Sypialnia Laidan i Reagana
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Sypialnia Laidan i Reagana
xxx
/z holu
Bez tchu podążył za matką, niepewny jeszcze, czego od niej oczekuje. Był po prostu spragniony jej obecności, wygłodniały chorobliwej perfekcji Laidan, która doprowadzała go do wrzenia. Żadna inna kobieta nie wzbudzała w Averym takiej gamy uczuć, żadna nie potrafiła go uwieść, zniewolić, ani usidlić. Oprócz tej jednej, wyjątkowej, z jaką łączyła go więź trwalsza niż przysięgi składane przed obliczem Boga. Zupełnie błahe i trywialne względem siły, jaka zespalała matkę i syna, naznaczając ich również jako kochanków. Samael uważał, że owo dopełnienie winno zostać uświęcone i miast czynem niegodnym, mienić się aktem prawdziwej i niezmierzonej miłości. Rodzicielskiej, cielesnej, zmysłowej, spinającej każdy mięsień i destabilizującej równomierne bicie serca.
Nie wahał się przed nazwaniem targających nim emocji po imieniu, ponieważ nie bał się gniewu Najwyższego. Występował przeciwko niemu wielokrotnie, odbierając w zamian jedynie słodką nagrodę, w postaci wprawnie pieszczących go dłoni własnej matki i jej gorącego oddechu, który łapali wspólnie podczas chwil desperackiej bliskości. Wywalczonej i całkowicie zasłużonej: nikt nie miał do Laidan większych praw od niego i Avery skrupulatnie dbał o wypełnianie swego obowiązku. Podwójnego, przynosząc matce jednocześnie dumę oraz spełnienie, którego nie mogła zaznać przy własnym mężu, będącym parodią przedstawiciela swego gatunku. Samael nie chciał nawet myśleć o wysiłkach Reagana, spychając ojca na granicę percepcji, w której mógł egzystować, chwiejąc się chybotliwie, nieświadom, iż to jego pierworodny spycha go wprost do totalnego zapomnienia.
Echo kroków Laidan brzmiało jeszcze w korytarzu, kiedy Samael dotarł do jej sypialni, do ich sypialni, do miejsca, w którym matka uczyniła go prawdziwym mężczyzną. Podwoje tej komnaty zawsze były dla niego otwarte, więc nie zapukał, a od razu otworzył drzwi, bezszelestnie wślizgując się do środka. W nozdrza Avery’ego uderzył charakterystyczny zapach perfum, jeszcze silniej pobudzający jego libido. Podszedł do stojącej przed toaletką kobiety i bez słowa objął ją delikatnie, kładąc ręce na jej biodrach. Nie podejmując jeszcze szturmu i nie próbując sięgnąć zachłannymi dłońmi pod przyzwoitą spódnicę. Rozkoszował się samą bliskością matki, jej odbiciem w lustrze i wzrokiem przepełnionym uczuciem. Testosteron buzował w żyłach Samaela, nakręcając go niemożliwie – choć przecież potrafił panować nad swym pożądaniem, teraz nie mógł się powstrzymać przed dotykaniem Laidan w sposób przeznaczony tylko dla jej wybranka. Nie łamał zatem żadnych reguł, ponieważ został naznaczony i wywyższony do tej rangi przez nią samą. Błądząc dłońmi po jej talii, starał się oszukać swoje pragnienie i zaspokoić je platonicznymi pieszczotami. Grzecznymi, niemalże dziecinnymi, kiedy powoli wspinał się palcami coraz wyżej, aby wkrótce muskać jej ramiona i ogrzewać kark gorącym, spragnionym oddechem.
Bez tchu podążył za matką, niepewny jeszcze, czego od niej oczekuje. Był po prostu spragniony jej obecności, wygłodniały chorobliwej perfekcji Laidan, która doprowadzała go do wrzenia. Żadna inna kobieta nie wzbudzała w Averym takiej gamy uczuć, żadna nie potrafiła go uwieść, zniewolić, ani usidlić. Oprócz tej jednej, wyjątkowej, z jaką łączyła go więź trwalsza niż przysięgi składane przed obliczem Boga. Zupełnie błahe i trywialne względem siły, jaka zespalała matkę i syna, naznaczając ich również jako kochanków. Samael uważał, że owo dopełnienie winno zostać uświęcone i miast czynem niegodnym, mienić się aktem prawdziwej i niezmierzonej miłości. Rodzicielskiej, cielesnej, zmysłowej, spinającej każdy mięsień i destabilizującej równomierne bicie serca.
Nie wahał się przed nazwaniem targających nim emocji po imieniu, ponieważ nie bał się gniewu Najwyższego. Występował przeciwko niemu wielokrotnie, odbierając w zamian jedynie słodką nagrodę, w postaci wprawnie pieszczących go dłoni własnej matki i jej gorącego oddechu, który łapali wspólnie podczas chwil desperackiej bliskości. Wywalczonej i całkowicie zasłużonej: nikt nie miał do Laidan większych praw od niego i Avery skrupulatnie dbał o wypełnianie swego obowiązku. Podwójnego, przynosząc matce jednocześnie dumę oraz spełnienie, którego nie mogła zaznać przy własnym mężu, będącym parodią przedstawiciela swego gatunku. Samael nie chciał nawet myśleć o wysiłkach Reagana, spychając ojca na granicę percepcji, w której mógł egzystować, chwiejąc się chybotliwie, nieświadom, iż to jego pierworodny spycha go wprost do totalnego zapomnienia.
Echo kroków Laidan brzmiało jeszcze w korytarzu, kiedy Samael dotarł do jej sypialni, do ich sypialni, do miejsca, w którym matka uczyniła go prawdziwym mężczyzną. Podwoje tej komnaty zawsze były dla niego otwarte, więc nie zapukał, a od razu otworzył drzwi, bezszelestnie wślizgując się do środka. W nozdrza Avery’ego uderzył charakterystyczny zapach perfum, jeszcze silniej pobudzający jego libido. Podszedł do stojącej przed toaletką kobiety i bez słowa objął ją delikatnie, kładąc ręce na jej biodrach. Nie podejmując jeszcze szturmu i nie próbując sięgnąć zachłannymi dłońmi pod przyzwoitą spódnicę. Rozkoszował się samą bliskością matki, jej odbiciem w lustrze i wzrokiem przepełnionym uczuciem. Testosteron buzował w żyłach Samaela, nakręcając go niemożliwie – choć przecież potrafił panować nad swym pożądaniem, teraz nie mógł się powstrzymać przed dotykaniem Laidan w sposób przeznaczony tylko dla jej wybranka. Nie łamał zatem żadnych reguł, ponieważ został naznaczony i wywyższony do tej rangi przez nią samą. Błądząc dłońmi po jej talii, starał się oszukać swoje pragnienie i zaspokoić je platonicznymi pieszczotami. Grzecznymi, niemalże dziecinnymi, kiedy powoli wspinał się palcami coraz wyżej, aby wkrótce muskać jej ramiona i ogrzewać kark gorącym, spragnionym oddechem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przebywanie w towarzystwie nieznośnych bliźniąt zawsze przyprawiało Laidan o mocny ból głowy, dlatego też rzadko kiedy przebywała wraz z młodszymi latoroślami dłużej, niż było to wymagane towarzyskimi względami. Co prawda obserwowanie leżącego, półprzytomnego Sorena oraz wyraźnie przerażonej Allison spływało miodem przez serce wrażliwej na cierpienie swych dzieci matki, ale i ta przyjemność nie łagodziła obrzydzenia. Napływało falami do jej ust przy każdym spojrzeniu na blond latorośle: rodzeństwo wdało się w matkę, co - ku jej wiecznemu utrapieniu - komentował każdy, zachwycony jasnowłosym podobieństwem i delikatnością rysów. Nienawidziła tej kpiny genetyki, tego przeklętego nasienia, wyrastającego na jej łonie, by zniszczyć perfekcyjnie zaplanowane życie Laidan Avery. Wtedy kobiety absolutnie szczęśliwej, spełnionej, odnajdującej radość w ramionach ojca i w spojrzeniu malutkiego synka, wyrastającego powoli na zdolnego chłopca. Brutalność Reagana przekreśliła wszystkie jej plany, ściągając ją na samo dno koszmaru. Ciągnącego się latami; upływ czasu wcale nie złagodził pogardy, wręcz nasilając chęć pozbycia się bliźniąt raz na zawsze. Wyprowadzkę Sorena przyjęła z ulgą, teraz niecierpliwie wyczekując zamążpójścia Allison, chociaż separacja rodziny wcale nie oznaczała wyrównania krzywd. Oprócz dość oczywistej chęci odjęcia od siebie cierpienia, spowodowanego stałym kontaktem ze znienawidzonym potomstwem, w umyśle Laidan rodziło się coś jeszcze, jakaś intensywna chęć zemsty. Podobno dla matki nie istniało nic straszniejszego od widoku własnego dziecka w trumnie, ale chyba tego podskórnie naprawdę pragnęła. Ostatecznego rozwiązania, spokoju, zamknięcia pewnego przeklętego etapu, pochowania przyczyn całego bólu jej życia. Obwiniała bliźnięta o każde niepowodzenie, każdą trudność, każdą tragedię. O śmierć Marcolfa, spopielenie wystawy impresjonistów, coraz liczniejsze zmarszczki na swojej twarzy. Krzywda każdego kalibru zadana została przez te same rączki, które wyciągały się do niej ufnie przed dwudziestu laty.
Nie mogła uwierzyć, że upłynęło tyle czasu, że była w stanie wytrzymać ponad dwie dekady tego ciągłego obrzydzenia. Pozostawała przy zdrowych myślach tylko dzięki jednej osobie, dzięki najważniejszemu mężczyźnie w swoim życiu, którego pojawienie się potrafiła przewidzieć co do sekundy. Nikt nie znał Samaela lepiej od niej; rozwijał się pod jej sercem, całował dziecięcymi ustami i patrzył na nią jak na najprawdziwszą królową, wręcz boginię. Karmiła się tym spojrzeniem, pozwalała synowi ukoić swoje lęki, zaspokoić pragnienia: tylko dzięki niemu przetrwała śmierć Marcolfa, rezygnując z wejścia na stos pogrzebowy tuż za ojcem. Nie sądziła, że będzie w stanie pokochać kogoś bardziej, ale Samael przełamał wszelkie lęki, w pełni zasługując na miano tego jedynego.
Uśmiechnęła się przelotnie, kiedy stanął tuż za nią, owiewając jej kark ciepłym oddechem. Na razie nie skupiała wzroku na odbiciu twarzy Samaela w lustrze - wpatrywała się tylko w siebie, powoli ściągając drogie, złote kolczyki i naszyjnik. Odkładała biżuterię pieczołowicie na miejsce w jednej z szufladek, jakby zupełnie nie odczuwała subtelnych pieszczot, rozpalających jednak jej ciało w ten najsłodszy ze sposobów. Dotyk syna odganiał złe myśli, przywracał radość, czynił ją w pełni sobą, kiedy więc w końcu podniosła głowę i odwzajemniła spojrzenie identycznych, jasnogranatowych tęczówek, w jej wzroku nie mógł zobaczyć ani odrobiny wcześniejszego obrzydzenia. Zmęczenia. Bólu głowy. Niechęci. Żadna z tych emocji już nie istniała, powoli ustępując bardziej intensywnym odczuciom, przeznaczonym tylko dla niego.
- Dziękuję, że zająłeś się przekonaniem Allison - powiedziała po chwili spokojnie, kompletnie nie przeczuwając słabości Samaela do swojej siostry. Naiwnie uznawała ją za kogoś niegodnego zainteresowania kogokolwiek, ot, brudne, zaniedbane zwierzątko, jakie należało jak najszybciej sprzedać niewybrednemu kupcowi. Sama nie chciała się tym zajmować, dlatego przyjmowała zaangażowanie najstarszego syna z ukontentowaniem. Zamknęła szufladę z biżuterią, ale nie odwracała się jeszcze w stronę bruneta, przyglądając się ich odbiciu w lustrze. Samael górował nad nią wzrostem; w jego ramionach czuła się jeszcze drobniejsza niż w rzeczywistości, jakby znów była filigranową, siedemnastoletnią dziewczyną, uśmiechającą się zachęcająco do swojego mężczyzny. Przymknęła oczy, kiedy palce Samaela musnęły odkrytą skórę jej ramion.
Nie mogła uwierzyć, że upłynęło tyle czasu, że była w stanie wytrzymać ponad dwie dekady tego ciągłego obrzydzenia. Pozostawała przy zdrowych myślach tylko dzięki jednej osobie, dzięki najważniejszemu mężczyźnie w swoim życiu, którego pojawienie się potrafiła przewidzieć co do sekundy. Nikt nie znał Samaela lepiej od niej; rozwijał się pod jej sercem, całował dziecięcymi ustami i patrzył na nią jak na najprawdziwszą królową, wręcz boginię. Karmiła się tym spojrzeniem, pozwalała synowi ukoić swoje lęki, zaspokoić pragnienia: tylko dzięki niemu przetrwała śmierć Marcolfa, rezygnując z wejścia na stos pogrzebowy tuż za ojcem. Nie sądziła, że będzie w stanie pokochać kogoś bardziej, ale Samael przełamał wszelkie lęki, w pełni zasługując na miano tego jedynego.
Uśmiechnęła się przelotnie, kiedy stanął tuż za nią, owiewając jej kark ciepłym oddechem. Na razie nie skupiała wzroku na odbiciu twarzy Samaela w lustrze - wpatrywała się tylko w siebie, powoli ściągając drogie, złote kolczyki i naszyjnik. Odkładała biżuterię pieczołowicie na miejsce w jednej z szufladek, jakby zupełnie nie odczuwała subtelnych pieszczot, rozpalających jednak jej ciało w ten najsłodszy ze sposobów. Dotyk syna odganiał złe myśli, przywracał radość, czynił ją w pełni sobą, kiedy więc w końcu podniosła głowę i odwzajemniła spojrzenie identycznych, jasnogranatowych tęczówek, w jej wzroku nie mógł zobaczyć ani odrobiny wcześniejszego obrzydzenia. Zmęczenia. Bólu głowy. Niechęci. Żadna z tych emocji już nie istniała, powoli ustępując bardziej intensywnym odczuciom, przeznaczonym tylko dla niego.
