Salon
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Proste, skromne pomieszczenie, które wieczorem napełnia się magiczną atmosferą bijącą od ciepłego światła lamp i mlecznej księżycowej łuny przebijającej się przez nocne chmury. Salon znajduje się najbliżej kuchni, z której co obiad wędrują do niego cudne wonie i aromaty.
Świat na chwilę zamknął się w ich domu. Ściany stanowiły miękką otoczkę tej drobnej, małej chwili, która była jedyna w swoim rodzaju. Zmęczenie wyleciało po cichu przez otwarte okno w salonie, dając się pochłonąć śniegowi zalegającemu na podwórzu. Gdzieś w oddali szczekał pies i być może chciał ostrzec swoich właścicieli o przybyciu kogoś obcego, ale to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Podeszła nieco bliżej, opatulając się swetrem, którym przed zaśnięciem okryła swoje ramiona. Popatrzyła na Charlusa, potem znów na Jamesa, na jego zamknięte oczka i spokojny wyraz jasnej twarzyczki. Ukucnęła obok, dłonią delikatnie dotykając jego główki z rzadko porastającymi ją włosami. Miał dopiero niecały miesiąc i wciąż był tylko małą kulką, ale już zdążyła pokochać go całym swoim sercem. Był ich jedynym skarbem, o który musieli bardzo, ale to bardzo dbać. Uśmiechnęła się szeroko, gdy wspomniał o tym, że ma jej nos. Była dumna, była szczęśliwa.
- Był bardzo marudny w promie, ale już w pociągu spał jak smok - zachichotała cicho, po czym nachyliła się do męża i ucałowała go w policzek. Jego widok rozgrzewał jej serce jeszcze bardziej. Jej kochany Charlus. Znów mogli być razem. - Musiałam unikać teleportacji, bo bałam się, że Jamesowi mogłoby się coś stać - słowo "rozszczepienie" nie przeszło jej przez gardło. - Mugole operują bardzo rozbudowanym systemem komunikacji, nie masz nawet pojęcia... ciotka mnie wszedzie pokierowała, dała pieniądze na bilety i całą podróż. Oni mają bilety na każdy pociąg i prom. Fascynujące!
Mały Potter poruszył łapkami w czasie snu, jakby ich szeptane słowa powoli go wybudzały. Nie mogła napatrzeć na ich obojgu.
- Wszystko już jest w porządku - oparła się o ramię męża, przymykając lekko oczy. Już nie czuła zmęczenia, jedynie błogi, upragniony spokój. - Co się działo z tobą podczas mojej nieobecności? Nie nabawiłeś się większych siniaków, prawda?
Sięgnęła swoją dłonią do jego, by móc spleść z nim palce.
- Był bardzo marudny w promie, ale już w pociągu spał jak smok - zachichotała cicho, po czym nachyliła się do męża i ucałowała go w policzek. Jego widok rozgrzewał jej serce jeszcze bardziej. Jej kochany Charlus. Znów mogli być razem. - Musiałam unikać teleportacji, bo bałam się, że Jamesowi mogłoby się coś stać - słowo "rozszczepienie" nie przeszło jej przez gardło. - Mugole operują bardzo rozbudowanym systemem komunikacji, nie masz nawet pojęcia... ciotka mnie wszedzie pokierowała, dała pieniądze na bilety i całą podróż. Oni mają bilety na każdy pociąg i prom. Fascynujące!
Mały Potter poruszył łapkami w czasie snu, jakby ich szeptane słowa powoli go wybudzały. Nie mogła napatrzeć na ich obojgu.
- Wszystko już jest w porządku - oparła się o ramię męża, przymykając lekko oczy. Już nie czuła zmęczenia, jedynie błogi, upragniony spokój. - Co się działo z tobą podczas mojej nieobecności? Nie nabawiłeś się większych siniaków, prawda?
Sięgnęła swoją dłonią do jego, by móc spleść z nim palce.
Gość
Gość
W oddali słychać było przejeżdżający pociąg, państwo Jones znowu próbowali zapanować nad gromadką swoich pociech i nawet do domu Potterów zawitała ta ciepła, rodzinna atmosfera. Niby nic się nie zmieniło, ale salon wydawał się być kompletnie innym miejscem, przynajmniej dla Charliego. Jeszcze dzisiaj rano było to chłodne, zwyczajne pomieszczenie. Teraz? Chociaż przez otwarte okno do domu przedostało się zimowe, mroźne powietrze to salon wydawał się emanować ciepłem. Równie ciepły uśmiech rozświetlał twarz Charlusa, który już nie umiał powstrzymać radości jaka go ogarniała. Patrzył na tego małego berbecia i czuł dumę. Chociaż James był jeszcze niemowlęciem, które nie zdawało sobie sprawy z tego co działo się dookoła, to Charlie i tak był z niego dumny. Oczywiście czuł tą odpowiedzialność za jego życie, ale przecież dadzą sobie radę, tak?
-Dał ci w kość?-zagadnął, zerkając na swoją małżonkę. Szeroki uśmiech, ani na chwilę nie znikał z jego twarzy, a szczególnie kiedy patrzył na dwie najważniejsze osoby w swoim życiu.
-Zadziwiające jak sobie radzą bez magii. Tyle środków transportu, nie wiem jak ci mugole to wszystko zapamiętują. Ja mam problem z korzystaniem z metra, bo tak to się nazywa, tak?-tu na chwilę zawiesił głos, bo sam nie był pewien, czy ten środek transportu właśnie tak się nazywał. A nie lepiej było tak zwyczajnie? Błędnym Rycerzem? Ci mugole lubili kombinować, a dla Pottera było to zbyt zawikłane. Chociaż gdyby Dorea ryzykowała teleportacją to chyba wyszedłby z siebie i stanął obok, jednakże znał swoją małżonkę i wiedział, że nigdy nie naraziłaby Jamesa na niebezpieczeństwo, jeżeli jest o wiele bezpieczniejsza droga. Przeniósł wzrok na swoją małżonkę i zaśmiał się cicho pod nosem.
-Nie licząc siniaków ze świąt to tak, wszystko w porządku. Próbowałem teleportować się z pięcioma indykami w kuchni kwatery, skończyło się latającymi indorami, zgubionymi okularami i stłuczonym tyłkiem.-wyjaśnił, wydawało mu się, że taka dosyć zabawna wizja mogła już całkowicie rozluźnić atmosferę w domu. Cały czas jednak zachowywał się cicho, przecież nie chciał zbudzić śpiącego królewicza. Zacisnął palce na dłoni Dorei i uniósł ją do ust, składając na niej delikatny pocałunek.-Nawet nie wiesz jak mi was brakowało.-wyszeptał, wpatrując się w postać śpiącego chłopczyka. Normalnie aż go wzruszenie brało.
-Dał ci w kość?-zagadnął, zerkając na swoją małżonkę. Szeroki uśmiech, ani na chwilę nie znikał z jego twarzy, a szczególnie kiedy patrzył na dwie najważniejsze osoby w swoim życiu.
-Zadziwiające jak sobie radzą bez magii. Tyle środków transportu, nie wiem jak ci mugole to wszystko zapamiętują. Ja mam problem z korzystaniem z metra, bo tak to się nazywa, tak?-tu na chwilę zawiesił głos, bo sam nie był pewien, czy ten środek transportu właśnie tak się nazywał. A nie lepiej było tak zwyczajnie? Błędnym Rycerzem? Ci mugole lubili kombinować, a dla Pottera było to zbyt zawikłane. Chociaż gdyby Dorea ryzykowała teleportacją to chyba wyszedłby z siebie i stanął obok, jednakże znał swoją małżonkę i wiedział, że nigdy nie naraziłaby Jamesa na niebezpieczeństwo, jeżeli jest o wiele bezpieczniejsza droga. Przeniósł wzrok na swoją małżonkę i zaśmiał się cicho pod nosem.
-Nie licząc siniaków ze świąt to tak, wszystko w porządku. Próbowałem teleportować się z pięcioma indykami w kuchni kwatery, skończyło się latającymi indorami, zgubionymi okularami i stłuczonym tyłkiem.-wyjaśnił, wydawało mu się, że taka dosyć zabawna wizja mogła już całkowicie rozluźnić atmosferę w domu. Cały czas jednak zachowywał się cicho, przecież nie chciał zbudzić śpiącego królewicza. Zacisnął palce na dłoni Dorei i uniósł ją do ust, składając na niej delikatny pocałunek.-Nawet nie wiesz jak mi was brakowało.-wyszeptał, wpatrując się w postać śpiącego chłopczyka. Normalnie aż go wzruszenie brało.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Odrobinę - odparła z uśmiechem, już nie pamiętając ile miała z nim problemów na promie. W akcie desperacji zdjęła dzwonek i zaczarowała go w małą pozytywkę, dopiero wtedy James usnął na dłużej niż kilkanaście minut.
Patrzyła na swojego męża i nie mogła nacieszyć się widokiem, który miała przed oczami. Naprawdę długo musieli czekać na ten moment, na chwilę, gdy ich losy w końcu splotły się na tyle mocno, by mogli wydać na świat potomstwo i ustatkować się, osiąść w jednym miejscu, niczym kurz powoli układający się na starych meblach. Ale teraz dobrze było dla nich być takim pyłem. Problemy zdawały się po kolei znikać, pozostawiając po sobie tylko puste luki, od dawna zresztą upragnione.
Patrzyła na Charlusa, szczęśliwa powodu tego, że w końcu mogła mu coś dać. a raczej kogoś. Kogoś wyjątkowo ważnego, małe spoiwo, element ich łańcucha, który mogli już formalnie nazwać rodziną. Zaśmiała się, słuchając jego opowieści. Żałowała, że swoje święta spędziła w towarzystwie ciotki i jej męża, w oczekiwaniu na poród i powrót do Londynu. Rodzinna atmosfera została zastąpiona głuchym, niskim odgłosem przesuwających się do przodu wskazówek zegara, chlupotem w garnku i szeptem kołyszących się za oknami drzew. Lanester było spokojne i chce, posiadało te cechy, których dokładnie poszukiwała Dorea, ale... nie było w nim Charlusa ani jej najbliższych przyjaciół.
- Cieszę się, że nie byłeś w ten dzień samotny, Charlie - ponownie pozwoliła sobie ucałować go znów w policzek. - Wielkanoc spędzimy już razem, obiecuję.
Później oboje mogli nacieszyć się swoją obecnością i kilka dłuższych chwil spędzić przy Jamesie.
| zt x2
Patrzyła na swojego męża i nie mogła nacieszyć się widokiem, który miała przed oczami. Naprawdę długo musieli czekać na ten moment, na chwilę, gdy ich losy w końcu splotły się na tyle mocno, by mogli wydać na świat potomstwo i ustatkować się, osiąść w jednym miejscu, niczym kurz powoli układający się na starych meblach. Ale teraz dobrze było dla nich być takim pyłem. Problemy zdawały się po kolei znikać, pozostawiając po sobie tylko puste luki, od dawna zresztą upragnione.
Patrzyła na Charlusa, szczęśliwa powodu tego, że w końcu mogła mu coś dać. a raczej kogoś. Kogoś wyjątkowo ważnego, małe spoiwo, element ich łańcucha, który mogli już formalnie nazwać rodziną. Zaśmiała się, słuchając jego opowieści. Żałowała, że swoje święta spędziła w towarzystwie ciotki i jej męża, w oczekiwaniu na poród i powrót do Londynu. Rodzinna atmosfera została zastąpiona głuchym, niskim odgłosem przesuwających się do przodu wskazówek zegara, chlupotem w garnku i szeptem kołyszących się za oknami drzew. Lanester było spokojne i chce, posiadało te cechy, których dokładnie poszukiwała Dorea, ale... nie było w nim Charlusa ani jej najbliższych przyjaciół.
- Cieszę się, że nie byłeś w ten dzień samotny, Charlie - ponownie pozwoliła sobie ucałować go znów w policzek. - Wielkanoc spędzimy już razem, obiecuję.
Później oboje mogli nacieszyć się swoją obecnością i kilka dłuższych chwil spędzić przy Jamesie.
| zt x2
Gość
Gość
Zamiast fanfar, między ścianami obijał się dźwięk wirujących w powietrzu, zaczarowanych samolocików i rechot czekoladowej żaby, którą Dorea musiała otworzyć. Gdy tylko brązowy słodycz wylądował na podłodze, skacząc w kierunku kanapy, westchnęła cicho. To nie była wielka impreza z czerwonym dywanem i fontanną z czekolady. Miało przyjść parę osób, paru przyjaciół Dorei i Charlusa, to wszystko. Mieli przez chwilę świętować urodziny małego Jamesa, potomka Potterów, iskierki nadziei w tych trudnych czasach. Dzieci zawsze były uważane za dobry znak, rozjaśniające mrok kruszyny, które, mimo bycia powodem wielu nieprzespanych nocy, dają siłę do życia. Przez krótką chwilę. Przy szklaneczce ognistej, z dala od jamesowych łapek żądnych przygód.
Po całym domu roznosił się aromat tortu dyniowego oblanego słodkim, waniliowym lukrem, miętowo-czekoladowych babeczek z lukrecją, toffi ułożonym niedbale w szklanej misie, kremowego piwa rozlanego do unoszących się w powietrzu kufli, do uszek których przywiązane były wstążki z kolorowymi balonami. Ognista stała na stole, kieliszki obok, gdyby nagle komuś zachciało się świętować odrobinę bardziej.
Dorea, gdy tylko usłyszała niepokojące szmery w łóżeczku Jamesa, podeszła do niego i wzięła małego na ręce. Chłopiec, ubrany w czerwono-żółte śpioszki (czyżby presja od małego?), pomemłał po swojemu, rozglądając się bacznie po mieszkaniu i przy okazji z namiętnością śliniąc swoją piąstkę. Margaux obiecała, że przyjdzie wcześniej, by pomóc pani Potter w przygotowaniach, więc to wszystko, co teraz było prezentowane przez salon, było zasługą ich obu.
- Margie, mogłabyś go na chwilę potrzymać? Wyłożę karmelkowe muszki i karaluchy w syropie - zawołała do przyjaciółki, oddając jej od razu miniaturową podobiznę swojego męża, która na szczęście odziedziczyła po niej nos. Ponoć. - Gdzie ten Charlus, powinien już tu być - niecierpliwiła się, oglądając się w stronę drzwi i jednocześnie wyciągając z szafki kolejną miskę na słodycze. Zresztą, nie tylko Charlus powinien już tu być. - Ah, zapomniałam! Lorient powoli wstaje z kolan. Kiedy tam byłam, widziałam już kilkanaście wybudowanych, nowych domów. Wybrzeże jest piękne, chociaż wydaje mi się, że jeszcze sporo czasu upłynie zanim powróci do dawnej świetności - uśmiechnęła się do niej. - Ale wygląda pięknie! Nawet widziany z daleka!
Miała nadzieję, że chłód wczesnego wieczoru i padającego na zewnątrz śniegu nie zniesmaczy towarzystwa! Przecież w trójkę nie zjedzą tego wszystkiego!
Ostatnio zmieniony przez Dorea Potter dnia 08.10.16 13:10, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Gość
Dni mijały szybko. Chyba nikomu nie trzeba było tego mówić. Zwłaszcza dorosłym i nawet podczas deszczu, przy którym(jeśli wierzyć słowom piosenki, której autorzy nie zdążyli nawet nad nią jeszcze pomyśleć) dzieciom nudzi się bardzo, a czas zwalania tak mocno, że chyba mocniej się nie da. W moim wieku nie można było marudzić na śnieg, czy deszcz, który utrudniał zabawę. Bowiem rozrywki z czasem robiło się mniej, a zostawała praca i obowiązki. Deszcz, śnieg czy zawierucha wcale się nami nie przejmowała zwłaszcza, jak kogoś trzeba było załatać po rozczepieniu To razem Margaux dzielnie stawiałyśmy czoła pogodzie, by ocalić kolejne ludzkie życie.
Tak, może brzmi to trochę naciągnie. I może większość przypadków była raczej standardowymi interwencjami. Ale lubiłam pomagać. Miałam wrażenie, że robię wtedy coś dobrego. I nawet nie zrażał mnie fakt, gdy ktoś nie powiedział dziękuję. Z jednej strony niby wypadałoby, ale z drugiej taki miałam zawód.
