Pracownia Laidan
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pracownia Laidan
Pracownia Laidan Avery, w której zawsze można wyczuć charakterystyczny zapach farb i perfum kobiety. Pomiędzy sztalugami, ukończonymi obrazami i pustymi płótnami znajduje się także kącik do wypoczynku, zebrania myśli w poszukiwaniu inspiracji. Widok z okna ciągnie się na pobliskie jezioro i malowniczy las.
Bolało zawsze, lecz siła rozpędu nadawała mu nowy wymiar cierpienia. Miał wrażenie, jakby wciąż jeszcze się nie zatrzymał, a ostateczne uderzenie o ziemię miało odebrać mu nie tylko życie, ale i duszę. Straconą, skazaną na wieczne potępienie - gdyby wierzył w ognie piekielne, zapewne już szykowałby się do orgii z samym Szatanem - bez chociażby brzytwy, której mógłby się pochwycić w chwili ostatecznego kryzysu zwątpienia. Kilka ostatnich miesięcy poczyniło w Averym ogromne zmiany i tak, z racjonalnego, twardo stąpającego po ziemi mężczyzny, stał się skończonym dekadentem. Brakowało mu jedynie papierosa, dymu otaczającego głowę popielatą zasłoną, butelczyny z zerwaną etykietą w prawej dłoni. Nie pijak, a egzystencjalista: jednego od drugiego dzieliło doprawdy niewiele. Rozpatrywał obecnie wyłącznie kilka teorii, choć nie interesował się sylwetką samotnego człowieka. Bardziej intrygowało go połączenie dualistyczne, o jakie pragnął zawalczyć. Do tej śmiesznej, ostatniej kropli krwi, uciekając się do każdej metody i każdego sposobu. Raczej skrzywdziłby siebie, aniżeli Laidan i jej syna: musiał odnaleźć w szaleństwie jasny schemat, wystarczający, do wtłoczenia jej do głowy prostej instrukcji postępowania. Nakazać, zakazać, wytyczyć drogę, jaką musi (nie - powinna) przebyć, aby przetrwali. Nie ród, a oni; Samael już niemal zapomniał o świętym nazwisku, które skontrastowane z jego jedyną miłością w zastraszającym tempie traciło na znaczeniu.
Mógł pozwolić jej odejść, lecz nie zamierzał wyrzucić Lai ze swych myśli - ot, słodka gra na czas, bo jeśli wszystko po roku, trzech, czy po dekadzie ułoży się pomyślnie - znowu zdoła ją zobaczyć, a być może i poznać swego(?) syna. Liczby były przerażające, ale Avery znał również inne strachy, spersonifikowane w dużo gorszy sposób. Śmierć, choroba, szaleństwo; zdołałby ją ochronić przed dowolnie wybranym zagrożeniem, lecz okrutnie pozbawiała go szansy, opierając się wyłącznie na jednym czynie, jakiego szczerze żałował. Wiedział, jak może być przy niej na odległość - marna namiastka, lecz tylko tyle mógł zrobić w zabijającym go impasie. Postarać się, aby przyjęła ten ostatni podarunek, mający zapewnić jej bezpieczeństwo, a jemu względnie spokojny sen. I tak urywany, i tak przetykany koszmarami, i tak kończący się wraz z jego krzykiem. Nie żywił wątpliwości, że Laidan nie skrzywdziłaby siebie, ale dziecko rosnące w jej łonie stawiało zdrowe zmysły kobiety pod znakiem zapytania. Nie zliczyłby niedonoszonych ciąży, martwych płodów, nie przeoczył również dość niecodziennej macierzyńskiej tkliwości kobiety. Był to temat, jakiego nigdy nie poruszał, słuchając swego samozachowawczego instynktu - kłócili się przecież wyłącznie o jego córkę - ale tym razem zechciał zapobiec nieszczęściu. Nieco szorstko traktując przy tym samą Laidan. Avery plątał się we własnych odczuciach, raz marząc o zawyciu z bólu i zawodu, by po chwili stanowczym, samczym gestem wbić matce do głowy, że zrobi dokładnie tak, jak on sobie życzy. Podszyty kostkami lodu ton Laidan skłaniał go do podobnej odpowiedzi, ale Avery nie umiał zachować obojętności, kiedy ważyły się i c h losy.
