Kamienice mieszkalne
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kamienice mieszkalne
Kamienice mieszkalne piętrzące się wzdłuż odłogi ulicy Pokątnej, niezwykle malownicze, posiadające swój magiczny urok. Dzięki doskonałej lokalizacji mieszkania do wynajęcia są niewielkie, ale przy tym stosunkowo drogie - każdy chce rezydować jak najbliżej najruchliwszej magicznej ulicy. O poranku i w godzinach powrotu z pracy widać tutaj większą ilość czarodziejów i czarownic powracających do domów; w pozostałe godziny jest tutaj spokojniej, tylko czasami można natknąć się na dzieci bawiące się różdżkami z patyków.
The member 'Caileen Findlay' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Zaskoczyła mnie. - mruknęła pod nosem, po chwili czując jak kilka kosmyków jej włosów opada, a czekoladowa żaba oplątana ich końcami ucieka hen daleko. Nie zamierzała jej już gonić. Wyjęła jedynie chusteczkę, żeby wytrzeć choć trochę ręce z całej tej czekolady. - Nawet nie mam żalu oddając ci drugą. Nie wiem jak można jeść coś co zachowuje się jakby żyło. - stwierdziła, nie mogąc tego na prawdę pojąć i oddając dziewczynie drugie opakowanie. Spojrzała jeszcze na swoje w którym znajdowała się karta przedstawiająca jakiegoś skośnookiego faceta podpisanego jako Quong Po. Nie wczytywała się jednak jakoś bardziej, a znów spojrzała na Kajkę, nawet nie próbując już pojąć idei tych dziwnych słodyczy.
- Nadal uważam, że mogłaś to zrobić w sposób który nie wyglądałby tak makabrycznie. - stwierdziła, choć uśmiechnęła się lekko, wzruszając przy tym lekko ramionami. Trzeba przyznać, metody Kajki były niekonwencjonalne, nie można jednak im odmówić skuteczności.
- Byłam w mugolskim Londynie. - spoważniała trochę na to wspomnienie i odwróciła spojrzenie. Podniosła się ze schodów. - Nie jest miejscem w którym nie trzeba się martwić. W sumie to wszystko tam jest straszne. - ona sama nigdy nie wie kiedy zrobi coś dziwnego lub strasznego, a bycie otoczoną przez większą ilość takich osób jest przerażające. Wszyscy się boją. Na każdym się to odbija. Nie chciała tam być, tu była choć odrobinę spokojniejsza. Dochodziła do siebie i jakoś próbowała poukładać sobie świat w głowie. Tylko nie miała jednocześnie pojęcia co może ze sobą zrobić. - Mogę też poszukać gdzie indziej. Coś znajdę.
Dodała tylko, nie chcąc na Caileen naciskać. Obwiniała o to co się stało cały magiczny świat, uważała że owszem, coś jej się od nich wszystkich należy, miała do nich żal. A jednak Caileen zajęła się nią kiedy było źle, pomogła jej w miarę stanąć na nogach - czy Meg mogła nie patrzeć na nią w inny sposób?
- Radzę sobie ze sobą. - dodała w sumie to dość oczywiste kłamstwo, skoro wróciła w końcu tutaj.
- Nadal uważam, że mogłaś to zrobić w sposób który nie wyglądałby tak makabrycznie. - stwierdziła, choć uśmiechnęła się lekko, wzruszając przy tym lekko ramionami. Trzeba przyznać, metody Kajki były niekonwencjonalne, nie można jednak im odmówić skuteczności.
- Byłam w mugolskim Londynie. - spoważniała trochę na to wspomnienie i odwróciła spojrzenie. Podniosła się ze schodów. - Nie jest miejscem w którym nie trzeba się martwić. W sumie to wszystko tam jest straszne. - ona sama nigdy nie wie kiedy zrobi coś dziwnego lub strasznego, a bycie otoczoną przez większą ilość takich osób jest przerażające. Wszyscy się boją. Na każdym się to odbija. Nie chciała tam być, tu była choć odrobinę spokojniejsza. Dochodziła do siebie i jakoś próbowała poukładać sobie świat w głowie. Tylko nie miała jednocześnie pojęcia co może ze sobą zrobić. - Mogę też poszukać gdzie indziej. Coś znajdę.
Dodała tylko, nie chcąc na Caileen naciskać. Obwiniała o to co się stało cały magiczny świat, uważała że owszem, coś jej się od nich wszystkich należy, miała do nich żal. A jednak Caileen zajęła się nią kiedy było źle, pomogła jej w miarę stanąć na nogach - czy Meg mogła nie patrzeć na nią w inny sposób?
- Radzę sobie ze sobą. - dodała w sumie to dość oczywiste kłamstwo, skoro wróciła w końcu tutaj.
The member 'Meg Attenberry' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Nie wyglądało na to, żeby Kaja jakoś specjalnie uwierzyła w wymówki Meg. Chcąc nie chcąc, miała w tym temacie niemałe doświadczenie i doskonale potrafiła stwierdzić, że jest przez blondyneczkę okłamywana. Czy to w temacie ruchliwych słodyczy, czy też przy jej własnym stanie psychicznym.
– Z tym to raczej do Francuzów – zauważyła z nieco powstrzymywanym śmiechem, odbierając wyciągnięte w jej stronę pudełeczko. Z największą ostrożnością otworzyła je, capnęła swoją żabę i zjadła ją, zanim ta miała szansę na ucieczkę. Dziwnie było to robić parę chwil po uwadze Attenberry, ale nie zmieniało to wcale faktu, że smak czekolady pozostał tak samo wspaniały, jak Kajka pamiętała go z dzieciństwa. Zresztą, największa atrakcja dopiero na nią czekała.
Oczy Szkotki rozbłysły nieco, gdy przed nimi ukazała się skupiona na instrumencie postać Ardeny Bletchley. Trudno byłoby kryć podobieństwa między obiema kobietami, a już na pewno nie sposób zataić bezpośredniej inspiracji, jaką Findlayówna od Bletchley czerpała. Szeroki uśmiech ozdobił jej twarz i zdradził, że Meg może mieć nadzieję na powrót pod ten konkretny dach.
– Dziękuję, to wspaniały prezent – powiedziała, obracając kartę frontem do znajomej, choć nie liczyła na jakąś większą uwagę z jej strony, skoro Quong Po też nie cieszył się nią zbyt długo – Gdyby nie łańcuch, zwiałabyś jeszcze wcześniej – dodała – Tak przynajmniej zorientowałaś się, co się właściwie działo.
Ostatnie słowa wypowiadała jeszcze z rozbawieniem, bo nie spodziewała się tak prędkiej zmiany nastroju. Całe zamieszanie z anomaliami było dla niej w dużej mierze niezrozumiałe, toteż nie miała absolutnie żadnego pojęcia, że poza czarodziejską warstwą rzeczywistości mugole również są nimi męczeni. Wiele, oj wiele rzeczy zaczęło nabierać wtedy sensu, a rozbawiona dotychczas Caileen zrobiła się o wiele bardziej poważna. Obserwowała Meg uważnie, a gdy tylko usłyszała ostatnie, wręcz bezsensowne kłamstwo, bez słowa podeszła do niej i najzwyczajniej w świecie ją przytuliła. Czuła się tragicznie z wystosowaną wcześniej propozycją, tak na dobrą sprawę wolałaby jej nawet nigdy nie wysuwać naprzód. Nie było szans, żeby teraz wypuściła Meg z powrotem na miasto. I nie była to wcale zasługa smakowitej żaby.
– Nie, nie ma... – zaczęła, ale magiczne kichnięcie bez ostrzeżenia jej przerwało. Kajka odskoczyła nieco odruchowo od Meg, gotowa do rzucania jakiegokolwiek ochronnego zaklęcia. Rozluźniła się dopiero po chwili, gdy energia magiczna zanikła.
– Nie ma mowy – dokończyła wreszcie – Chcesz o tym porozmawiać przy herbacie? Bierz zakupy i od razu spłacisz pracą czynsz za pierwszy miesiąc – zakomenderowała żartobliwie, chcąc na nowo rozluźnić atmosferę, jak gdyby niedawna anomalia nigdy nie miała miejsca. Uśmiechnęła się jeszcze do Meg i wrzuciwszy kartę do siatki z zakupami, chwyciła za gitarę, którą potem zarzuciła sobie na ramię. Ostatecznie stanęła wyprostowana naprzeciw blondynki, zapraszającym gestem wskazując najpierw zakupy, a potem drogę do mieszkania numer trzy.
– Z tym to raczej do Francuzów – zauważyła z nieco powstrzymywanym śmiechem, odbierając wyciągnięte w jej stronę pudełeczko. Z największą ostrożnością otworzyła je, capnęła swoją żabę i zjadła ją, zanim ta miała szansę na ucieczkę. Dziwnie było to robić parę chwil po uwadze Attenberry, ale nie zmieniało to wcale faktu, że smak czekolady pozostał tak samo wspaniały, jak Kajka pamiętała go z dzieciństwa. Zresztą, największa atrakcja dopiero na nią czekała.
Oczy Szkotki rozbłysły nieco, gdy przed nimi ukazała się skupiona na instrumencie postać Ardeny Bletchley. Trudno byłoby kryć podobieństwa między obiema kobietami, a już na pewno nie sposób zataić bezpośredniej inspiracji, jaką Findlayówna od Bletchley czerpała. Szeroki uśmiech ozdobił jej twarz i zdradził, że Meg może mieć nadzieję na powrót pod ten konkretny dach.
– Dziękuję, to wspaniały prezent – powiedziała, obracając kartę frontem do znajomej, choć nie liczyła na jakąś większą uwagę z jej strony, skoro Quong Po też nie cieszył się nią zbyt długo – Gdyby nie łańcuch, zwiałabyś jeszcze wcześniej – dodała – Tak przynajmniej zorientowałaś się, co się właściwie działo.
Ostatnie słowa wypowiadała jeszcze z rozbawieniem, bo nie spodziewała się tak prędkiej zmiany nastroju. Całe zamieszanie z anomaliami było dla niej w dużej mierze niezrozumiałe, toteż nie miała absolutnie żadnego pojęcia, że poza czarodziejską warstwą rzeczywistości mugole również są nimi męczeni. Wiele, oj wiele rzeczy zaczęło nabierać wtedy sensu, a rozbawiona dotychczas Caileen zrobiła się o wiele bardziej poważna. Obserwowała Meg uważnie, a gdy tylko usłyszała ostatnie, wręcz bezsensowne kłamstwo, bez słowa podeszła do niej i najzwyczajniej w świecie ją przytuliła. Czuła się tragicznie z wystosowaną wcześniej propozycją, tak na dobrą sprawę wolałaby jej nawet nigdy nie wysuwać naprzód. Nie było szans, żeby teraz wypuściła Meg z powrotem na miasto. I nie była to wcale zasługa smakowitej żaby.
– Nie, nie ma... – zaczęła, ale magiczne kichnięcie bez ostrzeżenia jej przerwało. Kajka odskoczyła nieco odruchowo od Meg, gotowa do rzucania jakiegokolwiek ochronnego zaklęcia. Rozluźniła się dopiero po chwili, gdy energia magiczna zanikła.