Ale chwila. Właściwie czemu ja o tym? Kompletnie nie wiem. O coś mi chodziło. Musiało. Myśl, myśl Tonks – próbuję przypomnieć sobie, mamrocząc standardową mantrę, którą powtarzam w myślach codziennie, jeśli nie kilka razy na dzień.
Mam dziwne przeczucie, że gdzieś powinnam iść. Ale zamiast tego siedzę w kuchni, z nogami podciągniętymi na krzesło i gapię się w zegar. Wskazuje szesnastą. Coś mi ta godzina mówi. Coś powoli świtać zaczyna, ale nadal mam wrażenie, jakbym przede mną stała tablica z odpowiedzią, na której wisi kurtyna.
Muszę tylko pociągnąć za nią by uzyskać odpowiedź. Ale czy na pewno chcę? Przymykam powieki i nucę jakąś melodię, która siedzi mi w głowie od kilku dni – może to pomoże. W końcu dostaję olśnienia.
Na wszystkie słodkości Miodowego Królestwa! Naprawdę Tonks? – rzucam do siebie zgryźliwie w myślach.- O wszystkim można zapomnieć. O tym, żeby zjeść obiad dla przykładu. Albo o tym, żeby szalik zabrać z domu. Ale o tym, że na chrzest się miało iść? Miałaś iść życie nowe na świecie świętować, co to rok już ma, a jak zwykle zapomniałaś. - kontynuuje dalej tyradę. Bo jak sama sobie nie nawrzucam to zjawi się Nits, a jej już kompletnie nie mam ochoty słuchać czy też oglądać.
Zrywam się więc z krzesła i jak burza(której tak mocno się boję) wpadam do swojego pokoju. Jak zwykle szafa mi wybucha. Znaczy bardziej wygląda to tak, jakby moje ubrania po raz pierwszy w życiu zaznały wolności i zwiedzają cały mój pokój – dywanu już prawie nie widać. Włosy zielenieją mi ze złości na samą siebie – wiem, bo w lustrze widzę. W końcu się poddaje. Zmarnowałam piętnaście minut a w niczym się sobie nie podobam. Standard. Standard też ubieram, mało krzykliwy zestaw. Starczy już, że moje włosy darą się na całą ulicę.
Właśnie, cholernie włosy. Stoję i gapię się na nie w lustrze, jednocześnie marszcząc nos. Merlin mnie nimi chyba pokarał za jakieś zbrodnie, których w zeszłym życiu dokonałam. Normalne mi się marzą. Takie zwykłe. Nieważne czy brązowe, czy czarne czy też blond, od biedy i rude mogłaby być. A nie, takie nijakie, każdego dnia inne, nic do nich nie pasuje, bo i tak zaraz się zmieniają. Myślę o włosach mojej przyjaciółki i pani Potter. Każda ma inne, ale obie ładne. Może by mi dobrze było w takich Doreowych…
Cholera! Dorea. Zerkam na zegarek. Wzdycham mocno.
Czterdzieści minut spóźnienia.
To nie mój rekord, ale też i nie popisałam się za mocno. Zastanawiam się nawet, czy w ogóle pokazywać u nich swoją twarz. Wkurzam samą siebie. W końcu wzdycham raz jeszcze i łapię za buty. Wciskam je na nogi – a może bardziej próbuje. Bo przy drugim coś mi koordynacja pada i wywracam się na tyłek. Dobrze ci tak – myślę sobie, teraz już kompletnie rozeźlona. Na samą siebie ciągle, rzecz jasna. W końcu but się poddaje.
Czterdzieści pięć minut spóźnienia.
Naprawdę Tonks? – pytam siebie po raz kolejny. Z kurtką idzie szybciej. Szukam przez chwilę czapki, ale potem przypominam sobie, że zgubiłam ją jakiś czas temu na ulicy Henryka Kwaśnego. Biorę trzy głębokie wdechy. Podskakuję dwa razy. I otwieram oczy bo zapomniałam prezentu. Biegiem wracam do pokoju po paczuszkę owiniętą w kolorowy papier. Co kupiłam? Śliniaczek. Napisane jest na nim "Mam to po mamie". Strasznie mnie rozbawił to wzięłam. Nie wiem, czy się nada. Na dzieciach znam się tak jak na eliksirach - w ogóle. I zaczynam raz jeszcze - trzy wdechy, dwa podskoki. Potem macham kończynami na wszystkie strony, żeby rozluźnić mięśnie. Co robię? Skupiam się. Może i dziwnie, ale zawsze działa. W końcu teleportuję się do Doliny Godryka.
Pięćdziesiąt minut spóźnienia.
Nawet nie myślę o tym, że wypadałoby zadzwonić do drzwi. I tak muszę jeszcze tam dotrzeć, bo teleportowałam się za daleko. Pewnie już nikt nawet nie wierzy w to, że się zjawie. A może właśnie wszyscy oczekują tego, że zaraz będę, bo przybywanie na miejsce po umówionej porze to mój znak firmowy? Jak wariat lecę. Gnam jak błyskawica, tyle że zamiast na miotle, to na swych dolnych kończynach. Schodki na ganku(jeśli są) przeskakuję susami. Mam krótkie nogi, więc nawet nie mam co myśleć, by pokonać dwa na raz – szybciej bym zęby wybiła. Dopadam do klamki i wpadam do środka.
Pięćdziesiąt pięć minut spóźnienia.
Dyszę, jakbym co najmniej maraton przebiegła. Policzki mam czerwone. Włosy zaś niebiesko zielone. Rozbieram się, prawie ponownie przegrywając z butem – tym razem drugim- który za bardzo moją stopę polubił. W końcu wolna od odzieży lecę do salonu, żeby zacząć litanię przeprosin.
-Już się skończyło? – pytam głupkowato z paczuszką w dłoni, dostrzegając tylko dwie sylwetki i małego berbecia. A może zegar w domu też źle działał. Może spóźniłam się jeszcze więcej niż myślałam. Na Rowenę, byłam beznadziejnym przypadkiem, naprawdę. Jak ludzie ze mną wytrzymywali? Kto mi powie? Chętnie się dowiem. Sama ze sobą kłóciłam się codziennie.
Tak, może brzmi to trochę naciągnie. I może większość przypadków była raczej standardowymi interwencjami. Ale lubiłam pomagać. Miałam wrażenie, że robię wtedy coś dobrego. I nawet nie zrażał mnie fakt, gdy ktoś nie powiedział dziękuję. Z jednej strony niby wypadałoby, ale z drugiej taki miałam zawód.
Ale chwila. Właściwie czemu ja o tym? Kompletnie nie wiem. O coś mi chodziło. Musiało. Myśl, myśl Tonks – próbuję przypomnieć sobie, mamrocząc standardową mantrę, którą powtarzam w myślach codziennie, jeśli nie kilka razy na dzień.
Mam dziwne przeczucie, że gdzieś powinnam iść. Ale zamiast tego siedzę w kuchni, z nogami podciągniętymi na krzesło i gapię się w zegar. Wskazuje szesnastą. Coś mi ta godzina mówi. Coś powoli świtać zaczyna, ale nadal mam wrażenie, jakbym przede mną stała tablica z odpowiedzią, na której wisi kurtyna.
Muszę tylko pociągnąć za nią by uzyskać odpowiedź. Ale czy na pewno chcę? Przymykam powieki i nucę jakąś melodię, która siedzi mi w głowie od kilku dni – może to pomoże. W końcu dostaję olśnienia.
Na wszystkie słodkości Miodowego Królestwa! Naprawdę Tonks? – rzucam do siebie zgryźliwie w myślach.- O wszystkim można zapomnieć. O tym, żeby zjeść obiad dla przykładu. Albo o tym, żeby szalik zabrać z domu. Ale o tym, że na chrzest się miało iść? Miałaś iść życie nowe na świecie świętować, co to rok już ma, a jak zwykle zapomniałaś. - kontynuuje dalej tyradę. Bo jak sama sobie nie nawrzucam to zjawi się Nits, a jej już kompletnie nie mam ochoty słuchać czy też oglądać.
Zrywam się więc z krzesła i jak burza(której tak mocno się boję) wpadam do swojego pokoju. Jak zwykle szafa mi wybucha. Znaczy bardziej wygląda to tak, jakby moje ubrania po raz pierwszy w życiu zaznały wolności i zwiedzają cały mój pokój – dywanu już prawie nie widać. Włosy zielenieją mi ze złości na samą siebie – wiem, bo w lustrze widzę. W końcu się poddaje. Zmarnowałam piętnaście minut a w niczym się sobie nie podobam. Standard. Standard też ubieram, mało krzykliwy zestaw. Starczy już, że moje włosy darą się na całą ulicę.
Właśnie, cholernie włosy. Stoję i gapię się na nie w lustrze, jednocześnie marszcząc nos. Merlin mnie nimi chyba pokarał za jakieś zbrodnie, których w zeszłym życiu dokonałam. Normalne mi się marzą. Takie zwykłe. Nieważne czy brązowe, czy czarne czy też blond, od biedy i rude mogłaby być. A nie, takie nijakie, każdego dnia inne, nic do nich nie pasuje, bo i tak zaraz się zmieniają. Myślę o włosach mojej przyjaciółki i pani Potter. Każda ma inne, ale obie ładne. Może by mi dobrze było w takich Doreowych…
Cholera! Dorea. Zerkam na zegarek. Wzdycham mocno.
Czterdzieści minut spóźnienia.
To nie mój rekord, ale też i nie popisałam się za mocno. Zastanawiam się nawet, czy w ogóle pokazywać u nich swoją twarz. Wkurzam samą siebie. W końcu wzdycham raz jeszcze i łapię za buty. Wciskam je na nogi – a może bardziej próbuje. Bo przy drugim coś mi koordynacja pada i wywracam się na tyłek. Dobrze ci tak – myślę sobie, teraz już kompletnie rozeźlona. Na samą siebie ciągle, rzecz jasna. W końcu but się poddaje.
Czterdzieści pięć minut spóźnienia.
Naprawdę Tonks? – pytam siebie po raz kolejny. Z kurtką idzie szybciej. Szukam przez chwilę czapki, ale potem przypominam sobie, że zgubiłam ją jakiś czas temu na ulicy Henryka Kwaśnego. Biorę trzy głębokie wdechy. Podskakuję dwa razy. I otwieram oczy bo zapomniałam prezentu. Biegiem wracam do pokoju po paczuszkę owiniętą w kolorowy papier. Co kupiłam? Śliniaczek. Napisane jest na nim "Mam to po mamie". Strasznie mnie rozbawił to wzięłam. Nie wiem, czy się nada. Na dzieciach znam się tak jak na eliksirach - w ogóle. I zaczynam raz jeszcze - trzy wdechy, dwa podskoki. Potem macham kończynami na wszystkie strony, żeby rozluźnić mięśnie. Co robię? Skupiam się. Może i dziwnie, ale zawsze działa. W końcu teleportuję się do Doliny Godryka.
Pięćdziesiąt minut spóźnienia.
Nawet nie myślę o tym, że wypadałoby zadzwonić do drzwi. I tak muszę jeszcze tam dotrzeć, bo teleportowałam się za daleko. Pewnie już nikt nawet nie wierzy w to, że się zjawie. A może właśnie wszyscy oczekują tego, że zaraz będę, bo przybywanie na miejsce po umówionej porze to mój znak firmowy? Jak wariat lecę. Gnam jak błyskawica, tyle że zamiast na miotle, to na swych dolnych kończynach. Schodki na ganku(jeśli są) przeskakuję susami. Mam krótkie nogi, więc nawet nie mam co myśleć, by pokonać dwa na raz – szybciej bym zęby wybiła. Dopadam do klamki i wpadam do środka.
Pięćdziesiąt pięć minut spóźnienia.
Dyszę, jakbym co najmniej maraton przebiegła. Policzki mam czerwone. Włosy zaś niebiesko zielone. Rozbieram się, prawie ponownie przegrywając z butem – tym razem drugim- który za bardzo moją stopę polubił. W końcu wolna od odzieży lecę do salonu, żeby zacząć litanię przeprosin.
-Już się skończyło? – pytam głupkowato z paczuszką w dłoni, dostrzegając tylko dwie sylwetki i małego berbecia. A może zegar w domu też źle działał. Może spóźniłam się jeszcze więcej niż myślałam. Na Rowenę, byłam beznadziejnym przypadkiem, naprawdę. Jak ludzie ze mną wytrzymywali? Kto mi powie? Chętnie się dowiem. Sama ze sobą kłóciłam się codziennie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ledwo opuściwszy gmach Ministerstwa, popędziła do Doliny Godryka licząc, że wciąż zdąży na chrzciny. Po nieudanym zakończeniu swojej swawolnej wyprawy z Carterem wróciła do swojej skorupy od chłodnego spokoju zacząwszy, na idealnym i niezachwianym wyglądzie skończywszy. Wiedząc jednak, że jego siostra raczej nie ucieszyłaby się z jej narzekań, postanowiła nie informować jej o zawartej niedawno znajomości. Zgarnęła więc Sophię i gawędząc luźno o pracy razem dotarły pod wskazany w zaproszeniu adres. Jeszcze przed wejściem mimochodem upewniła się, że prezent schowany w uroczym, błękitnym pudełku jest wciąż ozdobiony nieskazitelną kokardą. Odetchnęła głęboko przygotowując się na wejście do skąpanego w ciepłym świetle domu. Nie do końca spodziewała się co zastanie, Charlusa znała dość powierzchownie, ale życzyła mu wszystkiego co dobre będąc wdzięczną za wprowadzenie do Zakonu. Ponadto w jakiś niewytłumaczalny sposób kusiło ją ciepło jakie wokół siebie roztaczał, domyślała się tylko, że jego źródło było właśnie tutaj.
Ze zdziwieniem zauważyła, że drzwi są otwarte. Rzuciła towarzyszce zdziwione spojrzenie, ale uznała, że może gościnność Potterów jest aż tak bezgraniczna, co w jakiś sposób nawet powiększyło jej sympatię dla tej rodziny. Weszła ostrożnie po schodkach i zrzuciwszy buty oraz powiesiwszy płaszcz, zajrzała do salonu pukając we framugę. Zaraz za nią młodsza Carter.
- Dzień dobry, nazywam się Artis Macmillan, moja towarzyszka to Sophia Carter, jesteśmy znajomymi z pracy Charlusa - powiedziała z delikatnym uśmiechem widząc w pomieszczeniu trzy obce kobiety i dziecko. Troszkę ją to speszyło, ale nie pokazała tego po sobie. Mogła się tylko domyślać, że owe panie są równie skrępowane jak one, tym bardziej, że żadna z nich raczej nie spodziewała się tutaj dwóch aurorek i pewnie nigdy o nich nie słyszały.
Wolała nie zakładać, która z nich jest żoną Charlusa, chociaż wskazówką mogło być to, że blondynka trzymała dziecko. Uznała jednak, że lepiej nie zaczynać znajomości od pomyłki. W tle zarechotała czekoladowa żaba powiększając nawet to dziwne uczucie skrępowania. Nadal stojąc u wejścia do salonu przypomniała sobie o otwartych na oścież drzwiach. Uznała, że to może być jakiś początek, tym bardziej, jeśli był to efekt nieuwagi.
- Drzwi wejściowe były otwarte - wyjaśniła swoją obecność i przechyliła lekko głowę w bok - Zamknąć je? Pomóc w przygotowaniach? - spytała licząc, że któraś odpowiedź da im obu zajęcie. Sophia zdecydowanie bardziej umiała łapać kontakt, ona była na pierwszy rzut oka zbyt zamknięta w sobie. Ale nie zawsze, czego ostatnio dowiódł brat wyżej wspomnianej.
Ze zdziwieniem zauważyła, że drzwi są otwarte. Rzuciła towarzyszce zdziwione spojrzenie, ale uznała, że może gościnność Potterów jest aż tak bezgraniczna, co w jakiś sposób nawet powiększyło jej sympatię dla tej rodziny. Weszła ostrożnie po schodkach i zrzuciwszy buty oraz powiesiwszy płaszcz, zajrzała do salonu pukając we framugę. Zaraz za nią młodsza Carter.