-Odejdę - przytaknął, niemalże posłusznie, pusto wpatrując się w przestrzeń, zapełnioną zapakowanymi obrazami. Malarski testament Lai wzmagał poczucie nierzeczywistości, ale przecież rozmawiali naprawdę, a on naprawdę ponownie przekraczał granicę, podchodząc na dystans pocałunku, aby wiedziała, że nie żartuje - ale najpierw mi obiecasz, że przyjmiesz prezent. Że go nie wyrzucisz. I że będziesz go nosić. Zawsze - odparł sucho, wyraźnie artykułując własne warunki. Nie zamierzał się z nich wycofać, nawet jeśli zmuszenie Laidan do zgody będzie wymagało czegoś więcej od sztuki perswazji.
Mógł pozwolić jej odejść, lecz nie zamierzał wyrzucić Lai ze swych myśli - ot, słodka gra na czas, bo jeśli wszystko po roku, trzech, czy po dekadzie ułoży się pomyślnie - znowu zdoła ją zobaczyć, a być może i poznać swego(?) syna. Liczby były przerażające, ale Avery znał również inne strachy, spersonifikowane w dużo gorszy sposób. Śmierć, choroba, szaleństwo; zdołałby ją ochronić przed dowolnie wybranym zagrożeniem, lecz okrutnie pozbawiała go szansy, opierając się wyłącznie na jednym czynie, jakiego szczerze żałował. Wiedział, jak może być przy niej na odległość - marna namiastka, lecz tylko tyle mógł zrobić w zabijającym go impasie. Postarać się, aby przyjęła ten ostatni podarunek, mający zapewnić jej bezpieczeństwo, a jemu względnie spokojny sen. I tak urywany, i tak przetykany koszmarami, i tak kończący się wraz z jego krzykiem. Nie żywił wątpliwości, że Laidan nie skrzywdziłaby siebie, ale dziecko rosnące w jej łonie stawiało zdrowe zmysły kobiety pod znakiem zapytania. Nie zliczyłby niedonoszonych ciąży, martwych płodów, nie przeoczył również dość niecodziennej macierzyńskiej tkliwości kobiety. Był to temat, jakiego nigdy nie poruszał, słuchając swego samozachowawczego instynktu - kłócili się przecież wyłącznie o jego córkę - ale tym razem zechciał zapobiec nieszczęściu. Nieco szorstko traktując przy tym samą Laidan. Avery plątał się we własnych odczuciach, raz marząc o zawyciu z bólu i zawodu, by po chwili stanowczym, samczym gestem wbić matce do głowy, że zrobi dokładnie tak, jak on sobie życzy. Podszyty kostkami lodu ton Laidan skłaniał go do podobnej odpowiedzi, ale Avery nie umiał zachować obojętności, kiedy ważyły się i c h losy.