– Nie ma mowy – dokończyła wreszcie – Chcesz o tym porozmawiać przy herbacie? Bierz zakupy i od razu spłacisz pracą czynsz za pierwszy miesiąc – zakomenderowała żartobliwie, chcąc na nowo rozluźnić atmosferę, jak gdyby niedawna anomalia nigdy nie miała miejsca. Uśmiechnęła się jeszcze do Meg i wrzuciwszy kartę do siatki z zakupami, chwyciła za gitarę, którą potem zarzuciła sobie na ramię. Ostatecznie stanęła wyprostowana naprzeciw blondynki, zapraszającym gestem wskazując najpierw zakupy, a potem drogę do mieszkania numer trzy.
- Hmm. - przechyliła głowę lekko, kiedy Caileen pokazała jej swoją karte. - Czarodzieje na prawdę są dziwni. - dodała, bo Kajka zjadła tę swoją żabę i wyglądało na to, ze prezent na prawdę jej się spodobał. Cóż, to dobrze, choć Attenberry nadal uważała, że jest w tym coś makabrycznego. - To ktoś sławny?
Spytała patrząc na kobietę na karcie, dopiero po chwili zauważając napis z wyjaśnieniem. Wtedy jednak uśmiechnęła się lekko.
- No tak, artystka. Pewnie mi o niej coś opowiesz. - Meg chętnie wysłucha jakiejś historii magicznego świata. Czegoś milszego niż wojny i inne dziwne rzeczy, bo w sumie to wiedziała - widziała - że było tu wiele tego typu magii jaki ją pociągał i o jakim marzyła. Tylko było tu też o wiele więcej. Nie tylko dobrego.
- Uwierz mi, nagle zamknięta w mugolskim świecie tez potrzebowałabyś łańcucha żeby nie uciekać przed połową rzeczy. - zapewniła jeszcze, może trochę na wyrost, bo ostatecznie większość mugolskich wynalazków była całkiem niegroźna i niegroźnie wyglądała. Przyjmując jednak, że człowiek to taka istota która z natury boi się nieznanego, nie jest to wielkie nadużycie.
Ciekawe jak taka Kajka zareagowałaby na widok wirującej pralki. Czy uznałaby, że to jakiś dziwny portal albo odpowiednik magicznego kominka, tego przez który można przejść w inne miejsce?
W sumie to Meg tęskniła za pralką. I za lampkami. I odkurzaczem. Nie żeby była jakąś wariatką na punkcie sprzątania, po prostu tęskniła za znajomymi rzeczami. I za ludźmi, ale jakoś łatwiej było jej myśleć przez pryzmat przedmiotów.
I chyba rodząca pesymistka gdzieś w jej głowie była przekonana, że ta norma nie wróci i, że pora wziąć się w garść. Tylko nie wiedziała co. Kiedy Kajka ją przytuliła, nie bardzo wiedziała jak zareagować. Na moment przymknęła oczy, było coś w tym geście co zawsze ją uspokajało, dawało jakiegoś rodzaju rozluźnienie.
W tej chwili jednak znów zaczęło jej się kręcić w nosie i nauczona doświadczeniem szarpnęła się odskakując od Kajki, która zareagowała ponownie. Powietrze znów zadrżało, poruszyło się jak fala, a Meg rozglądała się dookoła rozbieganym spojrzeniem. Nic więcej się jednak nie stało. Odetchnęła z ulgą.
- Jasne. Masz lawendę? - uśmiechnęła się lekko, choć czuła się dziwnie. Trochę jakby ta anomalia chciała jej przypomnieć dlaczego uciekła i, że jest zagrożeniem dla kogoś, kto chce jej pomóc. Wiedziała jednak, że wcale sobie ze sobą nie radzi i od mówienia tego radzić sobie nie zacznie.
I nie zacznie nie mając stałego, spokojnego miejsca dla siebie. Wzięła więc wskazane siatki i ruszyła do mieszkania.
- Myślałam o tym, żeby wrócić do pisania. - powiedziała w drzwiach, kiedy Kajka szukała kluczy. - Wiesz... to może się nigdy nie skończyć.
Oparła się o ścianę. Wymówienie tych słów kosztowało ją wiele energii, wiele siły, ale taka była prawda. To trwało od miesięcy. Ile czasu może żyć z dnia na dzień i liczyć na to, że wszystko za chwilę znów będzie jak dawniej?
- Muszę coś ze sobą zrobić.
Nikt nie przyjmie jej do pracy, kiedy rzuca anomaliami. Ona z resztą nie rozumie połowy rzeczy dookoła. Zostaje więc to, co było z nią od zawsze - pisanie.
Kiedy drzwi zostały otwarte, zdjąwszy buty ruszyła prosto do kuchni gdzie postawiła torby na stole.
zt x 2, idziemy tu!
Spytała patrząc na kobietę na karcie, dopiero po chwili zauważając napis z wyjaśnieniem. Wtedy jednak uśmiechnęła się lekko.
- No tak, artystka. Pewnie mi o niej coś opowiesz. - Meg chętnie wysłucha jakiejś historii magicznego świata. Czegoś milszego niż wojny i inne dziwne rzeczy, bo w sumie to wiedziała - widziała - że było tu wiele tego typu magii jaki ją pociągał i o jakim marzyła. Tylko było tu też o wiele więcej. Nie tylko dobrego.
- Uwierz mi, nagle zamknięta w mugolskim świecie tez potrzebowałabyś łańcucha żeby nie uciekać przed połową rzeczy. - zapewniła jeszcze, może trochę na wyrost, bo ostatecznie większość mugolskich wynalazków była całkiem niegroźna i niegroźnie wyglądała. Przyjmując jednak, że człowiek to taka istota która z natury boi się nieznanego, nie jest to wielkie nadużycie.
Ciekawe jak taka Kajka zareagowałaby na widok wirującej pralki. Czy uznałaby, że to jakiś dziwny portal albo odpowiednik magicznego kominka, tego przez który można przejść w inne miejsce?
W sumie to Meg tęskniła za pralką. I za lampkami. I odkurzaczem. Nie żeby była jakąś wariatką na punkcie sprzątania, po prostu tęskniła za znajomymi rzeczami. I za ludźmi, ale jakoś łatwiej było jej myśleć przez pryzmat przedmiotów.
I chyba rodząca pesymistka gdzieś w jej głowie była przekonana, że ta norma nie wróci i, że pora wziąć się w garść. Tylko nie wiedziała co. Kiedy Kajka ją przytuliła, nie bardzo wiedziała jak zareagować. Na moment przymknęła oczy, było coś w tym geście co zawsze ją uspokajało, dawało jakiegoś rodzaju rozluźnienie.
W tej chwili jednak znów zaczęło jej się kręcić w nosie i nauczona doświadczeniem szarpnęła się odskakując od Kajki, która zareagowała ponownie. Powietrze znów zadrżało, poruszyło się jak fala, a Meg rozglądała się dookoła rozbieganym spojrzeniem. Nic więcej się jednak nie stało. Odetchnęła z ulgą.
- Jasne. Masz lawendę? - uśmiechnęła się lekko, choć czuła się dziwnie. Trochę jakby ta anomalia chciała jej przypomnieć dlaczego uciekła i, że jest zagrożeniem dla kogoś, kto chce jej pomóc. Wiedziała jednak, że wcale sobie ze sobą nie radzi i od mówienia tego radzić sobie nie zacznie.
I nie zacznie nie mając stałego, spokojnego miejsca dla siebie. Wzięła więc wskazane siatki i ruszyła do mieszkania.
- Myślałam o tym, żeby wrócić do pisania. - powiedziała w drzwiach, kiedy Kajka szukała kluczy. - Wiesz... to może się nigdy nie skończyć.
Oparła się o ścianę. Wymówienie tych słów kosztowało ją wiele energii, wiele siły, ale taka była prawda. To trwało od miesięcy. Ile czasu może żyć z dnia na dzień i liczyć na to, że wszystko za chwilę znów będzie jak dawniej?
- Muszę coś ze sobą zrobić.
Nikt nie przyjmie jej do pracy, kiedy rzuca anomaliami. Ona z resztą nie rozumie połowy rzeczy dookoła. Zostaje więc to, co było z nią od zawsze - pisanie.
Kiedy drzwi zostały otwarte, zdjąwszy buty ruszyła prosto do kuchni gdzie postawiła torby na stole.
zt x 2, idziemy tu!
The member 'Meg Attenberry' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
|28 grudnia, poranek, wczesny, ale odrobinę późniejszy
Szedłem przed siebie w deszczu i śniegu widząc spadające z nieba co jakiś czas kryształy i zastanawiałem się. Im dłużej, tym bardziej przekonany byłem o tym, że działo się coś dziwnego, coś, co nie powinno się zdarzyć. W pierwszym odruchu przyspieszyłem kroku, ale po chwili zwolniłem. Nie miałem gdzie pędzić. Było za późno, żeby cokolwiek zrobić, a pieczenie lewego przedramienia nie wzywało mnie nigdzie. Mogłem jedynie obserwować deszcz, być biernym świadkiem, a zamartwianie się przyszłością odłożyć na następny dzień. Teraz pozwoliłem sobie cieszyć się wolnością.
Klątwa nadszarpnęła moje zdrowie i tak wątłe od krążącej w żyłach sinicy. Czułem się słaby. Zarówno duchowo jak i fizycznie. Przerażające majaki, które czarna magia wyryła w mojej głowie przestały może nawiedzać mnie na jawie, ale nigdy całkiem nie opuściły w snach, w których na nowo przeżywałem bycie mordercą krewnych. Dzieci. Mojej krwi. Budziłem się wciąż zlany potem i przerażony, że oto nastąpił nawrót. I że mała Lysandra już nigdy nie będzie przeze mnie mogła dostąpić radości pójścia do szkoły. Szedłem niespiesznym krokiem paląc papierosa i wpatrując się w niezidentyfikowaną, pozbawioną konkretów przestrzeń przed sobą. Londyn pozostawał Londynem - mokrym, nieprzyjaznym i nieprzewidywalnym. Spędzając w Rosji tyle czasu ani przez chwilę nie czułem się w domu tak jak w tej jednej chwili, gdy postawiłem nogę za murami Tower. Na zmianę na mojej twarzy majaczył uśmiech i zmartwienie. Nikt nie mógł mnie zobaczyć w tym krótkim momencie mojego szczęścia, jakim niewątpliwie było wyjście na wolność. I przemierzając szarzejące ulice porannego Londynu pozwalałem sobie na znacznie okazalsze wylewy emocji niż zwykłem robić to na co dzień. Nie przeszkadzał mi nawet deszcz przemakający przez włosy i ściekający po głowie na szyję i dalej wzdłuż kręgosłupa. Przypominał mi tylko o czającym się gdzieś obok niepokoju, który jednak z ulgą odkładałem na później.
Przywykłem do wizji na tyle, by się nim nie dziwić, ale jednocześnie nie na tyle, by ich nie zauważać. Dlatego stanąłem blednąć momentalnie, gdy w cieniu kamienicy dostrzegłem kobiecą sylwetkę. Moja dłoń bezwiednie zaczęła poszukiwać różdżki i jakby chcąc bronić się sam przed sobą, zacisnąłem z całej siły pięść gniotąc papierosa. Klątwa była zdjęta, to nie mogło być kolejne widziadło.
