Zaułek
Strona 2 z 34 • 1, 2, 3 ... 18 ... 34
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zaułek
Ulica Pokątna składa się nie tylko z głównej ulicy, choć to na niej tętni życie. Pomiędzy wejściami do niektórych sklepów, znajdują się odnogi mniejszych uliczek, bardziej zaniedbanych, ponurych, często wyboistych - nikt nie widzi celu w ich odnowie. Czasami przebiegnie tu bezpański kot, by za chwilę zniknąć w cieniu. Dróżki najczęściej krzyżują się ze sobą, tworząc skomplikowaną sieć, w której można łatwo się zgubić, niektóre są ślepe, a wszystkie wydają się tak samo podobne.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.08.18 15:58, w całości zmieniany 1 raz
Dziewczyna nie zdążyła wyrwać się z "pieczy" doświadczonego aurora. Mógł to przewidzieć, ale mimowolnie wyciągnął dłonie, kiedy Lyra ruszyła biegiem, a potem nieprzyjemnie upadła na ziemię. To już mu się nie podobało, więc zacisnął mocniej dłonie. targały nim sprzeczne emocje, ale niemal był pewien, że prawdziwie odczytuje malujący się na licach dziewczyny strach. Nie lubił patrzeć, ani tym bardziej wywoływać takich emocji. Nawet będąc narwanym aurorem, brzydził się przemocy wobec kobiet.
- Z tego co mi wiadomo Wood, ludzie uciekają, gdy się panicznie czegoś boją, w tym wypadku - Ciebie. I bynajmniej, nie chodzi o to kim jesteś, a co robisz. - nie sądził by ktokolwiek niewinny, w podobnej sytuacji, zachował spokój. Szarpanie także nie pomagało.
Razem z szarpnięciem panny Weasley do góry, Skamander postąpił do przodu, krzywiąc usta, gdy spojrzał w przestraszone oczy rudowłosej. Nie opuszczał różdżki. Zignorował ton Wooda, czując, że sam odwarknąłby równie "grzecznie". Spojrzał na wyciągnięty pergamin uważnie, jednak nie wyciągnął ku niemu dłoni. Przeniósł wzrok na poznaczoną bliznami twarz Remusa, potem na delikatne lica dziewczyny. Westchnął przez zęby.
- Szukasz Melanie Karkarov - przeczytał na głos, akurat w momencie, gdy Lyra wyrwała się ze swoim usprawiedliwiającym wołaniem - a śmiem podejrzewać, że masz przed sobą kogoś zupełnie innego - uniósł wyżej brwi. Chociaż wciąż miał wątpliwości, miał większą pewność niż na początku.
- Zanim więc gdziekolwiek ją zabierzesz, wypadałoby potwierdzić jej tożsamość, nie sądzisz Wood? - tym razem to Samuel warknął - chyba nikt nie chciałby, aby jakakolwiek krzywda stałą się niewinnej osobie. Takich mamy chronić - podkreślił jeszcze na koniec. I końcu Lyra była osobą szlachetnie urodzoną. Nawet, jeśli ród miał niejakie problemy, wciąż należało na tę kwestię zważać. Była to dla Samuela bolesna prawda, na której sam kilka razy się przejechał.
Choć nie wykonał żadnego ruchu, spiął się, jakby oczekując ostrej reakcji. Odwrócił się do rudowłosej.
- Lyro - wyraźnie podkreślił imię dziewczyny - możesz powiedzieć, co konkretnie tutaj robisz? - choć narastająca adrenalina, zaciskała krtań, Samule znowu starał się, by jego głos brzmiał łagodniej. Warunki nie były przyjemne, ale dziewczyna musiała choć trochę się uspokoić, by nie zrobiła jakiegoś głupstwa, które Remus odczytałby jako potwierdzenie swoich podejrzeń.
- Z tego co mi wiadomo Wood, ludzie uciekają, gdy się panicznie czegoś boją, w tym wypadku - Ciebie. I bynajmniej, nie chodzi o to kim jesteś, a co robisz. - nie sądził by ktokolwiek niewinny, w podobnej sytuacji, zachował spokój. Szarpanie także nie pomagało.
Razem z szarpnięciem panny Weasley do góry, Skamander postąpił do przodu, krzywiąc usta, gdy spojrzał w przestraszone oczy rudowłosej. Nie opuszczał różdżki. Zignorował ton Wooda, czując, że sam odwarknąłby równie "grzecznie". Spojrzał na wyciągnięty pergamin uważnie, jednak nie wyciągnął ku niemu dłoni. Przeniósł wzrok na poznaczoną bliznami twarz Remusa, potem na delikatne lica dziewczyny. Westchnął przez zęby.
- Szukasz Melanie Karkarov - przeczytał na głos, akurat w momencie, gdy Lyra wyrwała się ze swoim usprawiedliwiającym wołaniem - a śmiem podejrzewać, że masz przed sobą kogoś zupełnie innego - uniósł wyżej brwi. Chociaż wciąż miał wątpliwości, miał większą pewność niż na początku.
- Zanim więc gdziekolwiek ją zabierzesz, wypadałoby potwierdzić jej tożsamość, nie sądzisz Wood? - tym razem to Samuel warknął - chyba nikt nie chciałby, aby jakakolwiek krzywda stałą się niewinnej osobie. Takich mamy chronić - podkreślił jeszcze na koniec. I końcu Lyra była osobą szlachetnie urodzoną. Nawet, jeśli ród miał niejakie problemy, wciąż należało na tę kwestię zważać. Była to dla Samuela bolesna prawda, na której sam kilka razy się przejechał.
Choć nie wykonał żadnego ruchu, spiął się, jakby oczekując ostrej reakcji. Odwrócił się do rudowłosej.
- Lyro - wyraźnie podkreślił imię dziewczyny - możesz powiedzieć, co konkretnie tutaj robisz? - choć narastająca adrenalina, zaciskała krtań, Samule znowu starał się, by jego głos brzmiał łagodniej. Warunki nie były przyjemne, ale dziewczyna musiała choć trochę się uspokoić, by nie zrobiła jakiegoś głupstwa, które Remus odczytałby jako potwierdzenie swoich podejrzeń.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Auror obrzucił Samuela spojrzeniem, od którego ten powinien zmniejszyć się do rozmiarów chochlika kornwalijskiego.
- Brawo, Skamander, jestem pod wrażeniem twoich zdolności dedukcyjnych. Na jakiej podstawie zakładasz, że dziewczyna to nie Melanie Karkarov? Nie wiem jak zwykłeś załatwiać swoje śledztwa, ale mnie uczono, że na przesłuchanie możesz zabrać każdego podejrzanego, zadać mu pytania, a następnie wypuścić, jeśli jest niewinny. Ale z pewnością nie załatwia się tego na ulicy, gdzie w każdej chwili skurczybykowi na pomoc mogą przybyć koledzy. Oj, Skamander, nie wiem jak żeś ty ten kurs zaliczył.
W czasie kłótni między przedstawicielami władzy, Lyra poczuła, że coraz pewniej stoi na nogach. Nie zdążyła się jednak zbytnio tym uczuciem nacieszyć, gdy na jej nadgarstkach pojawiły się kajdanki uniemożliwiając sięgnięcie po różdżkę.
- Pójdziemy sobie do Tower, dziewczyno, tam porozmawiamy - mruknął auror przeszukując ją jedną ręką, drugą cały czas trzymając Lyrę, powstrzymując ją od ucieczki. Wreszcie znalazł różdżkę, którą schował za pazuchę, złapał ją mocno za ramiona.
- A ty Skamander, jeśli nie chcesz przez najbliższą dekadę przerzucać papierów z biurka na biurko, masz ostatnią szansę, żeby się zrehabilitować. Wiesz jak wygląda, jak się nazywa i że ukrywa się na Nokturnie. Pokaż więc, że jednak masz mózg i ją znajdź. I uważaj chłopcze, potrafię znieść bezczelność, ale nie głupotę - wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia. A potem Lyra poczuła szarpnięcie. Teleportowali się.
Trafili do zamkniętej toalety w muzeum Tower, z której następnie dostali się do jakichś obskurnych podziemi, w których śmierdziało wilgocią, brudem i szczurami. Tam wsiedli na łódź i przepłynęli na niej do Bramy Zdrajców. Mężczyzna milczał całą drogę. Za wejściem auror zostawił komuś różdżkę Lyry, uśmiechnął się do mijanego strażnika i poprowadził dziewczynę przez paskudny korytarz więzienia Tower of London. Aż wreszcie trafił na upatrzone miejsce, otworzył drzwi i wepchnął ją do środka.
- Nie martw się, zaraz wrócę - mruknął z paskudnym uśmiechem, którego nie było widać w półmroku panującym w celi, który pogłębił się jeszcze, kiedy Wood zatrzasnął drzwi zostawiając Weasley'ównę samą.
/Wszyscy zt
Lyra tu
Samuel, musisz udać się gdzieś poszukać podejrzanej. Gdzie uważasz za stosowne, napisz tylko wiadomość, gdzie się udajesz, żebym nie musiała przeszukiwać pół forum. Znajdę Cię tam i będziemy kontynuować przygodę.
- Brawo, Skamander, jestem pod wrażeniem twoich zdolności dedukcyjnych. Na jakiej podstawie zakładasz, że dziewczyna to nie Melanie Karkarov? Nie wiem jak zwykłeś załatwiać swoje śledztwa, ale mnie uczono, że na przesłuchanie możesz zabrać każdego podejrzanego, zadać mu pytania, a następnie wypuścić, jeśli jest niewinny. Ale z pewnością nie załatwia się tego na ulicy, gdzie w każdej chwili skurczybykowi na pomoc mogą przybyć koledzy. Oj, Skamander, nie wiem jak żeś ty ten kurs zaliczył.
W czasie kłótni między przedstawicielami władzy, Lyra poczuła, że coraz pewniej stoi na nogach. Nie zdążyła się jednak zbytnio tym uczuciem nacieszyć, gdy na jej nadgarstkach pojawiły się kajdanki uniemożliwiając sięgnięcie po różdżkę.
- Pójdziemy sobie do Tower, dziewczyno, tam porozmawiamy - mruknął auror przeszukując ją jedną ręką, drugą cały czas trzymając Lyrę, powstrzymując ją od ucieczki. Wreszcie znalazł różdżkę, którą schował za pazuchę, złapał ją mocno za ramiona.
- A ty Skamander, jeśli nie chcesz przez najbliższą dekadę przerzucać papierów z biurka na biurko, masz ostatnią szansę, żeby się zrehabilitować. Wiesz jak wygląda, jak się nazywa i że ukrywa się na Nokturnie. Pokaż więc, że jednak masz mózg i ją znajdź. I uważaj chłopcze, potrafię znieść bezczelność, ale nie głupotę - wykrzywił usta w grymasie niezadowolenia. A potem Lyra poczuła szarpnięcie. Teleportowali się.
Trafili do zamkniętej toalety w muzeum Tower, z której następnie dostali się do jakichś obskurnych podziemi, w których śmierdziało wilgocią, brudem i szczurami. Tam wsiedli na łódź i przepłynęli na niej do Bramy Zdrajców. Mężczyzna milczał całą drogę. Za wejściem auror zostawił komuś różdżkę Lyry, uśmiechnął się do mijanego strażnika i poprowadził dziewczynę przez paskudny korytarz więzienia Tower of London. Aż wreszcie trafił na upatrzone miejsce, otworzył drzwi i wepchnął ją do środka.
- Nie martw się, zaraz wrócę - mruknął z paskudnym uśmiechem, którego nie było widać w półmroku panującym w celi, który pogłębił się jeszcze, kiedy Wood zatrzasnął drzwi zostawiając Weasley'ównę samą.
/Wszyscy zt
Lyra tu
Samuel, musisz udać się gdzieś poszukać podejrzanej. Gdzie uważasz za stosowne, napisz tylko wiadomość, gdzie się udajesz, żebym nie musiała przeszukiwać pół forum. Znajdę Cię tam i będziemy kontynuować przygodę.
| sierpień, po spotkaniu z Alice
Nie teraz.
To była pierwsza, rozpaczliwa myśl, która przemknęła jej przez głowę, gdy we wciąganym do płuc powietrzu nagle zabrakło tlenu. Zatrzymała się, czując lekkie ukłucie w klatce piersiowej, które samo w sobie nie stanowiło co prawda zagrożenia, ale było nieomylnym zwiastunem nadchodzącego ataku. Na który była kompletnie nieprzygotowana; przybliżyła się do ściany najbliższego budynku, przytulonego do wąskiej alejki i oparła się plecami o chłodny mur, ze wszystkich sił starając się utrzymać wypełzającą z ukrycia panikę na wodzy. Trudny do okiełznania, irracjonalny strach czaił się już gdzieś na granicy świadomości, gotowy w każdej chwili obezwładnić ją całkowicie i uniemożliwić racjonalne myślenie. Już w tamtej chwili myśli płynęły w jej głowie chaotycznie i nerwowo, podsuwając szalejącej wyobraźni najczarniejsze scenariusze. Musiała się uspokoić, złapać o d d e c h, ale jak miała to zrobić, skoro zaalarmowane serce postanowiło przyspieszyć dwukrotnie, łomocząc głośno za poruszającym się gwałtownie mostkiem i jeszcze bardziej pobudzając organizm do działania?
Przeniosła spojrzenie w kierunku wylotu alejki, szukając wzrokiem majaczącej w oddali ulicy Pokątnej, ale ściany kamienic, wznoszących się po obu stronach uliczki, zafalowały nagle groźnie, grożąc zawaleniem, podczas gdy prostokątny prześwit odsunął się kilka kilometrów dalej, o dystans zupełnie niemożliwy do pokonania. Nie, kiedy jej własne ciało postanowiło działać przeciwko niej, zdradzając ją podle w najgorszym możliwym momencie. Otworzyła usta, znów próbując desperacko wciągnąć powietrze do opustoszałych płuc, ale miała wrażenie, że dostał się do nich jedynie kurz i piach, zatykając struny głosowe i sprawiając, że jedynymi dźwiękami, jakie była w stanie z siebie wydobyć, były niezidentyfikowane świsty. Zrobiło jej się gorąco; nogi, jakby z waty, ugięły się lekko w kolanach, zmuszając plecy do osunięcia się po ścianie o kilka centymetrów. Dusiła się, sama, zdana tylko na siebie, w tej kamiennej, wąskiej klatce, w której w ogóle nie powinna była się znaleźć. Dlaczego przyszło jej do głowy skrócenie sobie drogi i wykorzystanie tego przeklętego przejścia między budynkami?
