ na odbiór danej stylizacji. Theodora więc patrzy, przyjmuje każdą, nawet najdrobniejszą informację i to opanowanie, doskonale wyuczone maniery sprawia, że jest odbierana jako dobrze wychowana panna z domu lepszego niż ten, w którym faktycznie się wychowała.
Nie wyprowadza swoich współpracownic ani klientek z błędu, nie tłumaczy, że większość dni spędza studiując księgi dotyczące transmutacji, że każdą wolną chwilę poświęca zagadnieniu animagii. Że tak naprawdę pragnie nieba oraz wolności, że nie ma ochoty wysłuchiwać szeptów dotyczących napięć w świecie czarodziejów, a głuchnie zupełnie, kiedy temat schodzi na mugoli i ich konflikty, co to niedawno — a w rzeczywistości lata temu — się zakończyły. Idea czystej krwi nie wzbudza w niej żadnych emocji, w szkole była zbyt zajęta uciekaniem przed Rabastanem, by wdawać się w żałosne gierki polegające na uprzykrzaniu życia szlamom. Theodora ma tylko jeden cel, wszystko inne natomiast jest ledwie tłem wobec jej planów.
Theodora Maret skrzydła posiada własne. Czarne jak noc, szerokie w swej rozpiętości. Przecina nimi powietrze z łopotem, pozwalając by wiatr wślizgiwał się między pióra. Nadal patrzy, obserwuje świat, jednak już nie zza okna własnej sypialni a bliżej, z gałęzi oraz dachów domostw spogląda paciorkowymi piwnymi oczami na codzienność, która stopniowo staje się bardziej szara niż jej dotychczasowe życie. Theodora Maret przyjmuje kruczą postać po latach prób oraz błędów, po miesiącach wytrwałych ćwiczeń i zwątpień. Staje się animagiem i swoją umiejętność rejestruje w tym samym Ministerstwie, w którym podczas Bezksiężycowej Nocy ginie jej ojciec i jedyne, co pozostaje po Alastorze Umbridge to palec ze złotą obrączką w eleganckim pudełku podpisanym R.R. W tym samym Ministerstwie, w którym po raz pierwszy spotyka swojego prawdziwego ojca, który w milczeniu wręczy jej kopertę z informacjami, mającymi potwierdzić czystość jej krwi podczas rejestracji różdżki tylko po to, żeby mężczyzna miał się odwrócić i zniknąć, nigdy więcej nie wchodząc z nią w żaden kontakt.
Theodora Maret ma usta po matce, oczy takie same jak jej brat, ręce podobne jej babce i własne skrzydła i z czasem pojmuje, że ma również w sobie nienawiść. Cierpką, chłodną jak zimowa zawierucha. Nadal pragnie wiedzy, lecz transmutacja nie zapewni jej wielkości, wolności od Rabastana, o której od tak dawna śniła. Czarna magia może to jednak uczynić. Jest czymś fascynującym, jak egzotyczna melodia wybijająca się ponad klasyczne nuty wygrywane w magicznych gramofonach. Nie do końca jest pewna, w którym momencie natyka się na jej ślad ani w jaki sposób daje się wciągnąć w jej zawiłości, upijać się jej siłą. Stary znajomy zachłyśnięty nowym porządkiem dzieli się z nią swoją szczątkową wiedzą, dwoje krukonów stawiających pierwsze kroki na ścieżce do potęgi. Znajomy podczas prób poznania czarnomagicznego przekleństwa obrywa rykoszetem przez zbuntowaną różdżkę, a Theodora Maret zostaje bez nauczyciela. Nie jest jednak głupia, wie, że znajdzie kogoś na jego miejsce, kogoś bardziej wprawionego, bardziej utalentowanego. Potrzebuje tylko większych środków pieniężnych pozwalających na znalezienie kogoś takiego.
Dom mody Parkinson wita ją po dokładnie trzech próbach dostania się w jego progi, listy polecające od poprzednich pracodawców, nienaganna prezencja oraz maniery wespół z czystą krwią nie są jednak wystarczające, aby móc się dostać do tak prestiżowego przybytku. Potrzebny do tego jest talent, wizja, a nade wszystko elastyczność połączona z dyskrecją. Wydaje jej się, że posiada wszystkie te cechy, lecz nie robi to na nikim wrażenia. Ostatnią próbę podejmuje kilka tygodni po tym, jak gwiazdy spadają z nieba pogrążając Londyn w chaosie, sprawiając, że Umbridge staje się całkowitą sierotą, ponieważ nawet najlepiej wyuczona etykieta nikogo nie uchroni przed sporym kawałkiem asteroidy poddającym się grawitacji. Żałoba jednak nie napełni pustego żołądka, a ubytki w pracownikach sprawiają, że w końcu może dostać się na staż. Kolejnym krokiem jest nauczyciel, celem natomiast głowa jej drogiego przyrodniego brata, którego list z kondolencjami wobec straty matki raz jeszcze wywołuje zimną furię.
Theodora Maret Runcorn Umbridge ma usta po matce, oczy jej przyrodniego brata, ręce babki, jednak krucze skrzydła oraz pragnienie zrujnowania życia Rabastanowi należą tylko do niej.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +4 (różdżka) |
Uroki: | 3 | Brak |
Czarna magia: | 2 | +1 (różdżka) |
Uzdrawianie: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 15 | Brak |
Alchemia: | 5 | Brak |
Sprawność: | 10 | 0 |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
astronomia | I | 2 |
historia magii | I | 2 |
kłamstwo | II | 10 |
numerologia | II | 10 |
onms | II | 10 |
skradanie | I | 2 |
spostrzegawczość | II | 10 |
zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
savoir-vivre | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
rozpoznawalność | I | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
śpiew | I | ½ |
gotowanie | I | ½ |
rysunek | II | 7 |
krawiectwo | II | 7 |
haftowanie | I | ½ |
projektowanie | I | ½ |
literatura (wiedza) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
latanie na miotle | I | ½ |
taniec współczesny | I | ½ |
pływanie | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
brak | - | 0 |
Reszta: 2 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Jane Umbridge dnia 19.11.24 23:31, w całości zmieniany 1 raz