- Cassandra? - Gdzieś z tyłu, za niedowierzaniem kryło się bezgraniczne przerażenie i gotowość do ponownej ucieczki. - To ty? - Podchodząc bliżej, wbrew sobie, niezdolny jednak do opanowania własnego ciała, widziałem coraz więcej szczegółów kobiecej sylwetki. I wciąż miałem nieodparte wrażenie, że widziałem przed sobą dokładnie tę samą twarz, co przez ostatnie miesiące. Zanim jednak zdążyłem zrobić coś, czego z pewnością bym żałował, przed twarzą przeleciały mi dwa kryształy, które odwróciły na sekundę moją uwagę. Ale tyle wystarczyło. Gdy drugi raz spojrzałem na kobietę, zobaczyłem obcą twarz, na pewno nie Cassandry i co ważniejsze, na pewno prawdziwą. Żeby ukryć zmieszanie schyliłem się po kryształy.
- Przepraszam najmocniej, z kimś panią pomyliłem - spróbowałem się uśmiechnąć ponownie stając na nogi i podając jeden z kryształów nieznajomej. - W taką noc jak ta nie jest to chyba najdziwniejsza okoliczność. - Nie jestem pewien, kogo bardziej próbowałem przekonać. Chciałem jednak usłyszeć jeszcze głos, który pozwoli mi z całą pewnością, raz na dobre utwierdzić się w przekonaniu, że nie stoi przede mną kolejna zjawa wykrzywiająca całą rzeczywistość w niekończący się koszmar.
Szedłem przed siebie w deszczu i śniegu widząc spadające z nieba co jakiś czas kryształy i zastanawiałem się. Im dłużej, tym bardziej przekonany byłem o tym, że działo się coś dziwnego, coś, co nie powinno się zdarzyć. W pierwszym odruchu przyspieszyłem kroku, ale po chwili zwolniłem. Nie miałem gdzie pędzić. Było za późno, żeby cokolwiek zrobić, a pieczenie lewego przedramienia nie wzywało mnie nigdzie. Mogłem jedynie obserwować deszcz, być biernym świadkiem, a zamartwianie się przyszłością odłożyć na następny dzień. Teraz pozwoliłem sobie cieszyć się wolnością.
Klątwa nadszarpnęła moje zdrowie i tak wątłe od krążącej w żyłach sinicy. Czułem się słaby. Zarówno duchowo jak i fizycznie. Przerażające majaki, które czarna magia wyryła w mojej głowie przestały może nawiedzać mnie na jawie, ale nigdy całkiem nie opuściły w snach, w których na nowo przeżywałem bycie mordercą krewnych. Dzieci. Mojej krwi. Budziłem się wciąż zlany potem i przerażony, że oto nastąpił nawrót. I że mała Lysandra już nigdy nie będzie przeze mnie mogła dostąpić radości pójścia do szkoły. Szedłem niespiesznym krokiem paląc papierosa i wpatrując się w niezidentyfikowaną, pozbawioną konkretów przestrzeń przed sobą. Londyn pozostawał Londynem - mokrym, nieprzyjaznym i nieprzewidywalnym. Spędzając w Rosji tyle czasu ani przez chwilę nie czułem się w domu tak jak w tej jednej chwili, gdy postawiłem nogę za murami Tower. Na zmianę na mojej twarzy majaczył uśmiech i zmartwienie. Nikt nie mógł mnie zobaczyć w tym krótkim momencie mojego szczęścia, jakim niewątpliwie było wyjście na wolność. I przemierzając szarzejące ulice porannego Londynu pozwalałem sobie na znacznie okazalsze wylewy emocji niż zwykłem robić to na co dzień. Nie przeszkadzał mi nawet deszcz przemakający przez włosy i ściekający po głowie na szyję i dalej wzdłuż kręgosłupa. Przypominał mi tylko o czającym się gdzieś obok niepokoju, który jednak z ulgą odkładałem na później.
Przywykłem do wizji na tyle, by się nim nie dziwić, ale jednocześnie nie na tyle, by ich nie zauważać. Dlatego stanąłem blednąć momentalnie, gdy w cieniu kamienicy dostrzegłem kobiecą sylwetkę. Moja dłoń bezwiednie zaczęła poszukiwać różdżki i jakby chcąc bronić się sam przed sobą, zacisnąłem z całej siły pięść gniotąc papierosa. Klątwa była zdjęta, to nie mogło być kolejne widziadło.
- Cassandra? - Gdzieś z tyłu, za niedowierzaniem kryło się bezgraniczne przerażenie i gotowość do ponownej ucieczki. - To ty? - Podchodząc bliżej, wbrew sobie, niezdolny jednak do opanowania własnego ciała, widziałem coraz więcej szczegółów kobiecej sylwetki. I wciąż miałem nieodparte wrażenie, że widziałem przed sobą dokładnie tę samą twarz, co przez ostatnie miesiące. Zanim jednak zdążyłem zrobić coś, czego z pewnością bym żałował, przed twarzą przeleciały mi dwa kryształy, które odwróciły na sekundę moją uwagę. Ale tyle wystarczyło. Gdy drugi raz spojrzałem na kobietę, zobaczyłem obcą twarz, na pewno nie Cassandry i co ważniejsze, na pewno prawdziwą. Żeby ukryć zmieszanie schyliłem się po kryształy.
- Przepraszam najmocniej, z kimś panią pomyliłem - spróbowałem się uśmiechnąć ponownie stając na nogi i podając jeden z kryształów nieznajomej. - W taką noc jak ta nie jest to chyba najdziwniejsza okoliczność. - Nie jestem pewien, kogo bardziej próbowałem przekonać. Chciałem jednak usłyszeć jeszcze głos, który pozwoli mi z całą pewnością, raz na dobre utwierdzić się w przekonaniu, że nie stoi przede mną kolejna zjawa wykrzywiająca całą rzeczywistość w niekończący się koszmar.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pergamin w księdze Bonnarda miał przedziwną fakturę. Był szorstki, ale dotykając go, czuła przepływającą po skórze przyjemność, drobną pieszczotę, wspomnienie dobrej woli, którą mistrz przekazał jej kilka lat temu, a teraz – kontynuował, mimo swojej śmierci. Odkryła ją, gdy porządkowała rzeczy w jego sypialni, przygotowując ją dla siebie. Bo jeśli lokatorów w jej mieszkaniu przybyło, musiała powziąć odpowiednie kroki – pozwolić, by któreś z nich zamieszkało Jego pokój. Tylko ona mogła go zająć. To było jego terytorium, jego rzeczy, jego numerologiczny świat zamknięty w szklanej kuli. Księga rachunkowa zajmowała sporo miejsca na biurku, które Yana przygotowała pod siebie, zachowując jednak wszystkie drobiazgi należące do Augustusa. Dokładne wytyczne dotyczące prowadzenia pracowni miała wypisane punkt po punkcie, akapit po akapicie. Kontakty klientów, proporcje sprzedawanego proszku Fiuu, drobne niuanse w zmianach nie tylko opłat, ale i tworzenia świstoklików. Musiała się przez nią przekopać, nauczyć tego, co potrafił Bonnard, bo o ile faktycznie towarzyszyła mu przy każdych badaniach i przy transmutacji każdego przedmiotu, o tyle nie stała przy nim, gdy pieczętował umowy.
Rąbek strony ukruszył się pod jej palcami, gdy mocniej go nagięła. Napęczniały od atramentu i upływającego czasu pergamin był zbyt cienki i suchy, by wytrzymać nacisk kolejnej, choć kobiecej, dłoni, gdy ta poruszyła się pod wpływem zbyt głośnego uderzenia kropli o parapet. Odwróciła głowę w stronę okna do połowy przesłoniętego ciężką, purpurową kotarą i skupiła spojrzenie na jasnych, błyszczących w świetle latarni ścieżek deszczu. Nie słyszała go. Jej uszy już dawno przywykły do mokrego bębnienia, nieustającego koncertu słonych kropel na metalowych i murowanych okiennych półkach. Ale o brzmienie niosło ze sobą coś innego, coś, czego do tej pory jej uszy nie zaznały. Włożyła ciemnozieloną wstążkę między strony i podeszła bliżej, rozglądając się po ulicy. Ten deszcz, tworzące się na nagim bruku kałuże, lśniące powierzchnie okien po drugiej stronie. Jego aura była inna. Bez wahania otworzyła okiennice i wystawiła dłoń, by posmakować go skórą. Był chłodny, grudniowy, ale jednocześnie biło od niego dziwne ciepło, nieopisany spokój – podwinęła rękawy, chcąc poczuć jego magię na większej powierzchni ciała. Nie wystarczyło jej to, ubrała się i wyszła na zewnątrz, zabierając z krzesła swoją torbę i kilka pustych fiolek znalezionych na komodzie w salonie.
Czar Nokturnu dziwnie prysł, ale wciąż było tu za mało światła, by mogła w pełni przyjrzeć się tej anomalii. Im dalej szła, tym mocniejszą czuła ulgę, jakby jej ciało odprężało się z każdą kroplą, która opada z nieba. Zatrzymała się przy jednej z kamienic, odkorkowała fiolkę i wystawiła ją pod otwarte niebo. Zbada ją potem, przyjrzy się jej, a jeśli nie miała żadnych właściwości, to choćby i z ciekawości.
Miała mokre włosy, ciemne kosmyki przyklejały się do jej obsypanych piegami policzkach, ale nie przeszkadzało jej to. Zamknęła oczy, napawając się chłodem tego osobliwego zjawiska.
Aż usłyszała głos. Cassandra. Nie, to nie ona była Cassandrą. Ale ktoś ją znał. Obróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos. Strugi deszczu zakreślały grube granice idącej w jej stronę sylwetki. Męskiej. Kto mógł znać Cassandrę?
- Ramsey? – jego imię wypowiedziała bez zastanowienia. Był pierwszym, który przyszedł jej na myśl. I teoretycznie ostatnim, którego chciałaby zobaczyć przed świtem na Pokątnej. Sięgała już po różdżkę, kiedy twarz nieznajomego wyłoniła się z cienia. I na pewno nie należała do jej brata. Zamrugała w lekkiej konsternacji, ale kiedy mężczyzna podchodził bliżej, wyprostowała plecy. – Przedziwna, noc, tak – odparła, przeciągając słowa jakby w porannym zaspaniu. Popatrzyła na kryształ, który wyciągnął w jej kierunku. Fiolkę zakorkowała i schowała do kieszeni rozchylonego płaszcza, spod którego lśniła wilgotna, czarna szata. – Sądzi pan, że to ten deszcz namieszał nam w głowach? Nigdy takiego nie widziałam. Ciekawi pana, z czym mamy do czynienia?
Patrzyła mu w oczy z odwagą, chłodno, stanowczo, ale z pewnym wdziękiem, którego nauczyła się od matki. Były takie same, choć wiele brakowało Yanie do tego, by zdjąć z niej skórę i przywdziać z dumą. Ten czarodziej za to kogoś jej przypominał. Ale jego zachowanie, tak pełne szacunku wobec niej, zupełnie zacierało obraz negatywnego skojarzenia.
- Z kim mam przyjemność rozmawiać w tak osobliwych okolicznościach?
Palącą ciekawość i dociekliwość dostała jednak od starego Dolohova.
Rąbek strony ukruszył się pod jej palcami, gdy mocniej go nagięła. Napęczniały od atramentu i upływającego czasu pergamin był zbyt cienki i suchy, by wytrzymać nacisk kolejnej, choć kobiecej, dłoni, gdy ta poruszyła się pod wpływem zbyt głośnego uderzenia kropli o parapet. Odwróciła głowę w stronę okna do połowy przesłoniętego ciężką, purpurową kotarą i skupiła spojrzenie na jasnych, błyszczących w świetle latarni ścieżek deszczu. Nie słyszała go. Jej uszy już dawno przywykły do mokrego bębnienia, nieustającego koncertu słonych kropel na metalowych i murowanych okiennych półkach. Ale o brzmienie niosło ze sobą coś innego, coś, czego do tej pory jej uszy nie zaznały. Włożyła ciemnozieloną wstążkę między strony i podeszła bliżej, rozglądając się po ulicy. Ten deszcz, tworzące się na nagim bruku kałuże, lśniące powierzchnie okien po drugiej stronie. Jego aura była inna. Bez wahania otworzyła okiennice i wystawiła dłoń, by posmakować go skórą. Był chłodny, grudniowy, ale jednocześnie biło od niego dziwne ciepło, nieopisany spokój – podwinęła rękawy, chcąc poczuć jego magię na większej powierzchni ciała. Nie wystarczyło jej to, ubrała się i wyszła na zewnątrz, zabierając z krzesła swoją torbę i kilka pustych fiolek znalezionych na komodzie w salonie.
Czar Nokturnu dziwnie prysł, ale wciąż było tu za mało światła, by mogła w pełni przyjrzeć się tej anomalii. Im dalej szła, tym mocniejszą czuła ulgę, jakby jej ciało odprężało się z każdą kroplą, która opada z nieba. Zatrzymała się przy jednej z kamienic, odkorkowała fiolkę i wystawiła ją pod otwarte niebo. Zbada ją potem, przyjrzy się jej, a jeśli nie miała żadnych właściwości, to choćby i z ciekawości.
Miała mokre włosy, ciemne kosmyki przyklejały się do jej obsypanych piegami policzkach, ale nie przeszkadzało jej to. Zamknęła oczy, napawając się chłodem tego osobliwego zjawiska.
Aż usłyszała głos. Cassandra. Nie, to nie ona była Cassandrą. Ale ktoś ją znał. Obróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos. Strugi deszczu zakreślały grube granice idącej w jej stronę sylwetki. Męskiej. Kto mógł znać Cassandrę?
- Ramsey? – jego imię wypowiedziała bez zastanowienia. Był pierwszym, który przyszedł jej na myśl. I teoretycznie ostatnim, którego chciałaby zobaczyć przed świtem na Pokątnej. Sięgała już po różdżkę, kiedy twarz nieznajomego wyłoniła się z cienia. I na pewno nie należała do jej brata. Zamrugała w lekkiej konsternacji, ale kiedy mężczyzna podchodził bliżej, wyprostowała plecy. – Przedziwna, noc, tak – odparła, przeciągając słowa jakby w porannym zaspaniu. Popatrzyła na kryształ, który wyciągnął w jej kierunku. Fiolkę zakorkowała i schowała do kieszeni rozchylonego płaszcza, spod którego lśniła wilgotna, czarna szata. – Sądzi pan, że to ten deszcz namieszał nam w głowach? Nigdy takiego nie widziałam. Ciekawi pana, z czym mamy do czynienia?
Patrzyła mu w oczy z odwagą, chłodno, stanowczo, ale z pewnym wdziękiem, którego nauczyła się od matki. Były takie same, choć wiele brakowało Yanie do tego, by zdjąć z niej skórę i przywdziać z dumą. Ten czarodziej za to kogoś jej przypominał. Ale jego zachowanie, tak pełne szacunku wobec niej, zupełnie zacierało obraz negatywnego skojarzenia.
- Z kim mam przyjemność rozmawiać w tak osobliwych okolicznościach?
Palącą ciekawość i dociekliwość dostała jednak od starego Dolohova.
To nie była Cassandra. Chwilowa zwida zniknęła, gdy mrugnąłem i mogłem zobaczyć prawdziwą twarz stojącej przede mną kobiety. Ładnej kobiety. Wciąż jednak nie znajomej uzdrowicielki, którą na przestrzeni ostatnich miesięcy uśmierciłem setki razy. Nie byłem z tego dumny, ale poczułem ulgę, gdy dotarło do mnie, że się pomyliłem, że rozmawiałem z kimś zupełnie obcym. Czułem ją z dwóch powodów. Po pierwsze, na widok znajomego oblicza nie czułem wewnętrznego, niemożliwego do zwalczenia prymusu, by spróbować ją zaatakować. A po drugie, nie groziło mi przekonanie się, że klątwa wciąż jest aktywna. Wiedziałem, że nie, otrzymałem potwierdzenia, którym ufałem, nie pojawiały mi się już przed oczami zjawy Vablatskich, które atakowałem dopóki nie miałem już siły rzucać dalszych zaklęć. Przypominanie sobie małej Lysandry przeszywanej raz po raz zielonym promieniem morderczego zaklęcia prześladowało mnie wciąż, jednak już tylko po nocach, w moich najgorszych koszmarach, nie na jawie. Byłem bezpieczny, one były bezpieczne. Wiedziałem to. A jednak bałem się, że gdy wreszcie je zobaczę naprawdę, gdy staną przede mną we dwie, żywe, materialne, z kości i krwi, klątwa okaże się silniejsza niż jej złamanie. I będę musiał zmierzyć się z moim koszmarem, tym razem jednak naprawdę. Dlatego ulżyło mi, gdy przekonałem się, że spotkana kobieta nie była Cassandrą. To byłoby wielce niefortunne spotkanie. I miałem pewność, że zdecydowanie nie tak powinno się odbyć. Nie spotkałem się jeszcze z moim synem.
Zdziwiło mnie, że nieznajoma mnie także z kimś pomyliła. Nie byłem specjalnie zdziwiony, że zna Ramseya. Może odrobinę. Znacznie bardziej tym, że mnie z nim pomyliła. Zabawny zbieg okoliczności, ale nie roztrząsałem go akurat od jego humorystycznej strony. Byłem jego ojcem, jednak różniliśmy się między sobą znacznie. Taka pomyłka była dla mnie niewątpliwie komplementem. Ale jeżeli ktoś był w tej krótkiej rozmowie do winienia za wprowadzanie zamieszania, to byłem to ja. Jeżeli kobieta znała Ramseya dość dobrze, mogła spodziewać się, że był jedną z osób, które pytałyby o Cassandrę. A ostatecznie - byliśmy rodziną.
- Niestety nie - odparłem z półuśmiechem na ustach. Widziałem jej rękę wędrującą prawdopodobnie w kierunku różdżki. Nie miałem ochoty na każdy pojedynek, dlatego z zadowoleniem przyjąłem jej wycofanie się z bojowego nastroju. Zabawne, jak sama myśl o pojawieniu się obok mojego syna działała na ludzi. Nie mogłem się jednak dziwić. Nie do końca przynajmniej. - Niezwykła - na wpół stwierdziłem, na wpół zapytałem. - Często się to ostatnio zdarza? - Sprecyzowałem nieco moje pół-pytane. Nie sądziłem, by tak się działo, gazety huczałyby o lecących z nieba kryształach. Nie było mnie jednak na miejscu wcześniej, nie mogłem tego w żaden sposób sprawdzić, a tak się złożyło, ze nieznajoma była jedyną dostępną obecnie osobą, którą mogłem o to zapytać.
- Zdecydowanie - tak, bardzo mnie ciekawiło. Wyglądało na to, że kobieta wiedziała równie mało, co ja. Odwróciłem od niej spojrzenie, przyglądając się spadającym gdzieś w oddali kryształom, patrząc w górę, na niebo. Woda spłynęła mi po twarzy zmywając zmęczenie i wspomnienia po więzieniu. Działała orzeźwiająco. - Ciekawi i niepokoi - przyznałem z wyraźnym zamyśleniem pobrzmiewającym w głosie. - Po anomaliach, wszystko co niecodziennie wzbudza ostrożność - dodałem po chwili nieco usprawiedliwiająco. W powietrzu bowiem nie było czuć niczego niepokojącego. Dziwnego? Jak najbardziej. Ale nic, co powinno martwić. I właśnie to wydawało mi się tak bardzo nie na miejscu. Potrzebowałem kogoś, kto wyjaśni mi więcej, będzie wiedział, co to dokładnie oznacza. Wątpiłem, by nieznajoma jednak była tym kimś.
Nie mogłem nie zauważyć, jak intensywnie kobieta mi się przyglądała. W jej wzroku było coś, co natychmiast wzbudziło we mnie czujność. Przypominała mi kogoś. Nie Cassandrę, kogoś innego. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy zobaczyłem jej stanowcze i jednocześnie pełne wdzięku oczy. Nie powodowały u mnie żadnych pozytywnych emocji jednak.
- Dopiero przyjechałem do Anglii - odparłem zamiast podawania swojego imienia. Te oczy. Te niepokojące oczy kazały mi zachować ostrożność. - Myślę, że moje imię niewiele pani powie - uśmiechnąłem się blado. - Ale proponuję w takim razie wymienić się imionami, tak będzie... - szukałem przez chwilę słowa, które najbardziej odpowiadałoby uczuciu, jakie chciałem oddać. - ...najkulturalniej - do bladego uśmiechu dodałem uniesienie brwi, zadając niewypowiedziane pytanie - czy zechce zabawić się w grę na imię mam, czy też zrezygnuje. Dopóki nie była jednak Edith Bones, byłem niemalże całkowicie pewien, że zupełnie mnie jej imię nie poruszy. Kogokolwiek nie przypominała, spotkanie z szefową aurorów było zdecydowanie najbardziej ekscytującą i jednocześnie niechcianą rozrywką dnia dzisiejszego. A dopiero się przecież zaczynał.
Zdziwiło mnie, że nieznajoma mnie także z kimś pomyliła. Nie byłem specjalnie zdziwiony, że zna Ramseya. Może odrobinę. Znacznie bardziej tym, że mnie z nim pomyliła. Zabawny zbieg okoliczności, ale nie roztrząsałem go akurat od jego humorystycznej strony. Byłem jego ojcem, jednak różniliśmy się między sobą znacznie. Taka pomyłka była dla mnie niewątpliwie komplementem. Ale jeżeli ktoś był w tej krótkiej rozmowie do winienia za wprowadzanie zamieszania, to byłem to ja. Jeżeli kobieta znała Ramseya dość dobrze, mogła spodziewać się, że był jedną z osób, które pytałyby o Cassandrę. A ostatecznie - byliśmy rodziną.
- Niestety nie - odparłem z półuśmiechem na ustach. Widziałem jej rękę wędrującą prawdopodobnie w kierunku różdżki. Nie miałem ochoty na każdy pojedynek, dlatego z zadowoleniem przyjąłem jej wycofanie się z bojowego nastroju. Zabawne, jak sama myśl o pojawieniu się obok mojego syna działała na ludzi. Nie mogłem się jednak dziwić. Nie do końca przynajmniej. - Niezwykła - na wpół stwierdziłem, na wpół zapytałem. - Często się to ostatnio zdarza? - Sprecyzowałem nieco moje pół-pytane. Nie sądziłem, by tak się działo, gazety huczałyby o lecących z nieba kryształach. Nie było mnie jednak na miejscu wcześniej, nie mogłem tego w żaden sposób sprawdzić, a tak się złożyło, ze nieznajoma była jedyną dostępną obecnie osobą, którą mogłem o to zapytać.
- Zdecydowanie - tak, bardzo mnie ciekawiło. Wyglądało na to, że kobieta wiedziała równie mało, co ja. Odwróciłem od niej spojrzenie, przyglądając się spadającym gdzieś w oddali kryształom, patrząc w górę, na niebo. Woda spłynęła mi po twarzy zmywając zmęczenie i wspomnienia po więzieniu. Działała orzeźwiająco. - Ciekawi i niepokoi - przyznałem z wyraźnym zamyśleniem pobrzmiewającym w głosie. - Po anomaliach, wszystko co niecodziennie wzbudza ostrożność - dodałem po chwili nieco usprawiedliwiająco. W powietrzu bowiem nie było czuć niczego niepokojącego. Dziwnego? Jak najbardziej. Ale nic, co powinno martwić. I właśnie to wydawało mi się tak bardzo nie na miejscu. Potrzebowałem kogoś, kto wyjaśni mi więcej, będzie wiedział, co to dokładnie oznacza. Wątpiłem, by nieznajoma jednak była tym kimś.
Nie mogłem nie zauważyć, jak intensywnie kobieta mi się przyglądała. W jej wzroku było coś, co natychmiast wzbudziło we mnie czujność. Przypominała mi kogoś. Nie Cassandrę, kogoś innego. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy zobaczyłem jej stanowcze i jednocześnie pełne wdzięku oczy. Nie powodowały u mnie żadnych pozytywnych emocji jednak.
- Dopiero przyjechałem do Anglii - odparłem zamiast podawania swojego imienia. Te oczy. Te niepokojące oczy kazały mi zachować ostrożność. - Myślę, że moje imię niewiele pani powie - uśmiechnąłem się blado. - Ale proponuję w takim razie wymienić się imionami, tak będzie... - szukałem przez chwilę słowa, które najbardziej odpowiadałoby uczuciu, jakie chciałem oddać. - ...najkulturalniej - do bladego uśmiechu dodałem uniesienie brwi, zadając niewypowiedziane pytanie - czy zechce zabawić się w grę na imię mam, czy też zrezygnuje. Dopóki nie była jednak Edith Bones, byłem niemalże całkowicie pewien, że zupełnie mnie jej imię nie poruszy. Kogokolwiek nie przypominała, spotkanie z szefową aurorów było zdecydowanie najbardziej ekscytującą i jednocześnie niechcianą rozrywką dnia dzisiejszego. A dopiero się przecież zaczynał.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyglądała się nieznajomemu pewnie, ale z rezerwą przeobrażającą się z wolna w ciekawość, gdy wyszedłszy z cienia okazało się, że nie jest tym, za kogo go miała. Nie był Ramseyem. Deszcz zmył z jej ubrań obawę o swoje życie, ale nieufność trzymała się skóry niemal pazurami, boleśnie raniąc i tnąc, pozwalając, by powstałe blizny uczyniły Yanę bardziej odporną. Nie wyciągnęła różdżki, chociaż słyszała wydzierający się spod czaszki ciężki głos, że powinna. Nie chciała go jednak straszyć, w gruncie rzeczy jego głos i ton wypowiedzi sugerowały, że nie powinna się go obawiać. Nie tutaj i nie, gdy z nieba lała się woda przypominająca swoją aurą balsam, pachnący olejek przynoszący wytchnienie. Kiedy zapytał, pokręciła głową.
– Jeśli mam być szczera, doświadczam tego pierwszy raz w życiu – odwróciła od niego wzrok tylko na chwilę, by jeszcze raz przyjrzeć się kroplom, które w bliskiej drogi na ziemię dotykały światła latarni, niemal w nim lśniły. Przez ułamek sekundy dostrzegła nawet skrzący się w żółtym blasku kształt. Kolejny kryształ, jak sądziła. Nie podeszła do niego jednak, choć wrodzona ciekawość ciągnęła ją w jego stronę. Obłowią się inni. Najprawdopodobniej tego zjawiska niegodni. Okoliła wzrokiem sylwetkę mężczyzny. Chudego i niezbyt muskularnego. Stał na tyle blisko, by mogła to ocenić – mniej lub bardziej trafnie. – To nie jest zwykły deszcz. Taki, jakiego mogliśmy doświadczać od miesięcy. – spokój nagromadzonych kałuży wciąż ktoś zakłócał. – Jest… lekki. Jakby magiczny. Czysty. Czuje w nim pan coś na kształt energii? Jakby elektryzował przez palce.
Niemal siłą wdzierał się przez bariery jej ciała, gwałtem pchał się w duszę, zmuszał serce do szybszej pracy, rozjaśniał umysł. Był jak lek wlany do gardła chorego, gdy ten wcale o niego nie prosił. Znała się na czarnej magii, a jej zatrute ciało odpowiadało na krople dokładnie w ten sposób – jak na niechciany medykament. Kłębiące się szaleństwo furczało na jasną mgłę, nie chciało spokoju i ulgi, odpychało je jak najdalej. Nie tego przecież potrzebowała.
Zimnymi palcami lewej dłoni chwyciła za mokry kosmyk i zawinęła go za ucho, mokre od deszczu, sztywne od zimna. Patrzyła na czarodzieja przed sobą i nie potrafiła oblec jego postaci choćby cieniem opinii. Nie był pociągający, był chudy, a na jego skroni, w świetle latarni, delikatnie błyszczały siwe włosy, wplatające się jak haft między ciemne kosmyki, ale było w nim coś interesującego, jakiś magnetyzm. Nie wiedziała, czy wynikało to z jego prostego, ostrożnego zachowania, czy zdawkowego dobierania słów.
– Podróżnik – skwitowała jego słowa, zaraz kończąc myśl. – czy samotnik szukający swojego miejsca na ziemi? – mimowolnie jej broda uniosła się ku górze, jakby chciała zaznaczyć swoją pozycję, pewną i twardą, tym jednym, drobnym gestem. Łagodny ciężar figowego drewna sygnalizował gotowość do podjęcia wykonania rozkazu. – Rozumiem, że oddaje mi pan pierwszeństwo. – wyciągnęła do niego dłoń. W geście zawarcia niemego sojuszu? – Yana.
To mu wystarczyło. Nazwisko jej ojca nigdy nie czyniło jej dobrych początków z nieznajomymi, którzy w jakimś stopniu zainteresowali się jej sylwetką.
– Jeśli mam być szczera, doświadczam tego pierwszy raz w życiu – odwróciła od niego wzrok tylko na chwilę, by jeszcze raz przyjrzeć się kroplom, które w bliskiej drogi na ziemię dotykały światła latarni, niemal w nim lśniły. Przez ułamek sekundy dostrzegła nawet skrzący się w żółtym blasku kształt. Kolejny kryształ, jak sądziła. Nie podeszła do niego jednak, choć wrodzona ciekawość ciągnęła ją w jego stronę. Obłowią się inni. Najprawdopodobniej tego zjawiska niegodni. Okoliła wzrokiem sylwetkę mężczyzny. Chudego i niezbyt muskularnego. Stał na tyle blisko, by mogła to ocenić – mniej lub bardziej trafnie. – To nie jest zwykły deszcz. Taki, jakiego mogliśmy doświadczać od miesięcy. – spokój nagromadzonych kałuży wciąż ktoś zakłócał. – Jest… lekki. Jakby magiczny. Czysty. Czuje w nim pan coś na kształt energii? Jakby elektryzował przez palce.
Niemal siłą wdzierał się przez bariery jej ciała, gwałtem pchał się w duszę, zmuszał serce do szybszej pracy, rozjaśniał umysł. Był jak lek wlany do gardła chorego, gdy ten wcale o niego nie prosił. Znała się na czarnej magii, a jej zatrute ciało odpowiadało na krople dokładnie w ten sposób – jak na niechciany medykament. Kłębiące się szaleństwo furczało na jasną mgłę, nie chciało spokoju i ulgi, odpychało je jak najdalej. Nie tego przecież potrzebowała.
Zimnymi palcami lewej dłoni chwyciła za mokry kosmyk i zawinęła go za ucho, mokre od deszczu, sztywne od zimna. Patrzyła na czarodzieja przed sobą i nie potrafiła oblec jego postaci choćby cieniem opinii. Nie był pociągający, był chudy, a na jego skroni, w świetle latarni, delikatnie błyszczały siwe włosy, wplatające się jak haft między ciemne kosmyki, ale było w nim coś interesującego, jakiś magnetyzm. Nie wiedziała, czy wynikało to z jego prostego, ostrożnego zachowania, czy zdawkowego dobierania słów.
– Podróżnik – skwitowała jego słowa, zaraz kończąc myśl. – czy samotnik szukający swojego miejsca na ziemi? – mimowolnie jej broda uniosła się ku górze, jakby chciała zaznaczyć swoją pozycję, pewną i twardą, tym jednym, drobnym gestem. Łagodny ciężar figowego drewna sygnalizował gotowość do podjęcia wykonania rozkazu. – Rozumiem, że oddaje mi pan pierwszeństwo. – wyciągnęła do niego dłoń. W geście zawarcia niemego sojuszu? – Yana.
To mu wystarczyło. Nazwisko jej ojca nigdy nie czyniło jej dobrych początków z nieznajomymi, którzy w jakimś stopniu zainteresowali się jej sylwetką.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Napięcie, z jakim przyglądała mi się kobieta budziło we mnie pewien niepokój. Nie strach, nie zmartwienie, ale wzmagało czujność. Odwdzięczałem się więc jej tym samym spojrzeniem. Szczególnie, że te badające mnie uważnie oczy nie dawały mi spokoju. Było z nimi coś nie tak. Jednocześnie znajome i obce. Zupełnie nieszkodliwe, a jednak wyzwalały we mnie całą gamę miłych, ale również nieprzyjemnych uczuć. Zrzuciłem je jednak na karb mojej niedawnej więziennej przygody. Odnotowywałem w pamięci każdy szczegół, jednak nie roztrząsałem go jeszcze teraz. Nie miałem na to w tym momencie dostatecznie dużo siły, jakiej wymagało ode mnie zebranie myśli. Zdawały się być w całkowitej rozsypce. Tak wielkiej, bym pomylił obcą zupełnie (choć o znajomym spojrzeniu) kobietę z Cassandrą.
- Ja też - mój zamyślony nieco głos dobrze oddawał uczucie zaniepokojonego zainteresowania kryształami. Jeżeli gdzieś mogło się to zdarzyć, to tylko w Londynie, sercu magii, która na Wyspach była ostatnio niezwykle niestabilna. O czym wielokrotnie przekonałem się na własnej skórze. - Ale dawno mnie tu nie było - dodałem jakby wyjaśniając swoje wcześniejsze pytanie. Nie mogło nieznajomej pewnie zdziwić moje podejrzenie o pewnej regularności występowania takich niecodziennych opadów. Tutaj wszystko było wszak możliwe. Kryształy zaś spadały wszędzie wokół, odbijając się od chodnika, odskakując i kładąc się w bezruchu na brudnej ulicy. Wpatrywałem się w nie, kątem oka łowiąc badawcze spojrzenie, jakim zostałem obdarzony. Nie wyglądałem imponująco, to bez dwóch zdań.
- Zupełnie inny niż anomalie - potwierdziłem. Czułem to w swojej krwi. Sinica, na którą cierpiałem, znacząco zmniejszała moją tolerancję na wszechobecną czarną magię. Odkąd przybyłem do Anglii było ze mną gorzej. Jakbym nurzał się w czymś, co mi szkodzi. Aż do teraz. Deszcz był tak... lekki. Przyjemny, kojący wręcz. Doskonale wiedziałem, co kobieta próbowała przekazać. Czułem się tak czysty, jak już dawno nie miałem okazji. I nie miało to nic wspólnego z częstotliwością zażywanych kąpieli. To było jak prysznic dla duszy. Nieopisanie przyjemne uczucie, z którym nie chciałem się wcale zbyt prędko rozstawać. - Jest bardzo czysty - zdecydowałem się wreszcie na określenie, które zdawało się mówić wszystko, co chciałem wyrazić.
Jeden z kryształów odbił się od mojego buta i upadł tuż obok. Schyliłem się po niego przyglądając mu się dokładnie w czasie, gdy kobieta pogrążona w swoich myślach ważyła kolejne pytania w milczeniu, jakie na chwilę między nami zapadło. Pod uważnym spojrzeniem jej oczu czułem się trochę, jakby spoglądał na mnie Ramsey. Była to myśl absurdalna i nie miałem pojęcia, skąd pojawiła się w mojej głowie. Dlaczego jej wzrok kazał mi pomyśleć o synu? Nie potrafiłem tego stwierdzić. Niczyje oczy, szare czy też nie, nie mogły wyglądać jak oczy Ramseya. Znałem je za dobrze, zbyt wiele razy czułem się nimi prześwietlony tak, jak przez nikogo innego w całym swoim życiu. A jednak myśl zakiełkowała i nie potrafiłem całkowicie pozbyć się jej z głowy.
- Wygnaniec - odparłem wreszcie. - Samotnik z wyboru dyktowanego koniecznością.
Było to najbliższe prawdy. Nie mogłem, nie chciałem i nie zamierzałem zwierzać się z całej mojej historii związanej z klątwą. Ale nie było powodów, bym ukrywał zbyt ogólne i niejasne przyczyny, dla których akurat się tutaj znajdowałem. W gruncie rzeczy, żadne z nas nie powiedziało o sobie nic. - A Pani? Zwykle udaje się na spacery w środku nocy? - Uniosłem brew w oczekiwaniu na odpowiedź.
Imię kobiety brzmiało z rosyjska. Było ładne, oczywiście, jak wszystko w tym śpiewnym, miękkim języku.
- Ignotus - odpowiedziałem delikatnym skinieniem głowy na kształt ukłonu. - Nieznany, obcy - podobno właśnie tyle znaczy - półuśmiech, nieco ironiczny, odrobinę smutny pojawił się na chwilę na moich ustach. Jakby ktoś przewidywał przyszłość w dniu, w którym wybrano moje imię. Dziwnie los się zwykł splatać.
- Ja też - mój zamyślony nieco głos dobrze oddawał uczucie zaniepokojonego zainteresowania kryształami. Jeżeli gdzieś mogło się to zdarzyć, to tylko w Londynie, sercu magii, która na Wyspach była ostatnio niezwykle niestabilna. O czym wielokrotnie przekonałem się na własnej skórze. - Ale dawno mnie tu nie było - dodałem jakby wyjaśniając swoje wcześniejsze pytanie. Nie mogło nieznajomej pewnie zdziwić moje podejrzenie o pewnej regularności występowania takich niecodziennych opadów. Tutaj wszystko było wszak możliwe. Kryształy zaś spadały wszędzie wokół, odbijając się od chodnika, odskakując i kładąc się w bezruchu na brudnej ulicy. Wpatrywałem się w nie, kątem oka łowiąc badawcze spojrzenie, jakim zostałem obdarzony. Nie wyglądałem imponująco, to bez dwóch zdań.
- Zupełnie inny niż anomalie - potwierdziłem. Czułem to w swojej krwi. Sinica, na którą cierpiałem, znacząco zmniejszała moją tolerancję na wszechobecną czarną magię. Odkąd przybyłem do Anglii było ze mną gorzej. Jakbym nurzał się w czymś, co mi szkodzi. Aż do teraz. Deszcz był tak... lekki. Przyjemny, kojący wręcz. Doskonale wiedziałem, co kobieta próbowała przekazać. Czułem się tak czysty, jak już dawno nie miałem okazji. I nie miało to nic wspólnego z częstotliwością zażywanych kąpieli. To było jak prysznic dla duszy. Nieopisanie przyjemne uczucie, z którym nie chciałem się wcale zbyt prędko rozstawać. - Jest bardzo czysty - zdecydowałem się wreszcie na określenie, które zdawało się mówić wszystko, co chciałem wyrazić.
Jeden z kryształów odbił się od mojego buta i upadł tuż obok. Schyliłem się po niego przyglądając mu się dokładnie w czasie, gdy kobieta pogrążona w swoich myślach ważyła kolejne pytania w milczeniu, jakie na chwilę między nami zapadło. Pod uważnym spojrzeniem jej oczu czułem się trochę, jakby spoglądał na mnie Ramsey. Była to myśl absurdalna i nie miałem pojęcia, skąd pojawiła się w mojej głowie. Dlaczego jej wzrok kazał mi pomyśleć o synu? Nie potrafiłem tego stwierdzić. Niczyje oczy, szare czy też nie, nie mogły wyglądać jak oczy Ramseya. Znałem je za dobrze, zbyt wiele razy czułem się nimi prześwietlony tak, jak przez nikogo innego w całym swoim życiu. A jednak myśl zakiełkowała i nie potrafiłem całkowicie pozbyć się jej z głowy.
- Wygnaniec - odparłem wreszcie. - Samotnik z wyboru dyktowanego koniecznością.
Było to najbliższe prawdy. Nie mogłem, nie chciałem i nie zamierzałem zwierzać się z całej mojej historii związanej z klątwą. Ale nie było powodów, bym ukrywał zbyt ogólne i niejasne przyczyny, dla których akurat się tutaj znajdowałem. W gruncie rzeczy, żadne z nas nie powiedziało o sobie nic. - A Pani? Zwykle udaje się na spacery w środku nocy? - Uniosłem brew w oczekiwaniu na odpowiedź.
Imię kobiety brzmiało z rosyjska. Było ładne, oczywiście, jak wszystko w tym śpiewnym, miękkim języku.
- Ignotus - odpowiedziałem delikatnym skinieniem głowy na kształt ukłonu. - Nieznany, obcy - podobno właśnie tyle znaczy - półuśmiech, nieco ironiczny, odrobinę smutny pojawił się na chwilę na moich ustach. Jakby ktoś przewidywał przyszłość w dniu, w którym wybrano moje imię. Dziwnie los się zwykł splatać.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Siłą dedukcji próbowała ustalić stopień znajomości tego mężczyzny z Cassandrą. Wielokrotnie miała styczność z oprychami, którzy przychodzili do jej lazaretu w poszukiwaniu pomocy, leku na rozoraną skórę, chłodnego okładu na wydłubane oczy, remedium na wszystko, co pożerało tkanki w mgnieniu oka. Mogli jej zagrażać, ale ręki, która karmi, nie gryzie się tak chętnie, więc traktowali ją z szacunkiem. Ale nie wszyscy musieli być jej obcy, całkowicie obojętni. Kim był? Dlaczego pomylił ją akurat z jej drogą przyjaciółką? Zbieg okoliczności? Wyliczony wzór losu?
Kolejne pytania rodziły ciekawość, a ciekawość z kolei – pojawiający się na ustach lekki uśmiech. Szukała odpowiedzi z gracją, jak skryta w gęstowiu mysz, przechylała głowę lekko na bok, doglądała szczegółów w sposób niewymuszony, w pełni pokryty cienką warstwą zafascynowania.
– Czas między anomaliami a dniem dzisiejszym upłynął na wiecznej ulewie i zawierusze. Huragany smagały Anglię z niesamowitą częstotliwością, śnieżne zamiecie zdążyłyby pewnie przykryć Wielką Brytanię pod wieczną zmarzliną, gdyby nie ten dzisiejszy deszcz – krople obijały się o kamienie i bruk, rozmywały mdłe światło latarni, sprawiały, że Pokątna była brudna i ponura niemal jak Nokturn. Barwne szyldy i opakowania lokali ginęły w mrokach nocy. Nagle te dwa światy, tak odrębne, połączyły się w jeden. Zerknęła w stronę wejścia na Nokturn, otwartego dla chętnych, spragnionych atrakcji i przygód. Odwróciła spojrzenie znów w stronę mężczyzny. Dłonią otarła krople ciepłego deszczu z policzka i skroni. Może to sceneria sprawiła, że przyciągał, może jego głos, niski, ale spokojny, w połączeniu z dającym ulgę deszczem brzmiał jak szeptany do poduszki wiersz. A może to było tylko błędny, wywołany zmęczeniem obraz. Może powinna zaufać instynktowi, który, gdy ledwo zobaczyła jego sylwetkę w cieniach budynków, rozkazał wzmożoną czujność. – To przykre. Życie banity nie jest łatwym kawałkiem chleba. Odnalazł pan w Anglii bezpieczny kąt?
Spojrzenie spłynęło z jego twarz na kolejny kryształ, który podniósł, by za chwilę przenieść się na ten, który trzymała jeszcze w dłoni. Oba wyglądały inaczej, jarzyły się również inną poświatą, choć na pewno niosły podobną energię.
– Jestem badaczem – odpowiedziała, chowając kryształ i wyjmując z niego pustą fiolkę. Odkorkowała ją i przytrzymała pod deszczem, drugą dłonią otulając szklany otwór, by deszcz mógł spłynąć po niej do środka. – Szukam rewelacji w magicznym świecie, ten deszcz niewątpliwie jest jedną z nich. Powinnam być mu wdzięczna, że odciągnął mnie od nieciekawej lektury. – odpowiedziała łagodnym uśmiechem na jego skinięcie. – Wygląda na to, że pańscy rodzice postanowili rzucić na pana niezbyt przyjemne przekleństwo. Pewnych rzeczy nie możemy się wyzbyć, podążają za nami jak upiory. Moje imię znaczy „ta, która odpowiada”, więc całe swoje życie szukam odpowiedzi. Zabawne, prawda? Proszę mi wybaczyć śmiałość i ciekawość, ale zapytam – z kim mnie pan pomylił? Cassandra jest panu bliska?
Znali ją oboje, nawet, jeśli nie wiedzieli, w jakim stopniu.
Kolejne pytania rodziły ciekawość, a ciekawość z kolei – pojawiający się na ustach lekki uśmiech. Szukała odpowiedzi z gracją, jak skryta w gęstowiu mysz, przechylała głowę lekko na bok, doglądała szczegółów w sposób niewymuszony, w pełni pokryty cienką warstwą zafascynowania.
– Czas między anomaliami a dniem dzisiejszym upłynął na wiecznej ulewie i zawierusze. Huragany smagały Anglię z niesamowitą częstotliwością, śnieżne zamiecie zdążyłyby pewnie przykryć Wielką Brytanię pod wieczną zmarzliną, gdyby nie ten dzisiejszy deszcz – krople obijały się o kamienie i bruk, rozmywały mdłe światło latarni, sprawiały, że Pokątna była brudna i ponura niemal jak Nokturn. Barwne szyldy i opakowania lokali ginęły w mrokach nocy. Nagle te dwa światy, tak odrębne, połączyły się w jeden. Zerknęła w stronę wejścia na Nokturn, otwartego dla chętnych, spragnionych atrakcji i przygód. Odwróciła spojrzenie znów w stronę mężczyzny. Dłonią otarła krople ciepłego deszczu z policzka i skroni. Może to sceneria sprawiła, że przyciągał, może jego głos, niski, ale spokojny, w połączeniu z dającym ulgę deszczem brzmiał jak szeptany do poduszki wiersz. A może to było tylko błędny, wywołany zmęczeniem obraz. Może powinna zaufać instynktowi, który, gdy ledwo zobaczyła jego sylwetkę w cieniach budynków, rozkazał wzmożoną czujność. – To przykre. Życie banity nie jest łatwym kawałkiem chleba. Odnalazł pan w Anglii bezpieczny kąt?
Spojrzenie spłynęło z jego twarz na kolejny kryształ, który podniósł, by za chwilę przenieść się na ten, który trzymała jeszcze w dłoni. Oba wyglądały inaczej, jarzyły się również inną poświatą, choć na pewno niosły podobną energię.
– Jestem badaczem – odpowiedziała, chowając kryształ i wyjmując z niego pustą fiolkę. Odkorkowała ją i przytrzymała pod deszczem, drugą dłonią otulając szklany otwór, by deszcz mógł spłynąć po niej do środka. – Szukam rewelacji w magicznym świecie, ten deszcz niewątpliwie jest jedną z nich. Powinnam być mu wdzięczna, że odciągnął mnie od nieciekawej lektury. – odpowiedziała łagodnym uśmiechem na jego skinięcie. – Wygląda na to, że pańscy rodzice postanowili rzucić na pana niezbyt przyjemne przekleństwo. Pewnych rzeczy nie możemy się wyzbyć, podążają za nami jak upiory. Moje imię znaczy „ta, która odpowiada”, więc całe swoje życie szukam odpowiedzi. Zabawne, prawda? Proszę mi wybaczyć śmiałość i ciekawość, ale zapytam – z kim mnie pan pomylił? Cassandra jest panu bliska?
Znali ją oboje, nawet, jeśli nie wiedzieli, w jakim stopniu.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Powinienem być uważniejszy. Coś w spojrzeniu kobiety wzbudziło mój niepokój, a jednak nie czułem się na siłach, by analizować każde jej słowo, grymas i krok. Byłem upojony - białą magią, która pojawiła się wokół i wolnością, którą zachłysnąłem się na nowo po otarciu się o kolejne więzienie. Deszcz zmywał ze mnie przerażenie i zdenerwowanie, które jeszcze przed chwilą tak wyraźnie odczuwałem.
- To brzmi jak Anglia - przyznałem całkowicie poważnie. Zupełnie nie zdziwiło mnie, że anomalie zwariowały na sam koniec i jeszcze mocniej naznaczyły Wielką Brytanię. Nie zdawałem sobie sprawy ze skali, nie do końca w każdym razie. Nie obserwowałem ich dostatecznie długo, by zrozumieć w pełni ich nieokiełznaną potęgę. Ale wystarczyła chwila, by zauważyć, że wzmocniły się w porównaniu z tym, co zostawiłem uciekając do Rosji. - A dementorzy? - Zapytałem korzystając z faktu, że kobieta najwyraźniej nie miała nic przeciwko opowiadaniu o obecnej sytuacji. - Kiedy wyjeżdżałem pojawili się na ulicach.
Zauważyłem, nie mogłem nie zauważyć, jak wzrok kobiety podążył do przejścia na Aleję Śmiertelnego Nokturnu. Nie wyglądało to jak pełne zaniepokojenia obserwowanie szczeliny, zza której w każdej chwili wypełznąć mogło coś groźnego i przerażającego. Możliwe, żeby zmierzała w tym samym kierunku, co ja? Uniosłem pytająco brwi, dłonią wskazując spowite mrokiem przejście. Nie było powodu, by dalej moknąć, pomału robiło się chłodno, w miarę wlatywania deszczu przez kołnierz i przesiąkania wody przez płaszcz. A jeśli oboje mieliśmy i tak iść potem w to samo miejsce, mogliśmy zacząć spacer już teraz.
- Tak - odparłem po prostu. - Teraz mam nadzieję do niego wreszcie powrócić.
Anomalie, deszcze, dementorzy i sinica - nie ma to jak w domu. Ale tutaj czułem się u siebie. I choć Rosja uwiodła mnie swoimi przestrzeniami i surowością, to Wielka Brytania z tutejszymi brudnymi uliczkami i przede wszystkim spieszącymi po nich ludźmi, utkwiła w moim sercu na dobre. Tutaj byłem u siebie, naprawdę u siebie.
Obserwowałem ciekawe spojrzenie, jakie ześlizgnęło się na kryształ, który podniosłem, a potem patrzyłem na uniesioną fiolkę zbierającą krople deszczu. Pokiwałem jedynie głową, przyjmując wytłumaczenia Yany w milczeniu. Nie było tu nic do dodania. Tułacz i badaczka - całkiem zabawne połączenie. Byłem ciekaw, co też takiego dowie się o tajemniczym deszczu kobieta. Ale póki co nie pytałem, nie wiedziała zapewne więcej niż to, co już mi powiedziała, a badań nie zrobi przecież w sekundę, na środku Pokątnej.
- O tak, gdyby wówczas wiedzieli, może jednak wybraliby coś zawierającego lepszą wróżbę - uśmiechnąłem się blado. Moja matka była pozbawioną daru spoglądania w przyszłość wieszczką. Musiała przybrać inne nazwisko i na zawsze odciąć się od rodziny kobiet o trzech oczach. Gdyby może odziedziczyła chociaż odrobinę swoich rodowych umiejętności, uniknęłaby mojego przekleństwa. Ale nie zachowała. - Szukanie odpowiedzi to wciąż nie najgorsze zajęcie. To dobre imię - przyznałem z wciąż widocznym bladym uśmiechem na ustach. Ciekawe, jak też imiona potrafiły związać się z losem ludzi je noszącymi. - Tak, Cassandra jest mi bliska. Pomogła mi, gdy tego potrzebowałem. Ja pomogłem jej. Ale teraz myślę, że to bardziej skomplikowane. W pewien sposób jesteśmy rodziną - nie byłem pewien, na ile z ostatnim zdaniem by się teraz zgodziła. Wciąż jednak ona i Lysandra, chcąc nie chcąc, pozostawały i na zawsze już pozostaną ważnymi osobami w moim życiu. Czy tego chciały, czy nie, spędziłem miesiące walcząc z klątwą, która zmuszając mnie do uśmiercania ich wizji raz za razem, łamała mi serce. Moje wyjaśnienia nie były idealne, ale nie potrafiłem dokładnie oddać, jaka relacja w tym momencie łączyła mnie z uzdrowicielką. Po mojej stronie leżała gorycz, żal i rana, którą zadawałem sam sobie na syberyjskich równinach, walcząc ze zbyt prawdziwymi majakami. Ale nie mogłem wiedzieć, co leżało po jej. Więc odpowiedź udzielona Yanie, choć na pozór enigmatyczna, pozostawała najbardziej prawdziwą, jaką mogłem aktualnie zaproponować.
- To brzmi jak Anglia - przyznałem całkowicie poważnie. Zupełnie nie zdziwiło mnie, że anomalie zwariowały na sam koniec i jeszcze mocniej naznaczyły Wielką Brytanię. Nie zdawałem sobie sprawy ze skali, nie do końca w każdym razie. Nie obserwowałem ich dostatecznie długo, by zrozumieć w pełni ich nieokiełznaną potęgę. Ale wystarczyła chwila, by zauważyć, że wzmocniły się w porównaniu z tym, co zostawiłem uciekając do Rosji. - A dementorzy? - Zapytałem korzystając z faktu, że kobieta najwyraźniej nie miała nic przeciwko opowiadaniu o obecnej sytuacji. - Kiedy wyjeżdżałem pojawili się na ulicach.
Zauważyłem, nie mogłem nie zauważyć, jak wzrok kobiety podążył do przejścia na Aleję Śmiertelnego Nokturnu. Nie wyglądało to jak pełne zaniepokojenia obserwowanie szczeliny, zza której w każdej chwili wypełznąć mogło coś groźnego i przerażającego. Możliwe, żeby zmierzała w tym samym kierunku, co ja? Uniosłem pytająco brwi, dłonią wskazując spowite mrokiem przejście. Nie było powodu, by dalej moknąć, pomału robiło się chłodno, w miarę wlatywania deszczu przez kołnierz i przesiąkania wody przez płaszcz. A jeśli oboje mieliśmy i tak iść potem w to samo miejsce, mogliśmy zacząć spacer już teraz.
- Tak - odparłem po prostu. - Teraz mam nadzieję do niego wreszcie powrócić.
Anomalie, deszcze, dementorzy i sinica - nie ma to jak w domu. Ale tutaj czułem się u siebie. I choć Rosja uwiodła mnie swoimi przestrzeniami i surowością, to Wielka Brytania z tutejszymi brudnymi uliczkami i przede wszystkim spieszącymi po nich ludźmi, utkwiła w moim sercu na dobre. Tutaj byłem u siebie, naprawdę u siebie.
Obserwowałem ciekawe spojrzenie, jakie ześlizgnęło się na kryształ, który podniosłem, a potem patrzyłem na uniesioną fiolkę zbierającą krople deszczu. Pokiwałem jedynie głową, przyjmując wytłumaczenia Yany w milczeniu. Nie było tu nic do dodania. Tułacz i badaczka - całkiem zabawne połączenie. Byłem ciekaw, co też takiego dowie się o tajemniczym deszczu kobieta. Ale póki co nie pytałem, nie wiedziała zapewne więcej niż to, co już mi powiedziała, a badań nie zrobi przecież w sekundę, na środku Pokątnej.
- O tak, gdyby wówczas wiedzieli, może jednak wybraliby coś zawierającego lepszą wróżbę - uśmiechnąłem się blado. Moja matka była pozbawioną daru spoglądania w przyszłość wieszczką. Musiała przybrać inne nazwisko i na zawsze odciąć się od rodziny kobiet o trzech oczach. Gdyby może odziedziczyła chociaż odrobinę swoich rodowych umiejętności, uniknęłaby mojego przekleństwa. Ale nie zachowała. - Szukanie odpowiedzi to wciąż nie najgorsze zajęcie. To dobre imię - przyznałem z wciąż widocznym bladym uśmiechem na ustach. Ciekawe, jak też imiona potrafiły związać się z losem ludzi je noszącymi. - Tak, Cassandra jest mi bliska. Pomogła mi, gdy tego potrzebowałem. Ja pomogłem jej. Ale teraz myślę, że to bardziej skomplikowane. W pewien sposób jesteśmy rodziną - nie byłem pewien, na ile z ostatnim zdaniem by się teraz zgodziła. Wciąż jednak ona i Lysandra, chcąc nie chcąc, pozostawały i na zawsze już pozostaną ważnymi osobami w moim życiu. Czy tego chciały, czy nie, spędziłem miesiące walcząc z klątwą, która zmuszając mnie do uśmiercania ich wizji raz za razem, łamała mi serce. Moje wyjaśnienia nie były idealne, ale nie potrafiłem dokładnie oddać, jaka relacja w tym momencie łączyła mnie z uzdrowicielką. Po mojej stronie leżała gorycz, żal i rana, którą zadawałem sam sobie na syberyjskich równinach, walcząc ze zbyt prawdziwymi majakami. Ale nie mogłem wiedzieć, co leżało po jej. Więc odpowiedź udzielona Yanie, choć na pozór enigmatyczna, pozostawała najbardziej prawdziwą, jaką mogłem aktualnie zaproponować.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
25.02
Pan Blishwick był starym czarodziejem o długiej, siwej brodzie, niskim, zgarbionym i poruszającym się o lasce, jego mózg nie działał już tak sprawnie jak za dawnych lat, ale wciąż był bardzo uprzejmym i czarującym człowiekiem. Z moją mamą znał się chyba od zawsze i to właśnie ona poleciła mu moje usługi. Pan Blishwick coraz rzadziej wychodził z domu, więc zamarzyło mu się ozdobić swój salon malowanym ogrodem; zażyczył sobie kwiecisty fresk, a ja postanowiłem dać z siebie wszystko by tylko go zadowolić. Pamiętałem go jeszcze z czasów dziecięcych i były to bardzo miłe wspomnienia. Już wtedy uwielbiał zielarstwo, co zresztą było widać po wnętrzu jego mieszkania - każdy kąt zdobiły przeróżne rośliny, które traktował z niezwykłą czułością. Postanowiłem także zaangażować w to wszystko Gwen - przyda mi się jej pomoc, bo ściana, którą mieliśmy malować, była naprawdę sporych rozmiarów, a ja wciąż nie miałem aż tyle czasu by ozdobić ją samemu. Zresztą nie musiałem jej długo namawiać.
- Ach! Wchodźcie, wchodźcie! - staruszek wpuszcza nas do mieszkania, witając łagodnym uśmiechem. Chylę przed nim czoło, po czym odwieszam płaszcz i ściągam buty. Pytam jak zdrowie, a on macha ręką i stwierdza, że trochę łamie go w krzyżu, ale to nic takiego. Od razu prowadzi nas do salonu, więc w międzyczasie poprawiam przewieszoną przez ramię magiczną torbę, w której kryję wszelkie niezbędne narzędzia. Po przekroczeniu progu, rozglądam się po wnętrzu, wodząc spojrzeniem za dłonią mężczyzny, który wskazuje nam jedną z wysokich ścian - To tutaj, o ta ściana - kiwam głową na znak, że nie ma problemu i odwieszam aktówkę na oparcie jednego z krzeseł, po czym spoglądam na Gwen, uśmiechając się do niej lekko. Sami będziemy musieli poodsuwać meble i trochę tu wszystko uprzątnąć, ale nie miałem mu tego za złe. Był naprawdę, NAPRAWDĘ, wiekowym czarodziejem - To ja pójdę zaparzyć herbaty, tobie jaśminowa, Johny? A tobie, złotko? Różana może być? - zwraca się do Gwen, po czym znika za progiem, kierując się powoli do kuchni. Ja również odwracam twarz w stronę dziewczyny i podwijam rękawy koszuli, wspieram dłonie na biodrach i przesuwam spojrzeniem po pustej ścianie - To co? Myślisz, że damy radę? - śmieję się. Oczywiście, że damy! Bo jak nie my to kto?
Pan Blishwick był starym czarodziejem o długiej, siwej brodzie, niskim, zgarbionym i poruszającym się o lasce, jego mózg nie działał już tak sprawnie jak za dawnych lat, ale wciąż był bardzo uprzejmym i czarującym człowiekiem. Z moją mamą znał się chyba od zawsze i to właśnie ona poleciła mu moje usługi. Pan Blishwick coraz rzadziej wychodził z domu, więc zamarzyło mu się ozdobić swój salon malowanym ogrodem; zażyczył sobie kwiecisty fresk, a ja postanowiłem dać z siebie wszystko by tylko go zadowolić. Pamiętałem go jeszcze z czasów dziecięcych i były to bardzo miłe wspomnienia. Już wtedy uwielbiał zielarstwo, co zresztą było widać po wnętrzu jego mieszkania - każdy kąt zdobiły przeróżne rośliny, które traktował z niezwykłą czułością. Postanowiłem także zaangażować w to wszystko Gwen - przyda mi się jej pomoc, bo ściana, którą mieliśmy malować, była naprawdę sporych rozmiarów, a ja wciąż nie miałem aż tyle czasu by ozdobić ją samemu. Zresztą nie musiałem jej długo namawiać.
- Ach! Wchodźcie, wchodźcie! - staruszek wpuszcza nas do mieszkania, witając łagodnym uśmiechem. Chylę przed nim czoło, po czym odwieszam płaszcz i ściągam buty. Pytam jak zdrowie, a on macha ręką i stwierdza, że trochę łamie go w krzyżu, ale to nic takiego. Od razu prowadzi nas do salonu, więc w międzyczasie poprawiam przewieszoną przez ramię magiczną torbę, w której kryję wszelkie niezbędne narzędzia. Po przekroczeniu progu, rozglądam się po wnętrzu, wodząc spojrzeniem za dłonią mężczyzny, który wskazuje nam jedną z wysokich ścian - To tutaj, o ta ściana - kiwam głową na znak, że nie ma problemu i odwieszam aktówkę na oparcie jednego z krzeseł, po czym spoglądam na Gwen, uśmiechając się do niej lekko. Sami będziemy musieli poodsuwać meble i trochę tu wszystko uprzątnąć, ale nie miałem mu tego za złe. Był naprawdę, NAPRAWDĘ, wiekowym czarodziejem - To ja pójdę zaparzyć herbaty, tobie jaśminowa, Johny? A tobie, złotko? Różana może być? - zwraca się do Gwen, po czym znika za progiem, kierując się powoli do kuchni. Ja również odwracam twarz w stronę dziewczyny i podwijam rękawy koszuli, wspieram dłonie na biodrach i przesuwam spojrzeniem po pustej ścianie - To co? Myślisz, że damy radę? - śmieję się. Oczywiście, że damy! Bo jak nie my to kto?
Freski raczej nie leżały wśród jej zwyczajnych zleceń. Wiedziała, że Johny czasem się nimi para, ale sama zwykle po prostu nie miała potrzeby zabierać się za takie prace. Pod czujnym okiem Bojczuka nabrała jednak już nieco wprawy w malowaniu po nieruchomych i zupełnie pionowych ścianach, dlatego gdy chłopak zaoferował jej płatną pomoc przy zleceniu, zgodziła się po krótkim wahaniu. W końcu potrafili współpracować, a w dwójkę po prostu dadzą sobie radę szybciej.
Odziana w prosty, brudny od farby strój weszła do domu starszego jegomościa tuż za Johnatanem. Było jej trochę głupio – idąc do takich osób przecież powinno się jak najlepiej wyglądać! Nie przyszła do jednak w odwiedziny, a do pracy, a sam właściciel lokum wydawał się całkiem sympatyczny. Wymieniwszy z nim wszelkie potrzebne grzecznościowe zwroty, znalazła się w końcu sam na sam z Johnatanem. Zakasała rękawy, spoglądając na przyjaciela.
– Czemu nie – odpowiedziała z uśmiechem, wzruszając ramionami. – Tylko mów, czego używać, to ty jesteś tu specjalistą – dodała, zabierając się za rozkładanie malarskich narzędzi w pokoju.
Wyciągnęła z kieszeni różdżkę i prostymi ruchami zaczęła przestawiać meble tak, aby im nie przeszkadzały. Miała przy tym nadzieję, że pan Blishwick się o to nie obrazi. Co prawda, to leżało w ich obowiązkach, ale kto wie, jak zareaguje? Starsi ludzie potrafili być całkiem irytującymi klientami. Zdarzyło jej się już, że zapominali o wcześniej wydanych poleceniach albo nagle zmieniali wizję, zrzucając winę na Bogu ducha winnych artystów. Nie widziała jednak wahania w Bojczuku, dlatego z każdą chwilą zachowywała się coraz pewniej.
– Johny, to co dokładnie robimy? – spytała, spoglądając w jego stronę kątem oka, nie przestawiając porządkować mebli. – Jak chcesz mam w notatniku parę wstępnych projektów… ale ta ściana jest większa, niż zakładałam. Umawiałeś z Blishwick detale, prawda?
W każdym razie, ona by umówiła. Starała się ustalać z klientami wszelakie detale, ale tym razem to zadanie przypadło Johnatanowi. On zaś nie słynął z najbardziej poważnego podejścia do życia.
Odziana w prosty, brudny od farby strój weszła do domu starszego jegomościa tuż za Johnatanem. Było jej trochę głupio – idąc do takich osób przecież powinno się jak najlepiej wyglądać! Nie przyszła do jednak w odwiedziny, a do pracy, a sam właściciel lokum wydawał się całkiem sympatyczny. Wymieniwszy z nim wszelkie potrzebne grzecznościowe zwroty, znalazła się w końcu sam na sam z Johnatanem. Zakasała rękawy, spoglądając na przyjaciela.
– Czemu nie – odpowiedziała z uśmiechem, wzruszając ramionami. – Tylko mów, czego używać, to ty jesteś tu specjalistą – dodała, zabierając się za rozkładanie malarskich narzędzi w pokoju.
Wyciągnęła z kieszeni różdżkę i prostymi ruchami zaczęła przestawiać meble tak, aby im nie przeszkadzały. Miała przy tym nadzieję, że pan Blishwick się o to nie obrazi. Co prawda, to leżało w ich obowiązkach, ale kto wie, jak zareaguje? Starsi ludzie potrafili być całkiem irytującymi klientami. Zdarzyło jej się już, że zapominali o wcześniej wydanych poleceniach albo nagle zmieniali wizję, zrzucając winę na Bogu ducha winnych artystów. Nie widziała jednak wahania w Bojczuku, dlatego z każdą chwilą zachowywała się coraz pewniej.
– Johny, to co dokładnie robimy? – spytała, spoglądając w jego stronę kątem oka, nie przestawiając porządkować mebli. – Jak chcesz mam w notatniku parę wstępnych projektów… ale ta ściana jest większa, niż zakładałam. Umawiałeś z Blishwick detale, prawda?
W każdym razie, ona by umówiła. Starała się ustalać z klientami wszelakie detale, ale tym razem to zadanie przypadło Johnatanowi. On zaś nie słynął z najbardziej poważnego podejścia do życia.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Kamienice mieszkalne
Szybka odpowiedź