- Dzień dobry, nazywam się Artis Macmillan, moja towarzyszka to Sophia Carter, jesteśmy znajomymi z pracy Charlusa - powiedziała z delikatnym uśmiechem widząc w pomieszczeniu trzy obce kobiety i dziecko. Troszkę ją to speszyło, ale nie pokazała tego po sobie. Mogła się tylko domyślać, że owe panie są równie skrępowane jak one, tym bardziej, że żadna z nich raczej nie spodziewała się tutaj dwóch aurorek i pewnie nigdy o nich nie słyszały.
Wolała nie zakładać, która z nich jest żoną Charlusa, chociaż wskazówką mogło być to, że blondynka trzymała dziecko. Uznała jednak, że lepiej nie zaczynać znajomości od pomyłki. W tle zarechotała czekoladowa żaba powiększając nawet to dziwne uczucie skrępowania. Nadal stojąc u wejścia do salonu przypomniała sobie o otwartych na oścież drzwiach. Uznała, że to może być jakiś początek, tym bardziej, jeśli był to efekt nieuwagi.
- Drzwi wejściowe były otwarte - wyjaśniła swoją obecność i przechyliła lekko głowę w bok - Zamknąć je? Pomóc w przygotowaniach? - spytała licząc, że któraś odpowiedź da im obu zajęcie. Sophia zdecydowanie bardziej umiała łapać kontakt, ona była na pierwszy rzut oka zbyt zamknięta w sobie. Ale nie zawsze, czego ostatnio dowiódł brat wyżej wspomnianej.
Artis Finnleigh
Zawód : Auror
Wiek : 25
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Panna
I'm gonna trust you, babe
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie musiało długo trwać, żeby dała się skusić namowom Artis. Może tak naprawdę potrzebowała luźniejszego towarzystwa, oderwania się od pracy oraz innych rozterek, jak te związane z utratą rodziców czy powrotem Raidena i próbami unormowania ich nadszarpniętych relacji. Nie było łatwo, ale starała się, bo jej na nim zależało, teraz mieli właściwie tylko siebie.
Charlusa również znała z pracy, był aurorem, jak ona i Artis. Możliwe, że kiedyś mignął jej przy jakiejś sprawie, ale w Biurze to na pewno, bo spędzała w nim sporo czasu, szczególnie na samym początku. Może to nie była bardzo bliska znajomość, może nie powinna wpraszać się do grona, gdzie powinni znaleźć się krewni i przyjaciele, ale stało się, razem z Artis pojawiły się w Dolinie Godryka, by świętować niedawne narodziny synka Charlusa i jego żony.
- Sophia Carter – przedstawiła się tym, którzy jej nie znali. Z już obecnych osób znała Justine, więc skinęła jej głową z uśmiechem. Rozejrzała się po wnętrzu z wyraźną ciekawością, musiała przyznać, że to naprawdę ładne, miłe miejsce. Także nie była pewna, która z kobiet jest żoną Charlusa, ale w pomieszczeniu było tylko jedno dziecko, więc to z pewnością musiał być mały James. To imię przywołało nostalgię i pewien ulotny smutek; gdyby jej James nie zginął przed trzema laty, może już sama byłaby matką? Niestety została tego pozbawiona; wspólnego życia, planów snutych wieczorami przy kominku, rodziny, którą pragnęli stworzyć, gdyby nie to, że mężczyzna umarł kilka miesięcy przed planowanym ślubem. Była tylko samotną aurorką oddającą się pracy i dręczoną irracjonalnym poczuciem winy, że nie zdążyła uratować trzech ważnych dla siebie osób, ale uśmiechała się dzielnie, zupełnie, jak ta dawna Sophia. Cieszyła się, że może tu być, i w duchu życzyła małemu Jamesowi, żeby nie podzielił losu swojego imiennika.
- Gratuluję naprawdę uroczego synka... I macie bardzo ładny dom – powiedziała, wyciągając z torebki niewielką paczuszkę, w której była pluszowa maskotka. Prosty drobiazg, który kupiła w Londynie po tym, jak Artis powiedziała jej o planowanym dzisiejszym wyjściu.
- Też mogę w czymś pomóc, jeśli będzie potrzeba – zaoferowała się zaraz po Artis.
Charlusa również znała z pracy, był aurorem, jak ona i Artis. Możliwe, że kiedyś mignął jej przy jakiejś sprawie, ale w Biurze to na pewno, bo spędzała w nim sporo czasu, szczególnie na samym początku. Może to nie była bardzo bliska znajomość, może nie powinna wpraszać się do grona, gdzie powinni znaleźć się krewni i przyjaciele, ale stało się, razem z Artis pojawiły się w Dolinie Godryka, by świętować niedawne narodziny synka Charlusa i jego żony.
- Sophia Carter – przedstawiła się tym, którzy jej nie znali. Z już obecnych osób znała Justine, więc skinęła jej głową z uśmiechem. Rozejrzała się po wnętrzu z wyraźną ciekawością, musiała przyznać, że to naprawdę ładne, miłe miejsce. Także nie była pewna, która z kobiet jest żoną Charlusa, ale w pomieszczeniu było tylko jedno dziecko, więc to z pewnością musiał być mały James. To imię przywołało nostalgię i pewien ulotny smutek; gdyby jej James nie zginął przed trzema laty, może już sama byłaby matką? Niestety została tego pozbawiona; wspólnego życia, planów snutych wieczorami przy kominku, rodziny, którą pragnęli stworzyć, gdyby nie to, że mężczyzna umarł kilka miesięcy przed planowanym ślubem. Była tylko samotną aurorką oddającą się pracy i dręczoną irracjonalnym poczuciem winy, że nie zdążyła uratować trzech ważnych dla siebie osób, ale uśmiechała się dzielnie, zupełnie, jak ta dawna Sophia. Cieszyła się, że może tu być, i w duchu życzyła małemu Jamesowi, żeby nie podzielił losu swojego imiennika.
- Gratuluję naprawdę uroczego synka... I macie bardzo ładny dom – powiedziała, wyciągając z torebki niewielką paczuszkę, w której była pluszowa maskotka. Prosty drobiazg, który kupiła w Londynie po tym, jak Artis powiedziała jej o planowanym dzisiejszym wyjściu.
- Też mogę w czymś pomóc, jeśli będzie potrzeba – zaoferowała się zaraz po Artis.
Tik tak, tik tak, zegar w biurze ciężko chodził odmierzając kolejne minuty. Im bliżej końca pracy tym mniej mógł się na niej skupić. W głowie tworzył już plan podróży, bo przecież musiał jeszcze wpaść po kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Zajmował się swoją papierkową robotą, poprawiając co chwilę zsuwające się z nosa okulary, kiedy piętnaście minut przed wyjściem z pracy pojawił się ktoś wyrwał go z transu.
Panie Potter?
Nienawidził tego, wiedział, że "panie Potter" wypowiedziane w ten sposób, jakby z góry przepraszała za to, że się pojawiła. Bo to znaczyło tylko jedno, siedzenie po godzinach. Chociażby chciał to zostawić na jutro, albo wziąć do domu to nie było takiej opcji. Nie wiedział skąd tu tyle papierów. Zdecydowanie od tego powinien być ktoś inny. Charlie skwitował wszystko jedynie ciężkim westchnięciem i zabrał się do pracy, znowu wracając do cyklicznego poprawiania okularów, które oczywiście co rusz musiały zsuwać się na sam czubek potterowego nosa. Nie wiedział, która dokłanie była godzina, gdy wstawał od krzesła. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej znaleźć się w Dolinie Godryka. Spóźnić się na chrzciny własnego syna, to potrafił tylko on. Wystrzelił jak z procy. Nie obyło się bez kilku sytuacji, które mogły zakończyć się upadkiem. Na szczęście jakoś udało mu się bezpiecznie wyjść z Ministerstwa Magii. Od razu teleportował się do Doliny Godryka, gdzie musiał odwiedzić jeszcze jeden sklep. Pech znowu perfidnie śmiał mu się prosto w twarz długą kolejką, w której stała wszystkim znana pani Bones, która zawsze robiła zakupy przez co najmniej pół godziny. Pogoda także nie rozpieszczała, więc Potter z torbą przewieszoną na ramieniu i siatką w ręku przedzierał się przez ulice. Ale najgorszy punkt wycieczki zostawił sobie na koniec. Odwiedziny u rodziców, którzy co prawda nie mogli wpaść dzisiaj do swojego wnuka, z powodów zdrowotnych na przykład, ale poprosili, aby Charlie wpadł po prezent dla małego. Tak też zrobił. Nie obyło się bez zagadywania pani Gracji Potter, a także wywodów Henry'ego na temat głupich decyzji podejmowanych przez Ministerstwo. Jakby jego syn miał na to jakikolwiek wpływ. Mimo to grzecznie wysłuchał narzekań ojca i złotych rad matki, a potem jak na złamanie karku gnał do domu, w którym już zbierali się goście. Pchnął drzwi domostwa, wchodząc do środka. Jego twarz rozświetlił szeroki uśmiech, kiedy zobaczył, że Sophie i Artis jednak zdecydowały się przyjść.
-Witajcie, jak dobrze, że przyszłyście.-rzucił na powitanie i na chwilę zapominając chyba o tym, że przecież Artis była lady Macmillan i mogła sobie nie życzyć aż takiego spoufalania delikatnie przytulił obydwie panie na dzień dobry. Następnie wyminął obydwie panie, wchodząc do kuchni, gdzie zostawił zarówno swoją torbę jak i siatkę z ostatnimi zakupami. -Wybacz kochanie, musiałem zostać jeszcze w pracy, Rogers chyba naprawdę mnie nie lubi. I wpadłem do rodziców po prezent dla małego, a znasz moją mamę.-wyjaśnił, jednocześnie całując małżonkę w policzek. Chciał ją jakoś uspokoić, udobruchać w końcu się spóźnił, tak? A to się nie godzi! Jednak jak to mówią, służba nie drużba. Przywitał się także z Margo, która trzymała małego na rękach.-Cześć, już męczy ciotkę?-zagadnął, też składając delikatny pocałunek na policzku blondwłosej czarownicy. No i oczywiście jego uwadze nie mogła umknąć obecność Justine Tonks. Aż jego uśmiech się poszerzył, kiedy spojrzał na burzę jej kolorowych włosów. -No proszę, proszę. Just pojawiła się szybciej ode mnie. Muszę to gdzieś zapisać.-odparł rozbawiony tym faktem i także przywitał kobietę. Starał się podejść do każdego, ponieważ bardzo zależało Potterowi na rodzinnej atmosferze. -Daj tego małego berbecia, bo jak ja mam pomagać w kuchni to może się skończyć jak z tymi niejadalnymi indykami na święta.-odparł, oczywiście zwracając się w stronę Margaux, która o ile Charlus dobrze zapamiętał (bo raczej nie widział) była świadkiem całej tej sytuacji. -Czujcie się jak u siebie.-zwrócił się do gości, kiedy już trzymał swojego synka na rękach, no chyba, że Margo się uparła, no to wtedy problem.
Panie Potter?
Nienawidził tego, wiedział, że "panie Potter" wypowiedziane w ten sposób, jakby z góry przepraszała za to, że się pojawiła. Bo to znaczyło tylko jedno, siedzenie po godzinach. Chociażby chciał to zostawić na jutro, albo wziąć do domu to nie było takiej opcji. Nie wiedział skąd tu tyle papierów. Zdecydowanie od tego powinien być ktoś inny. Charlie skwitował wszystko jedynie ciężkim westchnięciem i zabrał się do pracy, znowu wracając do cyklicznego poprawiania okularów, które oczywiście co rusz musiały zsuwać się na sam czubek potterowego nosa. Nie wiedział, która dokłanie była godzina, gdy wstawał od krzesła. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej znaleźć się w Dolinie Godryka. Spóźnić się na chrzciny własnego syna, to potrafił tylko on. Wystrzelił jak z procy. Nie obyło się bez kilku sytuacji, które mogły zakończyć się upadkiem. Na szczęście jakoś udało mu się bezpiecznie wyjść z Ministerstwa Magii. Od razu teleportował się do Doliny Godryka, gdzie musiał odwiedzić jeszcze jeden sklep. Pech znowu perfidnie śmiał mu się prosto w twarz długą kolejką, w której stała wszystkim znana pani Bones, która zawsze robiła zakupy przez co najmniej pół godziny. Pogoda także nie rozpieszczała, więc Potter z torbą przewieszoną na ramieniu i siatką w ręku przedzierał się przez ulice. Ale najgorszy punkt wycieczki zostawił sobie na koniec. Odwiedziny u rodziców, którzy co prawda nie mogli wpaść dzisiaj do swojego wnuka, z powodów zdrowotnych na przykład, ale poprosili, aby Charlie wpadł po prezent dla małego. Tak też zrobił. Nie obyło się bez zagadywania pani Gracji Potter, a także wywodów Henry'ego na temat głupich decyzji podejmowanych przez Ministerstwo. Jakby jego syn miał na to jakikolwiek wpływ. Mimo to grzecznie wysłuchał narzekań ojca i złotych rad matki, a potem jak na złamanie karku gnał do domu, w którym już zbierali się goście. Pchnął drzwi domostwa, wchodząc do środka. Jego twarz rozświetlił szeroki uśmiech, kiedy zobaczył, że Sophie i Artis jednak zdecydowały się przyjść.
-Witajcie, jak dobrze, że przyszłyście.-rzucił na powitanie i na chwilę zapominając chyba o tym, że przecież Artis była lady Macmillan i mogła sobie nie życzyć aż takiego spoufalania delikatnie przytulił obydwie panie na dzień dobry. Następnie wyminął obydwie panie, wchodząc do kuchni, gdzie zostawił zarówno swoją torbę jak i siatkę z ostatnimi zakupami. -Wybacz kochanie, musiałem zostać jeszcze w pracy, Rogers chyba naprawdę mnie nie lubi. I wpadłem do rodziców po prezent dla małego, a znasz moją mamę.-wyjaśnił, jednocześnie całując małżonkę w policzek. Chciał ją jakoś uspokoić, udobruchać w końcu się spóźnił, tak? A to się nie godzi! Jednak jak to mówią, służba nie drużba. Przywitał się także z Margo, która trzymała małego na rękach.-Cześć, już męczy ciotkę?-zagadnął, też składając delikatny pocałunek na policzku blondwłosej czarownicy. No i oczywiście jego uwadze nie mogła umknąć obecność Justine Tonks. Aż jego uśmiech się poszerzył, kiedy spojrzał na burzę jej kolorowych włosów. -No proszę, proszę. Just pojawiła się szybciej ode mnie. Muszę to gdzieś zapisać.-odparł rozbawiony tym faktem i także przywitał kobietę. Starał się podejść do każdego, ponieważ bardzo zależało Potterowi na rodzinnej atmosferze. -Daj tego małego berbecia, bo jak ja mam pomagać w kuchni to może się skończyć jak z tymi niejadalnymi indykami na święta.-odparł, oczywiście zwracając się w stronę Margaux, która o ile Charlus dobrze zapamiętał (bo raczej nie widział) była świadkiem całej tej sytuacji. -Czujcie się jak u siebie.-zwrócił się do gości, kiedy już trzymał swojego synka na rękach, no chyba, że Margo się uparła, no to wtedy problem.
Charlus Potter
Zawód : auror
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
Baby you're all that i want, when you lyin' here in my arms.
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
I'm findin' it hard to believe. We're in heaven
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| po spotkaniu z Polką
Nie spodziewał się takiego zakończenia ze spotkaniem z Polką. W życiu by nie pomyślał, że dowie się, iż stracił zarówno swą narzeczoną, jak i dziewczynkę, która zauroczyła jego. To bolało, i to cholernie mocno. Całe szczęście, że rano zjawił się u Selwyna i przyjął kolejne dawki zaklęć, bo pewnie by teraz zamiast zmierzać do Potterów - udałby się na Nokturn, do jakiejś meliny z namysłem naćpania się. Tak by zrobił, ale nie robi. Mimo wszystko teleportując się niedaleko mieszkania Potterów nie mógł przestać myśleć o nich. Jakby nie chciałby uciec grzecznie z jego myśli.