- Dziękuję, że zająłeś się przekonaniem Allison - powiedziała po chwili spokojnie, kompletnie nie przeczuwając słabości Samaela do swojej siostry. Naiwnie uznawała ją za kogoś niegodnego zainteresowania kogokolwiek, ot, brudne, zaniedbane zwierzątko, jakie należało jak najszybciej sprzedać niewybrednemu kupcowi. Sama nie chciała się tym zajmować, dlatego przyjmowała zaangażowanie najstarszego syna z ukontentowaniem. Zamknęła szufladę z biżuterią, ale nie odwracała się jeszcze w stronę bruneta, przyglądając się ich odbiciu w lustrze. Samael górował nad nią wzrostem; w jego ramionach czuła się jeszcze drobniejsza niż w rzeczywistości, jakby znów była filigranową, siedemnastoletnią dziewczyną, uśmiechającą się zachęcająco do swojego mężczyzny. Przymknęła oczy, kiedy palce Samaela musnęły odkrytą skórę jej ramion.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kwestia rodziny zawsze pozostawała tematem drażliwym, nawet wśród arystokratów, gdzie stosunki między członkami familii układały się z pozoru idealnie. Prosty schemat, który wywyższał mężczyznę, stawiał go na piedestale i czynił praktycznie panem życia i śmierci, tracił na znaczeniu. Żony winne okazywać bezwarunkowe posłuszeństwo i szacunek, w zamian za zapewnienie godziwego bytu, coraz częściej próbowały wyjść z cienia, a dzieci nie respektowały przykazań ojca, usiłując buntować się jego prawodawstwu. Niepodległościowe zakusy trzymano jednak w tajemnicy, chroniąc niewdzięczne latorośle przed wydziedziczeniem, a ród przed skandalem. Czysta krew zobowiązywała, zaś szlachetne pochodzenie gloryfikowało wartość rodziny, będącej gwarancją ciągłości linii czarodziejów, nieskażonych najmniejszą domieszką mugolskiej krwi. To, co działo się za zamkniętymi drzwiami posiadłości było ściśle strzeżoną tajemnicą, sekretem spajającym silniej i mocniej, od jakiegokolwiek pokrewieństwa. Dlatego też, Avery śmiał twierdzić, że wraz z matką i rodzeństwem są sobie bardzo bliscy. W tym rozliczeniu w ogóle nie brał zaś pod uwagę Reagana, manekina rozstawianego po kątach i tytułującego się głową rodziny jedynie formalnie. Praktykycznie bowiem to Samael wypełniał jego powinności: od zakulisowego zarządzania majątkiem i zaaranżowaniem małżeństwa Allison, po obowiązki sypialniane. Które zresztą pełnił z przyjemnością, bez minimalnej dozy skrępowania czy zawstydzenia. Ciało jego matki od zawsze było dla niego świątynią i to, czy oddawał jej cześć w postaci czułych, nieświadomych, chłopięcych pocałunków, czy pełną apoteazą jej kobiecości, nie wpływało w żaden sposób na zmianę ich relacji. Pozostał jej najukochańszym synem, a ona jego najdroższą rodzicielką: nie kolidowało to absolutnie z ich wspólnymi fantazjami o połączeniu trzech (liczba boskiej doskonałości) pokoleń w dwóch ciałach podczas jednego aktu prawdziwej miłości. Podczas którego nie rozlegały się anielskie trąby, wieszczące im dzień sądu ostatecznego. Samael sądził, iż otrzymali błogosławieństwo i pełne przyzwolenie od Natury - czyżby pojęła, iż ni gromy, ni katastrofy, ni plagi egipskie, nie zdołają ich powstrzymać?
Avery doskonale wiedział, że popełnia grzech kazirodztwa, jednakowoż nie ciążyło mu to na sumieniu: zostało mu to wybaczone, a wraz z matką spełniał się przecież najbardziej. W czystej formie miłości, kiedy ich ciała stawały się jednością. Samael prędko oszalał na punkcie Laidan, która stała się jego bezwstydną obsesją. Tak jak pokochał ją, nie kochał nikogo, ponieważ tylko ona potrafiła ukoić jego niegasnące pragnienie. Był mitycznym Tantalem, któremu Laidan pomogła wyrwać się z kręgu wiecznego nienasycenia i odebrać za to swoją nagrodę. Została policzona między bohaterów i zawieszona na nieboskłonie swojego syna, gdzie świeciła najjaśniejszym blaskiem. Stając się drogowskazem Samaela, instnktownie kierującego się ku jej bliskości. Stymulującej go niemożlowie, choć tylko stał przy niej, lekko obejmując jej drobne ciało. Odbicie w lustrze zdradzało wszystko: rozgorączkowany wzrok, ślizgający się po ciele Laidan, dłonie odbywające niecierpliwą wędrówkę, nieznaczny, zadowolony uśmiech. Przyśpieszony oddech, osiadał mgiełką na nieskazitelnie czystej tafli szkła oprawionego w złotą ramę, a Avery nadal zachowywał umiar, delikatnie pieszcząc kark kobiety, jednocześnie marząc o zasypaniu go ostrymi, lubieżnymi pocałunkami.
-Do czasu ślubu...niech zamieszka u Sørena - zaproponował cicho, drażniąc wrażliwą skórę szyi. Pozbycie się z domu Allison łączyło się ze znacznie większą swobodą i Samael zapłonął na myśl o prawie nieograniczonych możliwościach. Na razie jednak intensywnie wpatrywał się w lustrzane odbicie matki, przygarniając ją jeszcze bliżej siebie. Znał na pamięć delikatną siateczkę zmarszczek pokrywających jej twarz, które wcale jej nie szpeciły, a tylko dodawały uroku i dystyngowania. Przymknięte oczy okolone długimi rzęsami, rzucającymi cień na zaróżowione policzki, miały identyczną, ciemnoniebieską barwę jak jego - świadectwo pokrewieństwa i miłości, wiążące bardziej od obrączki, połyskującej na palcu Laidan. Avery zdecydowanie odwrócił kobietę przodem do siebie i pochwycił jej dłonie, na każdej składając delikatny pocałunek. Ostrożnie zsunał złoty symbol zniewolenia z palca swej matki i odłożył go na toaletkę. Teraz Laidan była wolna: na szczęśliwy okres kilku godzin, które mogła spędzić ze swym ulubionym synem.
Avery doskonale wiedział, że popełnia grzech kazirodztwa, jednakowoż nie ciążyło mu to na sumieniu: zostało mu to wybaczone, a wraz z matką spełniał się przecież najbardziej. W czystej formie miłości, kiedy ich ciała stawały się jednością. Samael prędko oszalał na punkcie Laidan, która stała się jego bezwstydną obsesją. Tak jak pokochał ją, nie kochał nikogo, ponieważ tylko ona potrafiła ukoić jego niegasnące pragnienie. Był mitycznym Tantalem, któremu Laidan pomogła wyrwać się z kręgu wiecznego nienasycenia i odebrać za to swoją nagrodę. Została policzona między bohaterów i zawieszona na nieboskłonie swojego syna, gdzie świeciła najjaśniejszym blaskiem. Stając się drogowskazem Samaela, instnktownie kierującego się ku jej bliskości. Stymulującej go niemożlowie, choć tylko stał przy niej, lekko obejmując jej drobne ciało. Odbicie w lustrze zdradzało wszystko: rozgorączkowany wzrok, ślizgający się po ciele Laidan, dłonie odbywające niecierpliwą wędrówkę, nieznaczny, zadowolony uśmiech. Przyśpieszony oddech, osiadał mgiełką na nieskazitelnie czystej tafli szkła oprawionego w złotą ramę, a Avery nadal zachowywał umiar, delikatnie pieszcząc kark kobiety, jednocześnie marząc o zasypaniu go ostrymi, lubieżnymi pocałunkami.
-Do czasu ślubu...niech zamieszka u Sørena - zaproponował cicho, drażniąc wrażliwą skórę szyi. Pozbycie się z domu Allison łączyło się ze znacznie większą swobodą i Samael zapłonął na myśl o prawie nieograniczonych możliwościach. Na razie jednak intensywnie wpatrywał się w lustrzane odbicie matki, przygarniając ją jeszcze bliżej siebie. Znał na pamięć delikatną siateczkę zmarszczek pokrywających jej twarz, które wcale jej nie szpeciły, a tylko dodawały uroku i dystyngowania. Przymknięte oczy okolone długimi rzęsami, rzucającymi cień na zaróżowione policzki, miały identyczną, ciemnoniebieską barwę jak jego - świadectwo pokrewieństwa i miłości, wiążące bardziej od obrączki, połyskującej na palcu Laidan. Avery zdecydowanie odwrócił kobietę przodem do siebie i pochwycił jej dłonie, na każdej składając delikatny pocałunek. Ostrożnie zsunał złoty symbol zniewolenia z palca swej matki i odłożył go na toaletkę. Teraz Laidan była wolna: na szczęśliwy okres kilku godzin, które mogła spędzić ze swym ulubionym synem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bliskość Samaela od zawsze sprawiała jej niezwykłą przyjemność. Doskonale pamiętała pierwsze wspólne chwile, drobne dłonie niemowlęcia zaciśnięte na materiale drogiej szaty poruszonego Marcolfa, witającego na świecie swojego pierworodnego syna. Tamten czas był po prostu pasmem nieskrępowanego, codziennego szczęścia. Piękniała, poświęcając każdą chwilę dziecku i ojcu, kompletnie zapominając o odtrąconym mężu. Zachowanie młodej matki nie odbiegało jednak od stereotypu, dzięki któremu mogła całkowicie odseparować Reagana, spędzając wspaniałe pięć lat w swojej prywatnej baśni. Brutalnie przerwanej, ale...ale nie o tym teraz myślała, po prostu rozkoszując się obecnością Samaela.
Wiedziała, że przyjdzie, że delikatny dotyk dłoni przesuwającej się po jego skórze, zainspiruje go do skierowania kroków w kierunku ich sypialni. Znała syna na pamięć, potrafiła przewidzieć każdą prawie każdą decyzję, prawie, bo w jakimś stopniu pozostawał dalej dla niej tajemniczy. Nie denerwowało jej to, ba, nawet nie chciała odkrywać ich w całości: dorosły mężczyzna musiał posiadać swoje sekrety, inaczej nie zasługiwał na to pełne dumy miano, stając się...kimś w rodzaju Sorena. Skrzywiła się mimowolnie na wspomnienie młodszej latorośli, chociaż obrzydzenie tylko na sekundę opanowało jej myśli, przepędzone coraz intensywniejszym dotykiem dłoni Samaela. Każde muśnięcie jego palców stanowiło dla Laidan najbardziej wyrafinowany komplement. Panicz Avery był przecież wyśmienitą partią, wysoki, niesamowicie przystojny, o wysportowanej sylwetce, perfekcyjnych manierach, gwarantującym szacunek zawodzie...Sam nie tylko w oczach Lai ale i całego kobiecego światka, urastał do roli mężczyzny idealnego. Początkowo zainteresowanie innych przedstawicielek płci pięknej mile łechtało ego Lai, ale ostatnio traktowała ewentualne konkurentki z niezwykłym chłodem, wewnętrznie wręcz spalając się z chorobliwej zazdrości. Jeszcze jej nie okazywała, jeszcze nie miała okazji, jednak była pewna, że w końcu nie wytrzyma i wydrapie oczy każdej lafiryndzie, która pojawi się u boku syna. Niezależnie, czy będzie kochanką na jedną noc czy też przyszłą narzeczoną. Na wspomnienie Judith dłonie Laidan odruchowo zacisnęły się w pięści, acz była to jedyna skaza na idealnym wizerunku pani Avery, cieszącej się z tak bliskiego kontaktu ze swoim synem.
- Myślisz, że to dobry pomysł? Nie chciałabym ich uszczęśliwiać - zagadnęła, ciekawa jego opinii. Pozbycie się Allison z domu z pewnością przyniosłoby jej wielką ulgę, lecz z drugiej strony ostatnią rzeczą, której pragnęła byłaby radość córki, rzucającej się prosto w ramiona bliźniaka. I względnej wolności. Tutaj mogła mieć na oku rozwydrzoną panienkę, najchętniej dolewającą do jej wina kilka kropli trującego eliksiru. Ponowna ucieczka blond dziedziczki nie wchodziła w grę - ślub z Selwynem zbliżał się nieubłaganie.
Tyle problemów, tyle trosk, tyle trudnych decyzji; znów poczuła się odrobinę zmęczona, chociaż kiedy Samael stanowczo odwrócił ją w swoją stronę, uśmiechnęła się lekko, podziwiając z bliska jego twarz, kiedy powoli całował jej dłonie. W geście największego oddania, czułości, miłości...czy naprawdę powinna być o niego zazdrosna? To pytanie ciągle kołatało się w jej głowie, kiedy mężczyzna zsuwał z jej palca obrączkę. Taką samą, jaką niedługo będzie nosiła obca kobieta. Stojąc tak blisko Samaela i wdychając ukochany zapach jego perfum nie potrafiła już ukryć względnego niezadowolenia. Pełne usta, pociągnięte krwistoczerwoną szminką, wygięły się w lekki łuk. - Jak się czuje twoja narzeczona, Samaelu? Co u pięknej Judith? - spytała, wkładając w każdą głoskę maksimum uwagi, by zabrzmieć obojętnie, chociaż i tak w jej ciepłym głosie wyraźnie słychać było nutki pogardy pomieszanej z zazdrością. Podniosła wzrok, bacznie przyglądając się przystojnej twarzy syna, jakby próbowała odgonić okropne myśli pięknem jego rysów, tak podobnych do tych ojcowskich. Najchętniej już wsunęłaby drobną dłoń za materiał koszuli, ale wizja przebrzydłej panny Skamander powstrzymywała ją lepiej od jakichkolwiek przykazań czy zasad moralnych.
Wiedziała, że przyjdzie, że delikatny dotyk dłoni przesuwającej się po jego skórze, zainspiruje go do skierowania kroków w kierunku ich sypialni. Znała syna na pamięć, potrafiła przewidzieć każdą prawie każdą decyzję, prawie, bo w jakimś stopniu pozostawał dalej dla niej tajemniczy. Nie denerwowało jej to, ba, nawet nie chciała odkrywać ich w całości: dorosły mężczyzna musiał posiadać swoje sekrety, inaczej nie zasługiwał na to pełne dumy miano, stając się...kimś w rodzaju Sorena. Skrzywiła się mimowolnie na wspomnienie młodszej latorośli, chociaż obrzydzenie tylko na sekundę opanowało jej myśli, przepędzone coraz intensywniejszym dotykiem dłoni Samaela. Każde muśnięcie jego palców stanowiło dla Laidan najbardziej wyrafinowany komplement. Panicz Avery był przecież wyśmienitą partią, wysoki, niesamowicie przystojny, o wysportowanej sylwetce, perfekcyjnych manierach, gwarantującym szacunek zawodzie...Sam nie tylko w oczach Lai ale i całego kobiecego światka, urastał do roli mężczyzny idealnego. Początkowo zainteresowanie innych przedstawicielek płci pięknej mile łechtało ego Lai, ale ostatnio traktowała ewentualne konkurentki z niezwykłym chłodem, wewnętrznie wręcz spalając się z chorobliwej zazdrości. Jeszcze jej nie okazywała, jeszcze nie miała okazji, jednak była pewna, że w końcu nie wytrzyma i wydrapie oczy każdej lafiryndzie, która pojawi się u boku syna. Niezależnie, czy będzie kochanką na jedną noc czy też przyszłą narzeczoną. Na wspomnienie Judith dłonie Laidan odruchowo zacisnęły się w pięści, acz była to jedyna skaza na idealnym wizerunku pani Avery, cieszącej się z tak bliskiego kontaktu ze swoim synem.
- Myślisz, że to dobry pomysł? Nie chciałabym ich uszczęśliwiać - zagadnęła, ciekawa jego opinii. Pozbycie się Allison z domu z pewnością przyniosłoby jej wielką ulgę, lecz z drugiej strony ostatnią rzeczą, której pragnęła byłaby radość córki, rzucającej się prosto w ramiona bliźniaka. I względnej wolności. Tutaj mogła mieć na oku rozwydrzoną panienkę, najchętniej dolewającą do jej wina kilka kropli trującego eliksiru. Ponowna ucieczka blond dziedziczki nie wchodziła w grę - ślub z Selwynem zbliżał się nieubłaganie.