-Odejdę - przytaknął, niemalże posłusznie, pusto wpatrując się w przestrzeń, zapełnioną zapakowanymi obrazami. Malarski testament Lai wzmagał poczucie nierzeczywistości, ale przecież rozmawiali naprawdę, a on naprawdę ponownie przekraczał granicę, podchodząc na dystans pocałunku, aby wiedziała, że nie żartuje - ale najpierw mi obiecasz, że przyjmiesz prezent. Że go nie wyrzucisz. I że będziesz go nosić. Zawsze - odparł sucho, wyraźnie artykułując własne warunki. Nie zamierzał się z nich wycofać, nawet jeśli zmuszenie Laidan do zgody będzie wymagało czegoś więcej od sztuki perswazji.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obojętny spokój, jaki na dobre zawładnął Laidan, zaczynał się powoli kruszyć. Jeszcze niewidocznie dla osób postronnych, ale Avery czuła niemiłe rozrywanie gdzieś pod sercem, nie mające nic wspólnego z romantycznymi porywami tego miłosnego organu. Mało kto był w stanie wyprowadzić ją z równowagi, ale Samael osiągnął w tym mistrzostwo, przenikając nawet przez lodowatą warstwę dystansu, jaką chroniła samą siebie przed całkowitym rozpadem. Zaklęta w marmurową rzeźbę nie musiała kłopotać się zachowywaniem pozorów, zamykając ból pod gładką powierzchnią kamieni szlachetnych. Działała mechanicznie, lecz nawet magiczna katatonia powtarzalnych ruchów nie była w stanie uchronić ją przed chorą aurą pojawiającego się w prywatnej pracowni syna. Nienawidziła jego zapachu, przypominającego jej wspaniałą przeszłość, nienawidziła chwiejnego tonu głosu, nienawidziła samej jego obecności, sprawiającej, że miała ochotę wydrapać sobie oczy i wyszarpać złote pukle włosów, zgięta jakąś potworną chęcią skrajnej autodestrukcji. Silniejszej nawet od pragnienia zadania mu bólu. Już nie marzyła o tym, by zapłacił za swoje czyny - wiedziała, że wkrótce się to stanie, może nie w idealnie sprawiedliwy sposób, ale chociaż w pewnym stopniu zadośćuczynienia? - a marzyła jedynie o spokoju. O wycięciu toksycznej gałęzi rodziny, o odsunięciu w niepamięć najwspanialszych chwil z historii. Samael zabił w Laidan wszystko, co czyniło ją człowiekiem, więc jakże mogła cieszyć się nawet odrobiną zemsty? Była wybrakowana, pusta, wypchnięta poza nawias, co w kontraście z dawną, władczą i pełną życia lady Avery, wydawało się zupełnie przerażającą metamorfozą. Musiał to widzieć, musiał wiedzieć, że to tylko jego wina, dlatego nie skąpiła języka, by po raz setny powiedzieć mu jak okrutnie zawinił, nie tylko wobec niej, ale także rodu i historii.
Zajmowała się sobą, starając się odegnać ponure, gwałtowne myśli. Liczyła na to, że Samael zmądrzał chociaż trochę i zostawi ją w spokoju, lecz jej nadzieje okazały się płonne, bowiem nie minęła chwila, gdy mężczyzna przekraczał próg przestronnego, opustoszałego jak i sama mecenas, pomieszczenia, przystając tuż obok niej. Nie drgnęła z przerażenia a jej twarzy nie wykrzywił grymas obrzydzenia, niechęci ani niepewności. Nie podniosła także wzroku, uważnie sprawdzając ozdobne etykiety, przytroczone do obrazów, a gdy już upewniła się, że żadna wykaligrafowana litera nie jest rozmazana, przeniosła wzrok za okno. Z tej perspektywy nie widziała rozpościerającego się pod tarasem ogrodu a jedynie niebo: zimne, szare, zasnute chmurami i mgłą. Obojętne, po prostu brzydkie, przypominające pospolitą kałużę albo pofalowaną taflę zatrutego jeziora, bez ani grama czystego błękitu, mogącego odbić się w jasnogranatowych oczach Laidan.
-Doprawdy, jesteś aż tak głupi? - syknęła w końcu, chociaż od twardego rozkazu Samaela minęło kilka długich sekund, wystarczających, by opanowała wewnętrzną niechęć. Czuła się zirytowana jego impertynencją, megalomanią, przekonaniem, że ciągle ma nad nią władzę. Nie patrzyła na niego; otuliła się tylko ramionami i przemawiała dalej zapatrzona w wysokie okno. - Nie masz już żadnego wpływu, żadnego prawa do dysponowania mną. Jeśli będę chciała, wyrwę sobie to z łona własnymi paznokciami, i nikt nie będzie w stanie mnie powstrzymać - mówiła cicho, z zaledwie subtelnym warkotem wydobywającym się z głębi ściśniętego gardła. - Może to zrobię. A może nie, bo jeśli wydanie na świat syna Reagana, prawowitego dziedzica rodu Averych, ma być ostatnią posługą wobec mojej rodziny, poświęcę się bez wahania - kontynuowała już coraz spokojniej i jedynie paznokcie wbite we własne ramiona mogły świadczyć o wewnętrznym bólu. - Daruj więc sobie żałosne próby ochronienia mnie i zrozumienia moich poczynań. Jesteś dla mnie nikim i nic już nie jest w stanie tego zmienić - dodała już całkiem obojętnie, powracając do znużonego tonu zaklętej w obrazie matrony. Rozluźniła się a dłonie opadły luźno po obydwu stronach jej ciała. Zrobiła kilka kroków w przód, ku rzędowi okien, w końcu zaczynając widzieć coś więcej: martwy ogród, jeszcze poprzetykany wąskimi pasmami brudnego śniegu. -Wyjdź stąd albo zacznę krzyczeć - poinformowała bezuczuciowo, odgarniając niesforne pasma złotych loków z czoła, gestem mechanicznym i pozbawionym jakiejkolwiek kokieterii.
Zajmowała się sobą, starając się odegnać ponure, gwałtowne myśli. Liczyła na to, że Samael zmądrzał chociaż trochę i zostawi ją w spokoju, lecz jej nadzieje okazały się płonne, bowiem nie minęła chwila, gdy mężczyzna przekraczał próg przestronnego, opustoszałego jak i sama mecenas, pomieszczenia, przystając tuż obok niej. Nie drgnęła z przerażenia a jej twarzy nie wykrzywił grymas obrzydzenia, niechęci ani niepewności. Nie podniosła także wzroku, uważnie sprawdzając ozdobne etykiety, przytroczone do obrazów, a gdy już upewniła się, że żadna wykaligrafowana litera nie jest rozmazana, przeniosła wzrok za okno. Z tej perspektywy nie widziała rozpościerającego się pod tarasem ogrodu a jedynie niebo: zimne, szare, zasnute chmurami i mgłą. Obojętne, po prostu brzydkie, przypominające pospolitą kałużę albo pofalowaną taflę zatrutego jeziora, bez ani grama czystego błękitu, mogącego odbić się w jasnogranatowych oczach Laidan.
-Doprawdy, jesteś aż tak głupi? - syknęła w końcu, chociaż od twardego rozkazu Samaela minęło kilka długich sekund, wystarczających, by opanowała wewnętrzną niechęć. Czuła się zirytowana jego impertynencją, megalomanią, przekonaniem, że ciągle ma nad nią władzę. Nie patrzyła na niego; otuliła się tylko ramionami i przemawiała dalej zapatrzona w wysokie okno. - Nie masz już żadnego wpływu, żadnego prawa do dysponowania mną. Jeśli będę chciała, wyrwę sobie to z łona własnymi paznokciami, i nikt nie będzie w stanie mnie powstrzymać - mówiła cicho, z zaledwie subtelnym warkotem wydobywającym się z głębi ściśniętego gardła. - Może to zrobię. A może nie, bo jeśli wydanie na świat syna Reagana, prawowitego dziedzica rodu Averych, ma być ostatnią posługą wobec mojej rodziny, poświęcę się bez wahania - kontynuowała już coraz spokojniej i jedynie paznokcie wbite we własne ramiona mogły świadczyć o wewnętrznym bólu. - Daruj więc sobie żałosne próby ochronienia mnie i zrozumienia moich poczynań. Jesteś dla mnie nikim i nic już nie jest w stanie tego zmienić - dodała już całkiem obojętnie, powracając do znużonego tonu zaklętej w obrazie matrony. Rozluźniła się a dłonie opadły luźno po obydwu stronach jej ciała. Zrobiła kilka kroków w przód, ku rzędowi okien, w końcu zaczynając widzieć coś więcej: martwy ogród, jeszcze poprzetykany wąskimi pasmami brudnego śniegu. -Wyjdź stąd albo zacznę krzyczeć - poinformowała bezuczuciowo, odgarniając niesforne pasma złotych loków z czoła, gestem mechanicznym i pozbawionym jakiejkolwiek kokieterii.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wewnętrzne rozterki rozsadzały jego zdrowe zmysły, przekuwając się na fizyczną powłokę: dygotał jak epileptyk, targany atakiem, trząsł się cały i mało brakowało, aby zaczął wściekle miotać się i rzucać po podłodze. Ostudzone emocje na nowo rozgorzały, a Avery bezskutecznie i desperacko starał się je schłodzić, wyciszyć, uspokoić. Zmagał się jednak z żywiołem potężniejszym, niż mu się zdawało, jakby uczucia po latach niewoli wyginały pręty klatki, w jakiej je więził. Czekał go los Samsona, pogrzebanego pod tymi samymi gruzami, które przygniotły jego oprawców? Komiczny uśmiech fortuny, jakieś zadośćuczynienie poczynione jednak na własny rachunek i własną odpowiedzialność. Mógł właściwie zrobić wszystko, zasłaniając się męskim słowem lub chorobą psychiczną. Niszczył się sukcesywnie, poddając osobistej autodestrukcji, a każda sekunda ujmowała mu zdrowego rozsądku. Za kilka chwil będzie już tylko rozchwianym, nagim człowiekiem, bez myśli i bez pragnień, powtarzającym monotonne ruchy i słowa, pozostające zupełnie bez znaczenia. Uczynił wiele krzywd - sobie, Laidan, swoim dzieciom - także temu nienarodzonemu chłopcu. Był pewien, że jest jego ten irracjonalny, ciężki sposób nakazujący wypierać niewygodne fakty. Pierworodny syn miał jednak przyjść na świat odizolowany od Samaela, skradziony przez Laidan (a później pogrzebany?), która doskonale wiedziała, że izolacja połamie jego serce na tysiąc kawałków.
Zostali widać skazani na pusty żywot duchów, wydrążonych i głuchych, egzystując wśród szarego nieba i szarej ziemi. Nawet świat był wyprany z kolorów, jakby dostosowywał się do emocjonalnej ambiwalencji. Raz za razem wybuchającej lawą uczuć, choć na ogół pozostającej przygaszonej, przysypanej popiołem nieczynnego wulkanu.
Puenta historii nie była szczęśliwym zakończeniem, a nieustającym spektaklem łzawych wzruszeń i odtrącenia, ciągnącego się równie długo jak ich miłość. Może przeklęli ich nieistniejący bogowie, może drgnęło czyjeś sumienie, wprawiając w ruch maszynę zwaną tradycją. Ta runęła na ich oczach, zmieniając dawne pałace w suche pogorzeliska, a Averych z władców i królów (o przeszłości nadal myślał w złotej megalomanii) w widmowe cienie. Rozpłynął się majestat, odpłynęła duma, a nad ich królestwem zaszło słońce. Wbrew legendom, mitom, zapewnieniom. Jeden, powtarzalny czyn zniweczył lata, w i e k i budowanej potęgi. Najwspanialsi odchodzili, umierali, zostawiali świat w rękach zwykłych ludzi.
Dawno nie czuł w sobie takich sprzeczności. Członki drgały, pięści mimowolnie się zaciskały, twarz wykrzywiała się w grymasie bólu oraz niezgody, a Avery był rozdarty. Roszczepiony, mentalnie tkwiąc w dwóch różnych miejscach, siłując się z dwiema koncepcjami. Najchętniej i Laidan rozerwałby na pół, uniemożliwiając jej plany - wówczas nikt nie świętowałby zwycięstwa. Już wyciągał po nią ręce, ale pohamował się, zamiast tego po prostu ją całując.
Bez wzajemności, ale to wszystko było zbyt nagłe. Obrazy wybuchły spod zamkniętych powiek, kiedy gwałtownie wdarł się językiem w jej rozchylone usta. Zimne jak lód, odpychające, ale wciąż smakujące tak samo. Mógł wyliczać różnice i podobieństwa, mógł nie ustawać w tej samczej napaści, ale pozwolił się odepchnąć, w tej chwili zyskując nowy pogląd i nową świadomość. Nie miał prawa jej zatrzymywać.
-Nigdy nie przestanę cię kochać - powiedział, patrząc wprost w jej granatowe oczy. Krystalicznie czyste: widział w nich swoje odbicie zrozpaczonego wariata i przeraził się sam siebie. Odwrócił się napięcie, bo wiedział, że nie ma sensu błagać o wybaczenie, ani przepraszać. To był koniec.
|zt
Zostali widać skazani na pusty żywot duchów, wydrążonych i głuchych, egzystując wśród szarego nieba i szarej ziemi. Nawet świat był wyprany z kolorów, jakby dostosowywał się do emocjonalnej ambiwalencji. Raz za razem wybuchającej lawą uczuć, choć na ogół pozostającej przygaszonej, przysypanej popiołem nieczynnego wulkanu.
Puenta historii nie była szczęśliwym zakończeniem, a nieustającym spektaklem łzawych wzruszeń i odtrącenia, ciągnącego się równie długo jak ich miłość. Może przeklęli ich nieistniejący bogowie, może drgnęło czyjeś sumienie, wprawiając w ruch maszynę zwaną tradycją. Ta runęła na ich oczach, zmieniając dawne pałace w suche pogorzeliska, a Averych z władców i królów (o przeszłości nadal myślał w złotej megalomanii) w widmowe cienie. Rozpłynął się majestat, odpłynęła duma, a nad ich królestwem zaszło słońce. Wbrew legendom, mitom, zapewnieniom. Jeden, powtarzalny czyn zniweczył lata, w i e k i budowanej potęgi. Najwspanialsi odchodzili, umierali, zostawiali świat w rękach zwykłych ludzi.
Dawno nie czuł w sobie takich sprzeczności. Członki drgały, pięści mimowolnie się zaciskały, twarz wykrzywiała się w grymasie bólu oraz niezgody, a Avery był rozdarty. Roszczepiony, mentalnie tkwiąc w dwóch różnych miejscach, siłując się z dwiema koncepcjami. Najchętniej i Laidan rozerwałby na pół, uniemożliwiając jej plany - wówczas nikt nie świętowałby zwycięstwa. Już wyciągał po nią ręce, ale pohamował się, zamiast tego po prostu ją całując.
Bez wzajemności, ale to wszystko było zbyt nagłe. Obrazy wybuchły spod zamkniętych powiek, kiedy gwałtownie wdarł się językiem w jej rozchylone usta. Zimne jak lód, odpychające, ale wciąż smakujące tak samo. Mógł wyliczać różnice i podobieństwa, mógł nie ustawać w tej samczej napaści, ale pozwolił się odepchnąć, w tej chwili zyskując nowy pogląd i nową świadomość. Nie miał prawa jej zatrzymywać.
-Nigdy nie przestanę cię kochać - powiedział, patrząc wprost w jej granatowe oczy. Krystalicznie czyste: widział w nich swoje odbicie zrozpaczonego wariata i przeraził się sam siebie. Odwrócił się napięcie, bo wiedział, że nie ma sensu błagać o wybaczenie, ani przepraszać. To był koniec.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Pracownia Laidan
Szybka odpowiedź