Dom Potterów - gdy się zjawił u ich bram, czy może drzwi, wpierw zapukał, lecz nie czekając na odpowiedź wszedł do środka. Zastał wtedy Doreę z Margo. Przywitał się z nimi nakładając na twarz wesoły uśmiech i zaraz też pocałował młodego Pottera w czółko.
- Wykapany tatuś - skomplementował wygląd młodego chłopczyka - a może i czarodzieja, nie było w sumie innej opcji!
- Ale dobrze, powiedz mi, w czym ci pomóc. Charlusa nie widać... może coś odbiorę z Miodowego królestwa? - rzucił i zaraz usłyszał przychylną odpowiedź Dorei, więc przyjął rozkazy i przy pomocy sieci fiuu dostał się do hogsmeade, a potem ruszył do Miodowego Królestwa. Wziął stamtąd paszteciki dyniowe, lodowe płatki śniegu, musy - świstusy i parę innych słodkości [w tym też pieprzne diabełki]. Rudzielec zapłacił za wszelkie słodkości - spokojnie, było jego na to stać. No i przynajmniej pozbył się natrętnych myśli o dziewczynach, bo ciągle myślał, co by tu jeszcze pasowało dla gości do jedzenia, czy też dla małego aby nie był mocno poszkodowany. Zaraz szybko ruszył do kominka - a chwilę później zjawił się w salonie z zakupami. W ręku trzymał kolorową torebkę, która głosiła Miodowe Królestwo i kusiła, by zajrzeć do środka. Sam rudzielec ubrany w ciemny płaszcz, pod którą skrywał czerwoną koszulę w kratkę. Stwierdził, że nie ma co się stroić, nie idzie do arysotkracji, gdzie wymagany jest strój odświętny, więc nie będzie wysilać się i wziął zarówno eleganckie, jak i wygodne ciuchy,
Dopiero wtedy ujrzał całe towarzystwo, które zaczęło się zbierać. Uśmiech na ustach od razu zagościł, gdyż wszystkich ludzi znał, a przynajmniej tak mu się zdaje. Ale nie chciał roztrzepywać prywatnych ran, dlatego zaraz podszedł do nich uśmiechnięty, jakby nic się smutnego nie wydarzyło w ciągu dwóch dni.
- Just przed czasem? Aż mi się wierzyć nie chce. - zażartował wesoło, gdyż sam ją kojarzył jako mega spóźnialską dziewczynę. Naprawdę rudzielec był w szoku, ze ta dzisiaj zjawiła się tak szybko. I że coś ją łączy z Potterami. - A tu gromada aurorów. Paszteciki dyniowe czują się już bezpieczniejsze. - dodał śmiejąc się wesoło, lecz zaraz przywitał się z każdym, w czym Charlusowi podał dłoń na przywitanie i stwierdził, że czas rozpakować przysmaki z miodowego królestwa.
- Dor, gdzie to rozpakować? W kuchni? a może na stół od razu wystawić? - spojrzał rudzielec w stronę Dorci podnosząc nieco torbę z zakupami, aby ona była na jej widok. Nie wiedział, co z nią zrobić, a i też nie chciał być nazbyt nachalny. No dobra, będzie chciał jej pomóc na tyle, ile będzie mógł, bo to przynajmniej pozwoli oddalić myśli od ponurych myśli. Lecz tak czy siak, musiał czekać na jej komendy.
Co robić? Może zjeść te słodkości, pani Potter?
Nie spodziewał się takiego zakończenia ze spotkaniem z Polką. W życiu by nie pomyślał, że dowie się, iż stracił zarówno swą narzeczoną, jak i dziewczynkę, która zauroczyła jego. To bolało, i to cholernie mocno. Całe szczęście, że rano zjawił się u Selwyna i przyjął kolejne dawki zaklęć, bo pewnie by teraz zamiast zmierzać do Potterów - udałby się na Nokturn, do jakiejś meliny z namysłem naćpania się. Tak by zrobił, ale nie robi. Mimo wszystko teleportując się niedaleko mieszkania Potterów nie mógł przestać myśleć o nich. Jakby nie chciałby uciec grzecznie z jego myśli.
Dom Potterów - gdy się zjawił u ich bram, czy może drzwi, wpierw zapukał, lecz nie czekając na odpowiedź wszedł do środka. Zastał wtedy Doreę z Margo. Przywitał się z nimi nakładając na twarz wesoły uśmiech i zaraz też pocałował młodego Pottera w czółko.
- Wykapany tatuś - skomplementował wygląd młodego chłopczyka - a może i czarodzieja, nie było w sumie innej opcji!
- Ale dobrze, powiedz mi, w czym ci pomóc. Charlusa nie widać... może coś odbiorę z Miodowego królestwa? - rzucił i zaraz usłyszał przychylną odpowiedź Dorei, więc przyjął rozkazy i przy pomocy sieci fiuu dostał się do hogsmeade, a potem ruszył do Miodowego Królestwa. Wziął stamtąd paszteciki dyniowe, lodowe płatki śniegu, musy - świstusy i parę innych słodkości [w tym też pieprzne diabełki]. Rudzielec zapłacił za wszelkie słodkości - spokojnie, było jego na to stać. No i przynajmniej pozbył się natrętnych myśli o dziewczynach, bo ciągle myślał, co by tu jeszcze pasowało dla gości do jedzenia, czy też dla małego aby nie był mocno poszkodowany. Zaraz szybko ruszył do kominka - a chwilę później zjawił się w salonie z zakupami. W ręku trzymał kolorową torebkę, która głosiła Miodowe Królestwo i kusiła, by zajrzeć do środka. Sam rudzielec ubrany w ciemny płaszcz, pod którą skrywał czerwoną koszulę w kratkę. Stwierdził, że nie ma co się stroić, nie idzie do arysotkracji, gdzie wymagany jest strój odświętny, więc nie będzie wysilać się i wziął zarówno eleganckie, jak i wygodne ciuchy,
Dopiero wtedy ujrzał całe towarzystwo, które zaczęło się zbierać. Uśmiech na ustach od razu zagościł, gdyż wszystkich ludzi znał, a przynajmniej tak mu się zdaje. Ale nie chciał roztrzepywać prywatnych ran, dlatego zaraz podszedł do nich uśmiechnięty, jakby nic się smutnego nie wydarzyło w ciągu dwóch dni.
- Just przed czasem? Aż mi się wierzyć nie chce. - zażartował wesoło, gdyż sam ją kojarzył jako mega spóźnialską dziewczynę. Naprawdę rudzielec był w szoku, ze ta dzisiaj zjawiła się tak szybko. I że coś ją łączy z Potterami. - A tu gromada aurorów. Paszteciki dyniowe czują się już bezpieczniejsze. - dodał śmiejąc się wesoło, lecz zaraz przywitał się z każdym, w czym Charlusowi podał dłoń na przywitanie i stwierdził, że czas rozpakować przysmaki z miodowego królestwa.
- Dor, gdzie to rozpakować? W kuchni? a może na stół od razu wystawić? - spojrzał rudzielec w stronę Dorci podnosząc nieco torbę z zakupami, aby ona była na jej widok. Nie wiedział, co z nią zrobić, a i też nie chciał być nazbyt nachalny. No dobra, będzie chciał jej pomóc na tyle, ile będzie mógł, bo to przynajmniej pozwoli oddalić myśli od ponurych myśli. Lecz tak czy siak, musiał czekać na jej komendy.
Co robić? Może zjeść te słodkości, pani Potter?
Barry Weasley
Zawód : sprzedawca u Ollivandera
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Well someday love is gonna lead you back to me
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
But 'til it does I'll have an empty heart
So I'll just have to believe
Somewhere out there you thinking of me...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
21 lutego Florean już jest w Zakonie! (przyp. tłum.)
Ah, cud narodzin! Florkowi można było zarzucić wiele, ale z pewnością nie złą pamięć. Ani razu nie zapomniał o chrzcinach, aczkolwiek ciągle był zbyt zabiegany, żeby się za nie wziąć. A przez słowo wziąć mam na myśli kupienie prezentów, gdyż Florek uwielbiał takowych szukać i jeszcze bardziej uwielbiał takowe dawać. Tak więc dopiero poprzedniego dnia zaczął biegać po Pokątnej jak szalony. Zaglądał do każdego sklepu i teraz będzie mógł wszystkim powiedzieć jaki produkt leży na której półce w którym miejscu. Naprawdę! Gdyby nie był już tak chudy, zrzuciłby parę kilo przez te intensywne zakupy. Jeszcze dzisiaj przed południem musiał się trochę pokręcić, ale ostatecznie z zadowoleniem stwierdził, że wszystko ma.
No, może oprócz czasu. Tak się zajął pakowaniem prezentów, że aż przestał zerkać na zegarek. I to był błąd, bo w którymś momencie stwierdził, że powinien już pukać do potterowych drzwi. Tak więc biegiem (znowu) znalazł się przy swojej szafie i wyjął z niej pierwsze lepsze ekstrawaganckie ubrania, ostatecznie mając na sobie turkusowe spodnie, białą koszulę i luźną (również turkusową) marynarkę. Cały Florek! Choć ten zestaw uderzał w oczy swoim kolorem, wciąż był stonowany. W końcu mógł do tego ubrać żółtą koszulę albo różową, prawda? W każdym razie chwycił pod pachę wszystkie upominki (co nie było proste) i teleportował się przed dom młodych rodziców.
Wpada do środka z uśmiechem szerokim i rozgląda się po zebranych. - Witam, witam - mówi wesoło, kiwając głową, coby do wszystkich po kolei nie podchodzić. Zauważa panią domu i szybko do niej idzie z małym bukietem kwiatów, który jej wręcza razem z teatralnym ukłonem i uśmiechem jeszcze szerszym. Potem odwraca się do małego berbecia, który w końcu gra dzisiaj główną rolę. - Witaj Jamesie Potterze na tym pięknym świecie, to ja, twój wujek Florean - mówi całkiem poważnie, choć zaraz potem zaczyna robić głupie miny, żeby trochę go rozbawić. Po chwili wyciąga z torby pluszaka w kształcie misia lecącego na miotle, który po puszczeniu faktycznie zaczyna lewitować i kręcić się dookoła małego. Florkowi ciężko się od niego oderwać, ale w końcu idzie do Charlusa i wręcza mu małą sadzonkę. - Wiesz, u mugoli się mówi, że mężczyzna musi w swoim życiu zbudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Całkiem nieźle ci to idzie, więc pomogę przy tym ostatnim - mówi, poklepawszy go po ramieniu. - A, i jeszcze mam lody! - Bo jak mógłby ich nie mieć? Idzie więc do stołu z pysznościami i stawia na nim miseczki z lodami, zaczarowane tak, by lody w nich nie topniały. Naprawdę cieszy się, że w tych nieprzyjemnych czasach znajdują czas na odrobinę zabawy.
Ah, cud narodzin! Florkowi można było zarzucić wiele, ale z pewnością nie złą pamięć. Ani razu nie zapomniał o chrzcinach, aczkolwiek ciągle był zbyt zabiegany, żeby się za nie wziąć. A przez słowo wziąć mam na myśli kupienie prezentów, gdyż Florek uwielbiał takowych szukać i jeszcze bardziej uwielbiał takowe dawać. Tak więc dopiero poprzedniego dnia zaczął biegać po Pokątnej jak szalony. Zaglądał do każdego sklepu i teraz będzie mógł wszystkim powiedzieć jaki produkt leży na której półce w którym miejscu. Naprawdę! Gdyby nie był już tak chudy, zrzuciłby parę kilo przez te intensywne zakupy. Jeszcze dzisiaj przed południem musiał się trochę pokręcić, ale ostatecznie z zadowoleniem stwierdził, że wszystko ma.
No, może oprócz czasu. Tak się zajął pakowaniem prezentów, że aż przestał zerkać na zegarek. I to był błąd, bo w którymś momencie stwierdził, że powinien już pukać do potterowych drzwi. Tak więc biegiem (znowu) znalazł się przy swojej szafie i wyjął z niej pierwsze lepsze ekstrawaganckie ubrania, ostatecznie mając na sobie turkusowe spodnie, białą koszulę i luźną (również turkusową) marynarkę. Cały Florek! Choć ten zestaw uderzał w oczy swoim kolorem, wciąż był stonowany. W końcu mógł do tego ubrać żółtą koszulę albo różową, prawda? W każdym razie chwycił pod pachę wszystkie upominki (co nie było proste) i teleportował się przed dom młodych rodziców.
Wpada do środka z uśmiechem szerokim i rozgląda się po zebranych. - Witam, witam - mówi wesoło, kiwając głową, coby do wszystkich po kolei nie podchodzić. Zauważa panią domu i szybko do niej idzie z małym bukietem kwiatów, który jej wręcza razem z teatralnym ukłonem i uśmiechem jeszcze szerszym. Potem odwraca się do małego berbecia, który w końcu gra dzisiaj główną rolę. - Witaj Jamesie Potterze na tym pięknym świecie, to ja, twój wujek Florean - mówi całkiem poważnie, choć zaraz potem zaczyna robić głupie miny, żeby trochę go rozbawić. Po chwili wyciąga z torby pluszaka w kształcie misia lecącego na miotle, który po puszczeniu faktycznie zaczyna lewitować i kręcić się dookoła małego. Florkowi ciężko się od niego oderwać, ale w końcu idzie do Charlusa i wręcza mu małą sadzonkę. - Wiesz, u mugoli się mówi, że mężczyzna musi w swoim życiu zbudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Całkiem nieźle ci to idzie, więc pomogę przy tym ostatnim - mówi, poklepawszy go po ramieniu. - A, i jeszcze mam lody! - Bo jak mógłby ich nie mieć? Idzie więc do stołu z pysznościami i stawia na nim miseczki z lodami, zaczarowane tak, by lody w nich nie topniały. Naprawdę cieszy się, że w tych nieprzyjemnych czasach znajdują czas na odrobinę zabawy.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tyle było jeszcze dobra na świecie.
Czasem ciężko było mu je znaleźć; nawet, jeśli przykładał się do tego wyjątkowo starannie, i jeśli otwierał oczy wyjątkowo szeroko. Czasem przychodziły gorsze dni. Po prostu. Nikogo za nie nie winił, uśmiechając się do skrytych wśród liści czerwonych biedronek czy do witryny pachnącej cynamonem i wanilią cukierni, bo one też były dobre, nawet, jeśli tym małym, niewiele znaczącym dobrem. Zawsze pozostawały z nim, gotowe wesprzeć w te gorsze, ciemne dni pluchy, kiedy miał ochotę zasnąć już chwilę po porannej pobudce.
Ale tego dnia nie potrzebował pomocy.
I dlatego radośnie ściskał pod pachą najgorzej zapakowany prezent na świecie (błękitny papier w żółte gwiazdki kosztował go pół wypłaty, a i tak wyglądał jak trzy czwarte nieszczęścia, zmięty i oblepiający prezent w straszliwie chaotyczny sposób), kierując kroki wprost do miejsca, gdzie wydarzył się mały-wielki cud. Kolejny mały-wielki cud kroczył zresztą tuż u jego boku, podtrzymywany jego ramieniem i zatapiany powodzią bezładnych, radosnych słów. Tyle chciał jej powiedzieć! Opisać, jak jej jasne odbicie migotało w ulicznej tafli lodu, jasne i zwiewne jak wróżka; jak przyjemnie było móc podarować nieznanemu dziecku cudowny prezent, który łącznie kosztował go zdecydowanie więcej, niż powinien był na niego wydać; jak bardzo chciałby przez chwilę sam być tym dzieckiem, dzieckiem chcianym i kochanym, i kołysanym w ciepłych ramionach do melodii słodkich kołysanek.
Ale to była już wszakże przeszłość. Nie mógł otrzymać kołysanek, ale wciąż mógł je komuś podarować. I podarować je zamierzał.
-To jest dom pełen dobrych ludzi, Clem- powiedział tylko miękko, kiedy stanęli tuż przed progiem, a on jakimś cudem zdołał nie poślizgnąć się na schodkach podestu.- Poczujesz to, kiedy tylko wejdziemy, jestem tego pewien.
Nie kłamał.
Kiedy tylko drzwi otworzyły się, nie mógł powstrzymać śmiechu, który sam zdołał zakraść się na jego usta. Tak było tu dobrze. Tak ciepło. Tak miło. Już prawie zdołał zapomnieć, jak cudownie, jak pięknie było mieć przyjaciół.