Tyle problemów, tyle trosk, tyle trudnych decyzji; znów poczuła się odrobinę zmęczona, chociaż kiedy Samael stanowczo odwrócił ją w swoją stronę, uśmiechnęła się lekko, podziwiając z bliska jego twarz, kiedy powoli całował jej dłonie. W geście największego oddania, czułości, miłości...czy naprawdę powinna być o niego zazdrosna? To pytanie ciągle kołatało się w jej głowie, kiedy mężczyzna zsuwał z jej palca obrączkę. Taką samą, jaką niedługo będzie nosiła obca kobieta. Stojąc tak blisko Samaela i wdychając ukochany zapach jego perfum nie potrafiła już ukryć względnego niezadowolenia. Pełne usta, pociągnięte krwistoczerwoną szminką, wygięły się w lekki łuk. - Jak się czuje twoja narzeczona, Samaelu? Co u pięknej Judith? - spytała, wkładając w każdą głoskę maksimum uwagi, by zabrzmieć obojętnie, chociaż i tak w jej ciepłym głosie wyraźnie słychać było nutki pogardy pomieszanej z zazdrością. Podniosła wzrok, bacznie przyglądając się przystojnej twarzy syna, jakby próbowała odgonić okropne myśli pięknem jego rysów, tak podobnych do tych ojcowskich. Najchętniej już wsunęłaby drobną dłoń za materiał koszuli, ale wizja przebrzydłej panny Skamander powstrzymywała ją lepiej od jakichkolwiek przykazań czy zasad moralnych.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z Laidan od zawsze byli sobie wyjątkowo bliscy, jakby stając się potwierdzeniem reguły, ukochanego, pierworodnego dziecka. Wychuchanego, obdarzanego największymi względami, faworyzowanego i rozpieszczanego do granic zdrowego rozsądku. Avery jeszcze będąc małym chłopcem, wiedział, że matka pozwala mu na więcej i że potrafi mu, bagatela, wszystko wybaczyć. Nie nadużywał jednakże ani jej zaufania, ani cierpliwości, znakomicie wpisując się w rolę idealnego syna u boku kochającej rodzicielki. Byli zaiste wyjątkową parą, nawet na szlacheckich salonach: Samael nigdy nie wstydził się swoich uczuć względem Laidan i nawet w wieku młodzieńczym, pozwalał na ich manifestację. Na bankietach nie uciekał od matki i nie uchylał się od demonstracji ich przywiązania. Teraz jeszcze chętniej pokazywał się z nią na wszelkich balach i wystawach; trzymając ją pod ramię, podziwiając jej prace wiszące w olbrzymich galeriach, z naturalnym uśmiechem odnajdując się, jako najwierniejszy amator jej sztuki. Każdej, poczynając od pisanych przez nią felietonów i malowanych obrazów, po ars amandi, w której nie miała sobie równych.
Laidan była wszak jego natchnieniem, a jego myśli, niezwykle rzadko odbiegały od tej jedynej i najważniejszej w całym jego życiu kobiety. Która wydała go na świat, pokazała rządzące nim prawa , nareszcie, otworzyła oczy i udowodniła mu, iż nawet najstarsze i najbardziej rygorystyczne normy nie są w stanie zanegować ich pragnień oraz ich dążeń. Byli ponad ziemskie kodyfikacje, wywyższeni spośród śmiertelników i usadzeni na panteonie wśród mitycznych bóstw. Gdzie mogli bez przeszkód oddawać się bezeceństwom, nienarażeni na obrzydliwe pomówienia i spojrzenia pełne odrazy – jakby na nie zasługiwali, oddając się jedynie najprawdziwszemu, miłosnemu uniesieniu. Dostępnego wyłącznie dla ich duetu, znajdującego się ponad wszystkim, co obowiązywało na ziemi. Wyłącznie w swej matce Avery odnajdywał najdoskonalszą partnerkę, a inne kobiety mogłyby dla niego nie istnieć. Przy niej bladły, blakły, stawały się niewidoczne, nieinteresujące i ogromnie męczące. Nawet jego własna siostra: ją pragnął jedynie wykorzystać do cna, złączyć wspólną krew krążącą w ich żyłach i wyrzucić na śmietnik, jak zużyty przedmiot. Bezwartościowy; nawet utopijny idealista Selwyn dostrzegłby wybrakowanie towaru, jaki mu wcisnął. Laidan nie musiała się obawiać zepchnięcia za kurtynę – nikt nie był w stanie jej zastąpić. Dlatego też Avery nieznacznie zmarszczył brwi, kiedy zauważył, jak bezwiednie zaciska pięści. Coś ją trapiło? Spojrzał na nią pytająco, jednocześnie odpinając drobny guziczek, tuż przy kołnierzyku jej bluzki i biorąc nieco głębszy wdech, jakby nie mógł już dłużej panować nad swoim pożądaniem.
-Najważniejsze, żebyś ty była szczęśliwa. Oni oboje są… – przerwał, krzywiąc się z niesmakiem, na wspomnienie wciąż dziewiczej siostry i niewydarzonego brata – przypilnuję Allison – obiecał, wytrwale pracując nad utorowaniem sobie drogi do ciała swojej matki, wciąż przyobleczonego grzeczną, szmaragdową bluzką. Którą miał ochotę rozerwać, jednakowoż powstrzymał nieznośne pożądanie, rozchodzące się falami po jego organizmie, pieczołowicie rozpinając kolejne dwa guziki i odsłaniając biały dekolt Laidan i wzgórki jej piersi. Wciąż balansował na cienkiej granicy między przyzwoitością, a wyuzdaniem, kiedy wpatrywał się w nią z pożądliwą czcią w granatowych oczach, które ciemniały coraz bardziej, wraz z kolejnym centymetrem odsłoniętej skóry. Przesyconej charakterystycznym zapachem jego matki, który niegdyś kołysał go do snu i towarzyszył we wspomnieniach każdej samotnej nocy. Avery był owładnięty żądzą, lecz nie do tego stopnia, aby nie odczytać z drobnych gestów Laidan i z tonu jej głosu oznak rozżalenia. Poczuł się mile połechtany, kiedy zrozumiał, iż przemawia przez nią zazdrość – choć jednocześnie miał ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem – czyż nie dawał jej do zrozumienia, iż jest jedyną, która naprawdę się dla niego liczy?
-Nic do niej nie czuję, matko – zapewnił gorąco, zsuwając bluzkę z jej białych ramion – Zawsze pozostaniesz mi najmilszą i najpiękniejszą – wyszeptał cicho, wprost do jej ucha, po czym pocałował ją w krwistoczerwone usta, pieczętując swe wyznanie namiętnością i dziką żądzą, której nareszcie dawał ujście.
Laidan była wszak jego natchnieniem, a jego myśli, niezwykle rzadko odbiegały od tej jedynej i najważniejszej w całym jego życiu kobiety. Która wydała go na świat, pokazała rządzące nim prawa , nareszcie, otworzyła oczy i udowodniła mu, iż nawet najstarsze i najbardziej rygorystyczne normy nie są w stanie zanegować ich pragnień oraz ich dążeń. Byli ponad ziemskie kodyfikacje, wywyższeni spośród śmiertelników i usadzeni na panteonie wśród mitycznych bóstw. Gdzie mogli bez przeszkód oddawać się bezeceństwom, nienarażeni na obrzydliwe pomówienia i spojrzenia pełne odrazy – jakby na nie zasługiwali, oddając się jedynie najprawdziwszemu, miłosnemu uniesieniu. Dostępnego wyłącznie dla ich duetu, znajdującego się ponad wszystkim, co obowiązywało na ziemi. Wyłącznie w swej matce Avery odnajdywał najdoskonalszą partnerkę, a inne kobiety mogłyby dla niego nie istnieć. Przy niej bladły, blakły, stawały się niewidoczne, nieinteresujące i ogromnie męczące. Nawet jego własna siostra: ją pragnął jedynie wykorzystać do cna, złączyć wspólną krew krążącą w ich żyłach i wyrzucić na śmietnik, jak zużyty przedmiot. Bezwartościowy; nawet utopijny idealista Selwyn dostrzegłby wybrakowanie towaru, jaki mu wcisnął. Laidan nie musiała się obawiać zepchnięcia za kurtynę – nikt nie był w stanie jej zastąpić. Dlatego też Avery nieznacznie zmarszczył brwi, kiedy zauważył, jak bezwiednie zaciska pięści. Coś ją trapiło? Spojrzał na nią pytająco, jednocześnie odpinając drobny guziczek, tuż przy kołnierzyku jej bluzki i biorąc nieco głębszy wdech, jakby nie mógł już dłużej panować nad swoim pożądaniem.
-Najważniejsze, żebyś ty była szczęśliwa. Oni oboje są… – przerwał, krzywiąc się z niesmakiem, na wspomnienie wciąż dziewiczej siostry i niewydarzonego brata – przypilnuję Allison – obiecał, wytrwale pracując nad utorowaniem sobie drogi do ciała swojej matki, wciąż przyobleczonego grzeczną, szmaragdową bluzką. Którą miał ochotę rozerwać, jednakowoż powstrzymał nieznośne pożądanie, rozchodzące się falami po jego organizmie, pieczołowicie rozpinając kolejne dwa guziki i odsłaniając biały dekolt Laidan i wzgórki jej piersi. Wciąż balansował na cienkiej granicy między przyzwoitością, a wyuzdaniem, kiedy wpatrywał się w nią z pożądliwą czcią w granatowych oczach, które ciemniały coraz bardziej, wraz z kolejnym centymetrem odsłoniętej skóry. Przesyconej charakterystycznym zapachem jego matki, który niegdyś kołysał go do snu i towarzyszył we wspomnieniach każdej samotnej nocy. Avery był owładnięty żądzą, lecz nie do tego stopnia, aby nie odczytać z drobnych gestów Laidan i z tonu jej głosu oznak rozżalenia. Poczuł się mile połechtany, kiedy zrozumiał, iż przemawia przez nią zazdrość – choć jednocześnie miał ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem – czyż nie dawał jej do zrozumienia, iż jest jedyną, która naprawdę się dla niego liczy?
-Nic do niej nie czuję, matko – zapewnił gorąco, zsuwając bluzkę z jej białych ramion – Zawsze pozostaniesz mi najmilszą i najpiękniejszą – wyszeptał cicho, wprost do jej ucha, po czym pocałował ją w krwistoczerwone usta, pieczętując swe wyznanie namiętnością i dziką żądzą, której nareszcie dawał ujście.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozmowy na temat wychowania i przyszłości bliźniąt powinna raczej przeprowadzać ze swoim drogim mężem, prawowitym – a w dzieciństwie praktycznie jedynym, nie licząc całej gwardii guwernantek – opiekunem przeklętych jasnowłosych dzieci. Należały one przecież do Reagana; przez niego zostały spłodzone, przez niego przywitane na świecie z radością a później ową radością ciągle obdarzane. Zdarzały się momenty otrzeźwienia, krytyki Allison i Sorena, ale twardy charakter głowy domu objawiał się zbyt rzadko, by zadowolić potrzebę sprawiedliwości Lai. Zrezygnowała więc całkowicie z prób utworzenia jakiejkolwiek więzi ze swoim mężem, obdarzając go wyłącznie wysublimowaną manipulacją, pozwalającą jej wieść takie życie, jakiego zawsze pragnęła. W początkowej fazie szczęśliwego małżeństwa odgrywanie niewinnej, zawstydzonej i biernej szlachcianki, przestraszonej bliskością z tak dominującym mężczyzną, przychodziło jej z trudnością, ale każda sekunda tej gry aktorskiej była tego warta. Reagan uwierzył w to, że jest dla Laidan całym światem, że młodziutka żona go szanuje a unikanie zbliżeń stanowi normalną część rozwoju tak wstydliwej, a przez to wiernej i moralnej, panienki. Później wystarczało poruszać odpowiednie struny, omamiając męża ich pięknym brzmieniem, by w końcu owinąć je umiejętnie wokół jego szyi. Obserwując z ukontentowaniem wyimaginowaną ścieżkę krwi, spływającą od miejsca największego nacisku, z którego Reagan nie zdawał sobie sprawy. Dalej pozostawał królem na swoich włościach, z pewnością będąc opłakiwanym przez całą czarodziejską socjetę jako mężczyzna rządzący twardą ręką, niesamowicie oddany rodzinie – prawda na zawsze miała pozostać w ukryciu, co wcale Laidan nie przeszkadzało. Już nie odgrywała perfekcyjnej żony: była nią, z pozoru dla Regana a prawdziwie, intensywnie, namiętnie w stosunku do Samaela.
Spełniał wszelkie kryteria, by zasłużyć na miano najbliższego jej mężczyzny. Rządził domem, podejmując nierzadko trudne decyzje, gwarantował opiekę finansową, wpierał Laidan w jej pasji, spełniał jej najskrytsze marzenia. To zachwyt w jego oczach sprawiał, że czuła się naprawdę dumna z nowego obrazu; to dotyk jego dłoni gwarantował jej najdoskonalszą przyjemność. Nie mogła wyobrazić sobie, by ktokolwiek mógł zastąpić ukochanego syna na tym miejscu i była pewna, że Sam odwzajemnia ten pogląd. Nigdy nie cierpiała z powodu kompleksów, od dziecka uwielbiana przez ojca, zapewniającego ją w nieskończoność o jej wyjątkowości. Czyż istniało silniejsze podbudowanie kobiecej pewności siebie, niż dotyk niecierpliwych rąk własnego ojca na swoim niewinnym ciele? Marcolf łamał święte zasady, odtrącał każdy kodeks moralny, by móc spełniać się właśnie z nią. Laidan wiedziała, że jest wyjątkowa już od dawna, a zachowanie Samaela tylko to potwierdzało. Nigdy wcześniej nie odczuwała takiej niepewności, w głębi duszy uznając napastliwe zainteresowanie dziewcząt swoim synem za szczyt żałosności. Teraz jednak było inaczej; w lustrze widziała coraz dojrzalszą kobietę, na jej twarzy pojawiały się nowsze siateczki zmarszczek i…chyba po raz pierwszy w swoim słodkim, megalomańskim życiu zaczynała wątpić w swoją niezastąpioność. Oczywiście nie przyznawała się do tego nikomu, dalej zadbana, dalej piękna, dalej obdarzająca świat szerokim uśmiechem, ukrywając głęboko fakt bolesnej zmiany w kogoś, kim nigdy nie chciała się stać.
Na razie jednak Samael odganiał te okropne myśli. Wystarczyła sama jego obecność, by myśli Laidan na powrót stały się myślami pewnej siebie królowej, świadomej swojego uroku. Przyglądała się przystojnej twarzy syna uważnie, praktycznie nie zwracając uwagi na rozbierające ją dłonie. Niecierpliwe, drżące; widziała jak źrenice oczu syna rozszerzają się, czuła przyśpieszony oddech owiewający jej twarz i nagle temat przeklętych bliźniąt zbladł na tyle, by całkowicie wyparować z głowy Lai. Ufała Samowi w stu procentach, pewna, że zadba o szczęśliwy bieg wydarzeń dla całej rodziny. Nigdy nie zawiódł, nigdy nie pozwolił, by chociaż cień niezadowolenia pojawił się na jej twarzy – uznała więc sprawę za załatwioną, czując, jak śliski materiał jej bluzki powoli zsuwa się z jej ramion. Zadrżała, jasna skóra pokryła się dreszczami, tylko wzmagając wewnętrzne zniecierpliwienie. Doskonale maskowane, przynajmniej do czasu, bo kiedy gorące usta Samaela dotknęły jej warg, ledwie stłumiła cichy jęk przyjemności. Mogłaby go całować godzinami, tygodniami, miesiącami; pomimo upływu lat reagowała na bliskość syna coraz intensywniej, niekiedy wręcz bojąc się swoich reakcji. Jakby znów miała dwadzieścia lat i przyciągała do siebie swojego ojca; teraz miejsce Marcolfa zajął ukochany, jedyny syn. Odwzajemniła pocałunek, pogłębiając go i niemalże kalecząc język o ostre zęby, jednocześnie przenosząc ciepłą dłoń za materiał jego spodni. Zazdrość jakoś przycichła, pozostawiając po sobie tylko nieukojone pożądanie, z jakim powoli przesuwała palcami po jego męskości. Zagryzła lekko dolną wargę Samaela, już nie dbając o idealny makijaż ust. Tu, za drzwiami ich sypialni, nie musiała odgrywać perfekcyjnej żony, swobodnie przeistaczając się w namiętną kochankę, przyciągającą bruneta tak blisko swojego ciała, jak tylko pozwalał jej na to niewysoki wzrost.
