Did you want to say something? | 1949
AutorWiadomość
Tegoroczna późna wiosna była niebywale urodziwa, a z pewnego miejsca na błoniach, dokładnie z górnego wierzchołka pagórka, gdzie stała pojedyncza, stara, drewniana ławeczka, widać było właściwie całą okolicę - w dole lśniło jezioro, w którym kąpała się grupka uczniów, niedaleko tafli stała chatka gajowego i obrośnięte sadzonkami dyni ciemne rabaty, błękit nieba zakłócony był przez dym wydobywający się z podłużnego, ceglanego (a może kamiennego?) komina. Jeśli spojrzy się na wschód, dostrzeże się w oddali boisko do Quidditcha i jego wysokie wieże ozdobione symbolami domów, wyszytymi dumnie na czworobarwnych flagach. Powietrze pachniało świeżością, ale i zaczynała również ulatywać z niego woń lata, nawet słońce, dziś napuchnięte od ciepła, wyglądało bardziej letnio niż wiosennie. Nic zdawało się nie zapowiadać zbliżających się owutemów, nawału pracy, jaka czekała wszystkich uczniów ostatnich klas i profesorów - ostatecznie ktoś te prace musiał sprawdzić.
Chyba że był to podręcznik do transmutacji ułożony na kolanach jednej z najbardziej towarzyskich uczennic, która dziś czytała go w pojedynkę. Choć czytała to dużo powiedziane.
Spojrzenie uciekało znad tekstów i rycin, błądziło leniwie po drzewach strzegących skraju Zakazanego Lasu, po źdźbłach pomalowanych tak soczystą zielenią, że w promieniach słońca bolały aż oczy. Krzywiła się lekko, zaraz znów wzrok kierując na zapisane w książce strony. Chciała zdać transmutację na Wybitny, ale powoli godziła się z faktem, że to ani nie jej poziom, ani nie ambicja. Co ona będzie robiła po szkole? Będzie do końca życia pomagać mamie przy ziołach? Spojrzenie uciekło w stronę boiska do Quidditcha. Eric miał mieć dzisiaj trening, prawdopodobnie ostatni w tym roku. Puchoni grali przeciwko Gryfonom. Będzie niezadowolony, że nie przyszła. Powinna szarpać w jego kierunku chorągiewką, krzyczeć jak szalona na jego cześć. Zwyczajnie nie chciała. Nie miała ochoty. Czuła coraz większy strach przed egzaminami i zakończeniem roku, kiedy ze swoim ropuchem miała zaśpiewać hymn Hogwartu - sama. Stojąc przed dyrektorską mównicą. Sam śpiew był najmniejszym z jej zmartwień, cały problem wyolbrzymiały owutemy - zbłaźni się przecież, jeśli nie zaliczy ich na jakieś porządne oceny albo, co gorsza, nie zaliczy ich wcale.
Broda zadrżała, z oczu popłynęły pierwsze łzy, bo narastająca presja okazała się zbyt duża, zbyt ciasno obrosła płuca, nie pozwoliła oddychać, więc pierwszy wdech zaświszczał, zachybotał się w powietrzu nieprzyjemnie. Otarła prędko policzki, ale te zdążyły już zaczerwienić się w napięciu.
- Przestań, Romy, nauczysz się wszystkiego i zdasz - jęknęła do siebie, prostując stronę podręcznika, za chwilę znów stękając boleśnie, bo spadające z jej oczu łzy pomarszczyły cenny, stary pergamin i odrobinę rozmazały tusz. Westchnęła. Nie mogła doczytać, co autor mówił o zaklęciach redukujących wielkość przedmiotów w odniesieniu do ich wagi.
Nie była pewna, czy to wilgoć oczu zniekształciła obraz, czy zaczynała majaczyć, ale mogłaby przysiąc, że po trawie pod jej stopami zatańczył czyjś cień. Naciągnęła na dłoń cieniutki sweter, żeby obetrzeć łzy dokładniej i dopiero wtedy obróciła głowę w stronę sylwetki, która mogła być owego cienia właścicielem. Zmrużyła oczy przed światłem, pociągając z cicha nosem. To mógł być Eric. Był podobnie do niego wysoki, ale... Eric zawsze był leworęczny, a ten jegomość swoją miotłę trzymał w dłoni prawej. Rozpoznała go dopiero, gdy podszedł bliżej.
- Billy - przywołała na usta uśmiech numer 5, ten dobry, ale do złej gry. Zawinęła za ucho rdzawy lok, jakby chciała odciągnąć uwagę od swojej twarzy, ale wciąż zerkała na Williama. Lubiła chłopców w sportowych uniformach. Prezentowali się tak... godnie. Męsko. Dumnie. - Już po treningu? Kto wygrał?
Miała nadzieję, że Eric nie będzie jej szukał. Nie miała ochoty teraz na jego humorki, a Billy... Billy był takim pogodnym, kochanym chłopcem.
Chyba że był to podręcznik do transmutacji ułożony na kolanach jednej z najbardziej towarzyskich uczennic, która dziś czytała go w pojedynkę. Choć czytała to dużo powiedziane.
Spojrzenie uciekało znad tekstów i rycin, błądziło leniwie po drzewach strzegących skraju Zakazanego Lasu, po źdźbłach pomalowanych tak soczystą zielenią, że w promieniach słońca bolały aż oczy. Krzywiła się lekko, zaraz znów wzrok kierując na zapisane w książce strony. Chciała zdać transmutację na Wybitny, ale powoli godziła się z faktem, że to ani nie jej poziom, ani nie ambicja. Co ona będzie robiła po szkole? Będzie do końca życia pomagać mamie przy ziołach? Spojrzenie uciekło w stronę boiska do Quidditcha. Eric miał mieć dzisiaj trening, prawdopodobnie ostatni w tym roku. Puchoni grali przeciwko Gryfonom. Będzie niezadowolony, że nie przyszła. Powinna szarpać w jego kierunku chorągiewką, krzyczeć jak szalona na jego cześć. Zwyczajnie nie chciała. Nie miała ochoty. Czuła coraz większy strach przed egzaminami i zakończeniem roku, kiedy ze swoim ropuchem miała zaśpiewać hymn Hogwartu - sama. Stojąc przed dyrektorską mównicą. Sam śpiew był najmniejszym z jej zmartwień, cały problem wyolbrzymiały owutemy - zbłaźni się przecież, jeśli nie zaliczy ich na jakieś porządne oceny albo, co gorsza, nie zaliczy ich wcale.
Broda zadrżała, z oczu popłynęły pierwsze łzy, bo narastająca presja okazała się zbyt duża, zbyt ciasno obrosła płuca, nie pozwoliła oddychać, więc pierwszy wdech zaświszczał, zachybotał się w powietrzu nieprzyjemnie. Otarła prędko policzki, ale te zdążyły już zaczerwienić się w napięciu.
- Przestań, Romy, nauczysz się wszystkiego i zdasz - jęknęła do siebie, prostując stronę podręcznika, za chwilę znów stękając boleśnie, bo spadające z jej oczu łzy pomarszczyły cenny, stary pergamin i odrobinę rozmazały tusz. Westchnęła. Nie mogła doczytać, co autor mówił o zaklęciach redukujących wielkość przedmiotów w odniesieniu do ich wagi.
Nie była pewna, czy to wilgoć oczu zniekształciła obraz, czy zaczynała majaczyć, ale mogłaby przysiąc, że po trawie pod jej stopami zatańczył czyjś cień. Naciągnęła na dłoń cieniutki sweter, żeby obetrzeć łzy dokładniej i dopiero wtedy obróciła głowę w stronę sylwetki, która mogła być owego cienia właścicielem. Zmrużyła oczy przed światłem, pociągając z cicha nosem. To mógł być Eric. Był podobnie do niego wysoki, ale... Eric zawsze był leworęczny, a ten jegomość swoją miotłę trzymał w dłoni prawej. Rozpoznała go dopiero, gdy podszedł bliżej.
- Billy - przywołała na usta uśmiech numer 5, ten dobry, ale do złej gry. Zawinęła za ucho rdzawy lok, jakby chciała odciągnąć uwagę od swojej twarzy, ale wciąż zerkała na Williama. Lubiła chłopców w sportowych uniformach. Prezentowali się tak... godnie. Męsko. Dumnie. - Już po treningu? Kto wygrał?
Miała nadzieję, że Eric nie będzie jej szukał. Nie miała ochoty teraz na jego humorki, a Billy... Billy był takim pogodnym, kochanym chłopcem.
nie każdy żyje sztuką i
snami o wolności
snami o wolności
Rosemary Sprout
Zawód : spikerka radiowa
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
instead of new branches
i might grow
deeper roots
i might grow
deeper roots
OPCM : 5 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Did you want to say something? | 1949
Szybka odpowiedź