Dlatego wkroczył w to miłe ciepło pewnie, bez wahania, wiedząc doskonale, że przyjmie go z bezinteresowną radością jak zawsze.
-Uwaga, przyprowadziłem damę, chociaż spróbujcie udawać dobrze wychowanych!- Nie mógł przestać się śmiać, kiedy zdjął swój płaszcz i pomógł zdjąć płaszcz również Clem. Pozostał w samej koszuli; błękitnej, niemożliwie przetartej i z kołnierzykiem pijącym go boleśnie w kark. Ten drobny dyskomfort umknął mu jednak szybko, tak, jak zawsze to złe umykało, by ustąpić miejsca temu dobremu. I dobre było to, że w swojej koszuli czuł się tak uroczyście i poważnie; zupełnie tak, jak najbardziej elegancka Wróżka Chrzestna na całym świecie.
-Są pistacjowe?- Ucieszył się na widok stojących na stole lodów, jak zawsze podążając drogą własnych priorytetów i szczerząc się radośnie w kierunku Floriana. Zdążył jeszcze pomachać Sophii i puścić oko wesołej, kolorowej Just, jednocześnie znaczącym ruchem podbródka wskazując Barry'ego (kolejny kandydat do jej zgrabnej ręki?). Jednak najważniejszy był ten cud, dla którego wszyscy znaleźli się w domu Potterów. Właśnie dlatego ponownie ujął pod rękę Clem, posyłając jej uśmiech, nawet pomimo tego, że nie mogła przecież go zobaczyć.
-Czas przywitać małego księcia- Wytłumaczył jej szeptem, ciepło, po czym ostrożnie poprowadził ją prosto przed oblicze Potterów. I uśmiechnął się, najszerzej i najszczerzej, jak tylko potrafił, jak zawsze bez najmniejszego wysiłku. Tak łatwo było przecież odpowiadać szczęściem na szczęście.
-Dzień dobry, królewiczu- Schylił głowę tak, by znaleźć się oczami dokładnie na poziomie rozkosznie śmiejących się oczu małego Jamesa.- Jeśli obiecasz, że będziesz rosnąć szybko i grzecznie, wujek Duny opowie Ci najpiękniejsze ze wszystkich bajek.
Tuż potem bezpardonowo zawrócił w stronę jego matki, obejmując ją ramieniem i całując w policzek.
-Myślałem, że kobiety po urodzeniu dziecka wyglądają na cztery razy starsze i cztery razy bardziej zmęczone; jak to jest, że nawet w tej kwestii pozostałaś wyjątkiem, piękna Dory?- Roześmiał się jej niemalże wprost do ucha, żeby powrócić do trzymającego syna Charlusa.
-Powiedziałbym, że musimy to opić, ale w towarzystwie tak małych dżentelmenów chyba nie wypada?- Ruchem podbródka wskazał Jamesa, nie przestając się uśmiechać.- W takim razie przypomnę Ci o tym, kiedy tenże dżentelmen na chwilę zniknie nam z oczu, w porządku? Wszystkiego dobrego, Charlus.
Potem cofnął się o krok, chcąc ogarnąć wzrokiem ich oboje, i życzliwym gestem wskazał na stojącą tuż obok Clem.
-Ta piękna dama to Clementine. Do tej pory nie wiem, jakim cudem zgodziła się mi towarzyszyć- Oczy zapiekły, mrużone w uśmiechu.- A tutaj mam coś, co pomoże Wam przespać spokojnie noce, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Zamachał trzymanym w ręce prezentem, który, na szczęście, nie postanowił rozpaść się i wyrzucić z odmętów papieru w gwiazdki własnoręcznej napisanej i oprawionej książki z bajkami oraz pięknej, błękitnej pozytywki z namalowanym nań cyrkiem pełnym zwierząt. To nie było wiele. Czasem jednak to niewiele wystarczyło, i miał nadzieję, że tym razem ta zasada również nie miała zawieść.
Czasem ciężko było mu je znaleźć; nawet, jeśli przykładał się do tego wyjątkowo starannie, i jeśli otwierał oczy wyjątkowo szeroko. Czasem przychodziły gorsze dni. Po prostu. Nikogo za nie nie winił, uśmiechając się do skrytych wśród liści czerwonych biedronek czy do witryny pachnącej cynamonem i wanilią cukierni, bo one też były dobre, nawet, jeśli tym małym, niewiele znaczącym dobrem. Zawsze pozostawały z nim, gotowe wesprzeć w te gorsze, ciemne dni pluchy, kiedy miał ochotę zasnąć już chwilę po porannej pobudce.
Ale tego dnia nie potrzebował pomocy.
I dlatego radośnie ściskał pod pachą najgorzej zapakowany prezent na świecie (błękitny papier w żółte gwiazdki kosztował go pół wypłaty, a i tak wyglądał jak trzy czwarte nieszczęścia, zmięty i oblepiający prezent w straszliwie chaotyczny sposób), kierując kroki wprost do miejsca, gdzie wydarzył się mały-wielki cud. Kolejny mały-wielki cud kroczył zresztą tuż u jego boku, podtrzymywany jego ramieniem i zatapiany powodzią bezładnych, radosnych słów. Tyle chciał jej powiedzieć! Opisać, jak jej jasne odbicie migotało w ulicznej tafli lodu, jasne i zwiewne jak wróżka; jak przyjemnie było móc podarować nieznanemu dziecku cudowny prezent, który łącznie kosztował go zdecydowanie więcej, niż powinien był na niego wydać; jak bardzo chciałby przez chwilę sam być tym dzieckiem, dzieckiem chcianym i kochanym, i kołysanym w ciepłych ramionach do melodii słodkich kołysanek.
Ale to była już wszakże przeszłość. Nie mógł otrzymać kołysanek, ale wciąż mógł je komuś podarować. I podarować je zamierzał.
-To jest dom pełen dobrych ludzi, Clem- powiedział tylko miękko, kiedy stanęli tuż przed progiem, a on jakimś cudem zdołał nie poślizgnąć się na schodkach podestu.- Poczujesz to, kiedy tylko wejdziemy, jestem tego pewien.
Nie kłamał.
Kiedy tylko drzwi otworzyły się, nie mógł powstrzymać śmiechu, który sam zdołał zakraść się na jego usta. Tak było tu dobrze. Tak ciepło. Tak miło. Już prawie zdołał zapomnieć, jak cudownie, jak pięknie było mieć przyjaciół.
Dlatego wkroczył w to miłe ciepło pewnie, bez wahania, wiedząc doskonale, że przyjmie go z bezinteresowną radością jak zawsze.
-Uwaga, przyprowadziłem damę, chociaż spróbujcie udawać dobrze wychowanych!- Nie mógł przestać się śmiać, kiedy zdjął swój płaszcz i pomógł zdjąć płaszcz również Clem. Pozostał w samej koszuli; błękitnej, niemożliwie przetartej i z kołnierzykiem pijącym go boleśnie w kark. Ten drobny dyskomfort umknął mu jednak szybko, tak, jak zawsze to złe umykało, by ustąpić miejsca temu dobremu. I dobre było to, że w swojej koszuli czuł się tak uroczyście i poważnie; zupełnie tak, jak najbardziej elegancka Wróżka Chrzestna na całym świecie.
-Są pistacjowe?- Ucieszył się na widok stojących na stole lodów, jak zawsze podążając drogą własnych priorytetów i szczerząc się radośnie w kierunku Floriana. Zdążył jeszcze pomachać Sophii i puścić oko wesołej, kolorowej Just, jednocześnie znaczącym ruchem podbródka wskazując Barry'ego (kolejny kandydat do jej zgrabnej ręki?). Jednak najważniejszy był ten cud, dla którego wszyscy znaleźli się w domu Potterów. Właśnie dlatego ponownie ujął pod rękę Clem, posyłając jej uśmiech, nawet pomimo tego, że nie mogła przecież go zobaczyć.
-Czas przywitać małego księcia- Wytłumaczył jej szeptem, ciepło, po czym ostrożnie poprowadził ją prosto przed oblicze Potterów. I uśmiechnął się, najszerzej i najszczerzej, jak tylko potrafił, jak zawsze bez najmniejszego wysiłku. Tak łatwo było przecież odpowiadać szczęściem na szczęście.
-Dzień dobry, królewiczu- Schylił głowę tak, by znaleźć się oczami dokładnie na poziomie rozkosznie śmiejących się oczu małego Jamesa.- Jeśli obiecasz, że będziesz rosnąć szybko i grzecznie, wujek Duny opowie Ci najpiękniejsze ze wszystkich bajek.
Tuż potem bezpardonowo zawrócił w stronę jego matki, obejmując ją ramieniem i całując w policzek.
-Myślałem, że kobiety po urodzeniu dziecka wyglądają na cztery razy starsze i cztery razy bardziej zmęczone; jak to jest, że nawet w tej kwestii pozostałaś wyjątkiem, piękna Dory?- Roześmiał się jej niemalże wprost do ucha, żeby powrócić do trzymającego syna Charlusa.
-Powiedziałbym, że musimy to opić, ale w towarzystwie tak małych dżentelmenów chyba nie wypada?- Ruchem podbródka wskazał Jamesa, nie przestając się uśmiechać.- W takim razie przypomnę Ci o tym, kiedy tenże dżentelmen na chwilę zniknie nam z oczu, w porządku? Wszystkiego dobrego, Charlus.
Potem cofnął się o krok, chcąc ogarnąć wzrokiem ich oboje, i życzliwym gestem wskazał na stojącą tuż obok Clem.
-Ta piękna dama to Clementine. Do tej pory nie wiem, jakim cudem zgodziła się mi towarzyszyć- Oczy zapiekły, mrużone w uśmiechu.- A tutaj mam coś, co pomoże Wam przespać spokojnie noce, a przynajmniej taką mam nadzieję.
Zamachał trzymanym w ręce prezentem, który, na szczęście, nie postanowił rozpaść się i wyrzucić z odmętów papieru w gwiazdki własnoręcznej napisanej i oprawionej książki z bajkami oraz pięknej, błękitnej pozytywki z namalowanym nań cyrkiem pełnym zwierząt. To nie było wiele. Czasem jednak to niewiele wystarczyło, i miał nadzieję, że tym razem ta zasada również nie miała zawieść.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przyszedł spóźniony, przecież nigdy się nie spóźniał; tym bardziej zdziwił się, gdy, ogarniając spojrzeniem salon w domu Potterów, dostrzegł zaskakującą ilość osób lawirujących wśród korytarzyków wyznaczonych przez stojące kanapy oraz stolik.
To najpewniej patetycznie żałosne, że pierwszą osobą, którą dostrzegł wśród gromadzących się tłumów bliskich znajomych, była właśnie ona; wysłał Margie przez całą długość pokoju najcieplejsze ze spojrzeń, walcząc z pokusą natychmiastowego ruszenia w jej kierunku. Całkowicie bezkarnie (przez lata zatęsknił za tym uczuciem) i zupełnie idiotycznie spoglądał w jej stronę jeszcze przez chwilę, jednocześnie ściągając przyprószony śniegiem, szary płaszcz. Ktoś przechodzący nieopodal przypadkiem stuknął go ramieniem, skutecznie przypominając Garrettowi, w jakim celu tak właściwie tu przyszedł. Wyruszył na wycieczkę spojrzeniem jasnych oczu po raz kolejny, tym razem usilnie starając się nie zatrzymać dłużej na pobłyskującej srebrem aureoli jasnych włosów, aż w końcu zlokalizował przyczynę całego zamieszania - małego Jamesa ginącego w uścisku swoich rodziców. Nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu, który wygiął mu usta. W pomieszczeniu emanowało niezwykłe ciepło, pewna rodzinność, której, zabiegany w swoim dorosłym życiu pełnym wymagań i obowiązków, nie doświadczył już od lat.
Trzymając w dłoni jasnoniebieskie pudełko starannie przewiązane białą wstążką (aż za starannie - łatwo było zgadnąć, że Garrett nie zrobił tego własnoręcznie), przedzierał się przez pomieszczenie, rozdając na lewo i prawo (bo żaden z bliskich nie mógł zostać pominięty) uprzejme uśmiechy i krótkie słowa powitania. Na dłuższe rozmowy, polemiki na temat upływu czasu oraz grupowe zajadanie się słodkościami przyjdzie jeszcze czas.
Z początku prawie jej nie rozpoznał; nie widział Dorei od tak dawna, że w pamięci rozmywał mu się obraz jej serdecznego spojrzenia i sposobu, w jaki układała włosy. Nie dał przyjaciółce zbyt wiele czasu na zarejestrowanie jego obecności - szybko zamknął ją w objęciu i roześmiał się, przykładając twarz do jej włosów.
- Dory, tak strasznie długo cię nie widziałem - rzucił radośnie w formie powitania, wysłał jej raz jeszcze rozanielony uśmiech, po czym zbliżył się do Charlusa, by uścisnąć mu dłoń i poklepać go po plecach. Aż wreszcie nadszedł czas na najmniejszego Pottera z zaciekawieniem spoglądającego na wszystko, co działo się wkoło; Garry podszedł nieco bliżej, przejechał delikatnie kciukiem po wierzchu dziecięcej dłoni i uśmiechnął się jeszcze cieplej (czy było to możliwe?), niż robił to wcześniej.
- Dzień dobry, maluchu - zaczął konspiracyjnym, teatralnym szeptem. - Jestem wujek Garrett - cholera, to brzmiało tak idiotycznie, ale nie było już odwrotu - i pamiętaj, James, że jeżeli kiedykolwiek będziesz miał problemy ze swoimi rodzicami - uniósł na krótką chwilę spojrzenie, z wielkim rozbawieniem zerknął najpierw na Doreę, a potem na Charlusa - to wiesz, gdzie mnie szukać. - Wkrótce Garrett wyprostował się, spojrzał na przyjaciół z nieco mniej widoczną radością; w spojrzeniu błysnęła mu nawet jakaś... nostalgia? - Kto by pomyślał, że ta chwila w końcu nadejdzie. - Starzejemy się, chciał dodać, ale zamiast tego przypomniał sobie o wciąż trzymanym w dłoni jasnym pudełku. - Właśnie, byłbym zapomniał, coś na pamiątkę - rzucił w końcu, przekazując rodzicom chłopca prezent - raczej minimalistyczny album na zdjęcia z kaligrafowanym napisem na okładce dla Jamesa oraz długimi życzeniami na pierwszej stronie, a także zaczarowany, dziecięcy kocyk z wizerunkami magicznych stworzeń, które beztrosko biegały i bawiły się na powierzchni całego nakrycia.
Garrett spostrzegł kątem oka, że coraz więcej osób kręci się w pobliżu, najpewniej pragnąc złożyć życzenia świeżo upieczonym rodzicom. Złożywszy Potterom na odchodne obietnicę, że wymienią dzisiaj jeszcze niejedno słowo, wreszcie odsunął się, by zaraz udać się w kierunku, do którego ciągnęło go od początku.
Wysłał Margaux kolejny z kolekcji dzisiejszych uśmiechów, ale sposób, w jaki na nią patrzył, zawsze wyróżniał się na tle pozostałych spojrzeń.
- Pięknie wyglądasz - powiedział cicho i całkowicie szczerze (przecież i tak nie umiał jej okłamywać), po czym uniósł dłoń i w łagodnym geście odgarnął za jej ucho kosmyk jasnych włosów, by utorować sobie drogę do przelotnego muśnięcia ustami skroni Margie.
To najpewniej patetycznie żałosne, że pierwszą osobą, którą dostrzegł wśród gromadzących się tłumów bliskich znajomych, była właśnie ona; wysłał Margie przez całą długość pokoju najcieplejsze ze spojrzeń, walcząc z pokusą natychmiastowego ruszenia w jej kierunku. Całkowicie bezkarnie (przez lata zatęsknił za tym uczuciem) i zupełnie idiotycznie spoglądał w jej stronę jeszcze przez chwilę, jednocześnie ściągając przyprószony śniegiem, szary płaszcz. Ktoś przechodzący nieopodal przypadkiem stuknął go ramieniem, skutecznie przypominając Garrettowi, w jakim celu tak właściwie tu przyszedł. Wyruszył na wycieczkę spojrzeniem jasnych oczu po raz kolejny, tym razem usilnie starając się nie zatrzymać dłużej na pobłyskującej srebrem aureoli jasnych włosów, aż w końcu zlokalizował przyczynę całego zamieszania - małego Jamesa ginącego w uścisku swoich rodziców. Nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu, który wygiął mu usta. W pomieszczeniu emanowało niezwykłe ciepło, pewna rodzinność, której, zabiegany w swoim dorosłym życiu pełnym wymagań i obowiązków, nie doświadczył już od lat.