Spełniał wszelkie kryteria, by zasłużyć na miano najbliższego jej mężczyzny. Rządził domem, podejmując nierzadko trudne decyzje, gwarantował opiekę finansową, wpierał Laidan w jej pasji, spełniał jej najskrytsze marzenia. To zachwyt w jego oczach sprawiał, że czuła się naprawdę dumna z nowego obrazu; to dotyk jego dłoni gwarantował jej najdoskonalszą przyjemność. Nie mogła wyobrazić sobie, by ktokolwiek mógł zastąpić ukochanego syna na tym miejscu i była pewna, że Sam odwzajemnia ten pogląd. Nigdy nie cierpiała z powodu kompleksów, od dziecka uwielbiana przez ojca, zapewniającego ją w nieskończoność o jej wyjątkowości. Czyż istniało silniejsze podbudowanie kobiecej pewności siebie, niż dotyk niecierpliwych rąk własnego ojca na swoim niewinnym ciele? Marcolf łamał święte zasady, odtrącał każdy kodeks moralny, by móc spełniać się właśnie z nią. Laidan wiedziała, że jest wyjątkowa już od dawna, a zachowanie Samaela tylko to potwierdzało. Nigdy wcześniej nie odczuwała takiej niepewności, w głębi duszy uznając napastliwe zainteresowanie dziewcząt swoim synem za szczyt żałosności. Teraz jednak było inaczej; w lustrze widziała coraz dojrzalszą kobietę, na jej twarzy pojawiały się nowsze siateczki zmarszczek i…chyba po raz pierwszy w swoim słodkim, megalomańskim życiu zaczynała wątpić w swoją niezastąpioność. Oczywiście nie przyznawała się do tego nikomu, dalej zadbana, dalej piękna, dalej obdarzająca świat szerokim uśmiechem, ukrywając głęboko fakt bolesnej zmiany w kogoś, kim nigdy nie chciała się stać.
Na razie jednak Samael odganiał te okropne myśli. Wystarczyła sama jego obecność, by myśli Laidan na powrót stały się myślami pewnej siebie królowej, świadomej swojego uroku. Przyglądała się przystojnej twarzy syna uważnie, praktycznie nie zwracając uwagi na rozbierające ją dłonie. Niecierpliwe, drżące; widziała jak źrenice oczu syna rozszerzają się, czuła przyśpieszony oddech owiewający jej twarz i nagle temat przeklętych bliźniąt zbladł na tyle, by całkowicie wyparować z głowy Lai. Ufała Samowi w stu procentach, pewna, że zadba o szczęśliwy bieg wydarzeń dla całej rodziny. Nigdy nie zawiódł, nigdy nie pozwolił, by chociaż cień niezadowolenia pojawił się na jej twarzy – uznała więc sprawę za załatwioną, czując, jak śliski materiał jej bluzki powoli zsuwa się z jej ramion. Zadrżała, jasna skóra pokryła się dreszczami, tylko wzmagając wewnętrzne zniecierpliwienie. Doskonale maskowane, przynajmniej do czasu, bo kiedy gorące usta Samaela dotknęły jej warg, ledwie stłumiła cichy jęk przyjemności. Mogłaby go całować godzinami, tygodniami, miesiącami; pomimo upływu lat reagowała na bliskość syna coraz intensywniej, niekiedy wręcz bojąc się swoich reakcji. Jakby znów miała dwadzieścia lat i przyciągała do siebie swojego ojca; teraz miejsce Marcolfa zajął ukochany, jedyny syn. Odwzajemniła pocałunek, pogłębiając go i niemalże kalecząc język o ostre zęby, jednocześnie przenosząc ciepłą dłoń za materiał jego spodni. Zazdrość jakoś przycichła, pozostawiając po sobie tylko nieukojone pożądanie, z jakim powoli przesuwała palcami po jego męskości. Zagryzła lekko dolną wargę Samaela, już nie dbając o idealny makijaż ust. Tu, za drzwiami ich sypialni, nie musiała odgrywać perfekcyjnej żony, swobodnie przeistaczając się w namiętną kochankę, przyciągającą bruneta tak blisko swojego ciała, jak tylko pozwalał jej na to niewysoki wzrost.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nauczany przez swojego ojca, wyrastał na rasowego mizogina i szowinistę. Nie miał skrupułów przed wykorzystywaniem swej dominacji fizycznej, w pełni korzystał również z pozycji, jaką wypracował sobie latami ciężkiej pracy. Kobiety na sam dźwięk jego nazwiska gotowe były przybrać naturalną dla nich pozycję (uklęknąć), a Avery pozostawał tego boleśnie (dla nich) świadomy. Nienaganna aparycja, stosy złota spoczywające w podziemiach banku Gringotta, a nawet szlachecka maniera nie stanowiły jednak tak skutecznej przynęty, jak apodyktyczność. Niewiasty wbrew swojej naturze podnosiły powstania i wzniecały rebelie, choć w głębi duszy doskonale czuły się w przeznaczonych dla nich rolach przedmiotów w męskich dłoniach. Potrzebowały silnej ręki i bata wymierzonego w swoje plecy: bez czuwających nad nimi opiekunów, zbaczały ze swej drogi i chyliły się ku upadkowi. Samael zaś okazywał swe miłosierdzie, wybaczał i nawracał ze złej drogi, nie żałując przy tym niemal pieszczotliwych razów i dobitnych słów. Raniących zapewne dotkliwej niż najbrutalniejsze uderzenia: znając słabości sufrażystek, Avery godził dokładnie w ich achillesowe pięty, eliminując je już na stałe, jako najsłabsze ogniwa. Wszystko zaś odbywało się w ścisłej zgodzie z Naturą: jego męskość determinowała traktowanie kobiet, jak zabawek przeznaczonych dla spełniania najbardziej wyuzdanych oraz prymitywnych potrzeb. Tak został ułożony świat, a niewiasty omamione liberalnymi bzdurami, winny nareszcie przejrzeć na oczy i pochylić kark w geście pokory, błagania o wybaczenia bluźnierstw i odpokutować błędy gatunku.
Które jednak nie dotknęły nieskazitelnej Laidan, będącej wśród nich złotym wyjątkiem. Królową, perłą znalezioną wśród odpadków i śmieci, przez co jej blask, jeszcze silniej bił po oczach, zmuszając do oddania jej należnego hołdu. Była Jedyną, której Avery mógł przypadać do stóp, czyniąc to zresztą ze szczerą, gorejącą w sercu radością. Nie znalazłby nigdzie lepszej matki: Lai zaspokajała każdą potrzebę swego syna. Od tych podstawowych, po najbardziej wyszukane, po jakie sięgał wraz z upływem lat, pozostając wybrednym degustatorem odczuć zmysłowych. Nie lękając się przy tym potępienia i strącenia z nieboskłonu wprost do czeluści piekielnych. Nie był nieświadomym, zakompleksionym Edypem, a pewnym siebie mężczyzną, z premedytacją sięgającym po należną mu kobietę. Za nic miał wyroki boskie oraz śmieszne, antyczne Fatum, które jak dotąd nie zdołało jeszcze dosięgnąć ich i ukarać za wystąpienia przeciwko najświętszym prawom. Mógł napluć w twarz wszystkim mędrkom i prorokom, wieszczącym im rychłą zgubę; nigdy nie znajdował się w lepszej formie, a Laidan przy nim wyraźnie rozkwitała, jakby jego dłonie stanowiły cudowne lekarstwo na upływ czasu. Avery jednak tego nie dostrzegał, wciąż postrzegając matkę, jako swoją pierwszą miłość, femme fatale, która pozostawała wiecznie młoda, piękna. I niezastąpiona, ponieważ Samael nie potrafił sobie wyobrazić, aby ktokolwiek zajął jej miejsce u swego boku. Razem tworzyli przecież perfekcyjną parę, dopasowującą się do siebie w każdym aspekcie. Avery z dziecinną łatwością zdetronizował z tronu Reagana, stając się regentem jego królestwa, wraz z nim przejmując również jego władczynię. Która od zawsze była i należała wyłącznie do Samaela. Laidan poczęła go z miłości, z nią przez dziewięć miesięcy nosiła go pod sercem, z nią powitała go na świecie, obdarzała go nią każdego dnia, a wreszcie: wróciła wraz z nim do punktu wyjściu, stając się zarzewiem nowego życia i nowej miłości .
Myślał o niej intensywnie, kiedy muskał palcami ramiona kobiety, kiedy jego dłonie czule dotykały gładkiej skóry, a opuszki wyznaczały ścieżkę grzechu. Niemrawo, powoli, zbiegając coraz niżej i niżej, walcząc z poczuciem przyzwoitości a pragnieniem, które jednak szturmem podbijało bramy moralności Avery’ego. Pozwalając mu na rozpięcie ostatniego guzika, blokującego mu dostępu do jej piersi. Westchnął cicho, jakby z rezygnacją, przepraszająco patrząc jej w oczy i drażniąco przesuwając dłońmi po jej dekolcie. Czując się przy tym, jakby zaraz miał eksplodować z powodu nadmiaru bodźców docierających do jego ciała. Namiętne pocałunki, z żarliwością oddawane przez Lai, zmusiły Samaela do zaprzestania tej eksploatacji: zaczął obdarzać jej usta pełnymi pasji pieszczotami, zatracając się w ekstatycznych doznaniach. Krwawił; oblizał wargę, czując, jak wypełnia go pożądanie, prowadzone drobną dłonią matki. Stłumił jęk, ponownie ją całując i pozbawiony hamulców, przyparł ją do ściany, błądząc spragnionymi rękami po ciele Laidan. Odkrywając je po raz kolejny i dochodząc do zaskakujących wniosków: pragnął jej coraz bardziej i coraz mocniej. Na oślep sięgnął do rozporka, drugą ręką zsuwając z niej całkiem niepotrzebną bluzkę. Gra wstępna miała się ku końcowi.
Które jednak nie dotknęły nieskazitelnej Laidan, będącej wśród nich złotym wyjątkiem. Królową, perłą znalezioną wśród odpadków i śmieci, przez co jej blask, jeszcze silniej bił po oczach, zmuszając do oddania jej należnego hołdu. Była Jedyną, której Avery mógł przypadać do stóp, czyniąc to zresztą ze szczerą, gorejącą w sercu radością. Nie znalazłby nigdzie lepszej matki: Lai zaspokajała każdą potrzebę swego syna. Od tych podstawowych, po najbardziej wyszukane, po jakie sięgał wraz z upływem lat, pozostając wybrednym degustatorem odczuć zmysłowych. Nie lękając się przy tym potępienia i strącenia z nieboskłonu wprost do czeluści piekielnych. Nie był nieświadomym, zakompleksionym Edypem, a pewnym siebie mężczyzną, z premedytacją sięgającym po należną mu kobietę. Za nic miał wyroki boskie oraz śmieszne, antyczne Fatum, które jak dotąd nie zdołało jeszcze dosięgnąć ich i ukarać za wystąpienia przeciwko najświętszym prawom. Mógł napluć w twarz wszystkim mędrkom i prorokom, wieszczącym im rychłą zgubę; nigdy nie znajdował się w lepszej formie, a Laidan przy nim wyraźnie rozkwitała, jakby jego dłonie stanowiły cudowne lekarstwo na upływ czasu. Avery jednak tego nie dostrzegał, wciąż postrzegając matkę, jako swoją pierwszą miłość, femme fatale, która pozostawała wiecznie młoda, piękna. I niezastąpiona, ponieważ Samael nie potrafił sobie wyobrazić, aby ktokolwiek zajął jej miejsce u swego boku. Razem tworzyli przecież perfekcyjną parę, dopasowującą się do siebie w każdym aspekcie. Avery z dziecinną łatwością zdetronizował z tronu Reagana, stając się regentem jego królestwa, wraz z nim przejmując również jego władczynię. Która od zawsze była i należała wyłącznie do Samaela. Laidan poczęła go z miłości, z nią przez dziewięć miesięcy nosiła go pod sercem, z nią powitała go na świecie, obdarzała go nią każdego dnia, a wreszcie: wróciła wraz z nim do punktu wyjściu, stając się zarzewiem nowego życia i nowej miłości .
Myślał o niej intensywnie, kiedy muskał palcami ramiona kobiety, kiedy jego dłonie czule dotykały gładkiej skóry, a opuszki wyznaczały ścieżkę grzechu. Niemrawo, powoli, zbiegając coraz niżej i niżej, walcząc z poczuciem przyzwoitości a pragnieniem, które jednak szturmem podbijało bramy moralności Avery’ego. Pozwalając mu na rozpięcie ostatniego guzika, blokującego mu dostępu do jej piersi. Westchnął cicho, jakby z rezygnacją, przepraszająco patrząc jej w oczy i drażniąco przesuwając dłońmi po jej dekolcie. Czując się przy tym, jakby zaraz miał eksplodować z powodu nadmiaru bodźców docierających do jego ciała. Namiętne pocałunki, z żarliwością oddawane przez Lai, zmusiły Samaela do zaprzestania tej eksploatacji: zaczął obdarzać jej usta pełnymi pasji pieszczotami, zatracając się w ekstatycznych doznaniach. Krwawił; oblizał wargę, czując, jak wypełnia go pożądanie, prowadzone drobną dłonią matki. Stłumił jęk, ponownie ją całując i pozbawiony hamulców, przyparł ją do ściany, błądząc spragnionymi rękami po ciele Laidan. Odkrywając je po raz kolejny i dochodząc do zaskakujących wniosków: pragnął jej coraz bardziej i coraz mocniej. Na oślep sięgnął do rozporka, drugą ręką zsuwając z niej całkiem niepotrzebną bluzkę. Gra wstępna miała się ku końcowi.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Laidan nigdy nie interesowała się zbytnio losem innych kobiet - zasady żeńskiej solidarności uznawała za głupie mrzonki dla niedowartościowanych brzydul, szukających wsparcia u swoich równie miałkich przyjaciółek. Wojownicze hasła i coraz odważniejsze manifestowanie niezależności przez płeć piękną spotykało się z ostrym oporem nie tylko szowinistycznego światka mężczyzn, ale i samej Lai. Nie rozumiała tych obrazoburczych pragnień, tego naiwnego dążenia do równouprawnienia. Jeśli ktoś zasługiwał - swoim pochodzeniem, czystością krwi, koneksjami rodów - na wspaniałe życie, nie musiał o nic walczyć. Jeśli zaś urodził się gdzieś na dnie to...cóż, życie bywało brutalne i żadne krzyki nie mogły zmienić decyzji losu. Obserwowanie kobiet noszących spodnie, kobiet pracujących fizycznie, kobiet w kwiecie wieku pozostających pannami, sprawiało Laidan najprawdziwszą przykrość. Nie do takiego świata przywykła, nie takie zasady zostały jej wpojone przy jednoczesnym wychowaniu na pewną siebie kobietę. Z pozoru mogła być postrzegana jako naczelna feministka, odnosząca artystyczne sukcesy, brylująca wśród londyńskiej socjety częściej w towarzystwie utalentowanych malarzy niż własnego męża, ale zachowywała przy tym zdrowy porządek moralny. Czuła się lepsza od wszystkich kobiet, rzadko kiedy je wspierała a jeśli już którakolwiek przedstawicielka słabszej płci zagrażała jej reputacji...wtedy nie miała skrupułów. Marcolf, męski szowinista, wychował Laidan na kobietę świadomą swojego czaru, inteligentną, władczą, wprowadzając w życie słodki paradoks, wydający się samej Avery czymś oczywistym. Była najlepsza, nikt nie mógł się z nią równać, bo stanowiła święty wyjątek od nudnej, głupiej, kobiecej reguły, czyniącej z tych słabszych istot idealne podwładne. Laidan zgadzała się z tym stwierdzeniem w stu procentach, zawsze na swojej drodze życiowej natrafiając na dziewczęta naprawdę ułomne.