Nieteraznieteraznieteraz, powtarzała milcząco jak mantrę, rytmicznie łapiąc powietrze, bardziej w jakimś mimowolnym odruchu, niż w nadziei, że cokolwiek to da, i modląc się do merlina i wszystkich czarowników świata, żeby ktoś, ktokolwiek, postanowił tamtędy przejść. A świat wirował coraz szybciej; serce nadal biło wariacko, w nierównej walce o przetrwanie, chyba próbując w jedyny sobie znany sposób utrzymać ją przy życiu. Zamknęła oczy, bo od migoczących jej przed oczami kolorów robiło jej się niedobrze, ale niewiele to pomogło; barwne kleksy rozpryskiwały się nawet pod zaciśniętymi powiekami i w pewnym momencie sama nie była już pewna, ile z tego było prawdziwe, a ile stanowiło wytwór jej chorej wyobraźni.
Nawet nie zarejestrowała momentu, w którym znalazła się na ziemi, z kolanami przyciągniętymi do siebie i dłońmi przyciśniętymi do uszu, niezdolnymi jednakże do uciszenia ani ogłuszającego szumu pompowanej intensywnie krwi, ani niemożliwego do zlokalizowania dzwonienia.
Nie teraz.
To była pierwsza, rozpaczliwa myśl, która przemknęła jej przez głowę, gdy we wciąganym do płuc powietrzu nagle zabrakło tlenu. Zatrzymała się, czując lekkie ukłucie w klatce piersiowej, które samo w sobie nie stanowiło co prawda zagrożenia, ale było nieomylnym zwiastunem nadchodzącego ataku. Na który była kompletnie nieprzygotowana; przybliżyła się do ściany najbliższego budynku, przytulonego do wąskiej alejki i oparła się plecami o chłodny mur, ze wszystkich sił starając się utrzymać wypełzającą z ukrycia panikę na wodzy. Trudny do okiełznania, irracjonalny strach czaił się już gdzieś na granicy świadomości, gotowy w każdej chwili obezwładnić ją całkowicie i uniemożliwić racjonalne myślenie. Już w tamtej chwili myśli płynęły w jej głowie chaotycznie i nerwowo, podsuwając szalejącej wyobraźni najczarniejsze scenariusze. Musiała się uspokoić, złapać o d d e c h, ale jak miała to zrobić, skoro zaalarmowane serce postanowiło przyspieszyć dwukrotnie, łomocząc głośno za poruszającym się gwałtownie mostkiem i jeszcze bardziej pobudzając organizm do działania?
Przeniosła spojrzenie w kierunku wylotu alejki, szukając wzrokiem majaczącej w oddali ulicy Pokątnej, ale ściany kamienic, wznoszących się po obu stronach uliczki, zafalowały nagle groźnie, grożąc zawaleniem, podczas gdy prostokątny prześwit odsunął się kilka kilometrów dalej, o dystans zupełnie niemożliwy do pokonania. Nie, kiedy jej własne ciało postanowiło działać przeciwko niej, zdradzając ją podle w najgorszym możliwym momencie. Otworzyła usta, znów próbując desperacko wciągnąć powietrze do opustoszałych płuc, ale miała wrażenie, że dostał się do nich jedynie kurz i piach, zatykając struny głosowe i sprawiając, że jedynymi dźwiękami, jakie była w stanie z siebie wydobyć, były niezidentyfikowane świsty. Zrobiło jej się gorąco; nogi, jakby z waty, ugięły się lekko w kolanach, zmuszając plecy do osunięcia się po ścianie o kilka centymetrów. Dusiła się, sama, zdana tylko na siebie, w tej kamiennej, wąskiej klatce, w której w ogóle nie powinna była się znaleźć. Dlaczego przyszło jej do głowy skrócenie sobie drogi i wykorzystanie tego przeklętego przejścia między budynkami?
Nieteraznieteraznieteraz, powtarzała milcząco jak mantrę, rytmicznie łapiąc powietrze, bardziej w jakimś mimowolnym odruchu, niż w nadziei, że cokolwiek to da, i modląc się do merlina i wszystkich czarowników świata, żeby ktoś, ktokolwiek, postanowił tamtędy przejść. A świat wirował coraz szybciej; serce nadal biło wariacko, w nierównej walce o przetrwanie, chyba próbując w jedyny sobie znany sposób utrzymać ją przy życiu. Zamknęła oczy, bo od migoczących jej przed oczami kolorów robiło jej się niedobrze, ale niewiele to pomogło; barwne kleksy rozpryskiwały się nawet pod zaciśniętymi powiekami i w pewnym momencie sama nie była już pewna, ile z tego było prawdziwe, a ile stanowiło wytwór jej chorej wyobraźni.
Nawet nie zarejestrowała momentu, w którym znalazła się na ziemi, z kolanami przyciągniętymi do siebie i dłońmi przyciśniętymi do uszu, niezdolnymi jednakże do uciszenia ani ogłuszającego szumu pompowanej intensywnie krwi, ani niemożliwego do zlokalizowania dzwonienia.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To był kolejny ciężki dzień. Jak na złość w Mungu było więcej pacjentów niż dotychczas. Co najmniej do godziny 14 mieli masę pacjentów, przy zbyt małej liczbie lekarzy. Skończyło się na nerwach, bieganinie i ściąganiu nawet tych magomedyków, którzy mieli akurat wolne. Po takim dniu nawet Alan poczuł zmęczenie. Był pracoholikiem, spędzał w szpitalu całe dnie, biorąc ciągłe dyżury i sypiając w gabinecie lekarskim. Ale tego dnia powiedział sobie ,,stop". W głowie nadal miał słowa Daniela o tym, że zmęczony medyk to kiepski medyk. I wziął je sobie do serca, choć sam Krueger mógł nie być tego świadomym. Gdy więc tylko sytuacja została opanowana i każdy pacjent dostał medyczną opiekę, Bennett udał się do szefostwa i poprosił o urlop. Krótki, kilkudniowy z możliwością przedłużenia. To było to, czego w tej chwili bardzo mocno potrzebował.
Wieczorem więc zdjął z siebie lekarski fartuch, zarzucił na siebie coś nie kojarzącego się ze szpitalem, pożegnał się z kolegami i wyszedł. Było lato, wieczory były długie, ciepłe i jasne. Lubił je. Lubił w nie spacerować po pracy, czytając książki o medycynie mugoli i od czasu do czasu głaszcząc Sullę siedzącą mu na ramieniu. Latem częściej brał wolne i mniej nadgodzin, ale sam jeszcze nie był świadom tej zależności. Dzisiaj zresztą nie miał nastroju ani sił na spacer. Wyszedł z Munga z nadzieją szybkiego znalezienia się w domu, wzięcia szybkiego prysznica, zjedzenia czegoś i położenia się spać. Czemu się nie użył teleportacji? Sam nie wiedział, jakoś nie przyszło mu to do głowy. A może był zbyt zmęczony, by skupić się na tyle, aby nie wylądować w jakimś podejrzanym miejscu, bądź nie rozszczepić się podczas niej...
Przemierzał uliczki miasta, mijając właśnie ulicę Pokątną. W głowie szumiało mu ciągle słowo ,,dom", które brzmiało teraz niczym najpiękniejsza melodia. Nic więc dziwnego, że szybko stwierdził, iż będzie chodził skrótami. Przecierając zmęczone, podkrążone oczy, skręcił więc w jedną z uliczek, która miała skrócić jego podróż do domu. Początkowo nie zorientował się, że nie jest w niej sam, choć to nie to byłoby tu dziwne. Nie zorientował się bowiem, że w uliczce jest ktoś, kto potrzebuje pomocy. A przynajmniej do czasu, aż nie odsunął od twarzy palców, którymi przed chwilą przecierał oczy i nie spojrzał przed siebie. Widząc dziewczynę osuwającą się na ziemię, początkowo stanął jak wyryty. Pierwsza i w całości naturalna reakcja. Był jednak lekarzem i szok oraz brak zrozumienia spowodowane widokiem czegoś nie codziennego były krótkie. Zaraz potem biegiem ruszył przed siebie.
- Hej! Co Ci jest? Trzymaj się! - krzyknął, biegnąc w jej kierunku. Natychmiast ukucnął przy niej, unosząc palcem jej podbródek, by móc przyjrzeć się jej i ocenić lepiej, co się dzieje. Świst, który wydobywał się z jej ust już dawno sugerował mu problemy z oddechem. Ale widok jej twarzy upewnił go w tym i wykluczył inne dolegliwości. Gdzieś tam w głowie przemknęło mu, że skądś ją zna, ale nie miał teraz czasu o tym myśleć. - Spokojnie, jestem magomedykiem. Zaraz Ci pomogę. - mówił, jednocześnie sięgając po swoją różdżkę. Gdy tylko miał ją w dłoni, wycelował w dziewczynę i skupił się. Zmęczenie spowodowało niewielkie opóźnienie w procesie przypominania sobie zaklęcia. Był to jednak czas tak krótki, że niemal nieodczuwalny.
- Anapneo! - wykrzyknął. I magia zadziałała, powinna zadziałać.
Jeśli tak się stało, a dziewczyna odzyskała oddech, on sam mógł odetchnąć z ulgą. Klęcząc przy niej, obserwował jak nabiera w płuca powietrza, jak rozpaczliwie łapie tlen. Nie tylko jej serce biło teraz w przyspieszonym tempie. On również był pod wrażeniem tej sytuacji, co powodowało nieco szybszą akcję serca. Powoli jednak próbował się uspokajać. Potarł palcami oczy, zatrzymując palce na swoim nosie i łapiąc głęboki wdech, by się nieco uspokoić.
- Wszystko dobrze? Coś jeszcze Ci dolega? - spytał, nieco spokojniejszy, uważnie obserwując jej wyraz twarzy, jej gesty, zachowanie jej organizmu. I wtedy uderzyło w niego, że skądś ją zna. Był jednak zbyt rozkojarzony i zmęczony, by wpaść na właściwą odpowiedź, choć w normalnej sytuacji raczej nie sprawiło by mu to problemu. Zmrużył więc oczy, przyglądając się jej.
- Ja Cię znam... Znaczy, chyba się znamy, prawda? Czekaj... - mruknął jakby do niej, a jakby do siebie, potrząsając głową, by nieco się rozbudzić. - Hogwart... Hogwart... Kurcze, ciężko mi się dziś myśli. - gadał sam do siebie, usilnie myśląc.
Wieczorem więc zdjął z siebie lekarski fartuch, zarzucił na siebie coś nie kojarzącego się ze szpitalem, pożegnał się z kolegami i wyszedł. Było lato, wieczory były długie, ciepłe i jasne. Lubił je. Lubił w nie spacerować po pracy, czytając książki o medycynie mugoli i od czasu do czasu głaszcząc Sullę siedzącą mu na ramieniu. Latem częściej brał wolne i mniej nadgodzin, ale sam jeszcze nie był świadom tej zależności. Dzisiaj zresztą nie miał nastroju ani sił na spacer. Wyszedł z Munga z nadzieją szybkiego znalezienia się w domu, wzięcia szybkiego prysznica, zjedzenia czegoś i położenia się spać. Czemu się nie użył teleportacji? Sam nie wiedział, jakoś nie przyszło mu to do głowy. A może był zbyt zmęczony, by skupić się na tyle, aby nie wylądować w jakimś podejrzanym miejscu, bądź nie rozszczepić się podczas niej...
Przemierzał uliczki miasta, mijając właśnie ulicę Pokątną. W głowie szumiało mu ciągle słowo ,,dom", które brzmiało teraz niczym najpiękniejsza melodia. Nic więc dziwnego, że szybko stwierdził, iż będzie chodził skrótami. Przecierając zmęczone, podkrążone oczy, skręcił więc w jedną z uliczek, która miała skrócić jego podróż do domu. Początkowo nie zorientował się, że nie jest w niej sam, choć to nie to byłoby tu dziwne. Nie zorientował się bowiem, że w uliczce jest ktoś, kto potrzebuje pomocy. A przynajmniej do czasu, aż nie odsunął od twarzy palców, którymi przed chwilą przecierał oczy i nie spojrzał przed siebie. Widząc dziewczynę osuwającą się na ziemię, początkowo stanął jak wyryty. Pierwsza i w całości naturalna reakcja. Był jednak lekarzem i szok oraz brak zrozumienia spowodowane widokiem czegoś nie codziennego były krótkie. Zaraz potem biegiem ruszył przed siebie.
- Hej! Co Ci jest? Trzymaj się! - krzyknął, biegnąc w jej kierunku. Natychmiast ukucnął przy niej, unosząc palcem jej podbródek, by móc przyjrzeć się jej i ocenić lepiej, co się dzieje. Świst, który wydobywał się z jej ust już dawno sugerował mu problemy z oddechem. Ale widok jej twarzy upewnił go w tym i wykluczył inne dolegliwości. Gdzieś tam w głowie przemknęło mu, że skądś ją zna, ale nie miał teraz czasu o tym myśleć. - Spokojnie, jestem magomedykiem. Zaraz Ci pomogę. - mówił, jednocześnie sięgając po swoją różdżkę. Gdy tylko miał ją w dłoni, wycelował w dziewczynę i skupił się. Zmęczenie spowodowało niewielkie opóźnienie w procesie przypominania sobie zaklęcia. Był to jednak czas tak krótki, że niemal nieodczuwalny.
- Anapneo! - wykrzyknął. I magia zadziałała, powinna zadziałać.
Jeśli tak się stało, a dziewczyna odzyskała oddech, on sam mógł odetchnąć z ulgą. Klęcząc przy niej, obserwował jak nabiera w płuca powietrza, jak rozpaczliwie łapie tlen. Nie tylko jej serce biło teraz w przyspieszonym tempie. On również był pod wrażeniem tej sytuacji, co powodowało nieco szybszą akcję serca. Powoli jednak próbował się uspokajać. Potarł palcami oczy, zatrzymując palce na swoim nosie i łapiąc głęboki wdech, by się nieco uspokoić.
- Wszystko dobrze? Coś jeszcze Ci dolega? - spytał, nieco spokojniejszy, uważnie obserwując jej wyraz twarzy, jej gesty, zachowanie jej organizmu. I wtedy uderzyło w niego, że skądś ją zna. Był jednak zbyt rozkojarzony i zmęczony, by wpaść na właściwą odpowiedź, choć w normalnej sytuacji raczej nie sprawiło by mu to problemu. Zmrużył więc oczy, przyglądając się jej.