Trzymając w dłoni jasnoniebieskie pudełko starannie przewiązane białą wstążką (aż za starannie - łatwo było zgadnąć, że Garrett nie zrobił tego własnoręcznie), przedzierał się przez pomieszczenie, rozdając na lewo i prawo (bo żaden z bliskich nie mógł zostać pominięty) uprzejme uśmiechy i krótkie słowa powitania. Na dłuższe rozmowy, polemiki na temat upływu czasu oraz grupowe zajadanie się słodkościami przyjdzie jeszcze czas.
Z początku prawie jej nie rozpoznał; nie widział Dorei od tak dawna, że w pamięci rozmywał mu się obraz jej serdecznego spojrzenia i sposobu, w jaki układała włosy. Nie dał przyjaciółce zbyt wiele czasu na zarejestrowanie jego obecności - szybko zamknął ją w objęciu i roześmiał się, przykładając twarz do jej włosów.
- Dory, tak strasznie długo cię nie widziałem - rzucił radośnie w formie powitania, wysłał jej raz jeszcze rozanielony uśmiech, po czym zbliżył się do Charlusa, by uścisnąć mu dłoń i poklepać go po plecach. Aż wreszcie nadszedł czas na najmniejszego Pottera z zaciekawieniem spoglądającego na wszystko, co działo się wkoło; Garry podszedł nieco bliżej, przejechał delikatnie kciukiem po wierzchu dziecięcej dłoni i uśmiechnął się jeszcze cieplej (czy było to możliwe?), niż robił to wcześniej.
- Dzień dobry, maluchu - zaczął konspiracyjnym, teatralnym szeptem. - Jestem wujek Garrett - cholera, to brzmiało tak idiotycznie, ale nie było już odwrotu - i pamiętaj, James, że jeżeli kiedykolwiek będziesz miał problemy ze swoimi rodzicami - uniósł na krótką chwilę spojrzenie, z wielkim rozbawieniem zerknął najpierw na Doreę, a potem na Charlusa - to wiesz, gdzie mnie szukać. - Wkrótce Garrett wyprostował się, spojrzał na przyjaciół z nieco mniej widoczną radością; w spojrzeniu błysnęła mu nawet jakaś... nostalgia? - Kto by pomyślał, że ta chwila w końcu nadejdzie. - Starzejemy się, chciał dodać, ale zamiast tego przypomniał sobie o wciąż trzymanym w dłoni jasnym pudełku. - Właśnie, byłbym zapomniał, coś na pamiątkę - rzucił w końcu, przekazując rodzicom chłopca prezent - raczej minimalistyczny album na zdjęcia z kaligrafowanym napisem na okładce dla Jamesa oraz długimi życzeniami na pierwszej stronie, a także zaczarowany, dziecięcy kocyk z wizerunkami magicznych stworzeń, które beztrosko biegały i bawiły się na powierzchni całego nakrycia.
Garrett spostrzegł kątem oka, że coraz więcej osób kręci się w pobliżu, najpewniej pragnąc złożyć życzenia świeżo upieczonym rodzicom. Złożywszy Potterom na odchodne obietnicę, że wymienią dzisiaj jeszcze niejedno słowo, wreszcie odsunął się, by zaraz udać się w kierunku, do którego ciągnęło go od początku.
Wysłał Margaux kolejny z kolekcji dzisiejszych uśmiechów, ale sposób, w jaki na nią patrzył, zawsze wyróżniał się na tle pozostałych spojrzeń.
- Pięknie wyglądasz - powiedział cicho i całkowicie szczerze (przecież i tak nie umiał jej okłamywać), po czym uniósł dłoń i w łagodnym geście odgarnął za jej ucho kosmyk jasnych włosów, by utorować sobie drogę do przelotnego muśnięcia ustami skroni Margie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Clementine słuchala Duny’eego. Ona lubiła słyszeć, a w jego tonie widziała wiele barw, wiele ciepła. Jego ton dostarczał jej wrażeń prawie we wszystkich zmysłach. Zastępował jej wzrok, a mówił tak barwnie, bez pominięcia szczegółów, że potrafiła sobie wyobrazić zapach i smak jego słów. Nie miała śmiałości, ale też wcale nie chciała mu przerywać. Jego słowa były tak pełne odczuć, których większości Clementine nigdy nie doświadczy. Zastępował jej uczucia, jakich mimo chęci, nie potrafiłaby czuć. To, co jednak spływało z jego ust, wydawało się tak bliskie i tak rzeczywiste, że kiedy opowiadał o przejmującej go historii, pełnej dreszczyku emocji, czuła odrętwiajacy prąd przechodzący jej wzdłuż kręgosłupa, a kiedy wspominał o słońcu, ciepło na policzkach, mimo, że na dworze było zimno. Sprawiał jej coraz większą przyjemność każdym kolejnym swoim słowem. Uśmiechała się do siebie, nie robiąc tego tylko wtedy, kiedy mówił coś smutnego. Jego ton jednak był większość czasu radosny. Smutek, przedzierał się do jego wypowiedzi rzadko, jeśli w ogóle. Być może pewne kwestie tylko jej wydawały się tak melancholijne i uderzające, ponieważ wiedziała, że choćby naprawdę chciała, nie mogła ich na sobie poznać. Clementine, mimo swojej wrażliwości, przekonania w ludzką, dobrą naturę i zaufania wobec nieznajomych, a tym bardziej, tych, którzy wydawali jej się tak bliscy i tak prawdziwi jak Duny, czasami poddawała się swoim obawom.
Stając przed drzwiami do domostwa panstwa Potterów, czuła przejmujący ścisk w żołądku. Była zdenerwowana. Nigdy nie była na chrzcinach. Nie poznała wcześniej przyjaciół Becketta. Nie wiedziała czy oni nie byli tak samo ciepli, serdeczni i otwarci, jak on, a jeśli byli, to czy mogła im się za ich perlistość i blask (ten, który widziala w rudzielcu) w jakiś sposób odwdzięczyć. Zanim jednak zdążyła podzielić się swomi obawami z młodym mężczyzną, uprzedził jej lęki, uspokajając ją zapewnieniem o tym, kogo mogła się spodziewać w środku. Dodawał jej odwagi i pewności, kiedy wkroczyła z nim do budynku. Już z zewnątrz uderzyła ją fala dźwięków. Te w środku wydały się jeszcze bardziej intensywne. Było… głośno. Słychać było śmiech. Clementine nieprzyzwyczajona do takich tłumów, trzymała się Duncana bardzo blisko. Drobna dłoń, którą podtrzymywała jego ramię, zacisnęła się na nim lekko, kiedy odchyliła się w bok, do jego piersi i cofnęla. Bo nawet jeśli czula tak wielkie zaskoczenie siłą dochodzących ją dźwięków, nie powinna stawiać go w tak niezręcznej sytuacji, w której blokowalaby mu dalsze przejście. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z faktu, że Duny był w swoim zywiole, kiedy ona czuła się tu trochę zagubiona. Na pewno mocno zakłopotana okolicznościami i przestrzenią wokół nich, której nie znała i nie potrafila poprawnie, jednoznacznie zinterpretować. Zbyt wiele duszna, ciepła wokół, innych ciał i słów do wydzielenia kołotało się teraz w jej głowie. Pozwoliła mężczyźnie pomóc jej zdjąć płaszcz ze swoich ramion, mimo, że zakopana w jego połach czuła się, jakoś tak… pewniej. Oddychała przez lekko uchylone wargi, nie potrafiąc wykrztusić siebie nawet jednego slowa, chociaż powinna, na całe tysiące słów Duny’ego, potrafić powiedzieć chociaż jedno. Uniosła twarz do jego oczu, nie wiedząc nawet czy na nią spoglądał, więc spuściła ją znów na dół. Jej usta zadrżały, w próbie wypowiedzenia jakiegoś zdania, ale żadne nie przychodziło jej do głowy. Jedynie skinęła głową na zgodę, dla jego słów.
Podchodząc do gospodarzy, czuła pewien respekti własne wycofanie. Nie była dobra w kontaktach międzyludzkich, znacznie lepiej czuła się w relacji jeden na jeden, kiedy mogła pozwolić sobie na większą swobodę. Teraz zaciskała jedną dłoń na swojej sukience, czując się bardzo głupio z tym, jak przeciętnie wyglądala. Kiedy Duny wspominał o chrzcinach, wyobraziła sobie grono kilku tylko osób, nie bardzo mocno wystrojonych. Teraz dopiero poczuła, jak wielkim błędem było zjawić się tu w prostej, starej sukience z szafy mamy, a tylko takie przecież przebytki historii posiadała. Jej nerwy zdawały się tym większe, że Duncan opowiadał o niej w samych superlatywach, co było tak samo pokrzepiające, co sprawiające, że czuła się w obowiązku go nie zawieść. Puszczając ją, nie wiedział, na ja głęboką wodę ją rzucił, kiedy musiala się zmagać z własnymi obawami, puszczając materiał sukienki, żeby poprawić uścisk na ręcznie wyszytej dla dziecka kołderce, na pewno krzywo haftowanej, ale z pewnością z całą jej dobrotliwością i szczodrością. Szczerością, bo chciała wręczyć dziecku coś swojego, co mogłoby być podarunkiem od serca. Zamiast tego, ścisnęła palce na prosto poskładanym materiale, owiniętym inną, gładką tkaniną i przytuliła swój opatrunek do piersi, zastępując nim sobie obecność Becketta i przy okazji majac wrażenie, ze schwytuje serce, które chciało opuścić jej klatkę piersiową czym prędzej.
— Dzień dobry — odezwała się bardzo zdawkowo, nie mając pojęcia, że to były jedyne dwa słowa, jakie padły z jej ust, odkąd przekroczyła próg tego domu i nie brzmiały najbardziej inteligentnie. Brak jej kompetencji towarzyskich wyraźnie dawał się we znaki.
— Myślałam, że… że… może się przyda na chłodniejsze noce.
Właśnie, myślała. Teraz już nie była tego taka pewna. W gronie tak wielu ludzi, jej prezent wydał się nagle bardzo blachy i nie potrafila go nawet wręczyć, nie chcąc przy tym zrobić krzywdy małej istotce, jaka pewnie trwała teraz w ramionach jej rodziców. Dlatego nieśmialo wysunęła dlonie do Duny’ego, licząc na jego pomoc.
Jeszcze nigdy w swoim życiu nie czuła się tak niepewnie, jak teraz. Napotykając rękoma ciepło jego dłoni, palce jednej z nich zsunęła po jego przegubie do wnętrza męskiej dłoni, lekko, nienachlanie, splatając ją z nim w jednym bardzo wątpliwym i słabym uścisku.
Jakże jej było wstyd, że nie potrafiła nic powiedzieć.
Wszyscy się tu znali, a ona nie była pewna, czy kojarzyła kogokolwiek prócz jednego Duny'ego, którego nie chciała zmuszać do spędzania całego wieczoru tylko z nią, widząc jak wiele radości sprawiał mu widok innych ludzi.
Stając przed drzwiami do domostwa panstwa Potterów, czuła przejmujący ścisk w żołądku. Była zdenerwowana. Nigdy nie była na chrzcinach. Nie poznała wcześniej przyjaciół Becketta. Nie wiedziała czy oni nie byli tak samo ciepli, serdeczni i otwarci, jak on, a jeśli byli, to czy mogła im się za ich perlistość i blask (ten, który widziala w rudzielcu) w jakiś sposób odwdzięczyć. Zanim jednak zdążyła podzielić się swomi obawami z młodym mężczyzną, uprzedził jej lęki, uspokajając ją zapewnieniem o tym, kogo mogła się spodziewać w środku. Dodawał jej odwagi i pewności, kiedy wkroczyła z nim do budynku. Już z zewnątrz uderzyła ją fala dźwięków. Te w środku wydały się jeszcze bardziej intensywne. Było… głośno. Słychać było śmiech. Clementine nieprzyzwyczajona do takich tłumów, trzymała się Duncana bardzo blisko. Drobna dłoń, którą podtrzymywała jego ramię, zacisnęła się na nim lekko, kiedy odchyliła się w bok, do jego piersi i cofnęla. Bo nawet jeśli czula tak wielkie zaskoczenie siłą dochodzących ją dźwięków, nie powinna stawiać go w tak niezręcznej sytuacji, w której blokowalaby mu dalsze przejście. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z faktu, że Duny był w swoim zywiole, kiedy ona czuła się tu trochę zagubiona. Na pewno mocno zakłopotana okolicznościami i przestrzenią wokół nich, której nie znała i nie potrafila poprawnie, jednoznacznie zinterpretować. Zbyt wiele duszna, ciepła wokół, innych ciał i słów do wydzielenia kołotało się teraz w jej głowie. Pozwoliła mężczyźnie pomóc jej zdjąć płaszcz ze swoich ramion, mimo, że zakopana w jego połach czuła się, jakoś tak… pewniej. Oddychała przez lekko uchylone wargi, nie potrafiąc wykrztusić siebie nawet jednego slowa, chociaż powinna, na całe tysiące słów Duny’ego, potrafić powiedzieć chociaż jedno. Uniosła twarz do jego oczu, nie wiedząc nawet czy na nią spoglądał, więc spuściła ją znów na dół. Jej usta zadrżały, w próbie wypowiedzenia jakiegoś zdania, ale żadne nie przychodziło jej do głowy. Jedynie skinęła głową na zgodę, dla jego słów.
Podchodząc do gospodarzy, czuła pewien respekti własne wycofanie. Nie była dobra w kontaktach międzyludzkich, znacznie lepiej czuła się w relacji jeden na jeden, kiedy mogła pozwolić sobie na większą swobodę. Teraz zaciskała jedną dłoń na swojej sukience, czując się bardzo głupio z tym, jak przeciętnie wyglądala. Kiedy Duny wspominał o chrzcinach, wyobraziła sobie grono kilku tylko osób, nie bardzo mocno wystrojonych. Teraz dopiero poczuła, jak wielkim błędem było zjawić się tu w prostej, starej sukience z szafy mamy, a tylko takie przecież przebytki historii posiadała. Jej nerwy zdawały się tym większe, że Duncan opowiadał o niej w samych superlatywach, co było tak samo pokrzepiające, co sprawiające, że czuła się w obowiązku go nie zawieść. Puszczając ją, nie wiedział, na ja głęboką wodę ją rzucił, kiedy musiala się zmagać z własnymi obawami, puszczając materiał sukienki, żeby poprawić uścisk na ręcznie wyszytej dla dziecka kołderce, na pewno krzywo haftowanej, ale z pewnością z całą jej dobrotliwością i szczodrością. Szczerością, bo chciała wręczyć dziecku coś swojego, co mogłoby być podarunkiem od serca. Zamiast tego, ścisnęła palce na prosto poskładanym materiale, owiniętym inną, gładką tkaniną i przytuliła swój opatrunek do piersi, zastępując nim sobie obecność Becketta i przy okazji majac wrażenie, ze schwytuje serce, które chciało opuścić jej klatkę piersiową czym prędzej.
— Dzień dobry — odezwała się bardzo zdawkowo, nie mając pojęcia, że to były jedyne dwa słowa, jakie padły z jej ust, odkąd przekroczyła próg tego domu i nie brzmiały najbardziej inteligentnie. Brak jej kompetencji towarzyskich wyraźnie dawał się we znaki.
— Myślałam, że… że… może się przyda na chłodniejsze noce.
Właśnie, myślała. Teraz już nie była tego taka pewna. W gronie tak wielu ludzi, jej prezent wydał się nagle bardzo blachy i nie potrafila go nawet wręczyć, nie chcąc przy tym zrobić krzywdy małej istotce, jaka pewnie trwała teraz w ramionach jej rodziców. Dlatego nieśmialo wysunęła dlonie do Duny’ego, licząc na jego pomoc.