Widocznie megalomania, połączona nadmierną miłością własną, zaślepiała ją do tego stopnia, że nie potrafiła patrzeć na kogokolwiek niezwiązanego z nią najsilniejszym połączeniem krwi, jako na równego sobie. Tylko Samael spełniał nawet najbardziej wygórowane kryteria, tylko przy nim czuła się na swoim miejscu, tylko jego rad mogła słuchać. Dla niego mogła zaryzykować dosłownie wszystkim, chociaż przecież już dawno minął okres nieco nerwowego ukrywania siebie i swoich pragnień. Przetrwali rozłąkę Hogwartu, pierwszy ślub, pojawienie się dziecka, chwile kryzysu, będąc silniejszymi niż na początku. Widziała to w jego oczach, w jego coraz niecierpliwszym dotyku, jaki sama prowokowała, z wewnętrznym zachwytem przyjmując zdecydowaną bliskość twardego ciała. I ściany, do której została przyparta w najrozkoszniejszy ze sposobów, okazujący jego władczość, ale władczość przepełnioną najsilniejszymi uczuciami.
Pieściła go coraz odważniej, mocniej, z trudem nabierając powietrze prosto z jego ciepłych, wilgotnych ust, wpijając się w nie wygłodniale. Naprawdę młodniała pod dłońmi Samaela, marząc o tym, by dotknął ją silniej, by robił to ciągle, by nie zdążyła się stęsknić za kolejnymi, coraz agresywniejszymi pocałunkami, za pulsującym ciałem, reagującym na zmysłowy dotyk jej palców. Bluzka z drogiego materiału wylądowała na podłodze, grzeczna spódnica podsunęła się zdecydowanie za wysoko, ale przecież tego pragnęła, po raz ostatni zaciskając dłoń na jego męskości i po raz ostatni przygryzając jego wargę, smakującą wyłącznie nim. Zapomniała o wydarzeniach z holu, o wracającym niedługo z Ministerstwa Reaganie, o zmęczeniu, o frustracji wynikającej z rychłego pojawienia się w życiu syna narzeczonej. Liczył się tylko Samael, od którego nagle się odsunęła, na tyle, na ile pozwalała ściana za jej plecami. Potrzebowała tej sekundy dystansu: możliwość wpatrywania się w pożądanie, wyraźnie rysujące się w spojrzeniu mężczyzny, w każdym napiętym mięśniu jego ciała, otumaniała ją bardziej niż najostrzejszy narkotyk. Odsuwanie od siebie przyjemności tuż przed spełnieniem należało do ulubionych zabaw Laidan, chociaż każda chwila w separacji od Samaela niemalże odbierała jej oddech. Najchętniej ponownie szarpnęłaby go znów do siebie, ale na razie po prostu wpatrywała się w niego z prowokującym uśmiechem, zastanawiając się, ile wytrzyma, czerpiąc z tego wypisanego na jego twarzy pragnienia najsłodszą satysfakcję. Umacniającą Laidan w przekonaniu, że nikt nie może jej zagrozić.
Widocznie megalomania, połączona nadmierną miłością własną, zaślepiała ją do tego stopnia, że nie potrafiła patrzeć na kogokolwiek niezwiązanego z nią najsilniejszym połączeniem krwi, jako na równego sobie. Tylko Samael spełniał nawet najbardziej wygórowane kryteria, tylko przy nim czuła się na swoim miejscu, tylko jego rad mogła słuchać. Dla niego mogła zaryzykować dosłownie wszystkim, chociaż przecież już dawno minął okres nieco nerwowego ukrywania siebie i swoich pragnień. Przetrwali rozłąkę Hogwartu, pierwszy ślub, pojawienie się dziecka, chwile kryzysu, będąc silniejszymi niż na początku. Widziała to w jego oczach, w jego coraz niecierpliwszym dotyku, jaki sama prowokowała, z wewnętrznym zachwytem przyjmując zdecydowaną bliskość twardego ciała. I ściany, do której została przyparta w najrozkoszniejszy ze sposobów, okazujący jego władczość, ale władczość przepełnioną najsilniejszymi uczuciami.
Pieściła go coraz odważniej, mocniej, z trudem nabierając powietrze prosto z jego ciepłych, wilgotnych ust, wpijając się w nie wygłodniale. Naprawdę młodniała pod dłońmi Samaela, marząc o tym, by dotknął ją silniej, by robił to ciągle, by nie zdążyła się stęsknić za kolejnymi, coraz agresywniejszymi pocałunkami, za pulsującym ciałem, reagującym na zmysłowy dotyk jej palców. Bluzka z drogiego materiału wylądowała na podłodze, grzeczna spódnica podsunęła się zdecydowanie za wysoko, ale przecież tego pragnęła, po raz ostatni zaciskając dłoń na jego męskości i po raz ostatni przygryzając jego wargę, smakującą wyłącznie nim. Zapomniała o wydarzeniach z holu, o wracającym niedługo z Ministerstwa Reaganie, o zmęczeniu, o frustracji wynikającej z rychłego pojawienia się w życiu syna narzeczonej. Liczył się tylko Samael, od którego nagle się odsunęła, na tyle, na ile pozwalała ściana za jej plecami. Potrzebowała tej sekundy dystansu: możliwość wpatrywania się w pożądanie, wyraźnie rysujące się w spojrzeniu mężczyzny, w każdym napiętym mięśniu jego ciała, otumaniała ją bardziej niż najostrzejszy narkotyk. Odsuwanie od siebie przyjemności tuż przed spełnieniem należało do ulubionych zabaw Laidan, chociaż każda chwila w separacji od Samaela niemalże odbierała jej oddech. Najchętniej ponownie szarpnęłaby go znów do siebie, ale na razie po prostu wpatrywała się w niego z prowokującym uśmiechem, zastanawiając się, ile wytrzyma, czerpiąc z tego wypisanego na jego twarzy pragnienia najsłodszą satysfakcję. Umacniającą Laidan w przekonaniu, że nikt nie może jej zagrozić.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie próbował dociekać, dlaczego właśnie w Laidan dostrzegał kobietę idealną. Odkąd sięgał pamięcią, gloryfikował ją i o niej myślał tuż przed zaśnięciem, kiedy miękkie, matczyne usta czule całowały go w policzek, a delikatne dłonie troskliwie okrywały kołderką. Była jego pierwszym wspomnieniem i pierwszym obrazem, towarzyszyła mu od początku do końca, wspierając w trudnych chwilach i pozwalając na oderwanie się od problematycznych nastrojów, tak domowych, jak i zawodowych. Stanowili cichych sprzymierzeńców: egzystując ze sobą w całkowitej harmonii i równie sprawnie zarządzając życiem pozostałych domowników zza kulis sceny. Za życia Marcolfa zawiązali wspaniały triumwirat, dzielący ich sielską rodzinę podług ich zasług oraz potencjału. Oni znajdowali się na szczycie tej hierarchii, zaś przybrany ojciec i przyrodnie rodzeństwo Samaela zostało słusznie odsunięte od udziału w ich pięknym życiu. Avery doskonale wiedział, iż dla Sorena i Allison nie ma miejsca w sercu matki: bynajmniej nie czuł się z tym źle, z lubością zagarniał dla siebie ją całą, co do okrucha, szczycąc się onym zainteresowaniem oraz uwagą. Był z siebie naprawdę dumny, kiedy Lai obdarzała go tkliwymi spojrzeniami, identycznymi, jakie posyłała w stronę Marcolfa. Dziadek stanowił przecież wzór do naśladowania, archetyp prawdziwego herosa i bohatera. Samael usilnie pragnął być taki sam – władczy, silny i niezłomny. Nie zamierzał dzielić losu wypchniętego poza nawias Reagana, którego męskość wielokrotnie kwestionował i poddawał wątpliwości. Od maleńkości uczono go przecież czegoś zupełnie innego. Jego przeznaczeniem było wszak wyrosnąć na prawdziwego dziedzica rodu Averych, a nie na miałkiego szlachcica, którego jedyna wartość przedstawiała się w odziedziczonym majątku. Samael nie mógł zhańbić nazwiska, ani przyświecającego mu motta. Wychowywał się na hardego mężczyznę z twardymi zasadami, od których nie istniały kompromisy ani ustępstwa. Poza jednym wyjątkiem i jedną słabością, jaka jednak stanowiła również słodkie błogosławieństwo.
Zawsze postrzegał siebie w kategorii wodza i zwycięzcy, pomniejszając w swych oczach pełzające mu pod stopami robaczki. Mężczyźni zdawali mu się zniewieściali, zaś kobiety irytująco nieciekawe, nawet wśród szlachty, gdzie przecież kwitnął kult ciała i duszy i dbano o rozwój młodych latorośli tak o fizyczny, jak i intelektualny. Samaelowi było to jednak zupełnie obojętne, gdyż już wcześniej zrozumiał, że nikt nie zastąpi mu lady Avery. Perfekcyjnej w każdym calu, ponieważ ucieleśniała w sobie wszystkie atuty cenione przez jej syna. Który na sam jej widok odczuwał gorące pragnienie zbliżenia się do niej i obdarowania czułym pocałunkiem doskonale wykrojonych ust. Drobne ciało Lai, jej kobiece krągłości, lico godne greckiej bogini piękności oraz przede wszystkim kompletny brak wstydu oszaleniał bruneta całkowicie. Działając jak najsilniejszy afrodyzjak, jak wprawiający w ekstazę narkotyk, uzewnętrzniając wszystkie jego skryte pragnienia. Widoczne teraz jak na dłoni w silnych, zdecydowanych ruchach, jakimi wodził wzdłuż linii jej żeber i mocnych, niemal brutalnych pocałunkach, okraszonych przygryzaniem warg aż do spłynięcia kropel purpurowej krwi. Avery nie potrafił już dłużej ignorować drażniącego go dotyku; Lai musiała czuć jego pulsującą erekcję, gdy przypierał ją do ściany w zachłannym geście posiadania i całkowitej dominacji, ocierając się o nią i przenosząc rękę na jej piersi, wciąż ukryte pod skąpymi koronkami stanika. Wszystkie inne myśli nagle wyparowały, pozostawiając ich samych tylko dla siebie, kiedy przełamywali społeczne tabu, czyniąc to w sposób najrozkoszniejszy, a także: zgodny z Naturą, łącząc w jedność kobiecą delikatność oraz męską siłę. Oddając się w pełni fizycznemu aktowi, przesyconym jednakże finezją i wyrafinowaniem kochanków. Buchający od Laidan erotyzm wzmagał głód Avery’ego, aczkolwiek nie ruszał się wcale, intensywnie się w nią wpatrując. Nie dbając już o zachowanie pozorów: ślizgał się lubieżnym wzrokiem po jej ustach, piersiach, a także niżej, pozbawiając jej (na razie w myślach) zbędnej warstwy materiału. Ostentacyjnie z nim igrała, lecz Samael nie mógł dłużej się powstrzymywać. Pokusa była zbyt silna; chwiejnym krokiem zbliżył się do matki, wędrując palcami po wewnętrznej stronie jej ud i zadzierając jej nogę w górę, aby już nie mogła mu się sprzeciwić. Ani ponownie wystawić go na pokuszenie.
Zawsze postrzegał siebie w kategorii wodza i zwycięzcy, pomniejszając w swych oczach pełzające mu pod stopami robaczki. Mężczyźni zdawali mu się zniewieściali, zaś kobiety irytująco nieciekawe, nawet wśród szlachty, gdzie przecież kwitnął kult ciała i duszy i dbano o rozwój młodych latorośli tak o fizyczny, jak i intelektualny. Samaelowi było to jednak zupełnie obojętne, gdyż już wcześniej zrozumiał, że nikt nie zastąpi mu lady Avery. Perfekcyjnej w każdym calu, ponieważ ucieleśniała w sobie wszystkie atuty cenione przez jej syna. Który na sam jej widok odczuwał gorące pragnienie zbliżenia się do niej i obdarowania czułym pocałunkiem doskonale wykrojonych ust. Drobne ciało Lai, jej kobiece krągłości, lico godne greckiej bogini piękności oraz przede wszystkim kompletny brak wstydu oszaleniał bruneta całkowicie. Działając jak najsilniejszy afrodyzjak, jak wprawiający w ekstazę narkotyk, uzewnętrzniając wszystkie jego skryte pragnienia. Widoczne teraz jak na dłoni w silnych, zdecydowanych ruchach, jakimi wodził wzdłuż linii jej żeber i mocnych, niemal brutalnych pocałunkach, okraszonych przygryzaniem warg aż do spłynięcia kropel purpurowej krwi. Avery nie potrafił już dłużej ignorować drażniącego go dotyku; Lai musiała czuć jego pulsującą erekcję, gdy przypierał ją do ściany w zachłannym geście posiadania i całkowitej dominacji, ocierając się o nią i przenosząc rękę na jej piersi, wciąż ukryte pod skąpymi koronkami stanika. Wszystkie inne myśli nagle wyparowały, pozostawiając ich samych tylko dla siebie, kiedy przełamywali społeczne tabu, czyniąc to w sposób najrozkoszniejszy, a także: zgodny z Naturą, łącząc w jedność kobiecą delikatność oraz męską siłę. Oddając się w pełni fizycznemu aktowi, przesyconym jednakże finezją i wyrafinowaniem kochanków. Buchający od Laidan erotyzm wzmagał głód Avery’ego, aczkolwiek nie ruszał się wcale, intensywnie się w nią wpatrując. Nie dbając już o zachowanie pozorów: ślizgał się lubieżnym wzrokiem po jej ustach, piersiach, a także niżej, pozbawiając jej (na razie w myślach) zbędnej warstwy materiału. Ostentacyjnie z nim igrała, lecz Samael nie mógł dłużej się powstrzymywać. Pokusa była zbyt silna; chwiejnym krokiem zbliżył się do matki, wędrując palcami po wewnętrznej stronie jej ud i zadzierając jej nogę w górę, aby już nie mogła mu się sprzeciwić. Ani ponownie wystawić go na pokuszenie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przystojna twarz syna stanowiła dla Laidan stałe przypomnienie o tym, jak bardzo wyjątkowi się stali dzięki decyzjom podjętym przez Marcolfa. Podyktowanym raczej przez szaloną namiętność niż chłodny osąd sytuacji, co w finezyjny sposób zadawało kłam stwierdzeniu o wyższości rozsądku nad porywami serca. To przecież dzięki tej niemoralnej słabości stała się prawdziwą kobietą, to dzięki dotykowi ojca poznała uroki macierzyństwa, to dzięki zaprzedaniu najświętszych wartości mogła smakować całkowitego szczęścia, nieokiełznanego, mocnego, wolnego od przytłaczających ram, wyznaczonych przez ogłupiałe społeczeństwo. Została wychowana w duchu szlacheckiego konserwatyzmu, co tylko podkreślało potrzebę pielęgnowania rodzinnych więzi i chronienia bezpieczeństwa rodu. Kiedyś odbywało się to kosztem niewinnych, drogą krwi, wyrzeczeń, ale Marcolf znalazł sposób na zapewnienie ciągłości nazwiska przy jednoczesnym czerpaniu korzyści z takiego rozwiązania. Korzyści obopólnych - Laidan pragnęła tego samego odkąd tylko miłość do własnego ojca przybrała bardziej konkretny kształt. Nieopisane uczucie zamknięto w zmysłowych gestach, w akcie absolutnego spełnienia. Teoretycznie tak ekstremalna bliskość doskonale wpisywała się w romantyczne rozważania o istocie przywiązania ostatecznego, skrystalizowania najwznioślejszych emocji w rzeczywistej fizyczności, zjednoczenia erotyki i miłości. Naprawdę to czuła, za każdym razem kiedy witała ojca namiętnym pocałunkiem, wiedząc, że zostanie on odwzajemniony po stokroć. Pojęcie moralności zostało wypaczone w każdym aspekcie, pozbawione podstawowego znaczenia i nauczana od nowa, w perfekcyjnym dopasowaniu do rodowej maksymy. Lai nie znała innych zasad, nie znała innej miłości: przez długi czas kochała tylko Marcolfa, odseparowana od normalnych związków długim procesem wychowania. Jakie później przekazywała pierworodnemu, który całkowicie zawojował jej świat. Nauczona tylko jednego sposobu okazywania uczuć tak ekstremalnych nie mogła walczyć z fatum, zwłaszcza fatum tak rozkosznym.
Ciągle miała w pamięci tamte święta, tamten strach, tamto obnażenie najskrytszych myśli i ostre żądanie Samaela. Miała wynagrodzić mu krzywdy, miała udowodnić swoją miłość. Znała tylko jeden sposób, którego początkowo się obawiała - wtedy, przez chwilę lub dwie, kiedy po raz pierwszy czuła twarde ciało syna tuż przy sobie, spłynęło na nią bolesne otrzeźwienie, zwierzęcy strach, paraliżujące przerażenie, pewność, że zostaną spopieleni przez nieistniejących bogów. W tym ostatnim odruchu moralności chciała go chyba odepchnąć, ale zamiast tego przyciągała go bliżej, szybko tłumiąc prymitywne lęki w spierzchniętych ustach własnego dziecka. Później nie było już wyrzutów sumienia, nie było strachu, tylko coraz bardziej obezwładniające pragnienie, nasilające się po śmierci Marcolfa. Straciła najważniejszego mężczyznę swojego życia, zyskując jego następcę.
Przestała już myśleć o Samaelu jako o swoim synu czy też bracie - jej miłość była ponad takie rozgraniczenia. Podobieństwo do ojca tylko pomagało w zniesieniu granic. Miał jego rysy, ton głosu, posturę, górującą na nią w każdej sytuacji. Tylko kolor oczu odziedziczył po niej i za każdym razem, kiedy spoglądała prosto w ciemnoniebieskie tęczówki czuła coś na kształt wzruszenia, szybko zmieniającego się w dumne podniecenie. Pragnęła go od tylu lat a on odwzajemniał to z jeszcze mocniejszą namiętnością, niewytłumioną nawet pojawieniem się kolejnych kandydatek na żonę. Jeśli miała jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiewały się one natychmiastowo w chwilach takich, jak ta, kiedy powoli zsuwała z siebie koronkową bieliznę a jego uporczywe spojrzenie śledziło ruchy jej dłoni. Karmiła się pożądaniem Samaela, ledwie tłumiąc jęk absolutnego zadowolenia, kiedy znów przyparł ją do ściany, oddychając ciężko prosto w jej usta. Dalej krwistoczerwone, chociaż obraz idealnej kobiety nieco rozmył się w namiętności. Blond loki, uwolnione od nadmiaru spinek, opadały na jej nagie ramiona, łaskocząc skórę, pomięte ubrania zdobiły drogi dywan, ale kompletne odsłonięcie się przed swoim mężczyzną nie stanowiło już zagrożenia. Pragnęła go zbyt mocno, by zważać na cokolwiek, co nie było jego gorącym ciałem. Owinęła nogę wokół jego biodra, przyciągając go jeszcze bliżej i nieco nieudanie tłumiąc głośny jęk w jego ustach. Miała wrażenie, że wystarczy jeden jego ruch, jedno pchnięcie, by zemdlała ze zbyt szybkiej rozkoszy, już teraz przyśpieszającej rytm serca do niebezpiecznego tempa.
Ciągle miała w pamięci tamte święta, tamten strach, tamto obnażenie najskrytszych myśli i ostre żądanie Samaela. Miała wynagrodzić mu krzywdy, miała udowodnić swoją miłość. Znała tylko jeden sposób, którego początkowo się obawiała - wtedy, przez chwilę lub dwie, kiedy po raz pierwszy czuła twarde ciało syna tuż przy sobie, spłynęło na nią bolesne otrzeźwienie, zwierzęcy strach, paraliżujące przerażenie, pewność, że zostaną spopieleni przez nieistniejących bogów. W tym ostatnim odruchu moralności chciała go chyba odepchnąć, ale zamiast tego przyciągała go bliżej, szybko tłumiąc prymitywne lęki w spierzchniętych ustach własnego dziecka. Później nie było już wyrzutów sumienia, nie było strachu, tylko coraz bardziej obezwładniające pragnienie, nasilające się po śmierci Marcolfa. Straciła najważniejszego mężczyznę swojego życia, zyskując jego następcę.
Przestała już myśleć o Samaelu jako o swoim synu czy też bracie - jej miłość była ponad takie rozgraniczenia. Podobieństwo do ojca tylko pomagało w zniesieniu granic. Miał jego rysy, ton głosu, posturę, górującą na nią w każdej sytuacji. Tylko kolor oczu odziedziczył po niej i za każdym razem, kiedy spoglądała prosto w ciemnoniebieskie tęczówki czuła coś na kształt wzruszenia, szybko zmieniającego się w dumne podniecenie. Pragnęła go od tylu lat a on odwzajemniał to z jeszcze mocniejszą namiętnością, niewytłumioną nawet pojawieniem się kolejnych kandydatek na żonę. Jeśli miała jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiewały się one natychmiastowo w chwilach takich, jak ta, kiedy powoli zsuwała z siebie koronkową bieliznę a jego uporczywe spojrzenie śledziło ruchy jej dłoni. Karmiła się pożądaniem Samaela, ledwie tłumiąc jęk absolutnego zadowolenia, kiedy znów przyparł ją do ściany, oddychając ciężko prosto w jej usta. Dalej krwistoczerwone, chociaż obraz idealnej kobiety nieco rozmył się w namiętności. Blond loki, uwolnione od nadmiaru spinek, opadały na jej nagie ramiona, łaskocząc skórę, pomięte ubrania zdobiły drogi dywan, ale kompletne odsłonięcie się przed swoim mężczyzną nie stanowiło już zagrożenia. Pragnęła go zbyt mocno, by zważać na cokolwiek, co nie było jego gorącym ciałem. Owinęła nogę wokół jego biodra, przyciągając go jeszcze bliżej i nieco nieudanie tłumiąc głośny jęk w jego ustach. Miała wrażenie, że wystarczy jeden jego ruch, jedno pchnięcie, by zemdlała ze zbyt szybkiej rozkoszy, już teraz przyśpieszającej rytm serca do niebezpiecznego tempa.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
to chyba już +18?
Uczucia towarzyszące Samaelowi podczas każdego spotkania z matką dorównywały intensywności wybuchowi wulkanu. Emocje eksplodowały głęboko, prosto z wnętrza, tryskając gorącą, palącą rozkoszą, zduszaną wszakże, ponieważ stanowiło to ich słodką tajemnicę. Avery wątpił, by ktokolwiek potrafił pojąć siłę ich relacji, wzajemne przywiązanie i głód idealnie pasujących do siebie ciał. Kult rozumu stanowczo przeczył, jakoby stosunki matki i syna miały w przyszłości zostać wynagrodzone, aczkolwiek ich przykład stanowczo polemizował ze snutymi od lat dywagacjami myślicieli, wykazując, iż tylko najbliżsi sobie ludzie, mogą osiągnąć boską doskonałość poprzez fuzję fizyczności oraz duszy. Zapoczątkowaną jeszcze przez jego prawowitego ojca, który jako pierwszy wybił się spośród zwykłych śmiertelników, rzucając wyzwanie siłom Natury i ustanawiając niepisaną tradycję. Wywyższając ich ród ponad inne, czyniąc z nich prawdziwych spadkobierców swych przodków i dziedziców o krwi idealnie czystej, nieskalanej podłą domieszką z podrzędnej puli genów. Owa tradycja krążyła w żyłach Avery’ego wraz z krwią, pulsującą gwałtownie, gdy tylko czuł na swojej skórze ciepły oddech Laidan. Przeznaczenie? Samael nie wierzył w kierujące ludzkim losem Fatum, ale nie potrafił opierać się przyciąganiu, które wabiło go do matki, niby syreny swym czarownym śpiewem sprowadzały na manowce nieostrożnych żeglarzy. Nie zastanawiał się, czy ich postępowanie jest właściwe – wiedział to, a przepełnione szczerą miłością spojrzenie Laidan w momencie osiągania spełnienia, wyłącznie utwierdzało go w tym przekonaniu.
Miłość erotyczna nie była skomplikowana, a oni uczyli się jej od siebie wzajemnie, stając się adeptami sensualizmu i poznawania świata wyłącznie zmysłami. Lai pobudzała całe jego ciało słodką synestezją, oddziałując na Samaeala dosłownie wszystkim. Spragniony wzrok rozpłomieniał go do reszty, niespokojny oddech przyprawiał o szybsze bicie serca, a niecierpliwy dotyk pozbawiał racjonalnego myślenia. Była jego największą miłością i największą zgubą: tylko ją nie potrafił się nasycić ani też do reszty znużyć. Na nowo definiowali swoje istnienie, znosząc sztywne normy i podziały zaściankowej obyczajowości, w zamian kreując świat idealizujący rozkosz grzechu, sięgając po zakazany owoc z biblijnego drzewa poznania dobra i zła. Wyrywając się w ten sposób ze schematyczności i powinności, w której nie było miejsca na przyjemność, a jedynie na obowiązki. Prokreacja i zawiązanie umowy małżeńskiej nie satysfakcjonowało Avery’ego nawet w najmniejszym stopniu. Tylko Laidan mógł szanować, tylko ją chciał pieścić i tylko ją traktować jak swoją prawowitą żonę. Zimny kawałek metalu, jaki wkrótce wsunie na palec Judith pozostanie jedynie pustym symbolem, symbolem pozbawionym znaczenia.
Nagle zupełnie nic się nie liczyło, nie, kiedy spuszczali zasłonę obyczajowości, aby oddać się miłości własnej i uświęconej rodzinną praktyką. Samael już dawno przestał winić matkę za jej apostazję przeciw niemu, już dawno wybaczył, że oferowała się innemu. Mógł być jej za to jedynie wdzięczny, iż stał się potomkiem kogoś wzniosłego, a przy tym jego naturalną kopią, wyzwalającą w niej to, co najlepsze. I przeznaczone już wyłącznie dla niego. Uwielbiał odnajdywać rozpaczliwe pożądanie w jej szlachetnych rysach, pasję, tającą się w eleganckich gestach oraz niespokojne oczekiwanie tlące się w ciemnoniebieskich oczach. Miłował Laidan boleśnie mocno, lecz nieznośnie przedłużanie prologu i jego wprawiało w dzikie podniecenie. Mógł wiecznie balansować nad przepaścią, ryzykując życie dla takich pocałunków, dla widoku jej obnażonego ciała. Wciąż pięknego, młodego i zachowanego w idealnej formie (przez?) dla niego. Nie miał więc żadnych oporów, aby całować ją silniej, miażdżąc usta kobiety swymi wargami, wsłuchany w jej nierównomierny oddech i ciche jęki. Przysunął się jeszcze bliżej, materiał jego koszuli drażnił piersi Lai, gdy odgarniał jej włosy i znaczył językiem ścieżkę na jej szyi. Nie mógł już dłużej hamować pożądania, wystawiony na krańcowy test jego silnej woli. Całkowicie oddawał się jednak oszołamiającemu pragnieniu, nienazwanemu i nieodczuwalnemu przy nikim innym. Zacisnął lekko zęby na jej białej skórze, jednocześnie dotykając jej kobiecości, subtelnymi, powolnymi ruchami. Wciąż walczył z naglącą pokusą zaspokojenia ich oboje; nagie ciało Laidan nigdy nie rozpraszało go bardziej. Nieugięcie jednak ograniczał się do niewinnego dotyku, choć głód w jego oczach, całkiem przeczył czynom. Dla swojej matki nie pragnął być herosem, a zwycięzcą.
Uczucia towarzyszące Samaelowi podczas każdego spotkania z matką dorównywały intensywności wybuchowi wulkanu. Emocje eksplodowały głęboko, prosto z wnętrza, tryskając gorącą, palącą rozkoszą, zduszaną wszakże, ponieważ stanowiło to ich słodką tajemnicę. Avery wątpił, by ktokolwiek potrafił pojąć siłę ich relacji, wzajemne przywiązanie i głód idealnie pasujących do siebie ciał. Kult rozumu stanowczo przeczył, jakoby stosunki matki i syna miały w przyszłości zostać wynagrodzone, aczkolwiek ich przykład stanowczo polemizował ze snutymi od lat dywagacjami myślicieli, wykazując, iż tylko najbliżsi sobie ludzie, mogą osiągnąć boską doskonałość poprzez fuzję fizyczności oraz duszy. Zapoczątkowaną jeszcze przez jego prawowitego ojca, który jako pierwszy wybił się spośród zwykłych śmiertelników, rzucając wyzwanie siłom Natury i ustanawiając niepisaną tradycję. Wywyższając ich ród ponad inne, czyniąc z nich prawdziwych spadkobierców swych przodków i dziedziców o krwi idealnie czystej, nieskalanej podłą domieszką z podrzędnej puli genów. Owa tradycja krążyła w żyłach Avery’ego wraz z krwią, pulsującą gwałtownie, gdy tylko czuł na swojej skórze ciepły oddech Laidan. Przeznaczenie? Samael nie wierzył w kierujące ludzkim losem Fatum, ale nie potrafił opierać się przyciąganiu, które wabiło go do matki, niby syreny swym czarownym śpiewem sprowadzały na manowce nieostrożnych żeglarzy. Nie zastanawiał się, czy ich postępowanie jest właściwe – wiedział to, a przepełnione szczerą miłością spojrzenie Laidan w momencie osiągania spełnienia, wyłącznie utwierdzało go w tym przekonaniu.
Miłość erotyczna nie była skomplikowana, a oni uczyli się jej od siebie wzajemnie, stając się adeptami sensualizmu i poznawania świata wyłącznie zmysłami. Lai pobudzała całe jego ciało słodką synestezją, oddziałując na Samaeala dosłownie wszystkim. Spragniony wzrok rozpłomieniał go do reszty, niespokojny oddech przyprawiał o szybsze bicie serca, a niecierpliwy dotyk pozbawiał racjonalnego myślenia. Była jego największą miłością i największą zgubą: tylko ją nie potrafił się nasycić ani też do reszty znużyć. Na nowo definiowali swoje istnienie, znosząc sztywne normy i podziały zaściankowej obyczajowości, w zamian kreując świat idealizujący rozkosz grzechu, sięgając po zakazany owoc z biblijnego drzewa poznania dobra i zła. Wyrywając się w ten sposób ze schematyczności i powinności, w której nie było miejsca na przyjemność, a jedynie na obowiązki. Prokreacja i zawiązanie umowy małżeńskiej nie satysfakcjonowało Avery’ego nawet w najmniejszym stopniu. Tylko Laidan mógł szanować, tylko ją chciał pieścić i tylko ją traktować jak swoją prawowitą żonę. Zimny kawałek metalu, jaki wkrótce wsunie na palec Judith pozostanie jedynie pustym symbolem, symbolem pozbawionym znaczenia.
Nagle zupełnie nic się nie liczyło, nie, kiedy spuszczali zasłonę obyczajowości, aby oddać się miłości własnej i uświęconej rodzinną praktyką. Samael już dawno przestał winić matkę za jej apostazję przeciw niemu, już dawno wybaczył, że oferowała się innemu. Mógł być jej za to jedynie wdzięczny, iż stał się potomkiem kogoś wzniosłego, a przy tym jego naturalną kopią, wyzwalającą w niej to, co najlepsze. I przeznaczone już wyłącznie dla niego. Uwielbiał odnajdywać rozpaczliwe pożądanie w jej szlachetnych rysach, pasję, tającą się w eleganckich gestach oraz niespokojne oczekiwanie tlące się w ciemnoniebieskich oczach. Miłował Laidan boleśnie mocno, lecz nieznośnie przedłużanie prologu i jego wprawiało w dzikie podniecenie. Mógł wiecznie balansować nad przepaścią, ryzykując życie dla takich pocałunków, dla widoku jej obnażonego ciała. Wciąż pięknego, młodego i zachowanego w idealnej formie (przez?) dla niego. Nie miał więc żadnych oporów, aby całować ją silniej, miażdżąc usta kobiety swymi wargami, wsłuchany w jej nierównomierny oddech i ciche jęki. Przysunął się jeszcze bliżej, materiał jego koszuli drażnił piersi Lai, gdy odgarniał jej włosy i znaczył językiem ścieżkę na jej szyi. Nie mógł już dłużej hamować pożądania, wystawiony na krańcowy test jego silnej woli. Całkowicie oddawał się jednak oszołamiającemu pragnieniu, nienazwanemu i nieodczuwalnemu przy nikim innym. Zacisnął lekko zęby na jej białej skórze, jednocześnie dotykając jej kobiecości, subtelnymi, powolnymi ruchami. Wciąż walczył z naglącą pokusą zaspokojenia ich oboje; nagie ciało Laidan nigdy nie rozpraszało go bardziej. Nieugięcie jednak ograniczał się do niewinnego dotyku, choć głód w jego oczach, całkiem przeczył czynom. Dla swojej matki nie pragnął być herosem, a zwycięzcą.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skupianie się na mistycyzmie połączenia dwóch ciał w pewien sposób usprawiedliwiało kazirodczy czyn. O wiele łatwiej łamało się najważniejsze moralne prawa przy boskim przyzwoleniu, przy wręcz boskim rozkazie. Jak śmiertelnik mógłby sprzeciwić się decyzjom fatum? Jakże mógł zmienić wyrysowane dokładnie ścieżki żywota, wytoczone dla niego już w zaświatach? Laidan naprawdę wierzyła w siłę przeznaczenia, niezbyt przywiązując wagę do przyziemnych praw. Była przecież córką-wybranką, naznaczoną przez własnego ojca do czegoś ważniejszego. Potrafiła się zachować, potrafiła udawać zainteresowanie nudnymi kwestiami politycznymi, ale naprawdę czuła tylko to, co nieopisane, nieokiełznane, niemieszczące się w konserwatywnych ramach. Pewnie dlatego tak całkowicie oddała się sztuce, nieograniczonej żadnymi sztywnymi wzorcami. Tylko malując mogła wyrażać siebie w stu procentach, próbować, eksperymentować, doświadczać, niezbyt przejmując się ewentualną krytyką. Ludzie coraz bardziej otwierali się na nowe doznania, dopatrując się w dziełach klasyków okropnego fałszu i biernego odtwarzania świata w skali jeden do jednego. Szersze spojrzenie na kształty, odważne wykorzystanie nowych barw, zerwanie z zasadami kompozycji - wszystko to pozwalało odkryć otaczającą rzeczywistość na nowo, czerpać świeżą radość z zauważania drobnych szczegółów, przeradzających się później w niejednoznaczne motywy.
Dla Laidan Samael był częścią takiej sztuki, jej prywatnym arcydziełem, opus magnum, któremu poświęciła całe życie. Żaden artysta, nawet największy, nie mógł się z nią równać. Stworzyła nowe życie, wykreowane na obraz i podobieństwo swojego ojca; chłopca idealnego, wygrywającego na fortepianie najpiękniejsze pieśni tylko dla niej; prawdziwego mężczyznę, który zaspokajał jej każde pragnienie. Syn stał się stałym towarzyszem jej życia, jedynym słusznym mężem, w którego obietnice wierzyła i któremu ufała bardziej niż sobie, potrafiąc przedłożyć miłość własną nad miłość do swojego dziecka. Niejednokrotnie cierpiała z zazdrości, z tęsknoty, z jakiegoś pulsującego nieukojenia, ale każda negatywna emocja stanowiła tylko rozkoszny kontrast dla prawdziwego szczęścia, jakie odczuwała w każdej sekundzie wspólnego przebywania z Samaelem. Niezależnie, czy czytała mu ulubione wiersze francuskich poetów (Marcolf pewnie krzywiłby się na jej zbyt ostry akcent), spacerowała po rozległych ogrodach posiadłości czy też powoli poddawała się jego odważnym pieszczotom, nie mogąc powstrzymać fali przyjemności, zalewającej jej ciało. Naprawdę topiła się w tym podnieceniu, z trudem nabierając do płuc haust powietrza, przesyconego zapachem pomieszanych perfum i męskiej wody kolońskiej. Każdy centymetr jej nagiego ciała pokrył się gęsią skórką a źrenice rozszerzyły się, jakby wcale nie znajdowali się w nasłonecznionej sypialni. Takie bezeceństwa aż prosiły się przecież o ukrycie za zasłoną mroku. Kiedyś spotykali się tylko w taki sposób, wyrywając prawdziwemu, światłemu życiu intensywne minuty, gubiąc się w labiryncie korytarzy rodzinnej posiadłości. Teraz nie musieli nerwowo obserwować ruchu złotych wskazówek zegara po przodkach, nie musieli się śpieszyć, chociaż Laidan naprawdę nie mogła wytrzymać ani chwili dłużej.
Gorące ciało Samaela parzyło jej nagą skórę, czyniąc jego dotyk wręcz drażniącym. Potrzebowała natychmiastowej ulgi, szybkiego zaspokojenia - z wiekiem stawała się coraz mniej cierpliwa, chcąc już otrzymać dawkę uzależniającego narkotyku. Podobnie bywało z kapryśną weną: jeśli już pojawiała się, szarpiąc mocno za sznurki nerwów, Lai musiała ją wykorzystać. Dając jasne ujście swoim pragnieniom, bez analizy własnych czynów i planów na przyszłość. Liczyły się tylko te sekundy błogosławionej bliskości, wilgotne usta przesuwające się po jej szyi, twarde ciało mężczyzny, niemalże wgniatające ją w ścianę. Przy Samaelu czuła się taka drobna, bezbronna, delikatna, przy jednoczesnym zachowaniu dzikiej pewności siebie, nakazującej jej wbicie w kark syna paznokci i przyciągnięcia go do kolejnego, bolesnego pocałunku. - Nie baw się ze mną - wyszeptała prosto w jego wargi, chociaż nie brzmiało to jak prośba a jak konkretny rozkaz, przerywany spazmatycznymi oddechami, kiedy pieścił ją coraz odważniej. Prawie osunęła się po ścianie, podtrzymywana tylko jego pewnym ciałem, do którego przysunęła się jeszcze bliżej, niecierpliwie i niespokojnie, wręcz ze złością. Na samą siebie - była przecież bliska błagalnego szeptu - i na niego, prowokującego ją do cienkiej granicy między chorym pożądaniem a cierpieniem niezaspokojenia.
Dla Laidan Samael był częścią takiej sztuki, jej prywatnym arcydziełem, opus magnum, któremu poświęciła całe życie. Żaden artysta, nawet największy, nie mógł się z nią równać. Stworzyła nowe życie, wykreowane na obraz i podobieństwo swojego ojca; chłopca idealnego, wygrywającego na fortepianie najpiękniejsze pieśni tylko dla niej; prawdziwego mężczyznę, który zaspokajał jej każde pragnienie. Syn stał się stałym towarzyszem jej życia, jedynym słusznym mężem, w którego obietnice wierzyła i któremu ufała bardziej niż sobie, potrafiąc przedłożyć miłość własną nad miłość do swojego dziecka. Niejednokrotnie cierpiała z zazdrości, z tęsknoty, z jakiegoś pulsującego nieukojenia, ale każda negatywna emocja stanowiła tylko rozkoszny kontrast dla prawdziwego szczęścia, jakie odczuwała w każdej sekundzie wspólnego przebywania z Samaelem. Niezależnie, czy czytała mu ulubione wiersze francuskich poetów (Marcolf pewnie krzywiłby się na jej zbyt ostry akcent), spacerowała po rozległych ogrodach posiadłości czy też powoli poddawała się jego odważnym pieszczotom, nie mogąc powstrzymać fali przyjemności, zalewającej jej ciało. Naprawdę topiła się w tym podnieceniu, z trudem nabierając do płuc haust powietrza, przesyconego zapachem pomieszanych perfum i męskiej wody kolońskiej. Każdy centymetr jej nagiego ciała pokrył się gęsią skórką a źrenice rozszerzyły się, jakby wcale nie znajdowali się w nasłonecznionej sypialni. Takie bezeceństwa aż prosiły się przecież o ukrycie za zasłoną mroku. Kiedyś spotykali się tylko w taki sposób, wyrywając prawdziwemu, światłemu życiu intensywne minuty, gubiąc się w labiryncie korytarzy rodzinnej posiadłości. Teraz nie musieli nerwowo obserwować ruchu złotych wskazówek zegara po przodkach, nie musieli się śpieszyć, chociaż Laidan naprawdę nie mogła wytrzymać ani chwili dłużej.
Gorące ciało Samaela parzyło jej nagą skórę, czyniąc jego dotyk wręcz drażniącym. Potrzebowała natychmiastowej ulgi, szybkiego zaspokojenia - z wiekiem stawała się coraz mniej cierpliwa, chcąc już otrzymać dawkę uzależniającego narkotyku. Podobnie bywało z kapryśną weną: jeśli już pojawiała się, szarpiąc mocno za sznurki nerwów, Lai musiała ją wykorzystać. Dając jasne ujście swoim pragnieniom, bez analizy własnych czynów i planów na przyszłość. Liczyły się tylko te sekundy błogosławionej bliskości, wilgotne usta przesuwające się po jej szyi, twarde ciało mężczyzny, niemalże wgniatające ją w ścianę. Przy Samaelu czuła się taka drobna, bezbronna, delikatna, przy jednoczesnym zachowaniu dzikiej pewności siebie, nakazującej jej wbicie w kark syna paznokci i przyciągnięcia go do kolejnego, bolesnego pocałunku. - Nie baw się ze mną - wyszeptała prosto w jego wargi, chociaż nie brzmiało to jak prośba a jak konkretny rozkaz, przerywany spazmatycznymi oddechami, kiedy pieścił ją coraz odważniej. Prawie osunęła się po ścianie, podtrzymywana tylko jego pewnym ciałem, do którego przysunęła się jeszcze bliżej, niecierpliwie i niespokojnie, wręcz ze złością. Na samą siebie - była przecież bliska błagalnego szeptu - i na niego, prowokującego ją do cienkiej granicy między chorym pożądaniem a cierpieniem niezaspokojenia.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Avery był doskonałym estetą, prawdziwym miłośnikiem piękna oraz sztuki. Szeroko pojętej, nieograniczonej kanoniczną formą narzuconą jej przez czas oraz tradycję. Jego marmurowymi rzeźbami były idealnie zharmonizowane ze sobą ciała, zastygłe w ostatecznym spełnieniu, jego obrazami zaś odbite dusze, jakie przygarniał, hołubił i tworzył na nich fantazyjne wzory, znakując je jako swoje, podobnie jak czynili malarze, składając podpis na własnych dziełach. Najbardziej zaś upodobał sobie ekspresjonizm oraz gwałtowne wyrażanie uczuć. Krzykiem.
Zazwyczaj powściągliwy, tak w owym aspekcie twórczym, folgował emocjom, pozwalając im wieść prym nad zdrowym rozsądkiem. Nie tłumił swych potrzeb, demonstrując je dosadnie, śmiało, niemal brutalnie, pewnymi poczynaniami, nieskrępowanymi absolutnie obyczajowością i pouczeniami zacofanych mędrków. Został wychowany w ogromnym poszanowaniu dla sztuki, która, jeśli chciała być ogłoszona nowatorską czy modernistyczną, musiała łamać dawne założenia oraz konwencje, wytyczając własne ścieżki. Niekoniecznie prawości: artystom wszak dawano niepisane przyzwolenie na przedstawianie scen powszechnie gorszących. Przyjemnie podziwiało się skandale na płótnie, frywolne towarzystwo z lubieżnymi podtekstami umieszczonymi we tle. Avery zaś brnął coraz dalej, wysuwając ów erotyzm na pierwszy plan. W jego prywatnym teatrze, na którego deskach świeciła wyłącznie jedna gwiazda.
Inspirująca Avery’ego do kolejnych poświęceń, kiedy składał siebie na jej ręce, oczekując w zamian tylko wyłączności na jej miłość. Potrafił być o nią okrutnie zaborczy i krew burzyła się w nim na samą myśl, że pozbawioną jego troskliwej opieki matkę otacza gwardia pochlebców, wśród której prym wiedzie jej własny mąż. Na równi z obcymi niezasługujący na okruchy uwagi Laidan, na najmniejszy przejaw zainteresowania z jej strony. Samaela brzydziło, że ktoś taki jak Reagan ośmielał się zbliżyć do Lai w ten właśnie sposób, bezczeszcząc jej ciało i burząc sanktuarium najwyższego kultu, lecz był bezradny, a jedynym słusznym wyjściem z tej patowej sytuacji wydawało się pozbycie się rywala. Ten zaś stanowił konkurenta wyłącznie umownego, lecz choć Avery miał pewność, iż z matką nie łączą go więzy tak trwałe i tak silne, jakie wykształciły się między nimi, Raeagan swą obecnością kalał ich uświęcony związek, był mu zadrą, solą w oku oraz przeszkodą, jaką już dawno powinien usunąć ze wspólnej drogi. Dla swojego spokojnego sumienia, a przede wszystkim, dla komfortu Laidan, aby już więcej nie musiała odgrywać idealnej żony wobec tej obleśnej namiastki mężczyzny, bezprawnie mieniącego się jego ojcem. Avery nie wierzył w skuteczność półśrodków: całkowicie ufał swojej matce, jednakże nie mógł znieść faktu, iż dzieli jej ciało z kimś tak zniewieściałym i pozbawionym autorytetu jak Reagan. Dlatego reagował na jej bliskość taką namiętnością oraz zaangażowaniem, za wszelką cenę pragnąc udowodnić swą wyższość. Był nieodrodnym synem swego ojca i dostrzegał w Laidan wszystko to, co Marcolf zobaczył w niej przed laty. Pociągała go urodą, delikatną, aczkolwiek zdecydowaną: łagodny uśmiech krwistoczerwonych ust doprowadzał go do obłędu, a powłóczyste spojrzenie spod długich rzęs powodowało w nim prawdziwy chaos. Kusiła charakterem, wyróżniającym ją spośród wszystkich przedstawicielek płci pięknej. Ona były tylko samicami, zaś Laidan kobietą, aspirującą do bycia całym światem Avery’ego.
Drżącym w posadach i chwiejącym się coraz bardziej, poddanym wpływom jej spazmatycznych oddechów oraz ciepłego ciała, które uwielbiał mieć tuż przy sobie. Zapach perfum sprawił, że lekko zakręciło mu się w głowie, ale wciąż przypierał matkę do zimnej ściany i ocierał się o nią nieznośnie powoli. Trzeźwość umysłu sprowadził dopiero nikły ból paznokci wbijających się w jego skórę; z ust Samaela dobył się stłumiony jęk bólu pomieszanego z przyjemnością. Dominował nad Lai fizycznie, lecz oboje kłócili się nad uzyskaniem pełnej władzy i Avery nie mógł czuć większego pożądania, gdy pomiędzy agresywnymi pocałunkami z jej ust padł wyraźny rozkaz wypowiedzianym autorytarnym tonem, przepełnionym namiętnością i niezaspokojonym pragnieniem. Wciąż pieszcząc jej usta, jedną ręką odpiął pasek od spodni. Zawisły nisko na biodrach, do których przyciskał kobietę, nie przestając jednak nieśpiesznie jej dotykać. Ostrożnie wsunął palce do jej wilgotnego wnętrza, całując ją coraz żarliwej – i w afekcie przygryzając jej usta tak mocno, że trysnęły purpurą krwi, którą z lubością zlizywał z jej spierzchniętych od długich pieszczot warg.
Zazwyczaj powściągliwy, tak w owym aspekcie twórczym, folgował emocjom, pozwalając im wieść prym nad zdrowym rozsądkiem. Nie tłumił swych potrzeb, demonstrując je dosadnie, śmiało, niemal brutalnie, pewnymi poczynaniami, nieskrępowanymi absolutnie obyczajowością i pouczeniami zacofanych mędrków. Został wychowany w ogromnym poszanowaniu dla sztuki, która, jeśli chciała być ogłoszona nowatorską czy modernistyczną, musiała łamać dawne założenia oraz konwencje, wytyczając własne ścieżki. Niekoniecznie prawości: artystom wszak dawano niepisane przyzwolenie na przedstawianie scen powszechnie gorszących. Przyjemnie podziwiało się skandale na płótnie, frywolne towarzystwo z lubieżnymi podtekstami umieszczonymi we tle. Avery zaś brnął coraz dalej, wysuwając ów erotyzm na pierwszy plan. W jego prywatnym teatrze, na którego deskach świeciła wyłącznie jedna gwiazda.
Inspirująca Avery’ego do kolejnych poświęceń, kiedy składał siebie na jej ręce, oczekując w zamian tylko wyłączności na jej miłość. Potrafił być o nią okrutnie zaborczy i krew burzyła się w nim na samą myśl, że pozbawioną jego troskliwej opieki matkę otacza gwardia pochlebców, wśród której prym wiedzie jej własny mąż. Na równi z obcymi niezasługujący na okruchy uwagi Laidan, na najmniejszy przejaw zainteresowania z jej strony. Samaela brzydziło, że ktoś taki jak Reagan ośmielał się zbliżyć do Lai w ten właśnie sposób, bezczeszcząc jej ciało i burząc sanktuarium najwyższego kultu, lecz był bezradny, a jedynym słusznym wyjściem z tej patowej sytuacji wydawało się pozbycie się rywala. Ten zaś stanowił konkurenta wyłącznie umownego, lecz choć Avery miał pewność, iż z matką nie łączą go więzy tak trwałe i tak silne, jakie wykształciły się między nimi, Raeagan swą obecnością kalał ich uświęcony związek, był mu zadrą, solą w oku oraz przeszkodą, jaką już dawno powinien usunąć ze wspólnej drogi. Dla swojego spokojnego sumienia, a przede wszystkim, dla komfortu Laidan, aby już więcej nie musiała odgrywać idealnej żony wobec tej obleśnej namiastki mężczyzny, bezprawnie mieniącego się jego ojcem. Avery nie wierzył w skuteczność półśrodków: całkowicie ufał swojej matce, jednakże nie mógł znieść faktu, iż dzieli jej ciało z kimś tak zniewieściałym i pozbawionym autorytetu jak Reagan. Dlatego reagował na jej bliskość taką namiętnością oraz zaangażowaniem, za wszelką cenę pragnąc udowodnić swą wyższość. Był nieodrodnym synem swego ojca i dostrzegał w Laidan wszystko to, co Marcolf zobaczył w niej przed laty. Pociągała go urodą, delikatną, aczkolwiek zdecydowaną: łagodny uśmiech krwistoczerwonych ust doprowadzał go do obłędu, a powłóczyste spojrzenie spod długich rzęs powodowało w nim prawdziwy chaos. Kusiła charakterem, wyróżniającym ją spośród wszystkich przedstawicielek płci pięknej. Ona były tylko samicami, zaś Laidan kobietą, aspirującą do bycia całym światem Avery’ego.
Drżącym w posadach i chwiejącym się coraz bardziej, poddanym wpływom jej spazmatycznych oddechów oraz ciepłego ciała, które uwielbiał mieć tuż przy sobie. Zapach perfum sprawił, że lekko zakręciło mu się w głowie, ale wciąż przypierał matkę do zimnej ściany i ocierał się o nią nieznośnie powoli. Trzeźwość umysłu sprowadził dopiero nikły ból paznokci wbijających się w jego skórę; z ust Samaela dobył się stłumiony jęk bólu pomieszanego z przyjemnością. Dominował nad Lai fizycznie, lecz oboje kłócili się nad uzyskaniem pełnej władzy i Avery nie mógł czuć większego pożądania, gdy pomiędzy agresywnymi pocałunkami z jej ust padł wyraźny rozkaz wypowiedzianym autorytarnym tonem, przepełnionym namiętnością i niezaspokojonym pragnieniem. Wciąż pieszcząc jej usta, jedną ręką odpiął pasek od spodni. Zawisły nisko na biodrach, do których przyciskał kobietę, nie przestając jednak nieśpiesznie jej dotykać. Ostrożnie wsunął palce do jej wilgotnego wnętrza, całując ją coraz żarliwej – i w afekcie przygryzając jej usta tak mocno, że trysnęły purpurą krwi, którą z lubością zlizywał z jej spierzchniętych od długich pieszczot warg.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie uważała się za cierpiętnicę, pokornie znoszącą liczne nieszczęścia, spadające na jej niewinną osobę. Potrafiła walczyć o swoje, była przekonana o własnej wyjątkowości, ale przy tym zachowywała zdrowy rozsądek i szacunek dla własnej rodziny. Początkowo perspektywa ślubu z Reaganem wydawała się jej końcem świata, jakąś niesprawiedliwą karą, przekleństwem, definitywnie przekreślającym szansę na posmakowanie szczęścia - typowe myślenie młodej dziewczyny, szaleńczo zakochanej w kimś innym, z kim nie mogłaby stanąć przy ołtarzu. Na szczęście nie zbuntowała się jak skrajnie postępowe (i skrajnie głupie) szlachcianki. Wypełnienie woli ojca było przecież oczywistością: nie mogła zaprzepaścić tradycji, zniszczyć planów zdroworozskądkowego ożenku, a co najważniejsze nie mogła zranić Marcolfa. Zawód, widoczny w jego oczach, byłby gorszy od siarczystego policzka i wręcz nieporównywalnie boleśniejszy od składania małżeńskiej obietnicy Reaganowi. Wypowiadała ją więc głośno, wyraźnie, rozpoczynając swój trzydziestoletni występ na deskach rodzinnego teatru. Ciągle grała, zawsze pozostając w świetle reflektorów, pod wieczną obserwacją członków rodu, przyjaciół z wyższych sfer, możnych tego czarodziejskiego światka. Cudowna, kochająca żona, tak piękna jak i posłuszna; nowatorska artystka, znająca jednak swoje podstawowe miejsce u boku męża; opiekuńcza matka, wydająca na świat trójkę cudownych przedstawicieli arystokracji. Nikt nie znał jej jednak naprawdę, nikt nie potrafił zajrzeć głębiej, pod doskonale dopasowaną maskę, z wiekiem na dobre scalającą się już z prawdziwą twarzą Laidan, którą mógł poznać tylko Samael.
Stanowił rozkoszny łącznik między światem towarzyskich luster a zaciszem sypialni, potrafiąc odnaleźć się za kulisami tragedii w trzech aktach, od razu wybierając jedyną słuszną stronę. Zaspokajał jej tęsknotę za Marcolfem, będąc jednocześnie kimś zupełnie innym, jej synem, najbliższą istotą, którą chroniła i kochała jeszcze przed narodzinami. Myślenie o swoim dziecku w kategoriach zmysłowości zazwyczaj oznaczało brutalny wstęp do choroby psychicznej, ale Lai w ogóle nie rozpatrywała swojego pragnienia w kategorii winy. Liczyło się tylko ich szczęście; nie krzywdziła przy tym nikogo, pokazywała swoją miłość, leczyła tęsknotę. Każdy namiętny pocałunek, który wymieniała z Samaelem, stanowił przypieczętowanie obietnicy, jaką złożyli już sobie dawno temu. Bez słów, wystarczyły spojrzenia, intensywne emocje, żal, przeradzający się w niegasnącą pasję. Teraz nie powracała myślami do tamtego zawahania, liczyły się tylko te zbawienne sekundy, kiedy łapczywie wpijała się w jego ustach, drżąc z nasilającego się pragnienia. W holu piętro niżej mogły spoczywać chłodne ciała bliźniąt, Reagan mógł właśnie ginąć w tragicznym wypadku, cały świat mógł rozpadać się na kawałki a Laidan nie zwróciłaby na to uwagi, kompletnie pochłonięta czerpaniem z fizycznej bliskości jak najwięcej. Powoli przesuwała dłońmi po jego ciele, nie dbając o ewentualne pourywane guziki. Znaczyła ciepłą skórę lekkimi szlaczkami zadrapań, czując drgające pod ciepłą skórą mięśnie, płonące pożądaniem, tak mocno skontrastowanym z chłodem ściany tuż za jej plecami. Chciała stracić zmysły, już, t e r a z, bo z każdym pocałunkiem Samaela fizyczna pustka sprawiała jej coraz większy ból a każdy bodziec tylko pogłębiał wręcz prymitywną tęsknotę, kierującą jej nielogicznymi odruchami. Kiedy tylko poczuła jak jego ciepłe palce wślizgują się do jej wnętrza, konwulsyjnie zacisnęła uda, przyciągając go jeszcze bliżej siebie. Z jej ust nie wydarł się żaden jęk, żadne westchnienie; praktycznie nie poczuła mocnego ugryzienia, dopiero po chwili rozpoznając na języku żelazny posmak krwi, barwiącej biel zębów na intensywną czerwień. Przez długie sekundy była tylko czuciem, nawet nie odwzajemniając pieszczot mężczyzny. Powolnych, pewnych, umiejętnych; miała wrażenie, jakby z każdym ruchem jego dłoni coraz mocniej zapadła się w sobie, poddając się mu w najbardziej uległy sposób. Krew z rozerwanej wargi ściekała po jej brodzie, skapując na koszulę Samaela; leniwie starła ją palcami, otwierając półprzymknięte, po czym przesunęła swoją dłoń niżej, łapiąc zdecydowanie za nadgarstek bruneta i odciągając go od swojego ciała. Bardzo masochistycznie: tym razem nie mogła powstrzymać głośnego westchnięcia niezadowolenia, posyłając Samowi ostre i nad wyraz przytomne spojrzenie. Z wyraźnie władczymi iskrami, kiedy przysuwała swoje biodra do jego w niemalże prymitywnym, zwierzęcym geście.
Stanowił rozkoszny łącznik między światem towarzyskich luster a zaciszem sypialni, potrafiąc odnaleźć się za kulisami tragedii w trzech aktach, od razu wybierając jedyną słuszną stronę. Zaspokajał jej tęsknotę za Marcolfem, będąc jednocześnie kimś zupełnie innym, jej synem, najbliższą istotą, którą chroniła i kochała jeszcze przed narodzinami. Myślenie o swoim dziecku w kategoriach zmysłowości zazwyczaj oznaczało brutalny wstęp do choroby psychicznej, ale Lai w ogóle nie rozpatrywała swojego pragnienia w kategorii winy. Liczyło się tylko ich szczęście; nie krzywdziła przy tym nikogo, pokazywała swoją miłość, leczyła tęsknotę. Każdy namiętny pocałunek, który wymieniała z Samaelem, stanowił przypieczętowanie obietnicy, jaką złożyli już sobie dawno temu. Bez słów, wystarczyły spojrzenia, intensywne emocje, żal, przeradzający się w niegasnącą pasję. Teraz nie powracała myślami do tamtego zawahania, liczyły się tylko te zbawienne sekundy, kiedy łapczywie wpijała się w jego ustach, drżąc z nasilającego się pragnienia. W holu piętro niżej mogły spoczywać chłodne ciała bliźniąt, Reagan mógł właśnie ginąć w tragicznym wypadku, cały świat mógł rozpadać się na kawałki a Laidan nie zwróciłaby na to uwagi, kompletnie pochłonięta czerpaniem z fizycznej bliskości jak najwięcej. Powoli przesuwała dłońmi po jego ciele, nie dbając o ewentualne pourywane guziki. Znaczyła ciepłą skórę lekkimi szlaczkami zadrapań, czując drgające pod ciepłą skórą mięśnie, płonące pożądaniem, tak mocno skontrastowanym z chłodem ściany tuż za jej plecami. Chciała stracić zmysły, już, t e r a z, bo z każdym pocałunkiem Samaela fizyczna pustka sprawiała jej coraz większy ból a każdy bodziec tylko pogłębiał wręcz prymitywną tęsknotę, kierującą jej nielogicznymi odruchami. Kiedy tylko poczuła jak jego ciepłe palce wślizgują się do jej wnętrza, konwulsyjnie zacisnęła uda, przyciągając go jeszcze bliżej siebie. Z jej ust nie wydarł się żaden jęk, żadne westchnienie; praktycznie nie poczuła mocnego ugryzienia, dopiero po chwili rozpoznając na języku żelazny posmak krwi, barwiącej biel zębów na intensywną czerwień. Przez długie sekundy była tylko czuciem, nawet nie odwzajemniając pieszczot mężczyzny. Powolnych, pewnych, umiejętnych; miała wrażenie, jakby z każdym ruchem jego dłoni coraz mocniej zapadła się w sobie, poddając się mu w najbardziej uległy sposób. Krew z rozerwanej wargi ściekała po jej brodzie, skapując na koszulę Samaela; leniwie starła ją palcami, otwierając półprzymknięte, po czym przesunęła swoją dłoń niżej, łapiąc zdecydowanie za nadgarstek bruneta i odciągając go od swojego ciała. Bardzo masochistycznie: tym razem nie mogła powstrzymać głośnego westchnięcia niezadowolenia, posyłając Samowi ostre i nad wyraz przytomne spojrzenie. Z wyraźnie władczymi iskrami, kiedy przysuwała swoje biodra do jego w niemalże prymitywnym, zwierzęcym geście.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Sypialnia Laidan i Reagana
Szybka odpowiedź