- Ja Cię znam... Znaczy, chyba się znamy, prawda? Czekaj... - mruknął jakby do niej, a jakby do siebie, potrząsając głową, by nieco się rozbudzić. - Hogwart... Hogwart... Kurcze, ciężko mi się dziś myśli. - gadał sam do siebie, usilnie myśląc.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miała wrażenie, że spada w pustkę; chociaż jej wędrówka w stronę ziemi była raczej krótka, to uczucie towarzyszyło jej długo po tym, jak kolana wreszcie się poddały. Ciemność pod zaciśniętymi powiekami zdawała się wciągać ją do środka, przez cały czas zmieniając kształt, falując i napierając ze wszystkich stron coraz intensywniej. Mogłaby nawet pomylić ten stan z powolnym zasypianiem, gdyby nie płonące żywym ogniem płuca, odmawiające kapitulacji i wbrew gasnącej nadziei desperacko walczące o potrzebną porcję tlenu.
O dziwo, nie myślała wcale o końcu; żyła z chorobą już od ponad dwudziestu lat, w czasie których nauczyła się egzystować z nią względnie pokojowo, niemal ignorując fakt, że była, sama w sobie, sprytnie ukrytą bombą zegarową z opóźnionym zapłonem. Z natury pogodna i jasno patrząca na świat, przyzwyczaiła się do myśli, że jakoś to będzie, starając się co prawda stosować do zaleceń magomedyków (co jednak z czasem przychodziło jej coraz trudniej, głównie ze względu na warunki, w jakich żyła od ucieczki z domu), ale też nie podporządkowując całej rzeczywistości pod dyktando jej kapryśnego organizmu. Igrała z losem? Być może, osobiście nazywała to po prostu życiem, i to takim, o które walczyła zbyt długo, tracąc przy okazji zbyt wiele, żeby tak zwyczajnie z niego zrezygnować.
Czy to właśnie ta lekkomyślność, czy może przypadek, zaprowadziły ją tamtego dnia do wąskiej alejki – nie wiedziała. Nie rozważała tego zresztą, pozwalając, by jej myśli rozpierzchły się dookoła, wypędzone ze zmęczonego umysłu przez pierwotny mechanizm przetrwania, zmuszający ją do skupienia się na jednej jedynej czynności, której nie była w stanie wykonać – oddychaniu. Jej własna wyobraźnia również zdawała się działać jej na złość, bo podsuwała jej coraz to kolejne obrazy i dźwięki; wydawało jej się, że słyszała przyspieszone kroki i męski głos (dobiegający jakby z oddali?), wypowiadający słowa, których nie potrafiła od siebie odróżnić i – co najdziwniejsze! – brzmiący w jakiś niewyjaśniony sposób znajomo?
Ledwie zdążyła zarejestrować ten nowy bodziec, po jej klatce piersiowej rozniosło się charakterystyczne ciepło, a sekundę później prawie się zachłysnęła, gdy wciągnięty haust czystego p o w i e t r z a dotarł do jej płuc. Otworzyła gwałtownie oczy, przez dłuższą chwilę widząc jedynie rozmazaną mozaikę barw, wyostrzającą się i przybierającą wyraźniejsze kształty tym bardziej, im dłużej oddychała, początkowo dosyć spazmatycznie, jakby się obawiała, że ta cudowna umiejętność za moment znowu zostanie jej odebrana. Przetarła dłonią twarz, dopiero wtedy orientując się, że to łzawiące oczy utrudniały jej widzenie.
Pytanie o jej samopoczucie było pierwszym zdaniem, które tak właściwie usłyszała, czy może pierwszym, któremu udało się przebić przez cichnące dzwonienie w uszach. Wciąż jeszcze niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, spróbowała odpowiedzieć bez słów, najpierw intensywnie kiwając głową, a zaraz potem kręcąc nią na boki, skupiając wreszcie wzrok na twarzy swojego wybawcy. Nie potrzebowała zastanowienia; rozpoznała go od razu, w chwili, w której jego rysy wyłoniły się z barwnego miszmaszu na tyle, że zaczęły przypominać człowieka.
- Alan – powiedziała na wydechu, z autentyczną ulgą stwierdzając, że jej struny głosowe miały się całkiem dobrze. Płuca co prawda nadal paliły ją nieprzyjemnie, bardziej tępo, niż rozdzierająco, ale zawroty głowy na szczęście traciły na sile. Teraz, kiedy przestała walczyć o życie, mogła skupić się na rejestracji innych rzeczy – tego, że właśnie cudem uniknęła uduszenia; tego, że klęczał przed nią dawno nie widziany znajomy (chyba należało nazwać sierpień miesiącem godzenia się przeszłością); i tego, że – o, merlinie – musiała wyglądać o k r o p n i e, z potarganymi włosami, czerwoną twarzą i zakurzonym ubraniem.
Kaszlnęła cicho, odgarniając z twarzy przesłaniające jej widok kosmyki i rozciągając usta w coś na kształt niepewnego uśmiechu, gdy zauważyła, że mężczyzna najwidoczniej stara się sobie ją przypomnieć.
- Cressida. Byłam kilka klas niżej w Hogwarcie – wtrąciła, krzywiąc się nieznacznie na dźwięk własnego głosu, który kojarzył się jej z papierem ściernym. Zamilkła na kilka sekund, pozwalając Alanowi na poskładanie w całość wyblakłych wspomnień. Tak właściwie, zapewne kojarzył ją jeszcze z innego miejsca – szpitala – ale tego postanowiła na razie nie przywoływać. – Nie wiem, co by się stało, gdybyś tędy nie przechodził – powiedziała. Teraz, kiedy wreszcie odzyskała zdolność mówienia, słowa wydawały się same wypływać z jej ust. – Dziękuję. – Kiwnęła głową, po czym rozejrzała się z wahaniem dookoła, rozważając w myślach, czy próba podniesienia się z ziemi była już bezpieczna.
O dziwo, nie myślała wcale o końcu; żyła z chorobą już od ponad dwudziestu lat, w czasie których nauczyła się egzystować z nią względnie pokojowo, niemal ignorując fakt, że była, sama w sobie, sprytnie ukrytą bombą zegarową z opóźnionym zapłonem. Z natury pogodna i jasno patrząca na świat, przyzwyczaiła się do myśli, że jakoś to będzie, starając się co prawda stosować do zaleceń magomedyków (co jednak z czasem przychodziło jej coraz trudniej, głównie ze względu na warunki, w jakich żyła od ucieczki z domu), ale też nie podporządkowując całej rzeczywistości pod dyktando jej kapryśnego organizmu. Igrała z losem? Być może, osobiście nazywała to po prostu życiem, i to takim, o które walczyła zbyt długo, tracąc przy okazji zbyt wiele, żeby tak zwyczajnie z niego zrezygnować.
Czy to właśnie ta lekkomyślność, czy może przypadek, zaprowadziły ją tamtego dnia do wąskiej alejki – nie wiedziała. Nie rozważała tego zresztą, pozwalając, by jej myśli rozpierzchły się dookoła, wypędzone ze zmęczonego umysłu przez pierwotny mechanizm przetrwania, zmuszający ją do skupienia się na jednej jedynej czynności, której nie była w stanie wykonać – oddychaniu. Jej własna wyobraźnia również zdawała się działać jej na złość, bo podsuwała jej coraz to kolejne obrazy i dźwięki; wydawało jej się, że słyszała przyspieszone kroki i męski głos (dobiegający jakby z oddali?), wypowiadający słowa, których nie potrafiła od siebie odróżnić i – co najdziwniejsze! – brzmiący w jakiś niewyjaśniony sposób znajomo?
Ledwie zdążyła zarejestrować ten nowy bodziec, po jej klatce piersiowej rozniosło się charakterystyczne ciepło, a sekundę później prawie się zachłysnęła, gdy wciągnięty haust czystego p o w i e t r z a dotarł do jej płuc. Otworzyła gwałtownie oczy, przez dłuższą chwilę widząc jedynie rozmazaną mozaikę barw, wyostrzającą się i przybierającą wyraźniejsze kształty tym bardziej, im dłużej oddychała, początkowo dosyć spazmatycznie, jakby się obawiała, że ta cudowna umiejętność za moment znowu zostanie jej odebrana. Przetarła dłonią twarz, dopiero wtedy orientując się, że to łzawiące oczy utrudniały jej widzenie.
Pytanie o jej samopoczucie było pierwszym zdaniem, które tak właściwie usłyszała, czy może pierwszym, któremu udało się przebić przez cichnące dzwonienie w uszach. Wciąż jeszcze niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, spróbowała odpowiedzieć bez słów, najpierw intensywnie kiwając głową, a zaraz potem kręcąc nią na boki, skupiając wreszcie wzrok na twarzy swojego wybawcy. Nie potrzebowała zastanowienia; rozpoznała go od razu, w chwili, w której jego rysy wyłoniły się z barwnego miszmaszu na tyle, że zaczęły przypominać człowieka.
- Alan – powiedziała na wydechu, z autentyczną ulgą stwierdzając, że jej struny głosowe miały się całkiem dobrze. Płuca co prawda nadal paliły ją nieprzyjemnie, bardziej tępo, niż rozdzierająco, ale zawroty głowy na szczęście traciły na sile. Teraz, kiedy przestała walczyć o życie, mogła skupić się na rejestracji innych rzeczy – tego, że właśnie cudem uniknęła uduszenia; tego, że klęczał przed nią dawno nie widziany znajomy (chyba należało nazwać sierpień miesiącem godzenia się przeszłością); i tego, że – o, merlinie – musiała wyglądać o k r o p n i e, z potarganymi włosami, czerwoną twarzą i zakurzonym ubraniem.
Kaszlnęła cicho, odgarniając z twarzy przesłaniające jej widok kosmyki i rozciągając usta w coś na kształt niepewnego uśmiechu, gdy zauważyła, że mężczyzna najwidoczniej stara się sobie ją przypomnieć.
- Cressida. Byłam kilka klas niżej w Hogwarcie – wtrąciła, krzywiąc się nieznacznie na dźwięk własnego głosu, który kojarzył się jej z papierem ściernym. Zamilkła na kilka sekund, pozwalając Alanowi na poskładanie w całość wyblakłych wspomnień. Tak właściwie, zapewne kojarzył ją jeszcze z innego miejsca – szpitala – ale tego postanowiła na razie nie przywoływać. – Nie wiem, co by się stało, gdybyś tędy nie przechodził – powiedziała. Teraz, kiedy wreszcie odzyskała zdolność mówienia, słowa wydawały się same wypływać z jej ust. – Dziękuję. – Kiwnęła głową, po czym rozejrzała się z wahaniem dookoła, rozważając w myślach, czy próba podniesienia się z ziemi była już bezpieczna.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cressida była szczęściarą. A przynajmniej miała szczęście w nieszczęściu. Gdyby dostała tego ataku później, lub gdyby nikt tędy nie przechodził - być może byłaby już trupem. Smutnym, zimnym trupem, którego żadna magia nie byłaby w stanie ożywić. Szczęście tej czarownicy polegało nie tylko na tym, że ktoś ją znalazł w odpowiednim momencie. Jej szczęście polegało na tym, że był to właśnie on. Nie chodziło już nawet o to, że się znali. Liczył się fakt, że był lekarzem. Ktoś inny mógłby nie znać zaklęcia, które udrożniało drogi oddechowe. Ktoś inny mógłby wpaść w panikę i nie wiedzieć co robić. Alan natomiast i znał wiele zaklęć uzdrawiających i pomagających w takich sytuacjach, ale również jako lekarz potrafił szybko reagować. Ta dziewczyna powinna dziękować komuś lub czemuś, co spowodowało, że trafiła właśnie na niego i została ocalona.
Już w trakcie biegu Bennett wiedział, co się dzieje. Dziewczyna najwyraźniej nie mogła złapać oddechu, o czym świadczyły chociażby świsty, które wydobywały się z jej gardła. Pytania, które jej zadał padły odruchowo. Wcale nie oczekiwał na nie odpowiedzi. Jakże mógłby oczekiwać jakichkolwiek słów od kogoś, kto właśnie się dusił, nie mógł złapać powietrza? Ważne było to, że zaklęcie przyniosło zamierzony skutek i już wkrótce Cressida zaczęła łapać powietrze. Z niemałą ulgą i radością oglądał to, dumny ze swojej udanej interwencji. Mógł być dumny z siebie. Ze swojej szybkiej reakcji, ale również z faktu, że akurat tędy przechodził. Dzięki temu mógł ocalić życie tej młodej dziewczyny. To czy wyglądała olśniewająco, czy okropnie, nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli rzeczywiście tak było i czarownica wyglądała jakoś niewyjściowo, on tego kompletnie nie zauważył. Co innego było mu w głowie niż ocena estetyki jej wyglądu. Najpierw ratował jej życie, a gdy to już uczynił, próbował sobie przypomnieć skąd ją zna. Bo znał, był tego pewien. A fakt, że pierwsze wypowiedziane przez nią słowo było jego imieniem, tylko utwierdzał go w tym przekonaniu.
- Tak to ja. Już spokojnie, wygląda na to, że już po wszystkim. - Pokiwał głową, obserwując ją ze zmartwieniem. Nie wiedział czy brak oddechu to były jedyne objawy. Próbował odpowiedzieć sobie na to poprzez obserwację. Ale całe szczęście wyglądało na to, że nic więcej złego się nie działo. Gdyby w tym momencie przypomniał sobie z kim ma do czynienia, z pewnością przypomniałby sobie co takiego wywołało niedrożność dróg oddechowych. Coś mu świtało, był bardzo blisko, ale zmęczenie i resztki szoku, nie pozwalały mu na przypomnienie sobie. Albo raczej na oświecenie, bo prawidłowa odpowiedź już krążyła w jego podświadomości. Tylko jej sobie nie mógł uświadomić. Całe szczęście, dziewczyna go w tym wyręczyła.
- No tak... Oczywiście. Jak mogłem Cię nie poznać... - westchnął głośno, kiedy już znalazł ostatni element układanki. Przejechał dłonią po twarzy, zszokowany własną nieświadomością i zażenowaniem nią wywołanym. Przecież widział ją nie tak dawno temu w szpitalu. Nie mógł więc powiedzieć, że widział ją po raz ostatni w Hogwarcie i tak usprawiedliwiać swoje zapominalstwo. Całe szczęście miał inne usprawiedliwienie. - Wybacz, jestem zmęczony po pracy i mój mózg, jak widać, nie pracuje tak, jak powinien. - mruknął, zerkając na nią niepewnie. Nie wiedział czy nie jest zła za to, że jej nie rozpoznał. Nie była przecież przypadkiem napotkaną na szkolnym korytarzu dziewczyną. Była osobą, z którą lubił spędzać czas i rozmawiać do czasu, aż nie opuścił murów Hogwartu. Fakt, że jej nie rozpoznał, stawiał go w całkiem złym świetle. Ale miał nadzieję, że nie będzie się o to złościć.
- Ja wiem co by się stało. I uwierz mi, ani Ty, ani ja byśmy tego nie chcieli. - odpowiedział, posyłając jej uśmiech. Pomógł jej wstać z ziemi, jeżeli już czuła się na siłach, by stanąć na własnych nogach. - Co się stało, Cress? Nie brałaś przypadkiem leków na swoją chorobę? Czyżby Ci nie pomagały? - spytał, realnie zmartwiony. Dawno jej nie widział, a wo nie więc dawno nie odwiedzała Munga. To znaczy, że wszystko powinno być w porządku. A wychodziło na to, że nie było.
Już w trakcie biegu Bennett wiedział, co się dzieje. Dziewczyna najwyraźniej nie mogła złapać oddechu, o czym świadczyły chociażby świsty, które wydobywały się z jej gardła. Pytania, które jej zadał padły odruchowo. Wcale nie oczekiwał na nie odpowiedzi. Jakże mógłby oczekiwać jakichkolwiek słów od kogoś, kto właśnie się dusił, nie mógł złapać powietrza? Ważne było to, że zaklęcie przyniosło zamierzony skutek i już wkrótce Cressida zaczęła łapać powietrze. Z niemałą ulgą i radością oglądał to, dumny ze swojej udanej interwencji. Mógł być dumny z siebie. Ze swojej szybkiej reakcji, ale również z faktu, że akurat tędy przechodził. Dzięki temu mógł ocalić życie tej młodej dziewczyny. To czy wyglądała olśniewająco, czy okropnie, nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli rzeczywiście tak było i czarownica wyglądała jakoś niewyjściowo, on tego kompletnie nie zauważył. Co innego było mu w głowie niż ocena estetyki jej wyglądu. Najpierw ratował jej życie, a gdy to już uczynił, próbował sobie przypomnieć skąd ją zna. Bo znał, był tego pewien. A fakt, że pierwsze wypowiedziane przez nią słowo było jego imieniem, tylko utwierdzał go w tym przekonaniu.
- Tak to ja. Już spokojnie, wygląda na to, że już po wszystkim. - Pokiwał głową, obserwując ją ze zmartwieniem. Nie wiedział czy brak oddechu to były jedyne objawy. Próbował odpowiedzieć sobie na to poprzez obserwację. Ale całe szczęście wyglądało na to, że nic więcej złego się nie działo. Gdyby w tym momencie przypomniał sobie z kim ma do czynienia, z pewnością przypomniałby sobie co takiego wywołało niedrożność dróg oddechowych. Coś mu świtało, był bardzo blisko, ale zmęczenie i resztki szoku, nie pozwalały mu na przypomnienie sobie. Albo raczej na oświecenie, bo prawidłowa odpowiedź już krążyła w jego podświadomości. Tylko jej sobie nie mógł uświadomić. Całe szczęście, dziewczyna go w tym wyręczyła.
- No tak... Oczywiście. Jak mogłem Cię nie poznać... - westchnął głośno, kiedy już znalazł ostatni element układanki. Przejechał dłonią po twarzy, zszokowany własną nieświadomością i zażenowaniem nią wywołanym. Przecież widział ją nie tak dawno temu w szpitalu. Nie mógł więc powiedzieć, że widział ją po raz ostatni w Hogwarcie i tak usprawiedliwiać swoje zapominalstwo. Całe szczęście miał inne usprawiedliwienie. - Wybacz, jestem zmęczony po pracy i mój mózg, jak widać, nie pracuje tak, jak powinien. - mruknął, zerkając na nią niepewnie. Nie wiedział czy nie jest zła za to, że jej nie rozpoznał. Nie była przecież przypadkiem napotkaną na szkolnym korytarzu dziewczyną. Była osobą, z którą lubił spędzać czas i rozmawiać do czasu, aż nie opuścił murów Hogwartu. Fakt, że jej nie rozpoznał, stawiał go w całkiem złym świetle. Ale miał nadzieję, że nie będzie się o to złościć.
- Ja wiem co by się stało. I uwierz mi, ani Ty, ani ja byśmy tego nie chcieli. - odpowiedział, posyłając jej uśmiech. Pomógł jej wstać z ziemi, jeżeli już czuła się na siłach, by stanąć na własnych nogach. - Co się stało, Cress? Nie brałaś przypadkiem leków na swoją chorobę? Czyżby Ci nie pomagały? - spytał, realnie zmartwiony. Dawno jej nie widział, a wo nie więc dawno nie odwiedzała Munga. To znaczy, że wszystko powinno być w porządku. A wychodziło na to, że nie było.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuła się zadziwiająco spokojnie jak na kogoś, kto dopiero co cudem uniknął śmierci. Nie jak ktoś, kto właśnie spojrzał w długi, ciemny tunel, z jasnym punktem gdzieś na końcu; bardziej jak człowiek, który potknął się schodząc po schodach, i którego stopa zawisła w powietrzu na paniczną sekundę, zamiast na schodek, natrafiając na pustkę, by następnie bezpiecznie spocząć na stabilnym podłożu. Charakterystyczne wrażenie spadania nie opuściło jej jeszcze zupełnie, pozostawiając po sobie nieprzyjemne ślady w postaci nierówno bijącego serca i podniesionego o ton głosu, ale to było wszystko; żadnego życia przelatującego przed oczami i żadnej satysfakcji z oszukanego przeznaczenia. Być może to uspokajająca (acz nadal stanowiąca pewne zaskoczenie) obecność Alana powstrzymywała ją przed osunięciem się w panikę, może to Nokturn zobojętnił ją na poczucie niebezpieczeństwa, czyniąc z niego chleb powszedni, a może po prostu jej szczęście było tylko chwilowe i całkowite zrozumienie sytuacji miało jeszcze nadejść – nie teraz, ale w nocy, w samotności, gdy znajdzie się sam na sam z własnymi demonami.
Uśmiechnęła się na dźwięk głosu mężczyzny, milcząco ciesząc się, że to właśnie on znalazł ją w ulicznym zaułku. Nie tylko dlatego, że jego przeszkolenie medyczne najprawdopodobniej uratowało jej życie; jako jeden z niewielu doskonale zdawał sobie sprawę z przyczyn, które spowodowały atak, co zwalniało ją z mało przyjemnego obowiązku tłumaczenia wszystkiego od zera i – co irytowało ją znacznie bardziej – znoszenia pełnych współczucia, ale zupełnie pozbawionych zrozumienia, spojrzeń. O innych niewygodnych pytaniach, które zapewne miały paść w najbliższej przyszłości, jeszcze nie myślała, skupiona na jakim takim doprowadzeniu się do porządku i przezwyciężeniu kłującego zażenowania. Nie czuła się najlepiej w roli damy w opresji.
- Właśnie uratowałeś mnie przed wątpliwą przyjemnością uduszenia się, myślę, że to zwalnia cię z przepraszania za cokolwiek – powiedziała z niedowierzaniem, kręcąc lekko głową. – Zwłaszcza za problemy z rozpoznaniem kogoś w ciemnym zaułku.
Przyjęła pomoc w podniesieniu się z ziemi, nie do końca pewnie opierając się na ramieniu Alana i przez pierwszych kilka sekund trzymając się na nogach dosyć chwiejnie. Nagła zmiana poziomów wywołała kolejną falę zawrotów głowy, na szczęście mijającą samoistnie i nie kończącą się ponownym spotkaniem z alejkową nawierzchnią. Słysząc kolejne słowa mężczyzny, jedynie kiwnęła głową, w dalszym ciągu starając się utrzymać ewentualne, mniej optymistyczne scenariusze poza krawędzią świadomości. Dopuszczanie do siebie niepotrzebnych obaw mogło spowodować co najwyżej następny atak histerii, którego nie dałoby się już powstrzymać prostym zaklęciem.
Gdy jej nogi przestały przypominać bezkształtną konstrukcję z miękkiej waty, cofnęła się o krok, stając już względnie stabilnie i po raz pierwszy ze spokojem przyglądając się twarzy swojego wybawcy. Nie potrafiła ukryć zdziwienia, gdy dostrzegła kryjące się w jego rysach… zmartwienie?, wydające się nie mieć kompletnie żadnego uzasadnienia. Przynajmniej w jej ocenie; jasne, ich relacje były kiedyś co najmniej ciepłe, ale sporo się wydarzyło od tamtego czasu. Nie widzieli się od miesięcy, głównie z jej winy, bo kiedy postanowiła postawić szczelną barierę między przeszłością, a teraźniejszością, Alan również znalazł się – niestety – po drugiej stronie.
Nie odpowiedziała mu od razu, próbując ułożyć rozpierzchnięte słowa w zdania, które byłyby w miarę prawdziwe, ale jednocześnie nie zdradzały zbyt wiele na temat jej obecnego stylu życia, jak dla samousprawiedliwienia nazywała swoje zejście do nokturnowego półświatka. Stojący przed nią mężczyzna należał do wąskiego grona osób, które uważała za niepodważalnie dobre i wciąganie go – choćby fantomowo – w brudne uliczki Nokturnu wydawało się niewybaczalne.
- Brałam. Biorę. To znaczy, powinnam – powiedziała chaotycznie, starając się brzmieć tak, jakby to, co wydarzyło się przed chwilą, było tylko mało istotnym incydentem. – I zazwyczaj o nich nie zapominam, ale miałam ostatnio dużo na głowie. – Uśmiechnęła się przepraszająco, w myślach odnotowując konieczność odwiedzenia Cassandry. Nie mogła liczyć na to, że następnym razem również trafi na kogoś, kto ochoczo pospieszy jej na ratunek. – Chociaż raczej i tak nie aż tyle, co ty – dodała po chwilowej ciszy, dopiero teraz zauważając drobne oznaki zmęczenia, kryjące się w delikatnych cieniach pod oczami. – Pewnie się gdzieś spieszysz? – zapytała, przyglądając się mu niepewnie. Niewiele wiedziała o jego obecnej sytuacji, ani o tym, jakie były jego plany, zanim wpadł na nią w zaułku i chociaż zostanie samą było ostatnim, na co w tamtej chwili miała ochotę, to nie chciała też pełnić roli niewygodnego ciężaru.
Uśmiechnęła się na dźwięk głosu mężczyzny, milcząco ciesząc się, że to właśnie on znalazł ją w ulicznym zaułku. Nie tylko dlatego, że jego przeszkolenie medyczne najprawdopodobniej uratowało jej życie; jako jeden z niewielu doskonale zdawał sobie sprawę z przyczyn, które spowodowały atak, co zwalniało ją z mało przyjemnego obowiązku tłumaczenia wszystkiego od zera i – co irytowało ją znacznie bardziej – znoszenia pełnych współczucia, ale zupełnie pozbawionych zrozumienia, spojrzeń. O innych niewygodnych pytaniach, które zapewne miały paść w najbliższej przyszłości, jeszcze nie myślała, skupiona na jakim takim doprowadzeniu się do porządku i przezwyciężeniu kłującego zażenowania. Nie czuła się najlepiej w roli damy w opresji.
- Właśnie uratowałeś mnie przed wątpliwą przyjemnością uduszenia się, myślę, że to zwalnia cię z przepraszania za cokolwiek – powiedziała z niedowierzaniem, kręcąc lekko głową. – Zwłaszcza za problemy z rozpoznaniem kogoś w ciemnym zaułku.
Przyjęła pomoc w podniesieniu się z ziemi, nie do końca pewnie opierając się na ramieniu Alana i przez pierwszych kilka sekund trzymając się na nogach dosyć chwiejnie. Nagła zmiana poziomów wywołała kolejną falę zawrotów głowy, na szczęście mijającą samoistnie i nie kończącą się ponownym spotkaniem z alejkową nawierzchnią. Słysząc kolejne słowa mężczyzny, jedynie kiwnęła głową, w dalszym ciągu starając się utrzymać ewentualne, mniej optymistyczne scenariusze poza krawędzią świadomości. Dopuszczanie do siebie niepotrzebnych obaw mogło spowodować co najwyżej następny atak histerii, którego nie dałoby się już powstrzymać prostym zaklęciem.
Gdy jej nogi przestały przypominać bezkształtną konstrukcję z miękkiej waty, cofnęła się o krok, stając już względnie stabilnie i po raz pierwszy ze spokojem przyglądając się twarzy swojego wybawcy. Nie potrafiła ukryć zdziwienia, gdy dostrzegła kryjące się w jego rysach… zmartwienie?, wydające się nie mieć kompletnie żadnego uzasadnienia. Przynajmniej w jej ocenie; jasne, ich relacje były kiedyś co najmniej ciepłe, ale sporo się wydarzyło od tamtego czasu. Nie widzieli się od miesięcy, głównie z jej winy, bo kiedy postanowiła postawić szczelną barierę między przeszłością, a teraźniejszością, Alan również znalazł się – niestety – po drugiej stronie.
Nie odpowiedziała mu od razu, próbując ułożyć rozpierzchnięte słowa w zdania, które byłyby w miarę prawdziwe, ale jednocześnie nie zdradzały zbyt wiele na temat jej obecnego stylu życia, jak dla samousprawiedliwienia nazywała swoje zejście do nokturnowego półświatka. Stojący przed nią mężczyzna należał do wąskiego grona osób, które uważała za niepodważalnie dobre i wciąganie go – choćby fantomowo – w brudne uliczki Nokturnu wydawało się niewybaczalne.
- Brałam. Biorę. To znaczy, powinnam – powiedziała chaotycznie, starając się brzmieć tak, jakby to, co wydarzyło się przed chwilą, było tylko mało istotnym incydentem. – I zazwyczaj o nich nie zapominam, ale miałam ostatnio dużo na głowie. – Uśmiechnęła się przepraszająco, w myślach odnotowując konieczność odwiedzenia Cassandry. Nie mogła liczyć na to, że następnym razem również trafi na kogoś, kto ochoczo pospieszy jej na ratunek. – Chociaż raczej i tak nie aż tyle, co ty – dodała po chwilowej ciszy, dopiero teraz zauważając drobne oznaki zmęczenia, kryjące się w delikatnych cieniach pod oczami. – Pewnie się gdzieś spieszysz? – zapytała, przyglądając się mu niepewnie. Niewiele wiedziała o jego obecnej sytuacji, ani o tym, jakie były jego plany, zanim wpadł na nią w zaułku i chociaż zostanie samą było ostatnim, na co w tamtej chwili miała ochotę, to nie chciała też pełnić roli niewygodnego ciężaru.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Skoro tak twierdzisz... Niech będzie. - odparł, początkowo bez przekonania, szybko je jednak zyskując. Dziewczyna miała trochę racji. Byli w ciemnym zaułku, a to wcale nie pomagało w rozpoznaniu rysów jej twarzy, zwłaszcza, że nie widzieli się już od kilku lat. Dodatkowo Alan nadal był pod wrażeniem całej tej sytuacji, bo choć był medykiem i spotykał się z takimi rzeczami na co dzień, to nadal niektóre momenty powodowały w nim skok ciśnienia, przyspieszenie serca i produkcję adrenaliny. Zmęczenie jeszcze dodatkowo utrudniało sprawę. I proszę bardzo - wyjaśnienie jego gafy mamy gotowe. Nie chciał się zresztą zbyt długo nad tym rozwodzić. Było to bezsensowne.
Bardziej interesowała go Cressida. Przyglądał się jej, oceniając jej stan po tym wszystkim, ale wyglądało na to, że wszystko było już dobrze. Dziewczyna wydawała się być nad wyraz spokojna i opanowana w tej sytuacji. I choć Bennett nie bardzo wiedział co ma o tym sądzić, dostrzegał wiele plusów takiego stanu rzeczy. Dodatkowym problemem by było, gdyby czarownica dostała po tym wszystkim ataku paniki, bądź nadmiernie to wszystko przeżywała. Uspokajanie ludzi było ciężkim orzechem do zgryzienia, o czym magomedyk miał okazję często się przekonywać.
Skoro więc wyglądało na to, że Cressida czuje się lepiej i wyraźnie ma się ku temu, by wstać - Alan podał jej dłoń, oferując wsparcie. Nie był pewien czy to właściwa pora na podnoszenie się, ale nic już nie mówił. Pomógł jej w podniesieniu się i asekurował ją, gdy zobaczył, że nadal jest dość słaba. Użyczył jej swojego ramienia, w razie czego czuwając, by mu nie zemdlała. Gdyby nogi odmówiły jej posłuszeństwa - z pewnością by ją złapał, bowiem ciągle pozostawał czujny. Organizm ludzki był jednak na tyle niesamowitym zjawiskiem, że szybko poradził sobie z tą sytuacją. Czarownica już wkrótce pewniej stanęła na własnych nogach, a nawet odsunęła się od niego o dwa kroki. I choć Bennett początkowo przyglądał się jej niepewnie, oceniając w myślach, czy na pewno da sobie radę, o tyle już wkrótce odetchnął, z ulgą stwierdzając, że wszystko było już w porządku. Martwił się, to oczywiste. Był lekarzem, ale był też po prostu dobrym człowiekiem. Nie chodziło tu już nawet o to, ile się nie widzieli. Patrzyłby na nią tym zmartwionym wzrokiem nawet jeśli widziałby ją po raz pierwszy. Wychodziło jednak na to, że nie musiał się o nic martwić. A przynajmniej tak sądził.
Przyszedł czas na pytania... Nie spodziewał się, że będą one tak niewygodne dla Cressidy. Nie dowiedział się tego także w momencie uzyskania na nie odpowiedzi. Cress bowiem idealnie to ukryła. Choć usiał przyznać, że pierwsze zdanie rzeczywiście wzbudziło w nim pewne wątpliwości. Pomarańczowa lampeczka w jego głowie zapaliła się... ale wkrótce zgasła.
- No tak... Rozumiem, że każdy może być zabiegany i mieć trochę spraw na głowie. - przyznał stanowczo zbyt łatwo. Rozumiał to jednak bardzo dobrze... Sam był ciągle zabiegany, ciągle zmęczony, ciągle miał tyle spraw na głowie, że zapominał o sobie samym. - Ale na przyszłość staraj się, proszę, pamiętać o tym. Tu chodzi o Twoje zdrowie, a nawet życie. To najważniejsze. - dodał, uśmiechając się do niej lekko. Uśmiech ten poszerzył się jednak, gdy wspomniała o nim. Machnął ręką na znak, że nie ma o czym mówić, nie ma o co się martwić. - Mung zawsze wysysa z lekarzy siły. To jest praca, w której ciągle jest coś do roboty. - przyznał dość optymistycznie jak na kogoś, kto jest tak zmęczony po pracy w tym miejscu. Widocznie musiał bardzo lubić to, co robił. I tak właśnie było.
- O mnie się nie martw, nie miałem żadnych planów. Skończyłem pracę i wybierałem się do domu. - odpowiedział na jej pytanie. Zrobił chwilę przerwy, patrząc na nią i zastanawiając się nad czymś. - A co z Tobą? Może masz ochotę się gdzieś wybrać, skoro już się spotkaliśmy po tak długim czasie, hm?
Bardziej interesowała go Cressida. Przyglądał się jej, oceniając jej stan po tym wszystkim, ale wyglądało na to, że wszystko było już dobrze. Dziewczyna wydawała się być nad wyraz spokojna i opanowana w tej sytuacji. I choć Bennett nie bardzo wiedział co ma o tym sądzić, dostrzegał wiele plusów takiego stanu rzeczy. Dodatkowym problemem by było, gdyby czarownica dostała po tym wszystkim ataku paniki, bądź nadmiernie to wszystko przeżywała. Uspokajanie ludzi było ciężkim orzechem do zgryzienia, o czym magomedyk miał okazję często się przekonywać.
Skoro więc wyglądało na to, że Cressida czuje się lepiej i wyraźnie ma się ku temu, by wstać - Alan podał jej dłoń, oferując wsparcie. Nie był pewien czy to właściwa pora na podnoszenie się, ale nic już nie mówił. Pomógł jej w podniesieniu się i asekurował ją, gdy zobaczył, że nadal jest dość słaba. Użyczył jej swojego ramienia, w razie czego czuwając, by mu nie zemdlała. Gdyby nogi odmówiły jej posłuszeństwa - z pewnością by ją złapał, bowiem ciągle pozostawał czujny. Organizm ludzki był jednak na tyle niesamowitym zjawiskiem, że szybko poradził sobie z tą sytuacją. Czarownica już wkrótce pewniej stanęła na własnych nogach, a nawet odsunęła się od niego o dwa kroki. I choć Bennett początkowo przyglądał się jej niepewnie, oceniając w myślach, czy na pewno da sobie radę, o tyle już wkrótce odetchnął, z ulgą stwierdzając, że wszystko było już w porządku. Martwił się, to oczywiste. Był lekarzem, ale był też po prostu dobrym człowiekiem. Nie chodziło tu już nawet o to, ile się nie widzieli. Patrzyłby na nią tym zmartwionym wzrokiem nawet jeśli widziałby ją po raz pierwszy. Wychodziło jednak na to, że nie musiał się o nic martwić. A przynajmniej tak sądził.
Przyszedł czas na pytania... Nie spodziewał się, że będą one tak niewygodne dla Cressidy. Nie dowiedział się tego także w momencie uzyskania na nie odpowiedzi. Cress bowiem idealnie to ukryła. Choć usiał przyznać, że pierwsze zdanie rzeczywiście wzbudziło w nim pewne wątpliwości. Pomarańczowa lampeczka w jego głowie zapaliła się... ale wkrótce zgasła.
- No tak... Rozumiem, że każdy może być zabiegany i mieć trochę spraw na głowie. - przyznał stanowczo zbyt łatwo. Rozumiał to jednak bardzo dobrze... Sam był ciągle zabiegany, ciągle zmęczony, ciągle miał tyle spraw na głowie, że zapominał o sobie samym. - Ale na przyszłość staraj się, proszę, pamiętać o tym. Tu chodzi o Twoje zdrowie, a nawet życie. To najważniejsze. - dodał, uśmiechając się do niej lekko. Uśmiech ten poszerzył się jednak, gdy wspomniała o nim. Machnął ręką na znak, że nie ma o czym mówić, nie ma o co się martwić. - Mung zawsze wysysa z lekarzy siły. To jest praca, w której ciągle jest coś do roboty. - przyznał dość optymistycznie jak na kogoś, kto jest tak zmęczony po pracy w tym miejscu. Widocznie musiał bardzo lubić to, co robił. I tak właśnie było.
- O mnie się nie martw, nie miałem żadnych planów. Skończyłem pracę i wybierałem się do domu. - odpowiedział na jej pytanie. Zrobił chwilę przerwy, patrząc na nią i zastanawiając się nad czymś. - A co z Tobą? Może masz ochotę się gdzieś wybrać, skoro już się spotkaliśmy po tak długim czasie, hm?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przepraszam, nie zauważyłam odpisu. ;__;
Nie miała w zwyczaju okazywać słabości, a przynajmniej – starała się tego nie robić, bo wcielanie się w rolę potencjalnej ofiary, nawet tymczasowo, mocno ją uwierało. Nie tylko ze względu na przyspieszony kurs przetrwania, jaki musiała przejść, pojawiwszy się na nokturnie (w trakcie którego niejednokrotnie nie poniosła tragicznej śmierci wyłącznie dzięki łutowi szczęścia); już jako dziecko nauczyła się trzymać głowę wysoko i zdecydowanie zaciskać zęby, za każdym razem, gdy miała ochotę dać się złamać. Zdarzało się, że granie silnej ją męczyło i czasami tęskniła za życiem, w którym mogłaby od czasu do czasu po prostu się rozpłakać, ale ojciec bardzo wcześnie udowodnił jej, że świat nie był miejscem przyjaznym ani współczującym. Zazwyczaj oczekiwała więc od ludzi najgorszego, której to cechy mocno u siebie nie znosiła, ale którą również pielęgnowała starannie, zdając sobie sprawę, że mogła uratować jej życie.
Teraz również miała problemy z przyjmowaniem ofiarowanej pomocy, w pełni świadoma śledzącego ją uważnie spojrzenia Alana. Desperacko chcąc udowodnić mu, że wszystko było w porządku, skupiła całą uwagę na utrzymaniu się na nogach i powstrzymaniu zawrotów głowy, chociaż momentami wciąż jeszcze widziała podwójnie. Zapewne postępowała głupio; nie miała w końcu do czynienia z podejrzanym, zakapturzonym typkiem, kryjącym się w ciemnym zaułku, a dobrze znanym jej magomedykiem, który zawsze traktował ją co najmniej ciepło, ale… cóż, nawyki trudno było jej tak zupełnie wykorzenić, a jej świeżo nabyty system obronny nie działał jeszcze bez zarzutu. Zresztą, przekonując go, że nic jej już nie groziło, pośrednio utwierdzała w tym również i siebie, i po chwili była już prawie całkiem spokojna, na szczęście oszczędzając mężczyźnie konieczności użerania się z panikującą histeryczką.
Odetchnęła z ledwie zauważalną ulgą, kiedy przyjął jej wytłumaczenie bez zadawania dodatkowych pytań. Wysłuchując jego uwag, tylko posłusznie kiwała głową, nie próbując mu nawet wyjaśniać, że znalazła się w miejscu, w którym zdrowie i życie schodziło czasami na dalszy plan. Zamiast tego pozwoliła, by temat rozmowy prześliznął się lekko na jego osobę, czując się w ten sposób znacznie swobodniej.
– Coś o tym wiem – powiedziała wymijająco, bo w końcu w jej krótkiej karierze aurora było tak samo i patrząc na Alana nie potrafiła powstrzymać smutnego uśmiechu, kiedy wyobrażała sobie, że również mogła prowadzić takie życie; w ciągłym narażeniu na niebezpieczeństwo, ale odwdzięczające się bezcenną satysfakcją, płynącą z czynienia świata lepszym miejscem. Może i brzmiało to banalnie, nawet wypowiadane jedynie w myślach, ale dla niej wcale takie nie było.
Zawahała się, słysząc jego propozycję. Zazwyczaj odruchowo unikała kontaktów ze światem, który pozostawiła za sobą, oddzielając go grubą, nieprzekraczalną kreską, głównie dlatego, że mimo całego swojego naiwnego hartu ducha, nie miała odwagi stawić mu czoła. Sama skazała się na wygnanie, zupełnie jakby nałożona na nią przez ministerstwo kara jej nie wystarczała, ale chociaż w jej sposobie rozumowania brakowało trochę logiki, to w najbliższym czasie nie planowała wycofywać się ze swojego postanowienia.
Z drugiej strony – przecież nie wpadła na niego celowo, a skoro już i tak się spotkali, to spędzenie razem jeszcze kilku chwil nie mogło nikomu zaszkodzić?
– Też wracałam do siebie – powiedziała niepewnie, uśmiechając się lekko i jakby pytająco. – Nie chciałabym ci zawracać głowy, ale jeśli nie masz żadnych planów, to bardzo chętnie posłuchałabym, co u ciebie słychać – dodała, zanim zdrowy rozsądek zdążył podpowiedzieć jej, co to właściwie oznaczało i na jak gęste pole minowe zamierzała właśnie dobrowolnie wejść. Uciszyła go stanowczo, nie przyznając się, nawet sama przed sobą, że odrobina normalności była tym, za czym ostatnio tęskniła boleśnie mocno. I że tak naprawdę wcale nie chciała być sama, bo widmo minionego ataku choroby wbrew pozorom nadal wisiało nad nią jak cień.
Nie miała w zwyczaju okazywać słabości, a przynajmniej – starała się tego nie robić, bo wcielanie się w rolę potencjalnej ofiary, nawet tymczasowo, mocno ją uwierało. Nie tylko ze względu na przyspieszony kurs przetrwania, jaki musiała przejść, pojawiwszy się na nokturnie (w trakcie którego niejednokrotnie nie poniosła tragicznej śmierci wyłącznie dzięki łutowi szczęścia); już jako dziecko nauczyła się trzymać głowę wysoko i zdecydowanie zaciskać zęby, za każdym razem, gdy miała ochotę dać się złamać. Zdarzało się, że granie silnej ją męczyło i czasami tęskniła za życiem, w którym mogłaby od czasu do czasu po prostu się rozpłakać, ale ojciec bardzo wcześnie udowodnił jej, że świat nie był miejscem przyjaznym ani współczującym. Zazwyczaj oczekiwała więc od ludzi najgorszego, której to cechy mocno u siebie nie znosiła, ale którą również pielęgnowała starannie, zdając sobie sprawę, że mogła uratować jej życie.
Teraz również miała problemy z przyjmowaniem ofiarowanej pomocy, w pełni świadoma śledzącego ją uważnie spojrzenia Alana. Desperacko chcąc udowodnić mu, że wszystko było w porządku, skupiła całą uwagę na utrzymaniu się na nogach i powstrzymaniu zawrotów głowy, chociaż momentami wciąż jeszcze widziała podwójnie. Zapewne postępowała głupio; nie miała w końcu do czynienia z podejrzanym, zakapturzonym typkiem, kryjącym się w ciemnym zaułku, a dobrze znanym jej magomedykiem, który zawsze traktował ją co najmniej ciepło, ale… cóż, nawyki trudno było jej tak zupełnie wykorzenić, a jej świeżo nabyty system obronny nie działał jeszcze bez zarzutu. Zresztą, przekonując go, że nic jej już nie groziło, pośrednio utwierdzała w tym również i siebie, i po chwili była już prawie całkiem spokojna, na szczęście oszczędzając mężczyźnie konieczności użerania się z panikującą histeryczką.
Odetchnęła z ledwie zauważalną ulgą, kiedy przyjął jej wytłumaczenie bez zadawania dodatkowych pytań. Wysłuchując jego uwag, tylko posłusznie kiwała głową, nie próbując mu nawet wyjaśniać, że znalazła się w miejscu, w którym zdrowie i życie schodziło czasami na dalszy plan. Zamiast tego pozwoliła, by temat rozmowy prześliznął się lekko na jego osobę, czując się w ten sposób znacznie swobodniej.
– Coś o tym wiem – powiedziała wymijająco, bo w końcu w jej krótkiej karierze aurora było tak samo i patrząc na Alana nie potrafiła powstrzymać smutnego uśmiechu, kiedy wyobrażała sobie, że również mogła prowadzić takie życie; w ciągłym narażeniu na niebezpieczeństwo, ale odwdzięczające się bezcenną satysfakcją, płynącą z czynienia świata lepszym miejscem. Może i brzmiało to banalnie, nawet wypowiadane jedynie w myślach, ale dla niej wcale takie nie było.
Zawahała się, słysząc jego propozycję. Zazwyczaj odruchowo unikała kontaktów ze światem, który pozostawiła za sobą, oddzielając go grubą, nieprzekraczalną kreską, głównie dlatego, że mimo całego swojego naiwnego hartu ducha, nie miała odwagi stawić mu czoła. Sama skazała się na wygnanie, zupełnie jakby nałożona na nią przez ministerstwo kara jej nie wystarczała, ale chociaż w jej sposobie rozumowania brakowało trochę logiki, to w najbliższym czasie nie planowała wycofywać się ze swojego postanowienia.
Z drugiej strony – przecież nie wpadła na niego celowo, a skoro już i tak się spotkali, to spędzenie razem jeszcze kilku chwil nie mogło nikomu zaszkodzić?
– Też wracałam do siebie – powiedziała niepewnie, uśmiechając się lekko i jakby pytająco. – Nie chciałabym ci zawracać głowy, ale jeśli nie masz żadnych planów, to bardzo chętnie posłuchałabym, co u ciebie słychać – dodała, zanim zdrowy rozsądek zdążył podpowiedzieć jej, co to właściwie oznaczało i na jak gęste pole minowe zamierzała właśnie dobrowolnie wejść. Uciszyła go stanowczo, nie przyznając się, nawet sama przed sobą, że odrobina normalności była tym, za czym ostatnio tęskniła boleśnie mocno. I że tak naprawdę wcale nie chciała być sama, bo widmo minionego ataku choroby wbrew pozorom nadal wisiało nad nią jak cień.
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alan nie miał pojęcia o tym, co działo się w życiu Cressidy przez te wszystkie lata, kiedy każde żyło sobie swoim własnym życiem. Nie widział jej od bardzo dawna, ostatni raz spotkali się bodajże w szpitalu, kiedy dziewczyna jeszcze nie przeszła do Nocturnowego półświatka. U niego od tej pory niewiele się zmieniło. Zmieniła się jedynie ilość doświadczenia oraz cyfra, którą podawał pytany o wiek. Dalej pracował w Szpitalu Świętego Munga, jego matka dalej była chora, on dalej się przepracowywał i dalej mieszkał sam ze złośliwą, ale lubianą przez niego sową. Taki tryb życia całkiem mu pasował. Choć przydałby mu się ktoś inny zamiast sowy, kto czekałby na niego w mieszkaniu. Mieszkaniu, które teraz było puste. Całe szczęście Bennett nie miał zwyczaju rozmyślać o takich rzeczach, a pytany sam przyznawał, że niestety nie miałby czasu dla kobiety. Praca magomedyka pożerała go całkiem sporo.
Alan był prostym, uczciwym i dobrym człowiekiem. W jego czynach nigdy nie należało się doszukiwać jakiegoś podstępu, czy ukrytego dna. Zwłaszcza w ofiarowywanej przez niego pomocy. Był człowiekiem, którego podejrzewanie o niecne zamiary bądź maczanie palców w czarnej magii, byłoby po prostu śmieszne. Całe szczęście Bennett nie domyślał się owych obaw i nieufności, które tliły się po cichu w sercu Cressidy. W jego mniemaniu wszystko było w jak najlepszym porządku. Znalazł ją w odpowiedniej chwili, pomógł jej, a ona zapewne była mu wdzięczna. Przy okazji spotkali się po długim czasie, co samo w sobie było rzeczą dość miłą. Przez ten czas dziewczyna powoli zaczęła odzyskiwać siły i wkrótce stała już całkiem pewnie na swoich własnych nogach, bez pomocy Alana. Gdy mężczyzna upewnił się, że wszystko jest w porządku, przestał ją asekurować. W razie czego jednak dalej pozostawał czujny, gotów zareagować jeżeli coś by się stało.
Uśmiechnął się, gdy przyznała, że również wracała do siebie. To najprawdopodobniej znaczyło, że tak jak on - nie miała żadnych konkretnych planów. A to zwiększało jego szanse na to, że przyjmie jego propozycję. Alan był przyjaznym człowiekiem. Wiele jego starych znajomości wygasło, ale gdy kogoś spotykał, z przyjemnością spędzał z tą osobą czas, siedząc i słuchając o tym, co u niej słychać. Czasem znajomości odnawiały się i widywał się ze starymi znajomymi raz na jakiś czas.
- Świetnie, cieszy mnie to bardzo. - przyznał, a jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. Cressida nie mogła mieć wątpliwości co do jego słów. Zawsze był szczerym człowiekiem. - W takim razie proponuję Ci pójście do mojego mieszkania, bądź wybranie się do jakiegoś lokalu. - zaczął. Zamyślił się, na chwilę milknąc. - Chociaż uprzedzam, że pierwsza opcja jest ryzykowna, bo mogę mieć w mieszkaniu okropny bałagan. Zazwyczaj tylko tam śpię, więc nawet nie wiem jak to wszystko teraz wygląda. W dodatku moja sowa lubi mi znosić... niespodzianki. - wyjaśnił i zaśmiał się. Wolał oszczędzić jej dokładnego wyjawiania czym są owe niespodzianki. Niektóre kobiety nie lubiły bowiem słuchać o zdechłych myszach i szczurach.
Alan był prostym, uczciwym i dobrym człowiekiem. W jego czynach nigdy nie należało się doszukiwać jakiegoś podstępu, czy ukrytego dna. Zwłaszcza w ofiarowywanej przez niego pomocy. Był człowiekiem, którego podejrzewanie o niecne zamiary bądź maczanie palców w czarnej magii, byłoby po prostu śmieszne. Całe szczęście Bennett nie domyślał się owych obaw i nieufności, które tliły się po cichu w sercu Cressidy. W jego mniemaniu wszystko było w jak najlepszym porządku. Znalazł ją w odpowiedniej chwili, pomógł jej, a ona zapewne była mu wdzięczna. Przy okazji spotkali się po długim czasie, co samo w sobie było rzeczą dość miłą. Przez ten czas dziewczyna powoli zaczęła odzyskiwać siły i wkrótce stała już całkiem pewnie na swoich własnych nogach, bez pomocy Alana. Gdy mężczyzna upewnił się, że wszystko jest w porządku, przestał ją asekurować. W razie czego jednak dalej pozostawał czujny, gotów zareagować jeżeli coś by się stało.
Uśmiechnął się, gdy przyznała, że również wracała do siebie. To najprawdopodobniej znaczyło, że tak jak on - nie miała żadnych konkretnych planów. A to zwiększało jego szanse na to, że przyjmie jego propozycję. Alan był przyjaznym człowiekiem. Wiele jego starych znajomości wygasło, ale gdy kogoś spotykał, z przyjemnością spędzał z tą osobą czas, siedząc i słuchając o tym, co u niej słychać. Czasem znajomości odnawiały się i widywał się ze starymi znajomymi raz na jakiś czas.
- Świetnie, cieszy mnie to bardzo. - przyznał, a jego uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył. Cressida nie mogła mieć wątpliwości co do jego słów. Zawsze był szczerym człowiekiem. - W takim razie proponuję Ci pójście do mojego mieszkania, bądź wybranie się do jakiegoś lokalu. - zaczął. Zamyślił się, na chwilę milknąc. - Chociaż uprzedzam, że pierwsza opcja jest ryzykowna, bo mogę mieć w mieszkaniu okropny bałagan. Zazwyczaj tylko tam śpię, więc nawet nie wiem jak to wszystko teraz wygląda. W dodatku moja sowa lubi mi znosić... niespodzianki. - wyjaśnił i zaśmiał się. Wolał oszczędzić jej dokładnego wyjawiania czym są owe niespodzianki. Niektóre kobiety nie lubiły bowiem słuchać o zdechłych myszach i szczurach.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wracała do formy, powoli, ale systematycznie, a im jaśniejszym tokiem biegły jej myśli, tym więcej przypadkowych faktów na temat Alana wypływało na powierzchnię jej pamięci. Trochę zaskoczyło ją, że tak niewiele się zmienił; ani fizycznie, ani, zdawałoby się – w żaden inny sposób, wciąż promieniując tą samą pozytywną energią i życzliwością, którą pamiętała z Hogwartu. Ona sama czasami nie poznawała własnego odbicia w lustrze; miała wrażenie, że jej twarz krzyczała o jej porażce głośno i wyraźnie, że przegrana sączyła się spod poszarzałej skóry i sinych cieni pod oczami. Brakujący kawałek ucha skrupulatnie zakrywała zaczesanymi na lewą stronę włosami, ale straconych kilogramów nie była już w stanie zamaskować, ani ubraniem, ani zgarbioną postawą.
W tamtej chwili starała się jednak nie myśleć o żadnej z tych rzeczy, skupiając się na stojącym przed nią mężczyźnie, który chyba czekał na jej odpowiedź. Drgnęła nieznacznie, nawet nie zdając sobie sprawy, w którym momencie odpłynęła myślami daleko poza wąski zaułek i uśmiechnęła się lekko, chcąc jakoś zamaskować chwilową niedyspozycję.
– Możemy przejść tędy na Pokątną, na pewno znajdziemy jakieś przyjemne miejsce – powiedziała, wskazując dłonią na najbliższy wylot uliczki, który jeszcze kilka minut temu wydawał się oddalony o długie kilometry. Nie wiedziała, dlaczego odrzuciła opcję z mieszkaniem; teraz, kiedy odzyskała zarówno oddech, jak i umiejętność racjonalnej oceny rzeczywistości, wiedziała, że ze strony Alana raczej nic jej nie groziło, ale i tak lepiej czuła się na neutralnym gruncie. Mimo że ostatnie spotkanie z Alice udowodniło jej, że odnawianie relacji ze starymi znajomymi może być co najmniej budzące nadzieję i w pewnym sensie ożywcze, wciąż jeszcze odruchowo zachowywała bezpieczną odległość, unikając przywiązywania się i stwarzania sytuacji, w których musiałaby mówić o sobie. Co najprawdopodobniej i tak tym razem nie miało szans udać jej się całkowicie. – Poza tym, chyba i tak wiszę ci co najmniej kawę za ten ratunek – dodała po namyśle, bo w ciszy czuła się jakoś niekomfortowo i ruszyła powoli w stronę głównej ulicy, upewniając się, że mężczyzna podąża za nią.
Właściwie nawet cieszyła się, że nie musiała jeszcze wracać. Po pierwsze – nie miała dokąd. Nadejście nocy każdorazowo wiązało się ze spontanicznym załatwieniem sobie miejsca do spania, najczęściej w kociej postaci. Czasami się udawało, czasami – nie, a nawet jeśli ktoś decydował się przygarnąć przybłędę, to i tak nigdy nie przestawała czuwać, z każdej strony spodziewając się nadchodzącego niebezpieczeństwa. Na dłuższą metę było to męczące, ale o wynajęciu czegoś na własność wciąż mogła tylko marzyć.
– Jak się czuje twoja mama? – zapytała, przypominając sobie ich przypadkowe rozmowy w Mungu, z okresu, w którym jeszcze mogła pozwolić sobie na leczenie w czarodziejskiej placówce. Nie była pewna, ile czasu minęło odkąd była tam ostatnio – czy były to miesiące, czy lata? – bo już od dawna miała wrażenie, że jej wcześniejsze życie zlało się w jedną barwną i chaotyczną masę, tylko czasami nabierającą sensownych i konkretnych kształtów.
Jak dzisiaj, na przykład.
| zt
W tamtej chwili starała się jednak nie myśleć o żadnej z tych rzeczy, skupiając się na stojącym przed nią mężczyźnie, który chyba czekał na jej odpowiedź. Drgnęła nieznacznie, nawet nie zdając sobie sprawy, w którym momencie odpłynęła myślami daleko poza wąski zaułek i uśmiechnęła się lekko, chcąc jakoś zamaskować chwilową niedyspozycję.
– Możemy przejść tędy na Pokątną, na pewno znajdziemy jakieś przyjemne miejsce – powiedziała, wskazując dłonią na najbliższy wylot uliczki, który jeszcze kilka minut temu wydawał się oddalony o długie kilometry. Nie wiedziała, dlaczego odrzuciła opcję z mieszkaniem; teraz, kiedy odzyskała zarówno oddech, jak i umiejętność racjonalnej oceny rzeczywistości, wiedziała, że ze strony Alana raczej nic jej nie groziło, ale i tak lepiej czuła się na neutralnym gruncie. Mimo że ostatnie spotkanie z Alice udowodniło jej, że odnawianie relacji ze starymi znajomymi może być co najmniej budzące nadzieję i w pewnym sensie ożywcze, wciąż jeszcze odruchowo zachowywała bezpieczną odległość, unikając przywiązywania się i stwarzania sytuacji, w których musiałaby mówić o sobie. Co najprawdopodobniej i tak tym razem nie miało szans udać jej się całkowicie. – Poza tym, chyba i tak wiszę ci co najmniej kawę za ten ratunek – dodała po namyśle, bo w ciszy czuła się jakoś niekomfortowo i ruszyła powoli w stronę głównej ulicy, upewniając się, że mężczyzna podąża za nią.
Właściwie nawet cieszyła się, że nie musiała jeszcze wracać. Po pierwsze – nie miała dokąd. Nadejście nocy każdorazowo wiązało się ze spontanicznym załatwieniem sobie miejsca do spania, najczęściej w kociej postaci. Czasami się udawało, czasami – nie, a nawet jeśli ktoś decydował się przygarnąć przybłędę, to i tak nigdy nie przestawała czuwać, z każdej strony spodziewając się nadchodzącego niebezpieczeństwa. Na dłuższą metę było to męczące, ale o wynajęciu czegoś na własność wciąż mogła tylko marzyć.
– Jak się czuje twoja mama? – zapytała, przypominając sobie ich przypadkowe rozmowy w Mungu, z okresu, w którym jeszcze mogła pozwolić sobie na leczenie w czarodziejskiej placówce. Nie była pewna, ile czasu minęło odkąd była tam ostatnio – czy były to miesiące, czy lata? – bo już od dawna miała wrażenie, że jej wcześniejsze życie zlało się w jedną barwną i chaotyczną masę, tylko czasami nabierającą sensownych i konkretnych kształtów.
Jak dzisiaj, na przykład.
| zt
I pray you, do not fall in love with me,
for I am f a l s e r than vows made in wine.
for I am f a l s e r than vows made in wine.
Ostatnio zmieniony przez Cressida Morgan dnia 28.12.15 5:25, w całości zmieniany 1 raz
Cressida Morgan
Zawód : złodziejka, nokturnowa handlarka, kot przybłęda, niedoszły auror
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
she walked with d a r k n e s s dripping off her shoulders;
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
i’ve seen ghosts brighter than her s o u l.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Promienie słońca wdzierały się między budynki; ich złote odnogi rozlewały się po ceglastych ścianach, naznaczone gdzieniegdzie rozmytym widmem cieni. Niebo było niemal bezchmurne, przyznał z ulgą, unosząc swój wzrok, by obarczyć jego rozpostarty widok przelotnym spojrzeniem. Żadnego deszczu, na szczęście. Oby nie rozpadało się, zanim wróci do domu, bo nie miał zamiaru zjawiać się w progach mieszkania przesiąknięty do suchej nitki. Oczy prześlizgnęły się ponownie wzdłuż bloków, które stojąc obok siebie, tworzyły niemal odosobniony, wąski korytarz. Ich sieć rozgałęziała się w niektórych miejscach, niekiedy kończyła - w innych przypadkach prowadziła z powrotem ku głównej ulicy. Przemieszczając się na skróty, miał błogie wrażenie spokoju, nienaznaczone odczuwaniem czyjejś obecności. Roztaczająca wokół niego eteryczną aurę cisza, unosiła się w powietrzu niczym delikatne, pozornie niezauważalne sploty pajęczych nici. Chwiejne, zdolne do przerwania jednym, nawet niegwałtownym ruchem; była momentami tłumiona głośniejszym stukotem czy echem prowadzonej za zakrętem rozmowy. Mimo tego jedynym, co tak naprawdę słyszał, był odgłos własnych kroków; głucho odbijających się od podłoża, miarowych, wciąż z tą samą głośnością zagnieżdżających się wewnątrz, wprawiając w ruch bębenki. Ręka dotknęła odruchowo kieszeni płaszcza, by upewnić się czy różdżka wciąż tam była - wykryte przez opuszki palców wrażenie twardej, drewnianej powierzchni, natychmiastowo uspokoiło wszelkie obawy. Szedł spokojnie, chociaż się spieszył. Starał się odgonić liczne myśli, które zwykły nawiedzać go w samotności, kiedy tylko nie był zajęty pracą, pisaniem; miały w zwyczaju wychylać się z kompletnej pustki, przywoływane, mąciły spokój umysłu, na nowo powtarzając sceny i wspomnienia.
Dziwne jest wrażenie nicości.
Tworzy wewnątrz ciała głęboką wyrwę, jest niczym przepaść, w której połacie mroku zagęszczają się na wzór smolistej konsystencji, wdzierają do źrenic, paraliżują zmysły, pozbawiają absolutnie w s z y s t k i e g o. Czegoś mu brakowało. Czegoś szukał nieustannie, idąc i wymijając różne sylwetki. Nie znajdywał, a przyczyna wciąż pozostawała niejednoznaczna. Dlaczego w życiu wszystko miało tendencję się pieprzyć?
Przez moment wodził wzrokiem bezwiednie i bez żadnych uczuć, jedynie lustrując mijany widok, powoli odliczając zakręty, by nie zboczyć z właściwej, zaplanowanej drogi. Do czasu, aż utkwione w znajdującym się przed nimi widoku oczy, natknęły się na znajomą kobietę. Nie, nieznajomą. Budzącą ciekawość, bezimienną i tajemniczą, wcielającą się podczas każdego spektaklu w określoną rolę, by potem wymknąć się, zmuszając do oczekiwania na kolejne przedstawienie. I tak rozbudzała jego zainteresowanie, powoli, nie sycąc, lecz wyłącznie potęgując odczuwanie pragnienia, iż chciał wiedzieć więcej, choć nadal był świadomy nieomal niczego. Teraz ją spotkał. Tutaj. Serce zabiło przez moment szybciej, targnięte przejściową falą dezorientacji. Zwolnił kroku, nie wiedząc, co z początku uczynić. Czy zdołała go zauważyć?
Dziwne jest wrażenie nicości.
Tworzy wewnątrz ciała głęboką wyrwę, jest niczym przepaść, w której połacie mroku zagęszczają się na wzór smolistej konsystencji, wdzierają do źrenic, paraliżują zmysły, pozbawiają absolutnie w s z y s t k i e g o. Czegoś mu brakowało. Czegoś szukał nieustannie, idąc i wymijając różne sylwetki. Nie znajdywał, a przyczyna wciąż pozostawała niejednoznaczna. Dlaczego w życiu wszystko miało tendencję się pieprzyć?
Przez moment wodził wzrokiem bezwiednie i bez żadnych uczuć, jedynie lustrując mijany widok, powoli odliczając zakręty, by nie zboczyć z właściwej, zaplanowanej drogi. Do czasu, aż utkwione w znajdującym się przed nimi widoku oczy, natknęły się na znajomą kobietę. Nie, nieznajomą. Budzącą ciekawość, bezimienną i tajemniczą, wcielającą się podczas każdego spektaklu w określoną rolę, by potem wymknąć się, zmuszając do oczekiwania na kolejne przedstawienie. I tak rozbudzała jego zainteresowanie, powoli, nie sycąc, lecz wyłącznie potęgując odczuwanie pragnienia, iż chciał wiedzieć więcej, choć nadal był świadomy nieomal niczego. Teraz ją spotkał. Tutaj. Serce zabiło przez moment szybciej, targnięte przejściową falą dezorientacji. Zwolnił kroku, nie wiedząc, co z początku uczynić. Czy zdołała go zauważyć?
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bycie estetą może być zarówno darem, jak i przekleństwem. Gdy mieszka się w najbardziej obskurnych dzielnicach miasta, codziennie mija te same, obdrapane ściany i brzydkie fasady kamienic, stąpa po wyboistej, zabłoconej kostce i ten stan trwa, trwa monotonnie i nieprzerwanie, codziennie, bez ustanku, bez jakiejkolwiek litości - wówczas człowieka ogarnia czasem wściekłość i modli się do bogów, choć wcale w nich nie wierzy, by być jedną z tych szarych istot o zobojętniałych twarzach, którym nie robi to żadnej różnicy. Potem nadchodzi chwila refleksji, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, kim byłby bez swojej wrażliwości, bez pragnienia, by czynić świat piękniejszym, dążyć do ideału, do harmonii, dostrzegalnej nawet w chaosie. I choć duszę okupić trzeba było frustracją i brakiem spełnienia, człowiek dziękował za jej posiadanie.
Nie odpowiadało jej życie z dnia na dzień, bez zastanowienia i zatrzymania. Zaszczepiona w niej miłość do sztuki była zbyt silna, by dało się ją wyrwać z serca, choć momentami Cornelia ponuro zastanawiała się, czy nie jest to jeden z tych kwiatów, które ostatecznie okazują się być zabójcze. Nie należała do sfer wyższych, które obracały się wśród delikatnych tkanin, misternej biżuterii, harmonijnej architektury i wielu, wielu innych, których nie byli godni ludzie splamieni krwią inna niż nieskazitelnie czysta. Ale czy rozumieli z czym przyszło im obcować? Zachłyśnięci bogactwem korzystali z dóbr, których wartości nie znali, oceniając sztukę nie po jej wartości artystycznej, ale po błyszczeniu fortepianu, materiale kostiumu i tak dalej, i tak dalej... Trupa Rogogon była perłą wśród wszechobecnego błota londyńskich ulic. Tlenem w zgęstniałym smrodzie nijakości i beznadziejności. Była promieniem światła padającym na bagno. W którym ona, Cornelia Mul... pardon, Psyche, mieszkała przez tak wiele lat, nie umiejąc znaleźć nadziei i próbując zająć nieodpowiednie, nienależne jej miejsce drabiny społecznej w imię... czego? Lepszego widoku na scenę?
Przystanęła, czując potrzebę, by wryć sobie w pamięć widok przechodzących główną ulicą czarodziei, spieszących donikąd w poszukiwaniu wielkiego niczego. Bezkształtny tłum zmęczonych twarzy bez wyrazu. Nie chciała do niego należeć. Poczuła nagły strach przed wyjściem z brzydkiej, ale opustoszałej (czyżby?) w tę gromadę, którą nie gardziła, już nie, a której bardziej współczuła. Obserwowała ruch, różny rytm kroków, który - jak wszystko - z pewnej oddali zaczynał z chaosu przekształcać się w zagadkową całość.
Obserwowała, ale i sama była obserwowana. Dziwaczne uczucie pojawiło się na karku, alarmując podświadomość i Cornelia odwróciła głowę w stronę głębi zaułka, nie zdając sobie sprawy z przyczyn takiego zachowania, możliwego do wyjaśnienia jedynie atawizmem ludzkiej natury. Zatem nie była sama. W jej spojrzeniu nie było przygany, gdy zetknęło się ono ze wzrokiem mężczyzny. Znajomego czy nieznajomego? Nie zwykła przyglądać się publiczności podczas przedstawień, ale on utkwił jej w pamięci. Nie wiedziała, czy to kwestia jego niezwykłej energii, która promieniowała na otoczenie, czy może niesamowicie męskie rysy jego twarzy, nie ładne, lecz po prostu męskie, trochę twarde, choć niepozbawione pewnej wrażliwości i intelektu. A może chodziło po prostu o najniższe instynkty, działające nawet gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy, oceniających wszystkich brutalnie przez przydatność do rozmnażania. Już dawno Cornelia zrozumiała, że pragnienie odcięcia się od fizycznych i cielesnych żądz jest równie wzniosłe, co nierealne. Mechanizmy wciąż pracowały, nawet gdy ludzie chełpili się swoją niezależnością i światłością umysłu. Tak, było w nim coś intrygującego, choć trzeba przyznać, że gdyby nie to zastanawiająco przypadkowe spotkanie, nie szukałaby go, za całkowicie wystarczające uważając jego pojawianie się wśród publiczności podczas spektakli.
Wymieniane pomiędzy nimi spojrzenie, choć intensywne, było nienachalne, naturalne wręcz. Oboje wiedzieli już, że nie miną się po prostu, jak zwykli nieznajomi. Oni się przecież znali, nieprawdaż? Kącik jej ust uniósł się lekko przywodząc na myśl cień uśmiechu, który jeszcze nie zdecydował, czy będzie kpiący, czy jednak uprzejmy.
Nie odpowiadało jej życie z dnia na dzień, bez zastanowienia i zatrzymania. Zaszczepiona w niej miłość do sztuki była zbyt silna, by dało się ją wyrwać z serca, choć momentami Cornelia ponuro zastanawiała się, czy nie jest to jeden z tych kwiatów, które ostatecznie okazują się być zabójcze. Nie należała do sfer wyższych, które obracały się wśród delikatnych tkanin, misternej biżuterii, harmonijnej architektury i wielu, wielu innych, których nie byli godni ludzie splamieni krwią inna niż nieskazitelnie czysta. Ale czy rozumieli z czym przyszło im obcować? Zachłyśnięci bogactwem korzystali z dóbr, których wartości nie znali, oceniając sztukę nie po jej wartości artystycznej, ale po błyszczeniu fortepianu, materiale kostiumu i tak dalej, i tak dalej... Trupa Rogogon była perłą wśród wszechobecnego błota londyńskich ulic. Tlenem w zgęstniałym smrodzie nijakości i beznadziejności. Była promieniem światła padającym na bagno. W którym ona, Cornelia Mul... pardon, Psyche, mieszkała przez tak wiele lat, nie umiejąc znaleźć nadziei i próbując zająć nieodpowiednie, nienależne jej miejsce drabiny społecznej w imię... czego? Lepszego widoku na scenę?
Przystanęła, czując potrzebę, by wryć sobie w pamięć widok przechodzących główną ulicą czarodziei, spieszących donikąd w poszukiwaniu wielkiego niczego. Bezkształtny tłum zmęczonych twarzy bez wyrazu. Nie chciała do niego należeć. Poczuła nagły strach przed wyjściem z brzydkiej, ale opustoszałej (czyżby?) w tę gromadę, którą nie gardziła, już nie, a której bardziej współczuła. Obserwowała ruch, różny rytm kroków, który - jak wszystko - z pewnej oddali zaczynał z chaosu przekształcać się w zagadkową całość.
Obserwowała, ale i sama była obserwowana. Dziwaczne uczucie pojawiło się na karku, alarmując podświadomość i Cornelia odwróciła głowę w stronę głębi zaułka, nie zdając sobie sprawy z przyczyn takiego zachowania, możliwego do wyjaśnienia jedynie atawizmem ludzkiej natury. Zatem nie była sama. W jej spojrzeniu nie było przygany, gdy zetknęło się ono ze wzrokiem mężczyzny. Znajomego czy nieznajomego? Nie zwykła przyglądać się publiczności podczas przedstawień, ale on utkwił jej w pamięci. Nie wiedziała, czy to kwestia jego niezwykłej energii, która promieniowała na otoczenie, czy może niesamowicie męskie rysy jego twarzy, nie ładne, lecz po prostu męskie, trochę twarde, choć niepozbawione pewnej wrażliwości i intelektu. A może chodziło po prostu o najniższe instynkty, działające nawet gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy, oceniających wszystkich brutalnie przez przydatność do rozmnażania. Już dawno Cornelia zrozumiała, że pragnienie odcięcia się od fizycznych i cielesnych żądz jest równie wzniosłe, co nierealne. Mechanizmy wciąż pracowały, nawet gdy ludzie chełpili się swoją niezależnością i światłością umysłu. Tak, było w nim coś intrygującego, choć trzeba przyznać, że gdyby nie to zastanawiająco przypadkowe spotkanie, nie szukałaby go, za całkowicie wystarczające uważając jego pojawianie się wśród publiczności podczas spektakli.
Wymieniane pomiędzy nimi spojrzenie, choć intensywne, było nienachalne, naturalne wręcz. Oboje wiedzieli już, że nie miną się po prostu, jak zwykli nieznajomi. Oni się przecież znali, nieprawdaż? Kącik jej ust uniósł się lekko przywodząc na myśl cień uśmiechu, który jeszcze nie zdecydował, czy będzie kpiący, czy jednak uprzejmy.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kalkulacja.
Niemal od samego początku, wpierw chłodna, ograniczająca się wyłącznie do kilku szczegółów. Prostych, pozbawionych emocji, jedynie p o s z u k i w a ł a ich obecności, błądziła po ogóle odbieranego obrazu. Spojrzenie. Wyraz twarzy. Pierwsze odruchy, gdy na moment wszystko zwolniło, płynąc powoli, rozmywając się, wprawione nagle w swoisty, nieprzewidywalny układ - choć jednocześnie, zdawałoby się, że misternie w swoim przebiegu zaplanowany. Szukała bodźców, napawała się wrażeniami, wytężała wszystkie zmysły. Skupiała na wydarzeniu, rozpraszała kłębiące pod sklepieniem czaszki myśli. Nie pozwalała brać innym udziału. Liczyło się tylko jedno.
Obserwował. Nie spuszczał wzroku ani na moment, jednocześnie nie czyniąc go nadto zachłannym. Spojrzenia spotkały się, natrafiły na siebie, przez moment utkwione w iście porozumiewawczym geście, rozumianym doskonale przez ich obojga. Powitanie. Oczywista w swoim odbiorze wiadomość, posłana niewerbalnie, bo przecież nie było potrzeby, by zlepiać w słowa jej przekaz. Nie ruszą we własnych kierunkach, nie zignorują swojej obecności. Być może wymienią wyraz, może zdanie, ale nie odwrócą się, pogrążając w całkowitej ignorancji, by znów ruszyć ku szarości codziennego życia. Wiedział to, wiedział o tym jego instynkt, wiedziała natura osoby, która zawsze przyglądała się na uboczu. Przyglądał się również wcześniej, pochłaniał i wierzył w każdą jej rolę, będącą tak a u t e n t y c z n ą, jakby rzeczywiście urodziła się zapisaną na kartach dramatu postacią. Za każdym razem, jakby przeobrażała się w kogoś zupełnie innego. To było... fascynujące.
Podjął się kilku kroków do przodu, by zmniejszyć dzielący ich dystans. Jeszcze trochę i gdyby wyciągnął rękę, mógłby musnąć palcami wierzch jej dłoni, lecz nie miał nawet w zamiarze tego uczynić - nie zawahał się również, początkowo sprawiając wrażenie wyłącznego wyminięcia kobiety, spokojnie, z opanowaniem, bez igrającego na twarzy stresu. Zatrzymał się jednak, odwrócony do niej bokiem, zastygnąwszy w chwilowym bezruchu, jakby był jedynie zaklętą na tle budynków rzeźbą. Tęczówki odwróciły się jednak, powoli chłonąc i racząc się widokiem, a wraz za nimi, wkrótce postąpiło całe ciało.
- Zawsze miałem ochotę - odezwał się, ważąc dokładnie każde wypowiedziane słowo. Jakby bawił się nimi, robił przerwy, odpoczywał, wcale się nie spiesząc. - Powiedzieć, że jestem pod wrażeniem pani talentu - dokończył, przywołując na twarzy delikatny uśmiech. Kąciki ust uniosły się delikatnie, tworząc serdeczny, lecz zarazem pełen niedomówień wyraz. Bo wszystko było ich pełne, cała sytuacja wręcz nasiąkała nimi, naprężając i przyjemnie drażniąc atmosferę w każdym momencie odczuwania jej napięcia.
Niemal od samego początku, wpierw chłodna, ograniczająca się wyłącznie do kilku szczegółów. Prostych, pozbawionych emocji, jedynie p o s z u k i w a ł a ich obecności, błądziła po ogóle odbieranego obrazu. Spojrzenie. Wyraz twarzy. Pierwsze odruchy, gdy na moment wszystko zwolniło, płynąc powoli, rozmywając się, wprawione nagle w swoisty, nieprzewidywalny układ - choć jednocześnie, zdawałoby się, że misternie w swoim przebiegu zaplanowany. Szukała bodźców, napawała się wrażeniami, wytężała wszystkie zmysły. Skupiała na wydarzeniu, rozpraszała kłębiące pod sklepieniem czaszki myśli. Nie pozwalała brać innym udziału. Liczyło się tylko jedno.
Obserwował. Nie spuszczał wzroku ani na moment, jednocześnie nie czyniąc go nadto zachłannym. Spojrzenia spotkały się, natrafiły na siebie, przez moment utkwione w iście porozumiewawczym geście, rozumianym doskonale przez ich obojga. Powitanie. Oczywista w swoim odbiorze wiadomość, posłana niewerbalnie, bo przecież nie było potrzeby, by zlepiać w słowa jej przekaz. Nie ruszą we własnych kierunkach, nie zignorują swojej obecności. Być może wymienią wyraz, może zdanie, ale nie odwrócą się, pogrążając w całkowitej ignorancji, by znów ruszyć ku szarości codziennego życia. Wiedział to, wiedział o tym jego instynkt, wiedziała natura osoby, która zawsze przyglądała się na uboczu. Przyglądał się również wcześniej, pochłaniał i wierzył w każdą jej rolę, będącą tak a u t e n t y c z n ą, jakby rzeczywiście urodziła się zapisaną na kartach dramatu postacią. Za każdym razem, jakby przeobrażała się w kogoś zupełnie innego. To było... fascynujące.
Podjął się kilku kroków do przodu, by zmniejszyć dzielący ich dystans. Jeszcze trochę i gdyby wyciągnął rękę, mógłby musnąć palcami wierzch jej dłoni, lecz nie miał nawet w zamiarze tego uczynić - nie zawahał się również, początkowo sprawiając wrażenie wyłącznego wyminięcia kobiety, spokojnie, z opanowaniem, bez igrającego na twarzy stresu. Zatrzymał się jednak, odwrócony do niej bokiem, zastygnąwszy w chwilowym bezruchu, jakby był jedynie zaklętą na tle budynków rzeźbą. Tęczówki odwróciły się jednak, powoli chłonąc i racząc się widokiem, a wraz za nimi, wkrótce postąpiło całe ciało.
- Zawsze miałem ochotę - odezwał się, ważąc dokładnie każde wypowiedziane słowo. Jakby bawił się nimi, robił przerwy, odpoczywał, wcale się nie spiesząc. - Powiedzieć, że jestem pod wrażeniem pani talentu - dokończył, przywołując na twarzy delikatny uśmiech. Kąciki ust uniosły się delikatnie, tworząc serdeczny, lecz zarazem pełen niedomówień wyraz. Bo wszystko było ich pełne, cała sytuacja wręcz nasiąkała nimi, naprężając i przyjemnie drażniąc atmosferę w każdym momencie odczuwania jej napięcia.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze zastanawiało ją tworzenie się nowych relacji. Nie sam proces ich rozwoju, przeradzający się często w żmudną walkę o utrzymanie kontaktu, o dostrzeganie wciąż wielu zalet, nie tylko wad, które tak szybko wychodziły na jaw, gdy tylko pierwszy moment fascynacji przeminął, ogołacając człowieka z jego błazeńskiego kostiumu, w którym starał się przypodobać. Cornelię interesował sam punkt w którym wszystko się rozpoczynało, milisekunda pierwszego spojrzenia, które plątało nici dwójki ludzi. Pierwszego, a może drugiego czy trzeciego. Nie uważała neutralnej znajomości za prawdziwą relację, którą warto byłoby rozważać pod tym kątem. Można było znać kogoś kilkanaście lat i nigdy go nie poznać, a można było w ciągu ułamka sekundy nawiązać tę poufałą więź, która nie musiała oznaczać zaraz braterstwa dusz, ale swoiste porozumienie, które można było potraktować jako doskonałą glebę do zasadzenia ogrodu wymiany myśli lub zwyczajnie cieszyć się z żyznego czarnoziemu, nie oczekując niczego więcej.
Doskonale wiedziała, że mężczyzna nie odejdzie tak po prostu, ignorując tę cienką nić (nie spieszmy się z używaniem słowa sympatia), która zaczepiła się najwyraźniej o ich ubrania. Jego wystudiowane gesty (mające ją zwieść?) nie przekonały bystrej obserwatorki, nie była więc zdziwiona, gdy zatrzymał się, zamiast zwyczajnie ją wyminąć. Przez moment stali ramię w ramię, choć może ona była lekko odwrócona do niego ze względu na wcześniejszą obserwację. Czekała cierpliwie aż staną naprzeciw siebie, na tyle blisko by nie stało się to oficjalne, na tyle daleko, by nie musiała boleśnie zadzierać głowy, żeby przyjrzeć się jego tęczówkom z bliska. Jasnoniebieskie.
Zmrużyła oczy, słysząc jego uroczy komplement. Powinna teraz zatrzepotać rzęsami niczym trzpiotka i pisnąć och nie, wcale nie jestem tak wspaniała jak pan mówi, by udać skromną i zmusić go do powtarzania wciąż i wciąż, jakaż to ona nie jest utalentowana. Z pewnością granie słodkiej idiotki byłoby wspaniałym wyzwaniem (czyżby?), ale to nie miało najmniejszego sensu. Nie dlatego, że od kiedy występowała na scenie, poza nią zaczęła żyć bardzo na serio, ale dlatego, że on i tak wiedział. Tym razem jej rola nie byłaby ani autentyczna, ani porywająca, a skoro miała już tak intrygującego wielbiciela nie miała zamiaru go oszukiwać, pokazując tym samym, że powinien poważnie przemyśleć, gdzie lokuje swój podziw.
- Zawsze miałam wrażenie - zaczęła niespiesznie, bawiąc się słowami z zagadkowym uśmiechem - że ma pan na to ochotę. - Kąciki ust uniosły się subtelnie jeszcze odrobinę, kiedy odchylała lekko głowę na bok, z zainteresowaniem śledząc mimikę rozmówcy. - Co nie zmienia faktu - ciągnęła nie mniej uroczo - iż niezwykle mi to pochlebia. - Bo właśnie tak było. Nie był jednym z tych, którzy po spektaklu usiłowali postawić Ognistą albo czekając na wyjście aktorów komentowali w niewybredny sposób walory damskiej części trupy. Jeśli on mówił, że jest pod wrażeniem, a jego jasnoniebieskie oczy to potwierdzały, tak jak cała mowa jego ciała, to znaczyło... że mogła w to uwierzyć.
Doskonale wiedziała, że mężczyzna nie odejdzie tak po prostu, ignorując tę cienką nić (nie spieszmy się z używaniem słowa sympatia), która zaczepiła się najwyraźniej o ich ubrania. Jego wystudiowane gesty (mające ją zwieść?) nie przekonały bystrej obserwatorki, nie była więc zdziwiona, gdy zatrzymał się, zamiast zwyczajnie ją wyminąć. Przez moment stali ramię w ramię, choć może ona była lekko odwrócona do niego ze względu na wcześniejszą obserwację. Czekała cierpliwie aż staną naprzeciw siebie, na tyle blisko by nie stało się to oficjalne, na tyle daleko, by nie musiała boleśnie zadzierać głowy, żeby przyjrzeć się jego tęczówkom z bliska. Jasnoniebieskie.
Zmrużyła oczy, słysząc jego uroczy komplement. Powinna teraz zatrzepotać rzęsami niczym trzpiotka i pisnąć och nie, wcale nie jestem tak wspaniała jak pan mówi, by udać skromną i zmusić go do powtarzania wciąż i wciąż, jakaż to ona nie jest utalentowana. Z pewnością granie słodkiej idiotki byłoby wspaniałym wyzwaniem (czyżby?), ale to nie miało najmniejszego sensu. Nie dlatego, że od kiedy występowała na scenie, poza nią zaczęła żyć bardzo na serio, ale dlatego, że on i tak wiedział. Tym razem jej rola nie byłaby ani autentyczna, ani porywająca, a skoro miała już tak intrygującego wielbiciela nie miała zamiaru go oszukiwać, pokazując tym samym, że powinien poważnie przemyśleć, gdzie lokuje swój podziw.
- Zawsze miałam wrażenie - zaczęła niespiesznie, bawiąc się słowami z zagadkowym uśmiechem - że ma pan na to ochotę. - Kąciki ust uniosły się subtelnie jeszcze odrobinę, kiedy odchylała lekko głowę na bok, z zainteresowaniem śledząc mimikę rozmówcy. - Co nie zmienia faktu - ciągnęła nie mniej uroczo - iż niezwykle mi to pochlebia. - Bo właśnie tak było. Nie był jednym z tych, którzy po spektaklu usiłowali postawić Ognistą albo czekając na wyjście aktorów komentowali w niewybredny sposób walory damskiej części trupy. Jeśli on mówił, że jest pod wrażeniem, a jego jasnoniebieskie oczy to potwierdzały, tak jak cała mowa jego ciała, to znaczyło... że mogła w to uwierzyć.
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 34 • 1, 2, 3 ... 18 ... 34
Zaułek
Szybka odpowiedź