Jeszcze nigdy w swoim życiu nie czuła się tak niepewnie, jak teraz. Napotykając rękoma ciepło jego dłoni, palce jednej z nich zsunęła po jego przegubie do wnętrza męskiej dłoni, lekko, nienachlanie, splatając ją z nim w jednym bardzo wątpliwym i słabym uścisku.
Jakże jej było wstyd, że nie potrafiła nic powiedzieć.
Wszyscy się tu znali, a ona nie była pewna, czy kojarzyła kogokolwiek prócz jednego Duny'ego, którego nie chciała zmuszać do spędzania całego wieczoru tylko z nią, widząc jak wiele radości sprawiał mu widok innych ludzi.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Cały czas powtarzała sobie w myślach nazwiska osób, które powinny przyjść na chrzciny, jakby sama siebie chciała uświadomić głęboko w tym, że niedługo dom będzie pękał w szwach. James również wydawał się być nieco poruszony atmosferą wiszącą obecnie w całym mieszkaniu. Samoloty fruwały mu koło nosa, kusząc zabawą i nowymi doznaniami. Jeszcze nie był całkiem świadomy, jak wiele dzisiaj pozna nowych twarzy i bardzo wielkim będzie musiał wykazać się spokojem ducha, żeby nie rozpłakać się z nadmiaru wrażeń. Albo jaką wielką dozą cierpliwości będą musieli wykazać się jego rodzice, gdy już jednak dojdzie do owego wybuchu płaczu.
Pierwsza, co dla Dory stanowiło absolutną nowość, wpadła do domu Justine. Dosłownie wpadła, na swoje szczęście nie taranując dziewcząt po drodze!
- Tonks, na litość Merlina! - zaśmiała się szczerze i podleciała do młodej przyjaciółki, żeby uścisnąć ją serdecznie. - Dopiero zaczynamy, właściwie jesteś pierwszym gościem. Rozgość się!
Chciała, żeby każdy czuł się tu jak w domu, bo właśnie takiej ciepłej, rodzinnej atmosfery zawsze brakowało jej samej. Dlatego wyłożyła karmelowe muszki, karaluchy w syropie i całe mnóstwo innych łakoci do osobnych misek, żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zerknęła w stronę swojego ukochanego malucha, który całkiem bezpiecznie miał się w rękach Margie. Uśmiechnęła się do nich radośnie. Wtedy do ich domu weszły dwie nowe osoby - kobiety. Na pierwszy rzut oka stwierdziła, że ich nie zna, ale gdy tylko Artis poinformowała, że są znajomymi z pracy Charlusa, od razu do nich podeszła i powitała każdą z osobna ciepłym uściskiem dłoni.
- Również pracuję w Biurze Aurorów. Tylko urlop macierzyński, same rozumiecie. Dorea, miło mi was poznać. Artis i Sophia, prawda? Macie piękne imiona. I dziękuję, chociaż gratulacje należą się również Charlusowi. I nie, nie, siadajcie, pomocy mamy aż nadto - puściła do nich perskie oczko i poprowadziła bardziej wgłąb salonu, by mogły usiąść na kanapie, albo po prostu stać, zależnie od potrzeb, i zwyczajnie się rozgościć. - To jest Justine Tonks, również nasza znajoma, pracuje w Świętym Mungu. A tam stoi Margaux Vance, jej współpracowniczka... - do środka wszedł Charlus. Jak na zawołanie. - I oczywiście Charlus Potter, ale jego już doskonale znacie. Charlie, błagam, prawie spóźniłeś się na chrzciny swojego własnego syna! Rodzice nie mogli przyjść?
Nie, to nie był krzyk, raczej żartobliwa troska o ten wyjątkowy dzień. Nie wymuszała na nikim, żeby stawił się absolutnie punktualnie, a stopy dotknęły progu jego domu dokładnie o siedemnastej i ani minuty później. Ucałowała Charlusa w policzek i przyjęła od niego zakupowe paczki. Barry'ego, który przyszedł jako kolejny gość, powitała serdecznym uśmiechem, dziwiąc się jednak, że nie przyprowadził ze sobą od razu Garretta. Albo że to Garrett nie przyszedł, prowadząc swojego młodszego brata... niekoniecznie za rękę.
- Witaj, Barry! - zawołała do niego, idąc w jego kierunku i ściskając go po przyjacielsku na powitanie. - Mamy już wszystkie zakupy, tort stoi na swoim miejscu. Ale tak, możesz to wypakować, jeśli tylko masz ochotę. Zaraz dam ci miskę... - postawiła przed nim czerwony, drewniany półmisek przedzielony na pół. - Możesz je pomieszać, nikt się nie obrazi.
Cóż, w domu Potterów nigdy nie było miejsca na podziały i negatywne relacje między błękitnokrwistymi a tymi, których krew jedynie teoretycznie miała gorszą jakość. Każdy tutaj był taki sam - tak samo był traktowany i z takim samym szacunkiem powinien odnosić się do innych. Pojawienie się Floreana i Duncana razem ze swoją partnerką (albo po prostu osobą towarzyszącą!) wywołało kolejną falę gorących uśmiechów na zaróżowionej twarzy Dorei. Pędem dopadła niemal do drzwi, witając już w progu resztę zgrai. Kolorowy strój Florka jeszcze bardziej poprawił jej nastrój, o ile tylko było to możliwe!
- Florean, szalenie miło cię widzieć! Rozgość się, poczekamy jeszcze na kilku gości i będziemy zaczynać - przyjęła z wdzięcznością bukiet kwiatów, niemal natychmiast tonąc w ich intensywnym, acz nieco zimowym zapachu. Obejrzała się w stronę Charlusa i ich małego synka, w tej chwili na tyle zaskoczonego nowością sytuacji, że nawet nie był w stanie gryźć swoich piąstek... ani też palców taty.
Znajomy głos jednak wyrwał ją z konsternacji, więc szybko się odwróciła i przywitała szerokim, tęsknym uśmiechem Duncana i, jak się za chwilę okazało, Clementine. Ich oboje (nie jednocześnie) uścisnęła tak... po domowemu, po przyjacielsku. Takie miało być ich spotkanie, a ona wzięła sobie za punkt honoru, by oddać swoją osobą całą jego istotę. Nie chodziło tylko i wyłącznie o samego małego Jamesa Pottera, ale również o więź, jaką dzięki niemu wszyscy mogli ze sobą upleść.
- Uprowadziłeś? Oh, Dunny - zachichotała, po czym nachyliła się w stronę Clementine, zasłaniając na chwilę dłonią lewą stronę ust. - Jest dżentelmenem, Clem... mogę tak do ciebie mówić? Nie musisz się nas obawiać, bardzo miło jest mi cię poznać. - doskonałym potwierdzeniem tej teorii była kolejna wypowiedź Duncana, dzięki której Dorea nawet odrobinę bardziej się zaczerwieniła. - Zawsze będę zazdrościła ci tej szarmancji, drogi Dunny, ale żeby nie być niemiłą, od razu podziękuję za ten przyjemny dla duszy komplement. Będziemy dzisiaj świętować cały wieczór, więc... dobrego toastu nie zabraknie. Rozgośćcie się, proszę.
Wskazała im drogę do salonu i sama już miała wrócić do kuchni, żeby zająć się ostatnimi przygotowaniami do rozpoczęcia przyjęcia, kiedy jej wzrok odnalazł kolejną sylwetkę w korytarzu. Tę, której najbardziej oczekiwała, zaraz po sylwetce Margie. Uśmiech nieco zbladł, ale to wcale nie oznaczało, że Dorę nagle zaatakowały wątpliwości czy obawy. Wręcz przeciwnie. Kąciki ust wciąż zawieszone były w górze, nadając rysom jej twarzy nieco kobiecej łagodności, nostalgii i tęsknoty za dawnymi czasami. Odetchnęła z ulgą, obejmując Garretta swoimi jasnymi ramionami oplecionymi materiałem sukienki. Ślad jej pierwszego powrotu znów skierował jej duszę na dobrą ścieżkę, pomógł odnaleźć drogę w gąszczu innych dróg, niekoniecznie tych dobrych.
- Bardzo długo. Całą ciążę. To mogłaby być nowa jednostka miernicza - przytaknęła, w końcu pozwoliła mu się wyrwać ze swoich objęć. Wolnym krokiem podążyła za nim, gdy ten zdecydował się podejść do Charlusa i małego Pottera. Przyglądała się tej scenie z niebladnącym łukiem na ustach. James wydawał się być zdecydowanie mniej poruszony tym zbiegowiskiem, tym jeszcze mniej rozumiejąc z tego wszystkiego, co do niego mówiono.
Za wszystkie prezenty szczerze podziękowała, racząc każdego z osobna kolejnymi, ciepłymi gestami i odłożyła je na razie na komodę.
| notka od autorki: jeśli macie jakieś wątpliwości co do długości posta - nie dajcie im się złapać! Piszcie tak długo albo tak krótko, jak tylko chcecie! Mój post to kolos, bo każdemu z was chciałam poświęcić chwilę uwagi, bo jesteście super
Pierwsza, co dla Dory stanowiło absolutną nowość, wpadła do domu Justine. Dosłownie wpadła, na swoje szczęście nie taranując dziewcząt po drodze!
- Tonks, na litość Merlina! - zaśmiała się szczerze i podleciała do młodej przyjaciółki, żeby uścisnąć ją serdecznie. - Dopiero zaczynamy, właściwie jesteś pierwszym gościem. Rozgość się!
Chciała, żeby każdy czuł się tu jak w domu, bo właśnie takiej ciepłej, rodzinnej atmosfery zawsze brakowało jej samej. Dlatego wyłożyła karmelowe muszki, karaluchy w syropie i całe mnóstwo innych łakoci do osobnych misek, żeby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Zerknęła w stronę swojego ukochanego malucha, który całkiem bezpiecznie miał się w rękach Margie. Uśmiechnęła się do nich radośnie. Wtedy do ich domu weszły dwie nowe osoby - kobiety. Na pierwszy rzut oka stwierdziła, że ich nie zna, ale gdy tylko Artis poinformowała, że są znajomymi z pracy Charlusa, od razu do nich podeszła i powitała każdą z osobna ciepłym uściskiem dłoni.
- Również pracuję w Biurze Aurorów. Tylko urlop macierzyński, same rozumiecie. Dorea, miło mi was poznać. Artis i Sophia, prawda? Macie piękne imiona. I dziękuję, chociaż gratulacje należą się również Charlusowi. I nie, nie, siadajcie, pomocy mamy aż nadto - puściła do nich perskie oczko i poprowadziła bardziej wgłąb salonu, by mogły usiąść na kanapie, albo po prostu stać, zależnie od potrzeb, i zwyczajnie się rozgościć. - To jest Justine Tonks, również nasza znajoma, pracuje w Świętym Mungu. A tam stoi Margaux Vance, jej współpracowniczka... - do środka wszedł Charlus. Jak na zawołanie. - I oczywiście Charlus Potter, ale jego już doskonale znacie. Charlie, błagam, prawie spóźniłeś się na chrzciny swojego własnego syna! Rodzice nie mogli przyjść?
Nie, to nie był krzyk, raczej żartobliwa troska o ten wyjątkowy dzień. Nie wymuszała na nikim, żeby stawił się absolutnie punktualnie, a stopy dotknęły progu jego domu dokładnie o siedemnastej i ani minuty później. Ucałowała Charlusa w policzek i przyjęła od niego zakupowe paczki. Barry'ego, który przyszedł jako kolejny gość, powitała serdecznym uśmiechem, dziwiąc się jednak, że nie przyprowadził ze sobą od razu Garretta. Albo że to Garrett nie przyszedł, prowadząc swojego młodszego brata... niekoniecznie za rękę.
- Witaj, Barry! - zawołała do niego, idąc w jego kierunku i ściskając go po przyjacielsku na powitanie. - Mamy już wszystkie zakupy, tort stoi na swoim miejscu. Ale tak, możesz to wypakować, jeśli tylko masz ochotę. Zaraz dam ci miskę... - postawiła przed nim czerwony, drewniany półmisek przedzielony na pół. - Możesz je pomieszać, nikt się nie obrazi.
Cóż, w domu Potterów nigdy nie było miejsca na podziały i negatywne relacje między błękitnokrwistymi a tymi, których krew jedynie teoretycznie miała gorszą jakość. Każdy tutaj był taki sam - tak samo był traktowany i z takim samym szacunkiem powinien odnosić się do innych. Pojawienie się Floreana i Duncana razem ze swoją partnerką (albo po prostu osobą towarzyszącą!) wywołało kolejną falę gorących uśmiechów na zaróżowionej twarzy Dorei. Pędem dopadła niemal do drzwi, witając już w progu resztę zgrai. Kolorowy strój Florka jeszcze bardziej poprawił jej nastrój, o ile tylko było to możliwe!
- Florean, szalenie miło cię widzieć! Rozgość się, poczekamy jeszcze na kilku gości i będziemy zaczynać - przyjęła z wdzięcznością bukiet kwiatów, niemal natychmiast tonąc w ich intensywnym, acz nieco zimowym zapachu. Obejrzała się w stronę Charlusa i ich małego synka, w tej chwili na tyle zaskoczonego nowością sytuacji, że nawet nie był w stanie gryźć swoich piąstek... ani też palców taty.
Znajomy głos jednak wyrwał ją z konsternacji, więc szybko się odwróciła i przywitała szerokim, tęsknym uśmiechem Duncana i, jak się za chwilę okazało, Clementine. Ich oboje (nie jednocześnie) uścisnęła tak... po domowemu, po przyjacielsku. Takie miało być ich spotkanie, a ona wzięła sobie za punkt honoru, by oddać swoją osobą całą jego istotę. Nie chodziło tylko i wyłącznie o samego małego Jamesa Pottera, ale również o więź, jaką dzięki niemu wszyscy mogli ze sobą upleść.
- Uprowadziłeś? Oh, Dunny - zachichotała, po czym nachyliła się w stronę Clementine, zasłaniając na chwilę dłonią lewą stronę ust. - Jest dżentelmenem, Clem... mogę tak do ciebie mówić? Nie musisz się nas obawiać, bardzo miło jest mi cię poznać. - doskonałym potwierdzeniem tej teorii była kolejna wypowiedź Duncana, dzięki której Dorea nawet odrobinę bardziej się zaczerwieniła. - Zawsze będę zazdrościła ci tej szarmancji, drogi Dunny, ale żeby nie być niemiłą, od razu podziękuję za ten przyjemny dla duszy komplement. Będziemy dzisiaj świętować cały wieczór, więc... dobrego toastu nie zabraknie. Rozgośćcie się, proszę.
Wskazała im drogę do salonu i sama już miała wrócić do kuchni, żeby zająć się ostatnimi przygotowaniami do rozpoczęcia przyjęcia, kiedy jej wzrok odnalazł kolejną sylwetkę w korytarzu. Tę, której najbardziej oczekiwała, zaraz po sylwetce Margie. Uśmiech nieco zbladł, ale to wcale nie oznaczało, że Dorę nagle zaatakowały wątpliwości czy obawy. Wręcz przeciwnie. Kąciki ust wciąż zawieszone były w górze, nadając rysom jej twarzy nieco kobiecej łagodności, nostalgii i tęsknoty za dawnymi czasami. Odetchnęła z ulgą, obejmując Garretta swoimi jasnymi ramionami oplecionymi materiałem sukienki. Ślad jej pierwszego powrotu znów skierował jej duszę na dobrą ścieżkę, pomógł odnaleźć drogę w gąszczu innych dróg, niekoniecznie tych dobrych.
- Bardzo długo. Całą ciążę. To mogłaby być nowa jednostka miernicza - przytaknęła, w końcu pozwoliła mu się wyrwać ze swoich objęć. Wolnym krokiem podążyła za nim, gdy ten zdecydował się podejść do Charlusa i małego Pottera. Przyglądała się tej scenie z niebladnącym łukiem na ustach. James wydawał się być zdecydowanie mniej poruszony tym zbiegowiskiem, tym jeszcze mniej rozumiejąc z tego wszystkiego, co do niego mówiono.
Za wszystkie prezenty szczerze podziękowała, racząc każdego z osobna kolejnymi, ciepłymi gestami i odłożyła je na razie na komodę.
| notka od autorki: jeśli macie jakieś wątpliwości co do długości posta - nie dajcie im się złapać! Piszcie tak długo albo tak krótko, jak tylko chcecie! Mój post to kolos, bo każdemu z was chciałam poświęcić chwilę uwagi, bo jesteście super
Gość
Gość
Naprawdę byłam zła na siebie. Za siebie. Ma to jakiś sens? Musi mieć, bo właśnie dokładnie tak było. Byłam zła na siebie za siebie. A raczej za moją beznadziejną zdolność do zjawiania się wszędzie jako ostatnia. Raz kiedyś ktoś powiedział mi, a raczej wypluł w twarz, bo miał dziwną manierę plucia podczas mówienia, że spóźnianiem się okazuje brak szacunku do drugiej osoby. Do dziś pamiętam te słowa, głównie dlatego, że musiałam potem wycierać z jego śliny twarz. To nawet nie było tak, że robiłam to specjalnie. Czasem zaczynałam się przygotowywać wcześniej a i tak kończyło się jak zawsze. Przegrany przypadek. Na szczęście miałam znajomych z cierpliwością wychodzącą ponad ludzkie jej rozumienie.
Wpadam więc do salonu. Zdyszana, zziajana i tylko cholera wie jak mocno wściekła na siebie. Włosy zdają się zaś bardziej niebieskie i zielone przez wypieki, które nadal trzymają się na moich policzkach. A gdy słyszę co mówi Dorea paszcza sama otwiera mi się tak szeroko, że mam wrażenie, ze za chwilę pieprznie ze zdziwienia o ziemię tak mocno, że aż na tej ziemi się cała na kawałeczki rozkruszy. Ginę w uścisku młodej mamy gubiąc się w sytuacji.
-P..Pierwsza? – pytam żeby się upewnić. Z tego szoku aż się jąkam tak zdziwiona jestem. Kompletnie nie rozumiem co właśnie tutaj zaszło. Byłam pierwsza? Ja, JUSTINE TONKS, zjawiłam się gdzieś P I E R W S Z A. Na wszystkie kafelki w podłodze św. Munga, błagam niech ktoś to zapisze i da cynk do Proroka, że udało mi się gdzieś, nawet nie tyle już co być na czas ale, być pierwszą.
Nigdy nie byłam pierwsza. Przez całe dwadzieścia siedem lat życia. Nie byłam pierwsza na umówionych spotkaniach. Nigdy nie byłam pierwsza, jak dobieraliśmy się w pary na zajęcia. Nigdy też nie byłam dla nikogo innego pierwszym wyborem.
I już mam usta otwierać, żeby skomentować to jakoś. Dopytać się co właściwie się stało z tym światem w którym ja się zjawiam na czas, odpowiedniego dnia i o odpowiedniej godzinie. Albo zapytać gdzie Potter jest, bo przegapił taki fenomenalny występ w moim wykonaniu. Albo może żeby powiedzieć, że pan James Potter to za małego już jakiś nad zwyczaj utalentowany czarodziej skoro zdjął ze mnie klątwę spóźnialstwa. Oraz milion innych rzeczy które przechodzą mi właśnie na myśl, kiedy to przychodzą kolejne osoby. PO MNIE, BO BYŁAM PIERWSZA. I zostaję im przedstawiona. Podaję im dłonie(Artis i Sophia, zapamiętać muszę), pewnie ściskając odrobinę za mocno i zdecydowanie zbyt mocno nimi trzęsąc, ale nadal nie mogę wyjść z podziwu. A zaraz, jakbym przywołała myślami, w mieszkaniu zjawia się Charlus. Rzucam się więc na niego, by uściskać go, bo dawno się nie widzieliśmy kiedy słyszę jego przytyk. Odchylam się lekko i piąstką traktuję jego ramię. Nie mówię, że jestem tak samo zaskoczona jak on. Niewiele minęło jak ruda czupryna pojawiła się w pomieszczeniu i wiadomym było że Weasley znalazł się wśród nas. On również zwrócił uwagę na niebywały fakt mojego bycia gdzieś na miejscu przed czasem.
-Zanotuj sobie jak Charlie. – mówię do niego unosząc nos w lekko rażonym geście. Bo przecież potrafiłam się nie spóźniać. Do pracy co jakiś czas udawało mi się zjawić na czas. Otwieram usta żeby powiedzieć coś więcej, ale zamykam je, bo zaraz zjawia się Florian. Zapominam więc by dopiec jakimś komentarzem Barrey’emu bałwanowi bo już jestem przed nowo przybyłym mężczyzną. Chciałabym powiedzieć, że ginie w moim uścisku, ale raczej ja obejmuję go dookoła pasa na powitanie.
-Florian zrób coś z nimi – proszę spoglądając w górę i wyginając usta w podkówkę – ale tylko na parę sekund. Nie umiem się na nich za długo gniewać, jednak wprowadzam zaraz lodziarza w temat. – śmieją się, że na czas przyszłam. – w końcu puszczam go. Nie dlatego, że chcę, bardziej dlatego że pojawiają się kolejni goście. Przez myśl mi przechodzi, że dziwne to uczucie być gdzieś na miejscu jak reszta się dopiero schodzi. Dopadam gdzieś Garretta witając go w szybkim uścisku. Prawie podskakują z radości, gdy widzę że na stole pojawiają się lody więc bez ogródek podchodzę by zjeść ich trochę. Odwracam się i dostrzegam Duncana, mojego ukochanego łowcę potencjalnych kandydatów, choć z żalem myślę, że dzisiaj u Potterów za dużo mi nie znajdzie – wszak lwią większość osób już znam. Łapię jego spojrzenie które wskazuje Barryego i marszczę nos kompletnie nie rozumiejąc skąd ta propozycja. Kręcę przecząco głową, by ponownie odwrócić się do stołu. Łapię za pucharki – dwa, żeby być dokładnym. Jedne napełniam lodami pistacjowymi – bo są, bo Florian to dobry gość i wie jakie smaki wziąć – w drugi zaś wkładam czekoladowe i waniliowe dla jego towarzyszki. Swoje już zjadłam, ale pucharek zostawiam na stole, przecież na pewno sięgnę po nie dzisiaj jeszcze nie raz. W końcu podchodzę do niego z wielkim uśmiechem na ustach.
-Duncan! – mówię trochę głośniej, ale radośnie. Minęło trochę czasu od kiedy ostatnio się widzieliśmy. – Ja i Barry to mocno nietrafiony pomysł. – instruuję go, coby na przyszłość wiedział, żeby w tę stronę nie iść. Do tego pamiętam naszą rozmowę na Henryka Kwaśnego i zgodnie ze swoim postanowieniem zamierzam dać Weaslowyi tyle swobody i oddechu ode mnie ile się da. Nie chowam urazy, ale jednocześnie też nie zamierzam się narzucać. Spoglądam na towarzyszkę Duncana. Coś mi mówi jej imię.
Clementine, Celmentine – szukam w myślach w ciągu tych kilku sekund i już po chwili dopasowuje do siebie wszystkie puzzle, które na chwilę rozsypały się w mojej głowie. Prawie podskakuję z radości, gdy dochodzę do rozwiązanie.
-Clementine – mówię z entuzjazmem pewnie bym ją przytuliła, czy zaserwowała buziaka w policzek, ale dwa pucharki lodów, które nadal trzymam i o których kompletnie zapomniałam mi to udaremniają. – Pisałam do Ciebie list! – tłumaczę jej radośnie. – W sprawie Barona, mojego jastrzębia. Samuel mówił, że znasz się na ptakach. Mój nosiciel listów chyba sens życia stracił, grymasi i za nic nie umiem go namówić by list zaniósł komukolwiek, a sowa którą pożyczyłam od dziadków strasznie mnie przeraża. – dodaję w ramach szybkiego wprowadzenia ją w sytuację mojego ptaka, chociaż wiem, że to nie temat na dzisiaj. – Przyniosłam wam lody. – przypominam sobie w końcu wyciągając w stronę Duncana pucharki. Sama zaś co chwila zerkam w stronę wejścia w oczekiwaniu na zobaczenie jednej konkretnej sylwetki.
Chyba już wiem, czemu nie zjawiam się nigdzie pierwsza. Oczekiwanie jest cholernie trudne i powinni zajmować się tym ludzie cierpliwi. Ja w końcu chcę ujrzeć tę przystojną twarz schowaną pod ciemną brodą pasującą do czarnych włosów i móc odpowiedzieć na uśmiech który niezmiennie, od wielu lat, przyprawia mnie o chorobę, którą w swoich myślach (nie)medycznym żargonem określiłam syndromem watowatych nóg. Do jasnej cholery, gdzie jesteś? Pytam cię w myślach, trudno jednak oczekiwać, byś umiał odpowiedzieć mi na takie pytanie.
Wpadam więc do salonu. Zdyszana, zziajana i tylko cholera wie jak mocno wściekła na siebie. Włosy zdają się zaś bardziej niebieskie i zielone przez wypieki, które nadal trzymają się na moich policzkach. A gdy słyszę co mówi Dorea paszcza sama otwiera mi się tak szeroko, że mam wrażenie, ze za chwilę pieprznie ze zdziwienia o ziemię tak mocno, że aż na tej ziemi się cała na kawałeczki rozkruszy. Ginę w uścisku młodej mamy gubiąc się w sytuacji.
-P..Pierwsza? – pytam żeby się upewnić. Z tego szoku aż się jąkam tak zdziwiona jestem. Kompletnie nie rozumiem co właśnie tutaj zaszło. Byłam pierwsza? Ja, JUSTINE TONKS, zjawiłam się gdzieś P I E R W S Z A. Na wszystkie kafelki w podłodze św. Munga, błagam niech ktoś to zapisze i da cynk do Proroka, że udało mi się gdzieś, nawet nie tyle już co być na czas ale, być pierwszą.
Nigdy nie byłam pierwsza. Przez całe dwadzieścia siedem lat życia. Nie byłam pierwsza na umówionych spotkaniach. Nigdy nie byłam pierwsza, jak dobieraliśmy się w pary na zajęcia. Nigdy też nie byłam dla nikogo innego pierwszym wyborem.
I już mam usta otwierać, żeby skomentować to jakoś. Dopytać się co właściwie się stało z tym światem w którym ja się zjawiam na czas, odpowiedniego dnia i o odpowiedniej godzinie. Albo zapytać gdzie Potter jest, bo przegapił taki fenomenalny występ w moim wykonaniu. Albo może żeby powiedzieć, że pan James Potter to za małego już jakiś nad zwyczaj utalentowany czarodziej skoro zdjął ze mnie klątwę spóźnialstwa. Oraz milion innych rzeczy które przechodzą mi właśnie na myśl, kiedy to przychodzą kolejne osoby. PO MNIE, BO BYŁAM PIERWSZA. I zostaję im przedstawiona. Podaję im dłonie(Artis i Sophia, zapamiętać muszę), pewnie ściskając odrobinę za mocno i zdecydowanie zbyt mocno nimi trzęsąc, ale nadal nie mogę wyjść z podziwu. A zaraz, jakbym przywołała myślami, w mieszkaniu zjawia się Charlus. Rzucam się więc na niego, by uściskać go, bo dawno się nie widzieliśmy kiedy słyszę jego przytyk. Odchylam się lekko i piąstką traktuję jego ramię. Nie mówię, że jestem tak samo zaskoczona jak on. Niewiele minęło jak ruda czupryna pojawiła się w pomieszczeniu i wiadomym było że Weasley znalazł się wśród nas. On również zwrócił uwagę na niebywały fakt mojego bycia gdzieś na miejscu przed czasem.
-Zanotuj sobie jak Charlie. – mówię do niego unosząc nos w lekko rażonym geście. Bo przecież potrafiłam się nie spóźniać. Do pracy co jakiś czas udawało mi się zjawić na czas. Otwieram usta żeby powiedzieć coś więcej, ale zamykam je, bo zaraz zjawia się Florian. Zapominam więc by dopiec jakimś komentarzem Barrey’emu bałwanowi bo już jestem przed nowo przybyłym mężczyzną. Chciałabym powiedzieć, że ginie w moim uścisku, ale raczej ja obejmuję go dookoła pasa na powitanie.
-Florian zrób coś z nimi – proszę spoglądając w górę i wyginając usta w podkówkę – ale tylko na parę sekund. Nie umiem się na nich za długo gniewać, jednak wprowadzam zaraz lodziarza w temat. – śmieją się, że na czas przyszłam. – w końcu puszczam go. Nie dlatego, że chcę, bardziej dlatego że pojawiają się kolejni goście. Przez myśl mi przechodzi, że dziwne to uczucie być gdzieś na miejscu jak reszta się dopiero schodzi. Dopadam gdzieś Garretta witając go w szybkim uścisku. Prawie podskakują z radości, gdy widzę że na stole pojawiają się lody więc bez ogródek podchodzę by zjeść ich trochę. Odwracam się i dostrzegam Duncana, mojego ukochanego łowcę potencjalnych kandydatów, choć z żalem myślę, że dzisiaj u Potterów za dużo mi nie znajdzie – wszak lwią większość osób już znam. Łapię jego spojrzenie które wskazuje Barryego i marszczę nos kompletnie nie rozumiejąc skąd ta propozycja. Kręcę przecząco głową, by ponownie odwrócić się do stołu. Łapię za pucharki – dwa, żeby być dokładnym. Jedne napełniam lodami pistacjowymi – bo są, bo Florian to dobry gość i wie jakie smaki wziąć – w drugi zaś wkładam czekoladowe i waniliowe dla jego towarzyszki. Swoje już zjadłam, ale pucharek zostawiam na stole, przecież na pewno sięgnę po nie dzisiaj jeszcze nie raz. W końcu podchodzę do niego z wielkim uśmiechem na ustach.
-Duncan! – mówię trochę głośniej, ale radośnie. Minęło trochę czasu od kiedy ostatnio się widzieliśmy. – Ja i Barry to mocno nietrafiony pomysł. – instruuję go, coby na przyszłość wiedział, żeby w tę stronę nie iść. Do tego pamiętam naszą rozmowę na Henryka Kwaśnego i zgodnie ze swoim postanowieniem zamierzam dać Weaslowyi tyle swobody i oddechu ode mnie ile się da. Nie chowam urazy, ale jednocześnie też nie zamierzam się narzucać. Spoglądam na towarzyszkę Duncana. Coś mi mówi jej imię.
Clementine, Celmentine – szukam w myślach w ciągu tych kilku sekund i już po chwili dopasowuje do siebie wszystkie puzzle, które na chwilę rozsypały się w mojej głowie. Prawie podskakuję z radości, gdy dochodzę do rozwiązanie.
-Clementine – mówię z entuzjazmem pewnie bym ją przytuliła, czy zaserwowała buziaka w policzek, ale dwa pucharki lodów, które nadal trzymam i o których kompletnie zapomniałam mi to udaremniają. – Pisałam do Ciebie list! – tłumaczę jej radośnie. – W sprawie Barona, mojego jastrzębia. Samuel mówił, że znasz się na ptakach. Mój nosiciel listów chyba sens życia stracił, grymasi i za nic nie umiem go namówić by list zaniósł komukolwiek, a sowa którą pożyczyłam od dziadków strasznie mnie przeraża. – dodaję w ramach szybkiego wprowadzenia ją w sytuację mojego ptaka, chociaż wiem, że to nie temat na dzisiaj. – Przyniosłam wam lody. – przypominam sobie w końcu wyciągając w stronę Duncana pucharki. Sama zaś co chwila zerkam w stronę wejścia w oczekiwaniu na zobaczenie jednej konkretnej sylwetki.
Chyba już wiem, czemu nie zjawiam się nigdzie pierwsza. Oczekiwanie jest cholernie trudne i powinni zajmować się tym ludzie cierpliwi. Ja w końcu chcę ujrzeć tę przystojną twarz schowaną pod ciemną brodą pasującą do czarnych włosów i móc odpowiedzieć na uśmiech który niezmiennie, od wielu lat, przyprawia mnie o chorobę, którą w swoich myślach (nie)medycznym żargonem określiłam syndromem watowatych nóg. Do jasnej cholery, gdzie jesteś? Pytam cię w myślach, trudno jednak oczekiwać, byś umiał odpowiedzieć mi na takie pytanie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź