Winiarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Winiarnia
Elegancka winiarnia znajdująca się na uboczu dzielnicy, skryta przez wzrokiem mugoli dzięki silnym zaklęciom maskującym i upodobniającym do kamienicy w wiecznym remoncie. Na co dzień najczęstszą klientelą jest arystokracja, głównie z powodu wysokich cen w karcie. Można tutaj dostać najstarsze i najrzadsze gatunki win, delektować się w otoczce luksusu i subtelnej magii wyczuwalnej w powietrzu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:14, w całości zmieniany 1 raz
Pławienie się w niewinności Eilis, w tej bladozłotej poświacie, jaką wręcz promieniała, wysyłając mu przyciągające wibracje, niemalże zmywało z niego samego piętno degenerata. Gdyby Avery posiadał sumienie, musiałby się skruszyć i w zderzeniu z dziewczęciem równie czystym, cnotliwym i wręcz nienaturalnie dobrym (ach, okropne określenie na to wszystko, co Samaelowi było obce), nawrócić się na właściwą drogę. Niestety, nie szukał w Eilis podpory, nie szukał bodźca do oczyszczającego katharsis. Była przecież zaledwie pyłem, jaki nieopacznie osadził się na szklanej tafli, którą odgradzał się od życia, nowym wcieleniem tragicznie zmarłej Cecile (podzieli jej los?), reminiscencją martwej żony. Ukochaną w nowym wydaniu, którą uwielbi i obsypie bogactwem zaszczytów, przychyli nieba, sprawi, że pokocha go do szaleństwa, a potem boleśnie odrzuci na stertę odpadków, strąci z piedestału na należne jej miejsce. Bezpośrednio pod nim, u jego stóp, gdyż kobiecie inna pozycja po prostu nie przystawała. Na kolanach wyglądały najwłaściwiej, a także – paradoksalnie – pokornie i cnotliwie. Najbardziej wyuzdane i wulgarne dziewczęta praktykowały pokazywanie się publiczne i pracę zarobkową, zaś najposłuszniejsze i najmilsze męskim sercom – zajmowały się domem i witały swych mężów z należnym szacunkiem. Avery wiedział, że minie sporo czasu, niż Eilis przywyknie do nowego statusu, nim nauczy się swych obowiązków, lecz podejrzewał, że ten okres będzie dla niego najszczęśliwszy. Najmniejszych zastrzeżeń, iż dziewczę nie zasłużyło na raz, padający na jej skroń, żadnych wyrzutów, że nie zamierza spędzać z nią czasu, czy dzielić łoża, skoro nie potrafi spełnić małżeńskiej powinności i podporządkować się. Teraz ponownie musiał odstawiać teatrzyk i czynił to z ogromnym zaangażowaniem. Istotnie, znali się krótko i rzeczywiście może podziałał zbyt szybko, aczkolwiek postawiony w patowej sytuacji, zmuszony był powziąć kroki stanowcze. I, jak słusznie zauważyła (co wprawiło go w zdumienie niepomierne), nie pozostawić jej wyboru. Zgoda wszakże została wyrażona i było stanowczo za późno, by cofnąć tak uroczyście dane słowo. Łzy, które błyszczały wówczas na policzkach Eilis musiały wyrażać szczęście, wzruszenie i roztkliwienie; takie szepty słyszał Avery i takie podsycał, żeby nadać ich związkowi jeszcze więcej romantyczności. Którą ich dzisiejsze spotkanie również kipi. Bukiet kwiatów, atmosfera, cudowne, zaciszne miejsce, nieśmiałe pocałunki oraz stosunkowo niewinna czułostkowość. Rozanielone spojrzenia, pieszczoty jej dłoni, urywane drgnięcia mięśni, jakby w potrzebie znalezienia się jak najbliżej niej. I choć ostatkiem siły woli Avery powstrzymał się od wymierzenia Eilis siarczystego policzka – nadal nieprzerwanie i leniwie snuł bajkę, która jednak nigdy nie miała mieć szczęśliwego zakończenia. Krótki płomień gniewu wraz z odrzuceniem podarku – na szczęście, na szczęście Samael w porę się opanował i już anielsko spokojny, ze zrozumieniem kiwał głową.
-Może i nie powinienem ofiarowywać ci ich ciętych – przyznał głosem smutnym i przejmującym – ogrody Rosierów jednak odkrywają piękno nawet najmarniejszego pąka i zawsze stoją przede mną otworem. Byłbym rad, gdybyś zechciała je ze mną odwiedzić, kiedy tylko ich róże zakwitną – powiedział, kalkulując, że do tego czasu wspólne wyjścia nie zaliczające się do obowiązków, staną się najczystszą abstrakcją. Uśmiechał się przy tym łagodnie – do Eilis? – do swych myśli, kompletnie nie zwracając uwagi na kelnera, zachwalającego zamówione przez niego wina. Avery odprawił go zresztą natychmiast – nie był już dłużej potrzebny, zwłaszcza, kiedy dziewczę w tak podły sposób zwracało mu uwagę, zmuszającą do zademonstrowania czegoś więcej, niż umiejętności operowania sofizmatami.
-Gdyby mogło się to odbyć, tak, jakby tego chciał dla ciebie – zaczął, świadomie lekko ścisnąwszy jej dłoń – zabierałbym cię na spacery przy świetle księżyca i skradał pocałunki. Adorowałbym cię nieustannie, rozpieszczał i nosił na rękach. Pokazałbym ci włoskie Alpy i tam, wśród pożaru górskich szczytów kochałbym cię i uczynił swą żoną – szeptał zarumieniony, ponownie k l ę k a j ą c. Wedle jej życzenia .
-Wierzysz mi? – spytał, cały spięty, a w duchu… w duchu śmiał się do rozpuku z komizmu tej sceny, a najbardziej ze swych pustych frazesów, które staną się kolejnymi niespełnionymi obietnicami. Niczym więcej, słowami bez pokrycia i kłamstwami, jakich Eilis przełknie mnóstwo, nim przekona się (na własnej skórze), czym była karmiona. Avery upił łyk wina, oblizując wargi z krwistoczerwonych kropli i usłużnie napełnił ponownie kieliszek swej uroczej narzeczonej. Wygadującej rzeczy niestworzone i zupełnie niedorzeczne w sytuacji obecnej, jednak tak doskonale naiwne, że Samael nie udzielił wyczerpującej (jak na jego standardy) odpowiedzi.
- Nie chcę na ciebie czekać – wymruczał. Wciąż czuł na karku fantomowy oddech lorda Avery’ego – urodziny obchodzę trzynastego listopada a moją ulubioną potrawą jest dziczyzna duszona w winie – dodał, kompletnie niezainteresowany preferencjami Eilis. Cóż go to mogło obchodzić?
-Może i nie powinienem ofiarowywać ci ich ciętych – przyznał głosem smutnym i przejmującym – ogrody Rosierów jednak odkrywają piękno nawet najmarniejszego pąka i zawsze stoją przede mną otworem. Byłbym rad, gdybyś zechciała je ze mną odwiedzić, kiedy tylko ich róże zakwitną – powiedział, kalkulując, że do tego czasu wspólne wyjścia nie zaliczające się do obowiązków, staną się najczystszą abstrakcją. Uśmiechał się przy tym łagodnie – do Eilis? – do swych myśli, kompletnie nie zwracając uwagi na kelnera, zachwalającego zamówione przez niego wina. Avery odprawił go zresztą natychmiast – nie był już dłużej potrzebny, zwłaszcza, kiedy dziewczę w tak podły sposób zwracało mu uwagę, zmuszającą do zademonstrowania czegoś więcej, niż umiejętności operowania sofizmatami.
-Gdyby mogło się to odbyć, tak, jakby tego chciał dla ciebie – zaczął, świadomie lekko ścisnąwszy jej dłoń – zabierałbym cię na spacery przy świetle księżyca i skradał pocałunki. Adorowałbym cię nieustannie, rozpieszczał i nosił na rękach. Pokazałbym ci włoskie Alpy i tam, wśród pożaru górskich szczytów kochałbym cię i uczynił swą żoną – szeptał zarumieniony, ponownie k l ę k a j ą c. Wedle jej życzenia .
-Wierzysz mi? – spytał, cały spięty, a w duchu… w duchu śmiał się do rozpuku z komizmu tej sceny, a najbardziej ze swych pustych frazesów, które staną się kolejnymi niespełnionymi obietnicami. Niczym więcej, słowami bez pokrycia i kłamstwami, jakich Eilis przełknie mnóstwo, nim przekona się (na własnej skórze), czym była karmiona. Avery upił łyk wina, oblizując wargi z krwistoczerwonych kropli i usłużnie napełnił ponownie kieliszek swej uroczej narzeczonej. Wygadującej rzeczy niestworzone i zupełnie niedorzeczne w sytuacji obecnej, jednak tak doskonale naiwne, że Samael nie udzielił wyczerpującej (jak na jego standardy) odpowiedzi.
- Nie chcę na ciebie czekać – wymruczał. Wciąż czuł na karku fantomowy oddech lorda Avery’ego – urodziny obchodzę trzynastego listopada a moją ulubioną potrawą jest dziczyzna duszona w winie – dodał, kompletnie niezainteresowany preferencjami Eilis. Cóż go to mogło obchodzić?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Możesz okłamywać wszystkich wokół, Samaelu, ale mnie nie oszukasz. Wiem, jaki gorzki smak mają łzy nieszczęścia i inni je zauważyli. Poznałeś ich, moich przyjaciół, których próbowałeś przekupić słodkimi uśmiechami. Nie opuszczałeś mnie nawet na centymetr, a twoja dłoń dokładnie badała linię talii. Dusiłam się, próbowałam złapać powietrze, lecz było one przesiąknięte twoimi perfumami. Wszystko było dla mnie takie nowe. Nie wiedziałam, jak powinnam cię dotykać, jak całować, a już tym bardziej jak zachowywać się, aby udowodnić wszystkim, że jestem szczęśliwa. Byłam tak zaskoczona! Nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów, wręcz opierałam się o twój bok tak słaba i tak delikatna jakby za chwilę miała zemdleć i obudzić się dopiero wtedy, gdy skończy się to całe przedstawienie.
Ukradłeś moją niewinność, Samaelu. Chociaż nigdy nie widziałeś mnie fizycznej nagiej, przy tobie czułam się całkowicie obnażona. Onieśmielałeś mnie. Dyktowałeś swoje warunki, a ja jak ta ślepa łania podążałam za komendami, nie licząc się z konsekwencjami. Czy to dlatego tracę przyjaciół? Nie jestem w stanie ci się sprzeciwić. Tkwię pomiędzy jawą a snem, marzeniami a rzeczywistością. Nikt nie chce sprowadzić mnie na ziemię, dlaczego? Może bym posłuchała innych, gdy tak ślepo wpatruje się w twoje usta i zastanawiam, czy dziś będą smakować tak samo jak na balu. Spuszczam wzrok ze wstydu, że w ogóle mogłam o czymś takim pomyśleć. Raptem raz się z tobą całowałam, a całe ciało woła o twój dotyk. Cała otoczka zaręczyn zabraniała mi cofnąć „tak” przebijające się przez zaskoczony tłum tańczących. Wciąż czułam palenie pierścionka zaręczynowego, ale nie wiedziałam, jak ci powiedzieć, że założyłam go dopiero dzisiaj. Wcześniej przewracając się z boku na bok w łóżku, przyglądałam się mu i zastanawiałam się, czy to prawda czy moje marzenia. Czy ja mogłam sobie ciebie wymarzyć, Samaelu? Wzdycham cicho, czując, że cię uraziłam. Przysuwam krzesło bliżej ciebie, głaszcząc twój policzek. Nie chcę ci mówić, że pochowałam swoje skrzypce wraz z różami. Opieram głowę o twój bark, szepcząc cichutko:
- Przepraszam, mam złe wspomnienia z różami, ale w ogrodzie na pewno wyglądają najpiękniej. Żałuję, że nie ma zaklęć, aby kwiaty kwitły cały rok. Och, tyle czasu do wiosny – ponownie duszę się twoimi perfumami, ale mój pierścionek przypomina mi, jak powinnam się zachowywać, gdy tyle oczu jest skupionych na naszej rozmowie. Czy zapamiętają wszystkie gesty? Prostuje się wolno, a dłoń już sięga po kieliszek wina. Moczę zaledwie usta, a smak alkoholu przypomina mi o naszych zaręczynach. Kolekcjonuje twój uśmiech i zastanawiam się, czy jest szczery. Dla ciebie dotyk jest taką naturalną sprawą, a ja ciągle go poznaje. Czy widzisz moją niewinność? Czy widzisz jak drżą mi mięśnie, jak boję się, że zrobię coś nie tak? Nie wiem nawet, czy moje pocałunki sprawią ci przyjemność. Czy one powinni to w ogóle robić? Dlaczego nie ma kursu na „jak być dobrą żoną”? Nigdy nie myślałam, że będę tkwić w małżeństwie i to jeszcze z tak wysoko postawionym szlachcicem. Z przemyślać wyrywa mnie siła nacisku na dłoń. Unoszę spojrzenie na ciebie i po kolejnych słowach tego żałuję. Czy mnie nie adorujesz, Samaelu? Odbiera mi mowę, nie wiem, co powinnam powiedzieć. Twoje kolana ponownie stykają się z podłogą, a w ciągu tego tygodnia to zdecydowanie o dwa razy za dużo. Czerwienię się, spuszczam wzrok, lecz dalej cię słucham. Nie kradniesz mi pocałunków. Nosisz mnie na rękach, gdy coś się dzieje. Och, czy jestem taką ofiarą, że tak często będę potrzebować twojej pomocy? „Wśród pożaru górskich szczytów kochałbym cię”. K o c h a ł b y m c i ę. Co to znaczy? Co masz na myśli, lordzie Avery? Chcę zapić niezręczność, wypijając od razu cały kieliszek wina, ale wiem, że nie mogę. Przygryzam wargę, co mam ci powiedzieć, co zrobić. Wzrokiem wręcz przewiercałam swoje malutkie obcasiki, aż w końcu zmusiłam się do powstania z kolan i nachylenia się do mnie. Musnęłam zaledwie twoje usta, czując się tak grzesznie. Co ja wyprawiam?
- Nie, ale mamy mnóstwo czasu na podróże i spacery, czyż nie? – puszczam mimo uszu uwagę o kochaniu na szczycie Alp, bo nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Ledwo całuję cię po raz d r u g i w życiu, o ile to można nazwać pocałunkiem, więc nawet nie myślę o kroku dalej. To sprawia, że jeszcze bardziej się czerwienię. – Ślub przecież nie odbędzie się tak szybko, więc nic nam nie stoi na przeszkodzie, aby zapomnieć o tym zgiełku – dodaję ciepło, a głos mi drży. Czy mam rację, Samaelu? Jakby wyglądały nasze podróże? Spałabym w osobnym pomieszczeniu, prawda? Och, ledwo spędzam z tobą po kilka godzin, więc kilka dni na pustkowiu brzmi tak absurdalnie. Dobrze, że wróciłeś na swoje miejsce. I chociaż stykamy się kolanami, nie czuję takiej presji jak wtedy, gdy przede mną klęczysz. Wręcz za szybko sięgam po ledwie uzupełniony kieliszek, próbując zapić swój stres. Dlaczego się tak denerwuje? Dlaczego mnie tak onieśmielasz?
- To degustacja wina, nie musimy się nigdzie spieszyć – wypalam niemal automatycznie, a potem dociera do mnie, co powiedziałeś. „Wśród pożarów…” – Och. – jak wygięta struna zapominam o prostych plecach i dałabym sobie rękę uciąć, że rozchylam wargi zszokowana. Mrugam i wpatruję się w ciebie, czekając na „żartowałem”, ale na razie nic takiego nie wydostaje się z twoich ust. – Nie, nie, nie – mówię tak cicho, że gdyby nie ta odległość, to pewnie byś tego nie usłyszał. Cała się spięłam, przerażona w ogóle propozycją. Jak to sobie wyobrażasz? Mama mnie uczyła, że to zasada numer jeden. Szybko próbuję zmienić temat, ale najpierw wypijam trochę za dużo wina na raz. Mówisz mi o urodzinach tak jakby poprzednia uwaga nie miała żadnego znaczenia, a ja czuję wręcz, że właśnie wtedy chciałbyś poznać całą mnie. – Czy masz jakieś życzenia na urodziny? Musimy sprawić, aby to był wyjątkowy dzień. Och, postaram się zrobić najwspanialszą dziczyznę – próbuję opanować emocje, ale pewnie czujesz, że od tamtego momentu, trochę za mocno ściskam twoją dłoń.
Ukradłeś moją niewinność, Samaelu. Chociaż nigdy nie widziałeś mnie fizycznej nagiej, przy tobie czułam się całkowicie obnażona. Onieśmielałeś mnie. Dyktowałeś swoje warunki, a ja jak ta ślepa łania podążałam za komendami, nie licząc się z konsekwencjami. Czy to dlatego tracę przyjaciół? Nie jestem w stanie ci się sprzeciwić. Tkwię pomiędzy jawą a snem, marzeniami a rzeczywistością. Nikt nie chce sprowadzić mnie na ziemię, dlaczego? Może bym posłuchała innych, gdy tak ślepo wpatruje się w twoje usta i zastanawiam, czy dziś będą smakować tak samo jak na balu. Spuszczam wzrok ze wstydu, że w ogóle mogłam o czymś takim pomyśleć. Raptem raz się z tobą całowałam, a całe ciało woła o twój dotyk. Cała otoczka zaręczyn zabraniała mi cofnąć „tak” przebijające się przez zaskoczony tłum tańczących. Wciąż czułam palenie pierścionka zaręczynowego, ale nie wiedziałam, jak ci powiedzieć, że założyłam go dopiero dzisiaj. Wcześniej przewracając się z boku na bok w łóżku, przyglądałam się mu i zastanawiałam się, czy to prawda czy moje marzenia. Czy ja mogłam sobie ciebie wymarzyć, Samaelu? Wzdycham cicho, czując, że cię uraziłam. Przysuwam krzesło bliżej ciebie, głaszcząc twój policzek. Nie chcę ci mówić, że pochowałam swoje skrzypce wraz z różami. Opieram głowę o twój bark, szepcząc cichutko:
- Przepraszam, mam złe wspomnienia z różami, ale w ogrodzie na pewno wyglądają najpiękniej. Żałuję, że nie ma zaklęć, aby kwiaty kwitły cały rok. Och, tyle czasu do wiosny – ponownie duszę się twoimi perfumami, ale mój pierścionek przypomina mi, jak powinnam się zachowywać, gdy tyle oczu jest skupionych na naszej rozmowie. Czy zapamiętają wszystkie gesty? Prostuje się wolno, a dłoń już sięga po kieliszek wina. Moczę zaledwie usta, a smak alkoholu przypomina mi o naszych zaręczynach. Kolekcjonuje twój uśmiech i zastanawiam się, czy jest szczery. Dla ciebie dotyk jest taką naturalną sprawą, a ja ciągle go poznaje. Czy widzisz moją niewinność? Czy widzisz jak drżą mi mięśnie, jak boję się, że zrobię coś nie tak? Nie wiem nawet, czy moje pocałunki sprawią ci przyjemność. Czy one powinni to w ogóle robić? Dlaczego nie ma kursu na „jak być dobrą żoną”? Nigdy nie myślałam, że będę tkwić w małżeństwie i to jeszcze z tak wysoko postawionym szlachcicem. Z przemyślać wyrywa mnie siła nacisku na dłoń. Unoszę spojrzenie na ciebie i po kolejnych słowach tego żałuję. Czy mnie nie adorujesz, Samaelu? Odbiera mi mowę, nie wiem, co powinnam powiedzieć. Twoje kolana ponownie stykają się z podłogą, a w ciągu tego tygodnia to zdecydowanie o dwa razy za dużo. Czerwienię się, spuszczam wzrok, lecz dalej cię słucham. Nie kradniesz mi pocałunków. Nosisz mnie na rękach, gdy coś się dzieje. Och, czy jestem taką ofiarą, że tak często będę potrzebować twojej pomocy? „Wśród pożaru górskich szczytów kochałbym cię”. K o c h a ł b y m c i ę. Co to znaczy? Co masz na myśli, lordzie Avery? Chcę zapić niezręczność, wypijając od razu cały kieliszek wina, ale wiem, że nie mogę. Przygryzam wargę, co mam ci powiedzieć, co zrobić. Wzrokiem wręcz przewiercałam swoje malutkie obcasiki, aż w końcu zmusiłam się do powstania z kolan i nachylenia się do mnie. Musnęłam zaledwie twoje usta, czując się tak grzesznie. Co ja wyprawiam?
- Nie, ale mamy mnóstwo czasu na podróże i spacery, czyż nie? – puszczam mimo uszu uwagę o kochaniu na szczycie Alp, bo nie wiem, co mam ci odpowiedzieć. Ledwo całuję cię po raz d r u g i w życiu, o ile to można nazwać pocałunkiem, więc nawet nie myślę o kroku dalej. To sprawia, że jeszcze bardziej się czerwienię. – Ślub przecież nie odbędzie się tak szybko, więc nic nam nie stoi na przeszkodzie, aby zapomnieć o tym zgiełku – dodaję ciepło, a głos mi drży. Czy mam rację, Samaelu? Jakby wyglądały nasze podróże? Spałabym w osobnym pomieszczeniu, prawda? Och, ledwo spędzam z tobą po kilka godzin, więc kilka dni na pustkowiu brzmi tak absurdalnie. Dobrze, że wróciłeś na swoje miejsce. I chociaż stykamy się kolanami, nie czuję takiej presji jak wtedy, gdy przede mną klęczysz. Wręcz za szybko sięgam po ledwie uzupełniony kieliszek, próbując zapić swój stres. Dlaczego się tak denerwuje? Dlaczego mnie tak onieśmielasz?
- To degustacja wina, nie musimy się nigdzie spieszyć – wypalam niemal automatycznie, a potem dociera do mnie, co powiedziałeś. „Wśród pożarów…” – Och. – jak wygięta struna zapominam o prostych plecach i dałabym sobie rękę uciąć, że rozchylam wargi zszokowana. Mrugam i wpatruję się w ciebie, czekając na „żartowałem”, ale na razie nic takiego nie wydostaje się z twoich ust. – Nie, nie, nie – mówię tak cicho, że gdyby nie ta odległość, to pewnie byś tego nie usłyszał. Cała się spięłam, przerażona w ogóle propozycją. Jak to sobie wyobrażasz? Mama mnie uczyła, że to zasada numer jeden. Szybko próbuję zmienić temat, ale najpierw wypijam trochę za dużo wina na raz. Mówisz mi o urodzinach tak jakby poprzednia uwaga nie miała żadnego znaczenia, a ja czuję wręcz, że właśnie wtedy chciałbyś poznać całą mnie. – Czy masz jakieś życzenia na urodziny? Musimy sprawić, aby to był wyjątkowy dzień. Och, postaram się zrobić najwspanialszą dziczyznę – próbuję opanować emocje, ale pewnie czujesz, że od tamtego momentu, trochę za mocno ściskam twoją dłoń.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Siedząc w uroczym ogródku winiarni, wśród ostatnich i zadziwiająco ciepłych promieni listopadowego słońca, Avery czuł, że zapętlił się w najgorszym etapie swego życia. Degustacja najdroższych trunków w towarzystwie pięknej kobiety oczywiście nie byłaby mu przykra… gdyby owa niewiasta stanowiła jedynie element wystroju wnętrza. Niemy, ślepy i głuchy na wszystko, co by się z nią działo, bezwolnie potakujący i wykonujący każdy rozkaz bez mrugnięcia okiem. Teraz zaś Samael miał deprymujące wrażenie linki zaciskającej się na jego szyi i szarpiącej go, by stawiał kroki wbrew swej woli. I wbrew męskiej naturze, jaka nakazywała mu natychmiastowe doprowadzenie Eilis do porządku i w krótkich słowach objaśnienia zasad. Musiał się jednak powstrzymać, oświecenie nadejdzie, ale dopiero po zaślubinach. W chwili, kiedy będzie całkowicie jego, oddana mu dopóki śmierć ich nie rozłączy. Dopiero wówczas chwyci ją za pysk i stanowczo ukróci wszystkie swobody, a szczególny nacisk położy na wyplenienie z niej irytującego nawyku marnotrawienia słów. Samaelizacja nastąpi nieubłaganie, a kiedy jej żmudny proces dobiegnie końca – być może Avery nawet polubi swoją cichą i posłuszną żonę oraz okazjonalnie zacznie spełniać jej kobiece zachcianki. Przechodził przez podobną farsę już dwukrotnie. Pierwszy raz – zmotywowany dziką wręcz i prymitywną miłością, jaką żywił do Laidan i ich jeszcze nienarodzonego dziecka, drugi – następujący w podobnej sytuacji, co ta nieszczęsna, ostatnia (taką miał nadzieję) próba. Judith niestety okazała się towarem wybrakowanym a dla Samaela również zmarnowanym czasem, którego nikt mu już nie wróci. Gorąco wierzył, że zainteresowanie, jakie okazywał Eilis nie pójdzie na marne i że przynajmniej po mękach i cierpieniu piekielnych katuszy, wyrwie z niej to, co najbardziej wartościowe a pozostałości po dawnej pannie Sykes spłyną rynsztokiem wprost do kanału. Wraz z jej krwią.
Czerwoną jak wino, którego kolejną butelkę elegancki kelner serwował do ich stolika bez wyraźnego powodu. Zwabił go blask kamienia, jaki zdobił metalową obrączkę na palcu Eilis, zapewne wartą dziesięć razy tyle, ile wszystkie butelki najrzadszych i najdroższych gatunków trunku, chłodzące się w tutejszej piwnicy, czy może instynktownie wyczuł w nim (bo przecież w n i e j nie było nic szczególnego) zamożnego klienta. Avery nie zamierzał żałować mu złota - nie obnosił się ze swoim bogactwem, od dziecka przyzwyczajony do ciężkiej sakiewki i łatwości w jej trwonieniu. Mógł sobie na to pozwolić, więc… przyzwalał na podanie kolejnych butelek, dyskretnie wręczając kelnerowi napiwek i cicho instruując, aby przez najbliższy czas nawet nie ważył się kręcić dookoła ich stolika. Jasne włosy Eilis łaskoczą Avery’ego w twarz, kiedy jej głowa spoczywa na jego ramieniu, a wzrok mężczyzny łagodnieje, podobnie jak ton głosu – rozczulony tym pełnym zaufania gestem?
-Będę pamiętał – obiecał, nakrywając jej dłoń swoją własną i pieszczotliwie gładząc skórę, mimo że zbierało mu się przy tym na mdłości – aczkolwiek sądzę, że potrafię sprawić, aby i róże cię urzekły – dodał, sprytnie maskując element groźby w słodkiej przysiędze zauroczonego kochanka. Albo… człowieka popchniętego do ostateczności. Wyczuwał jej drżenie i rozedrganie, jej niepewność i desperackie usiłowanie przewidzenia jego kolejnego kroku; widział rozbiegane spojrzenie i czuł lekko spocone ze zdenerwowanie dłonie, które przyciskał do siebie, jakby to właśnie ona stanowiła dla niego największy skarb, najbliższy jego serc u. Avery nieśpiesznie powstał z kolan (odczuwając oczyszczenie jak przy zmartwychwstaniu), przeciągając tę chwilę jak najdłużej i nieprzerwanie spoglądając przy tym w jasne oczy Eilis, odwzajemniając je pocałunek. Delikatny jak powiew letniego wiatru; zaledwie dotknął jej warg i lekko rozchylił je językiem, by już oderwać się od jej ust, z (nie)chętnym pośpiechem powrócenia do rozsądnej odległości. Z której mógł podziwiać jej pąsowe policzki, oblane cudownym szkarłatnym (kolorem Laidan) rumieńcem. Czyżby zawstydziło ją ofiarne wyznanie? Słowa płynące z ust, jakie przed momentem smakował nie zdołały odwrócić uwagi Samaela od tych rozkosznie spłonionych policzków. Trafiła mu się panna rozczulająco niewinna i zupełnie nieświadoma, że czeka ją los nie lepszy od lokryjskich dziewic. A może nawet i gorszy, bo Avery nie przewidywał absolutnie żadnej alternatywy od swojego scenariusza.
-Oczywiście – przytaknął, nareszcie odezwawszy się swoim głosem, nie tym przesłodzonym tonem, jakim uspokajał rozhisteryzowane matki, zanim usypiał ich dorosłe dzieci zupełnie jak zwierzęta. Choć momentalnie zawahał się nad możliwością nastraszenia Eilis i poszczucia jej informacją, że tak naprawdę wyznaczenie daty i c h ślubu ani trochę nie jest zależne od niego. Nie zaprzestał gładzenia jej dłoni, kojąco i e r o t y c z n i e zarazem, wkładając w niezobowiązującą pieszczotę każdą niewypowiedzianą obietnicę, jaką i tak planował złamać.
-Spokojnie – rzekł cicho, nieco protekcjonalnie gładząc ją po policzku, a w duchu śmiejąc się do rozpuku z prawdziwie cnotliwej reakcji na sam obraz wyrysowany w niejasnej i impresjonistycznej konwencji metafory miłości – jestem cierpliwy – zapewnił, ujmując lekko kosmyk jej włosów i bawiąc się nim z lekkim roztargnieniem i niemalże chłopięcym uśmiechem, jakby owa myśl była co najmniej niedorzeczna i wywołująca nie łzy – a śmiech.
-Wystarczy, że spędzimy je razem. Nie kłopocz się o nic – powiedział, zastanawiając się, czy Eilis mogłaby mu podarować coś prócz siebie. Miał przecież wszystko: miał również ją i nie obchodził go to, że nominalnie znajdzie się w jego władzy za kilka tygodni czy też miesięcy. Mógł ją wziąć również i w tej chwili, ale… podniecała go myśli, że wkrótce odda mu się sama i uczyni to z ochotą. A potem będzie żyć z obrzydzeniem do samej siebie, że rozłożyła nogi przed potworem.
Czerwoną jak wino, którego kolejną butelkę elegancki kelner serwował do ich stolika bez wyraźnego powodu. Zwabił go blask kamienia, jaki zdobił metalową obrączkę na palcu Eilis, zapewne wartą dziesięć razy tyle, ile wszystkie butelki najrzadszych i najdroższych gatunków trunku, chłodzące się w tutejszej piwnicy, czy może instynktownie wyczuł w nim (bo przecież w n i e j nie było nic szczególnego) zamożnego klienta. Avery nie zamierzał żałować mu złota - nie obnosił się ze swoim bogactwem, od dziecka przyzwyczajony do ciężkiej sakiewki i łatwości w jej trwonieniu. Mógł sobie na to pozwolić, więc… przyzwalał na podanie kolejnych butelek, dyskretnie wręczając kelnerowi napiwek i cicho instruując, aby przez najbliższy czas nawet nie ważył się kręcić dookoła ich stolika. Jasne włosy Eilis łaskoczą Avery’ego w twarz, kiedy jej głowa spoczywa na jego ramieniu, a wzrok mężczyzny łagodnieje, podobnie jak ton głosu – rozczulony tym pełnym zaufania gestem?
-Będę pamiętał – obiecał, nakrywając jej dłoń swoją własną i pieszczotliwie gładząc skórę, mimo że zbierało mu się przy tym na mdłości – aczkolwiek sądzę, że potrafię sprawić, aby i róże cię urzekły – dodał, sprytnie maskując element groźby w słodkiej przysiędze zauroczonego kochanka. Albo… człowieka popchniętego do ostateczności. Wyczuwał jej drżenie i rozedrganie, jej niepewność i desperackie usiłowanie przewidzenia jego kolejnego kroku; widział rozbiegane spojrzenie i czuł lekko spocone ze zdenerwowanie dłonie, które przyciskał do siebie, jakby to właśnie ona stanowiła dla niego największy skarb, najbliższy jego serc u. Avery nieśpiesznie powstał z kolan (odczuwając oczyszczenie jak przy zmartwychwstaniu), przeciągając tę chwilę jak najdłużej i nieprzerwanie spoglądając przy tym w jasne oczy Eilis, odwzajemniając je pocałunek. Delikatny jak powiew letniego wiatru; zaledwie dotknął jej warg i lekko rozchylił je językiem, by już oderwać się od jej ust, z (nie)chętnym pośpiechem powrócenia do rozsądnej odległości. Z której mógł podziwiać jej pąsowe policzki, oblane cudownym szkarłatnym (kolorem Laidan) rumieńcem. Czyżby zawstydziło ją ofiarne wyznanie? Słowa płynące z ust, jakie przed momentem smakował nie zdołały odwrócić uwagi Samaela od tych rozkosznie spłonionych policzków. Trafiła mu się panna rozczulająco niewinna i zupełnie nieświadoma, że czeka ją los nie lepszy od lokryjskich dziewic. A może nawet i gorszy, bo Avery nie przewidywał absolutnie żadnej alternatywy od swojego scenariusza.
-Oczywiście – przytaknął, nareszcie odezwawszy się swoim głosem, nie tym przesłodzonym tonem, jakim uspokajał rozhisteryzowane matki, zanim usypiał ich dorosłe dzieci zupełnie jak zwierzęta. Choć momentalnie zawahał się nad możliwością nastraszenia Eilis i poszczucia jej informacją, że tak naprawdę wyznaczenie daty i c h ślubu ani trochę nie jest zależne od niego. Nie zaprzestał gładzenia jej dłoni, kojąco i e r o t y c z n i e zarazem, wkładając w niezobowiązującą pieszczotę każdą niewypowiedzianą obietnicę, jaką i tak planował złamać.
-Spokojnie – rzekł cicho, nieco protekcjonalnie gładząc ją po policzku, a w duchu śmiejąc się do rozpuku z prawdziwie cnotliwej reakcji na sam obraz wyrysowany w niejasnej i impresjonistycznej konwencji metafory miłości – jestem cierpliwy – zapewnił, ujmując lekko kosmyk jej włosów i bawiąc się nim z lekkim roztargnieniem i niemalże chłopięcym uśmiechem, jakby owa myśl była co najmniej niedorzeczna i wywołująca nie łzy – a śmiech.
-Wystarczy, że spędzimy je razem. Nie kłopocz się o nic – powiedział, zastanawiając się, czy Eilis mogłaby mu podarować coś prócz siebie. Miał przecież wszystko: miał również ją i nie obchodził go to, że nominalnie znajdzie się w jego władzy za kilka tygodni czy też miesięcy. Mógł ją wziąć również i w tej chwili, ale… podniecała go myśli, że wkrótce odda mu się sama i uczyni to z ochotą. A potem będzie żyć z obrzydzeniem do samej siebie, że rozłożyła nogi przed potworem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogłam zaprzeczyć urokliwości tego miejsca. Przepiękna winiarnia budziła nawet we mnie wszelkie pokłady romantyzmu. Mogłam przymknąć oczy i nasłuchiwać gwarów rozmów, syku otwieranych butelek oraz cichego bulgotania wina. Nigdy nie czułam się specjalistką od trunków. Z racji mojej postury kilka kieliszków i już czułam rozkoszne kręcenie w głowie. Nie wiedziałam, czy to był plan Samaela, ale z każdą kolejną degustacją, moje spięcie odchodziło w niepamięć, a ja stałam się bardziej śmiała. Wciąż czułam się zawstydzona i postawiona przed ostatecznością. Nie pasowała mi ta sytuacja, lecz nie mogłam oddać pierścionka narzeczonemu. Głównie chodziło o reputację wśród wpływowych ludzi, ale bałam się też o swoją pracę, marzenia wynalezienia leku na Dotyk Meduzy, a w dodatku o tak zwaną opinię. Jeśli odmówiłabym Samaelowi, prawdopodobnie zostałabym odebrana jako zadufana w sobie małolata, którą lady Burke źle wychowała. Przed każdym szlachcicem powinnam dygać i wyciągać dłoń do pocałunku, a nie kręcić nosem i wybrzydzać przy wyborze męża. Próbowałam wmawiać sobie, że jeśli Samael nie widziałby we mnie czegoś wyjątkowego, to nie podjąłby takiej decyzji. Nie odkryłam jeszcze, co go popchnęło do tej decyzji. Wszak wokół niego kręcił się pęczek szlachcianek, które wiele by dały za zainteresowanie, którym mnie obdarzał. Szukałam jakiś pozytywów zaistniałej sytuacji. Wpływowy mąż zdecydowanie ułatwi mi kontakty ze szlachcicami i być może szybciej znajdę inwestorów niż zakładałam. Czułam się obco w jego towarzystwie, gdzie każdy patrzył nawet na najmniejsze gesty. Czasami pragnęłam go odepchnąć i wrzasnąć, że ludzie patrzą i nie życzę sobie żadnego dotyku, lecz czułam się jak marionetka w jego rękach. Silne ramiona otulające moje ciało podkreślały bezpieczeństwo, ale z drugiej strony bałam się każdej wpadki towarzyskiej, aby nie zaszkodzić rodzinie Avery. Przygryzłam wargi, zastanawiając się, jak mam to powiedzieć. Wszak byłam guwernantką, która miała nieposzlakowaną opinię, czy ja zawsze chciałam być taka idealna?
- Myślałam o tym, aby zapisać się na lekcje, może dzięki nim nabiorę trochę pewności siebie w waszym środowisku. Masz coś przeciwko? – pytam nieśmiało, gniotąc materiał sukienki wolną dłonią. Nie wiedziałam nawet na jakiej zasadzie funkcjonują lekcje etykiety. Czy powinnam swojego przyszłego męża pytać o zdanie? Byłam guwernantką, wbrew pozorom znałam się na manierach, wiedziałam, kiedy kiwać główką, a kiedy dygnąć, ale gdy nagle sama wylądowałam w środowisku szlachty, o wszystkim raptownie zapominałam. Czułam się jak na polowaniu, a każdy mój najmniejszy błąd zostanie surowo ukarany, rozliczony przed… właśnie przed kim? Czy Nestor może i mną teraz kierować?
- Nie powinniśmy tyle pić – szepczę, gdy widzę kolejny kieliszek na stole. Już widzę jak opadam w ramiona Samaela i jedyne co może ze mną zrobić to odprowadzić do domu, dając od razu reprymendę, ile to alkoholu powinno mieścić się w małym ciałku. Na szczęście to była degustacja, a nie wystawna kolacja, w której towarzyszyło kilka butelek wina, ale już czułam rozkoszny nastrój. Nie chcę mówić, że róże będą mi się zawsze kojarzyły ze skrzypcami, które pogrzebałam w swojej głowie.
- Odwiedźmy koniecznie ogrody Rosierów, a sama się przekonam – mówię potulnie, ale ja wiem lepiej, że nie da rady. Może się nawet nie spodziewał, jak ważne są dla mnie kwiaty. Nie wierzyłam w ich ukryte znaczenia, ale delikatność pąków, nasycenie koloru. Róże jakże fałszywe przerażały mnie swoją dwoistością natury, przypominając o cierpieniu, o Dotyku Meduzy, który spędzał mi sen z powiek. Wtedy zabrał moje dłonie, chowając w swoim uścisku i nie mogłam już gnieść sukienki. Nie miałam jak ukryć zdenerwowania, a koniec końców speszenia. Na moim policzku od razu pojawił się rumieniec. Sprytnie próbowałam się wydostać z uścisku. Ten dotyk budził we mnie wiele emocji. Nie potrafiłam go zdefiniować. Z jednej strony Samael odcinał mnie murem swojej oziębłości, a z drugiej strony dbał o niewinny dotyk, tolerowany w towarzystwie. A może naznaczał mnie, pokazywał innym, że mam już swojego narzeczonego, który swoją zaborczością zmiecie na drodze każdego, który będzie próbował chociaż w towarzystwie zająć jego miejsce? Nic już nie rozumiem. Wszystko jest dla mnie obce, jak ze snu, który za kilka chwil znowu może przerodzić się w koszmar. Napięcie przybierało na sile, tak jak i gesty Samaela na uczuciowości. Wykorzystując moment, zabrałam dłonie z uścisku, przenosząc je od razu na swoje kolana. Dlaczego w te kilka dni muszę robić tak szybkie postępy? Doprawdy czuję się rzucona na głęboką wodę, topiłam się od całej bliskości, uwodzenia i obietnic, które nawet dziś były dla mnie obce. Dławię się własnymi kłamstwami, wygodnictwem oraz poczuciem, że nie mogę nic już zrobić. Kości zostały rzucone, my mamy odgrywać tylko odpowiednią rolę. Dlaczego wciąż szukałam w postawie Samaela czegoś podejrzanego? Podstawiał mi pod sam nos obraz zaangażowanego mężczyzny, który dla mnie zrobi wszystko, a ja wciąż nie rozumiałam, dlaczego ja. Spuszczam wzrok z większego zdenerwowania, myśląc ciągle o ślubie i nocy poślubnej. To było takie absurdalne! Kolejne gesty bliskości zaciskały jeszcze mocniejszą pętle na mojej szyi.
- Nie rozumiem cię – szepczę ledwie słyszalnie, a kosmyk włosów już wymyka się spod mojej kontroli i jest naznaczony Samaelem. Nie wiem, jak ma wyglądać ślub, małżeństwo i dlaczego ja. Nie wyobrażam nagle wpasować się pod czyjeś dyktando. Nagle uświadamiam sobie coś i mówi o tym zdecydowanie za głośniej. To wszystko powinno zostać w głowie – Nawet po ślubie będziesz miał na mnie oko- mówię, zakładając, że nie zabroni mi pracować w Szpitalu świętego Munga. Może go sprawdzam, może liczę na to, że po raz kolejny udowodni mi, że to się nie liczy. Czy to źle pomagać ludziom? Pewnie nawet nie wspomniałam mu o pracy badawczej, a ja mam tyle planów zawodowych… Nie widzę siebie jako żony, jako szlachcianki, która ślepo musi wypełniać rozkazy męża.
- Och, to będzie dla mnie przyjemność. Lubię gotować dla innych – jakby jeszcze tego nie zauważył. Ciągle obdarzałam bliskich i znajomych ze szpitala różnymi wypiekami. Wciąż nie wiedziałam, jak powinnam załatwić wizytę u swojego narzeczonego, nie naginając zasad manier i dobrego smaku. Czy dziczyznę można jeść również na śniadanie? Dlaczego nawet odwiedziny w bibliotece budzą we mnie strach przed utratą reputacji, przed kolejnym osądzeniem?
- Myślałam o tym, aby zapisać się na lekcje, może dzięki nim nabiorę trochę pewności siebie w waszym środowisku. Masz coś przeciwko? – pytam nieśmiało, gniotąc materiał sukienki wolną dłonią. Nie wiedziałam nawet na jakiej zasadzie funkcjonują lekcje etykiety. Czy powinnam swojego przyszłego męża pytać o zdanie? Byłam guwernantką, wbrew pozorom znałam się na manierach, wiedziałam, kiedy kiwać główką, a kiedy dygnąć, ale gdy nagle sama wylądowałam w środowisku szlachty, o wszystkim raptownie zapominałam. Czułam się jak na polowaniu, a każdy mój najmniejszy błąd zostanie surowo ukarany, rozliczony przed… właśnie przed kim? Czy Nestor może i mną teraz kierować?
- Nie powinniśmy tyle pić – szepczę, gdy widzę kolejny kieliszek na stole. Już widzę jak opadam w ramiona Samaela i jedyne co może ze mną zrobić to odprowadzić do domu, dając od razu reprymendę, ile to alkoholu powinno mieścić się w małym ciałku. Na szczęście to była degustacja, a nie wystawna kolacja, w której towarzyszyło kilka butelek wina, ale już czułam rozkoszny nastrój. Nie chcę mówić, że róże będą mi się zawsze kojarzyły ze skrzypcami, które pogrzebałam w swojej głowie.
- Odwiedźmy koniecznie ogrody Rosierów, a sama się przekonam – mówię potulnie, ale ja wiem lepiej, że nie da rady. Może się nawet nie spodziewał, jak ważne są dla mnie kwiaty. Nie wierzyłam w ich ukryte znaczenia, ale delikatność pąków, nasycenie koloru. Róże jakże fałszywe przerażały mnie swoją dwoistością natury, przypominając o cierpieniu, o Dotyku Meduzy, który spędzał mi sen z powiek. Wtedy zabrał moje dłonie, chowając w swoim uścisku i nie mogłam już gnieść sukienki. Nie miałam jak ukryć zdenerwowania, a koniec końców speszenia. Na moim policzku od razu pojawił się rumieniec. Sprytnie próbowałam się wydostać z uścisku. Ten dotyk budził we mnie wiele emocji. Nie potrafiłam go zdefiniować. Z jednej strony Samael odcinał mnie murem swojej oziębłości, a z drugiej strony dbał o niewinny dotyk, tolerowany w towarzystwie. A może naznaczał mnie, pokazywał innym, że mam już swojego narzeczonego, który swoją zaborczością zmiecie na drodze każdego, który będzie próbował chociaż w towarzystwie zająć jego miejsce? Nic już nie rozumiem. Wszystko jest dla mnie obce, jak ze snu, który za kilka chwil znowu może przerodzić się w koszmar. Napięcie przybierało na sile, tak jak i gesty Samaela na uczuciowości. Wykorzystując moment, zabrałam dłonie z uścisku, przenosząc je od razu na swoje kolana. Dlaczego w te kilka dni muszę robić tak szybkie postępy? Doprawdy czuję się rzucona na głęboką wodę, topiłam się od całej bliskości, uwodzenia i obietnic, które nawet dziś były dla mnie obce. Dławię się własnymi kłamstwami, wygodnictwem oraz poczuciem, że nie mogę nic już zrobić. Kości zostały rzucone, my mamy odgrywać tylko odpowiednią rolę. Dlaczego wciąż szukałam w postawie Samaela czegoś podejrzanego? Podstawiał mi pod sam nos obraz zaangażowanego mężczyzny, który dla mnie zrobi wszystko, a ja wciąż nie rozumiałam, dlaczego ja. Spuszczam wzrok z większego zdenerwowania, myśląc ciągle o ślubie i nocy poślubnej. To było takie absurdalne! Kolejne gesty bliskości zaciskały jeszcze mocniejszą pętle na mojej szyi.
- Nie rozumiem cię – szepczę ledwie słyszalnie, a kosmyk włosów już wymyka się spod mojej kontroli i jest naznaczony Samaelem. Nie wiem, jak ma wyglądać ślub, małżeństwo i dlaczego ja. Nie wyobrażam nagle wpasować się pod czyjeś dyktando. Nagle uświadamiam sobie coś i mówi o tym zdecydowanie za głośniej. To wszystko powinno zostać w głowie – Nawet po ślubie będziesz miał na mnie oko- mówię, zakładając, że nie zabroni mi pracować w Szpitalu świętego Munga. Może go sprawdzam, może liczę na to, że po raz kolejny udowodni mi, że to się nie liczy. Czy to źle pomagać ludziom? Pewnie nawet nie wspomniałam mu o pracy badawczej, a ja mam tyle planów zawodowych… Nie widzę siebie jako żony, jako szlachcianki, która ślepo musi wypełniać rozkazy męża.
- Och, to będzie dla mnie przyjemność. Lubię gotować dla innych – jakby jeszcze tego nie zauważył. Ciągle obdarzałam bliskich i znajomych ze szpitala różnymi wypiekami. Wciąż nie wiedziałam, jak powinnam załatwić wizytę u swojego narzeczonego, nie naginając zasad manier i dobrego smaku. Czy dziczyznę można jeść również na śniadanie? Dlaczego nawet odwiedziny w bibliotece budzą we mnie strach przed utratą reputacji, przed kolejnym osądzeniem?
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nużyło go już jej towarzystwo, co najmniej irytujące i wielce rozpraszające. Kobiety nie powinny otwierać ust, o ile im się tego wyraźnie nie rozkaże (w wiadomym celu), a Eilis mówiła stanowczo zbyt wiele. Dokuczająca Avery’emu migrena zdawała się przybierać na sile w ciągu kolejnych godzin, jakby ten delikatny, dźwięczny głosik znakomicie wpływał na jej intensywność. Samael jednak nie mógł ani się oddalić ani też bez słowa wyjaśnienia odprowadzić panny Sykes do domu. Obowiązywały go (jeszcze, po ślubie nie będzie o tym mowy) zasady etykiety, więc dzielnie znosił marną grę plebejskiej aktoreczki. Najwidoczniej równie zmęczonej udawanej zachwyconej jak on sam.
Ten wniosek, wysnuty na podstawie uważnej obserwacji (miał dużo czasu) sprawił, że Avery automatycznie poweselał. Wcześniej wiedział, że z łatwością podporządkuje sobie Eilis, jednakowoż w tej chwili był o tym stuprocentowo przekonany. Dziewczę zmuszone do małżeństwa, postawione w bezwzględnej opozycji do swej wcześniejszej hierarchii wartości, styranizowane i przymuszone do wyzbycia się marzeń o wielkiej i prawdziwej miłości dzielnie zaciskało wargi, nie płakało, nie zawodziło i nie rozpaczało. Nie była silna – była rozsądna, toteż tym łatwiej Samael ją zmanipuluje i uwikła w sieć swoich intryg. Nie dopuszczając do ich tajemnic nikogo z zewnątrz, może prócz matki, przed którą nie miał tajemnic oraz Colina, wręcz śmiesznie pragnącego uczestniczyć w jego życiu. Stanowczo zatem zaoponował głupiemu, wręcz infantylnemu – już raz przez to przechodził i wydłużyło to w nieskończoność czas oczekiwania na ślub – pomysłowi pobierania lekcji. Głośny sprzeciw, jaki prawie wyrwał mu się z piersi musiał jednak ułagodzić. Nie krzyczał nigdy, a na demonstrację męskiej siły i dominacji przyjdzie pora. Zapewne w noc poślubną.
-Doskonale przecież znasz dobre maniery – rzekł – moja matka była tobą zachwycona – skłamał bez mrugnięcia okiem, poruszając czułą strunę akceptacji ze strony teściowej. Która zapewne byłaby chętna wydrapać jej oczy nawet bardziej od Avery’ego – prędko do tego przywykniesz. Będzie to również twój świat – zapewnił Eilis, lekko głaszcząc ją po ramieniu. Świat pełen intryg, niezrozumienia i egoizmu. Samael doskonale zdawał sobie sprawę, że nikt nie zwróci uwagi na pannę, która nabyła nazwisko poprzez małżeństwo. Pozostanie bardziej niż inne szlachcianki jedynie niemą ozdobą przy jego boku.
-Naturalnie – stwierdził, choć nie wypił wiele, jedynie obserwując, jak Eilis opróżnia kolejne kieliszki. Ze zdenerwowania i stresu? Z upodobania do alkoholu? Może miłość do wina zbliży do siebie jego kobiety? Prawie parsknął z tego niedorzecznego wyobrażenia, jednak nie dał niczego po sobie poznać. Maska została niemal na zawsze przytwierdzona do jego oblicza.
-Gdy tylko zakwitną róże – przytaknął, z rozkoszą przyjmując jej uległość. Wraz z rumieńcem oblewającym policzki, dziewiczym rumieńcem, podkreślającym niewinność panienki Sykes. Z której już wkrótce bezlitośnie ją ograbi – może za próbę buntu i wyrwania tych delikatnych rączek z jego uścisku. Pozwolił jej na to, postanawiając sobie w duchu, że do momentu wymienienia się obrączkami pozostawi jej swobodę. Niech myśli, że może o sobie decydować, że w jakiś sposób Avery szanuje jej opinię. I niech boleśnie się przekona, jak w wielkim błędzie była. Upadek ze złotego cokołu zaboli, kiedy trzaśnie o ziemię i pogruchocze sobie kości. A te nieliczne, które nie zostaną uszkodzone, połamie Samael. Żeby nauczyła się posłuszeństwa i zrozumiała, że mężowi nie należy się sprzeciwiać.
-Będziemy widywać się w szpitalu – na pozaklęciowym, zapewne – potwierdził z uśmiechem, jakby każda sekunda bez niej mogłaby wywołać ciężką zapaść – a teraz zapraszam do mnie. Razem poszukamy interesujących książek do twoich badań – ostatnia czynność wykonywana przez nich wspólnie. Kiedy zostaną małżeństwem, pewnie nawet na nią nie spojrzy.
|zt x2
Ten wniosek, wysnuty na podstawie uważnej obserwacji (miał dużo czasu) sprawił, że Avery automatycznie poweselał. Wcześniej wiedział, że z łatwością podporządkuje sobie Eilis, jednakowoż w tej chwili był o tym stuprocentowo przekonany. Dziewczę zmuszone do małżeństwa, postawione w bezwzględnej opozycji do swej wcześniejszej hierarchii wartości, styranizowane i przymuszone do wyzbycia się marzeń o wielkiej i prawdziwej miłości dzielnie zaciskało wargi, nie płakało, nie zawodziło i nie rozpaczało. Nie była silna – była rozsądna, toteż tym łatwiej Samael ją zmanipuluje i uwikła w sieć swoich intryg. Nie dopuszczając do ich tajemnic nikogo z zewnątrz, może prócz matki, przed którą nie miał tajemnic oraz Colina, wręcz śmiesznie pragnącego uczestniczyć w jego życiu. Stanowczo zatem zaoponował głupiemu, wręcz infantylnemu – już raz przez to przechodził i wydłużyło to w nieskończoność czas oczekiwania na ślub – pomysłowi pobierania lekcji. Głośny sprzeciw, jaki prawie wyrwał mu się z piersi musiał jednak ułagodzić. Nie krzyczał nigdy, a na demonstrację męskiej siły i dominacji przyjdzie pora. Zapewne w noc poślubną.
-Doskonale przecież znasz dobre maniery – rzekł – moja matka była tobą zachwycona – skłamał bez mrugnięcia okiem, poruszając czułą strunę akceptacji ze strony teściowej. Która zapewne byłaby chętna wydrapać jej oczy nawet bardziej od Avery’ego – prędko do tego przywykniesz. Będzie to również twój świat – zapewnił Eilis, lekko głaszcząc ją po ramieniu. Świat pełen intryg, niezrozumienia i egoizmu. Samael doskonale zdawał sobie sprawę, że nikt nie zwróci uwagi na pannę, która nabyła nazwisko poprzez małżeństwo. Pozostanie bardziej niż inne szlachcianki jedynie niemą ozdobą przy jego boku.
-Naturalnie – stwierdził, choć nie wypił wiele, jedynie obserwując, jak Eilis opróżnia kolejne kieliszki. Ze zdenerwowania i stresu? Z upodobania do alkoholu? Może miłość do wina zbliży do siebie jego kobiety? Prawie parsknął z tego niedorzecznego wyobrażenia, jednak nie dał niczego po sobie poznać. Maska została niemal na zawsze przytwierdzona do jego oblicza.
-Gdy tylko zakwitną róże – przytaknął, z rozkoszą przyjmując jej uległość. Wraz z rumieńcem oblewającym policzki, dziewiczym rumieńcem, podkreślającym niewinność panienki Sykes. Z której już wkrótce bezlitośnie ją ograbi – może za próbę buntu i wyrwania tych delikatnych rączek z jego uścisku. Pozwolił jej na to, postanawiając sobie w duchu, że do momentu wymienienia się obrączkami pozostawi jej swobodę. Niech myśli, że może o sobie decydować, że w jakiś sposób Avery szanuje jej opinię. I niech boleśnie się przekona, jak w wielkim błędzie była. Upadek ze złotego cokołu zaboli, kiedy trzaśnie o ziemię i pogruchocze sobie kości. A te nieliczne, które nie zostaną uszkodzone, połamie Samael. Żeby nauczyła się posłuszeństwa i zrozumiała, że mężowi nie należy się sprzeciwiać.
-Będziemy widywać się w szpitalu – na pozaklęciowym, zapewne – potwierdził z uśmiechem, jakby każda sekunda bez niej mogłaby wywołać ciężką zapaść – a teraz zapraszam do mnie. Razem poszukamy interesujących książek do twoich badań – ostatnia czynność wykonywana przez nich wspólnie. Kiedy zostaną małżeństwem, pewnie nawet na nią nie spojrzy.
|zt x2
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/pierwszy post, potem się mocniej rozkręcę!
Wynonna rzadko pojawiała się na mieście, częściej błądząc po jakiś nowych terenach w poszukiwaniu kolejnej ingrediencji. A jeszcze rzadziej pokazywała się na wielkich balach, czy innych wydarzeniach, które wymagały od niej stosunkowej ogłady i zachowania. Tańce jej nie bawiły, mimo, że jej sprawność fizyczna zdecydowanie klasyfikowała się ponad normą. W jakiś sposób nie lubiła tego momentu, w którym musiała całkowicie oddać się partnerowi i pozwolić, by to on przejął kontrolę nad sytuacją. Lubiła być panią samej siebie, a co więcej, nie lubiła gdy musiała oddawać ją komuś dobrowolnie. Dlatego też tańczenie z nią z pewnością nie było łatwe, a nawet można spokojnie stwierdzić, że i do doświadczeń lekkich nie należało. W postawie Lady Burke zawsze można było wyczuć jak spina się, kompletnie nie potrafiąc oddać partnerowi całej kontroli, jednocześnie stawiając się odrobinkę i samej czasem mając chęć, albo zaczynając, prowadzić. I właśnie dokładnie nad tym rozwodziła się siedząc już w Winiarni i czekając na Lorda Yaxleya. Uprzednio ściągnęła z ramion płaszcz, a czarny kapelusz ułożyła na stoliku. Powoli ściągnęła też rękawiczki, przez chwilę zastanawiając się, czy nie rosądniej zostać w nich. Na lewej dłoni nadal widniała rana po podziobie hipogryfa.
Kompletnie nie wiedziała skąd te rozmyślania pojawiły się w głowie. Potrząsnęła nią więc lekko, by wytrącić z niej te nic nie warte myśli. Uniosła kieliszek i ledwie zanurzyła usta w czerwonym winie. Musiała się skupić, by móc odpowiednio przedstawić swoją propozycje. Wiedziała doskonale, że kobiety w tym świecie jeszcze nie są tak szanowane jak powinny, ale nie zamierzała się tym przejmować. Nie jeden unosił usta w lekceważącym uśmiechu, gdy mówiła czym się zajmuje. Ignoranci.
Wynonna rzadko pojawiała się na mieście, częściej błądząc po jakiś nowych terenach w poszukiwaniu kolejnej ingrediencji. A jeszcze rzadziej pokazywała się na wielkich balach, czy innych wydarzeniach, które wymagały od niej stosunkowej ogłady i zachowania. Tańce jej nie bawiły, mimo, że jej sprawność fizyczna zdecydowanie klasyfikowała się ponad normą. W jakiś sposób nie lubiła tego momentu, w którym musiała całkowicie oddać się partnerowi i pozwolić, by to on przejął kontrolę nad sytuacją. Lubiła być panią samej siebie, a co więcej, nie lubiła gdy musiała oddawać ją komuś dobrowolnie. Dlatego też tańczenie z nią z pewnością nie było łatwe, a nawet można spokojnie stwierdzić, że i do doświadczeń lekkich nie należało. W postawie Lady Burke zawsze można było wyczuć jak spina się, kompletnie nie potrafiąc oddać partnerowi całej kontroli, jednocześnie stawiając się odrobinkę i samej czasem mając chęć, albo zaczynając, prowadzić. I właśnie dokładnie nad tym rozwodziła się siedząc już w Winiarni i czekając na Lorda Yaxleya. Uprzednio ściągnęła z ramion płaszcz, a czarny kapelusz ułożyła na stoliku. Powoli ściągnęła też rękawiczki, przez chwilę zastanawiając się, czy nie rosądniej zostać w nich. Na lewej dłoni nadal widniała rana po podziobie hipogryfa.
Kompletnie nie wiedziała skąd te rozmyślania pojawiły się w głowie. Potrząsnęła nią więc lekko, by wytrącić z niej te nic nie warte myśli. Uniosła kieliszek i ledwie zanurzyła usta w czerwonym winie. Musiała się skupić, by móc odpowiednio przedstawić swoją propozycje. Wiedziała doskonale, że kobiety w tym świecie jeszcze nie są tak szanowane jak powinny, ale nie zamierzała się tym przejmować. Nie jeden unosił usta w lekceważącym uśmiechu, gdy mówiła czym się zajmuje. Ignoranci.
1 lutego
Musiał przyznać, że naprawdę go zaskoczyła. Oczywiście że znał nadawcę listu, jednak nie widział jej przeszło siedem lat. Możliwe że mignęła mu gdzieś na sabatach lub innych przyjęciach, gdzie gromadziło się zdecydowanie więcej czarodziejów niż normalnie. Jednak Morgoth nie bywał na nich zbyt często. Nie lubił zbytniego tłumu i zabaw, które najczęściej kończyły się pijanymi gośćmi. Pamiętał ją z korytarzy Hogwartu jako niedostępną nikomu piękną szlachciankę o dumnym rodowodzie. Obracali się w tym samym towarzystwie i można było powiedzieć, że wzajemnie sobie imponowali łączącymi ich cechami. Jednak po skończeniu przez Wynonnę Burkę Szkoły Magii i Czarodziejstwa kontakt między nimi się urwał. Możliwe że to z jego winy. W końcu to w geście męskiej części powinno leżeć dbanie o relacje z kobietami. Jednak od tego czasu tyle w jego życiu się działo, że zwyczajnie odeszło to na bok. Szczególnie że nie byli dla siebie nikim więcej ponad dwójką dobrze urodzonych i godnych uwagi czystokrwistych.
Nie mógł jej jednak odmówić. Byłoby kłamstwem, gdyby odpisał coś innego. Przecież nie był zajęty, a wyjście z domu, gdzie matkę wciąż nawiedzały nagłe ataki migreny było jak najbardziej zdrowe. I chociaż musiał się do tego zmuszać, zostawiając cierpiącą od ponad miesiąca kobietę, zrobił to. W końcu był też szlachcicem. Synem, szlachcicem, Rycerzem. Pierwszym zawsze, chociaż dwa następne pojęcia stały ze sobą na równi. Robił co w jego mocy, by uzdrowić matkę, dlatego teraz mógł pozwolić sobie na inne obowiązki. Teleportował się przed wejście do ekskluzywnej winiarni i wszedł pewnym krokiem do środka, oddając wierzchnie nakrycie.
- Lady Wynonna Burke już na lorda czeka – powiedział mu jeden z identycznie ubranych kelnerów, a Morgoth skinął jedynie głową na przyjęcie informacji. Nie musiał jej długo szukać. Wszędzie poznałby te ciemnobrązowe włosy i uniesiony podbródek. Cóż. Nie zmieniła się, aż tak bardzo. Ruszył w stronę stolika, przy którym siedziała i gdy do niego dotarł, stanął naprzeciwko niej i lekko się skłonił.
- Mam nadzieję, że długo nie musiałaś czekać, lady Burke – przywitał ją tym równocześnie, patrząc na jej skupioną twarz.
Musiał przyznać, że naprawdę go zaskoczyła. Oczywiście że znał nadawcę listu, jednak nie widział jej przeszło siedem lat. Możliwe że mignęła mu gdzieś na sabatach lub innych przyjęciach, gdzie gromadziło się zdecydowanie więcej czarodziejów niż normalnie. Jednak Morgoth nie bywał na nich zbyt często. Nie lubił zbytniego tłumu i zabaw, które najczęściej kończyły się pijanymi gośćmi. Pamiętał ją z korytarzy Hogwartu jako niedostępną nikomu piękną szlachciankę o dumnym rodowodzie. Obracali się w tym samym towarzystwie i można było powiedzieć, że wzajemnie sobie imponowali łączącymi ich cechami. Jednak po skończeniu przez Wynonnę Burkę Szkoły Magii i Czarodziejstwa kontakt między nimi się urwał. Możliwe że to z jego winy. W końcu to w geście męskiej części powinno leżeć dbanie o relacje z kobietami. Jednak od tego czasu tyle w jego życiu się działo, że zwyczajnie odeszło to na bok. Szczególnie że nie byli dla siebie nikim więcej ponad dwójką dobrze urodzonych i godnych uwagi czystokrwistych.
Nie mógł jej jednak odmówić. Byłoby kłamstwem, gdyby odpisał coś innego. Przecież nie był zajęty, a wyjście z domu, gdzie matkę wciąż nawiedzały nagłe ataki migreny było jak najbardziej zdrowe. I chociaż musiał się do tego zmuszać, zostawiając cierpiącą od ponad miesiąca kobietę, zrobił to. W końcu był też szlachcicem. Synem, szlachcicem, Rycerzem. Pierwszym zawsze, chociaż dwa następne pojęcia stały ze sobą na równi. Robił co w jego mocy, by uzdrowić matkę, dlatego teraz mógł pozwolić sobie na inne obowiązki. Teleportował się przed wejście do ekskluzywnej winiarni i wszedł pewnym krokiem do środka, oddając wierzchnie nakrycie.
- Lady Wynonna Burke już na lorda czeka – powiedział mu jeden z identycznie ubranych kelnerów, a Morgoth skinął jedynie głową na przyjęcie informacji. Nie musiał jej długo szukać. Wszędzie poznałby te ciemnobrązowe włosy i uniesiony podbródek. Cóż. Nie zmieniła się, aż tak bardzo. Ruszył w stronę stolika, przy którym siedziała i gdy do niego dotarł, stanął naprzeciwko niej i lekko się skłonił.
- Mam nadzieję, że długo nie musiałaś czekać, lady Burke – przywitał ją tym równocześnie, patrząc na jej skupioną twarz.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Burke już w szkole chodziła swoimi ścieżkami i nie trzeba było jej nad wyraz dobrze znać, ba, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że w jednym domu nie trzeba był z nią być, by wiedzieć, że zdecydowanie bardziej woli samotność od ludzkiej głupoty, którą można było spotkać dosłownie na każdym kroku. Utrzymywała te znajomości w których widziała potencjał, lub z których płynęły jakieś korzyści. Nie dziwnym więc był fakt, że głównie rozmawiała z osobami szlachetnie urodzonymi. Choć i oni musieli zasłużyć sobie na coś więcej niż przeszywające, lodowate spojrzenie, czy lekko widoczny grymas ust. Przeważnie po prostu ludzie ją nudzili. Irytowały ją bzdurne rozmowy o niczym, a gdy już spędzała z kimś czas odzywała się rzeczowo i krótko. Pewnie dlatego też miała tak niewielu znajomych, ale jakoś nigdy w żaden sposób nie spędzało jej to snu z powiek.
Drogą pantoflową podróżowało wiele informacji. A ona, jako przezorna kobieta słuchała ich, ale nie wierzyła we wszystkie. Jednocześnie też zwracała uwagę na to, jak toczą się kariery jej szkolnych kolegów, dobrze było wiedzieć, który z nich jaką posadę zajmował. A jeszcze lepiej znaleźć sposób, jak z tego faktu można skorzystać. Dlatego też napisała do Yaxley'a. Znał ją na tyle by wiedzieć, że miała coś konkretnego na myśli, nie wychodziła na kawę, czy wino, żeby powspominać stare czasy. Nie czekała długo, gdy usłyszała swoje imię. Uniosła zapatrzone w jakiś obraz spojrzenie wprost na twarz Morgotha. Obserwowała jak kłania się, po czym wysłuchała jego słów. Skinęła lekko głową nie zmieniając wyrazu twarzy.
-Do rzeczy, Lordzie Yaxley. - odpowiedziała gdy zasiadł a przeciwko niej. Wynonnie ciężko przechodziło przez gardło zarówno "lady", jak i "lordz", pewnie dlatego w jej ustach brzmiało ono szorstko, ale jednocześnie jakby namoszczone było lekką pogardą i irytacją. Jak wszystkie zasady etyki i zwroty grzecznościowe, odpowiednie dla wyższych sfer po prostu ją nużyły. Oplotła lewa dłonią z widoczną jeszcze blizną kieliszek wina. - Potrzebuję informacji o smokach, albo wytycznych jak je znaleźć. - nie pomocy. Oj nie. Wynonna nie potrzebowała pomocy. A nawet nie chciała i nie życzyła sobie niej. Gdy ktoś chciał jej pomagać czuła się, jakby proponowano jej jałmużną, jej Lady Burke. - Oczywiście nic za darmo. - dodała, nie spuszczając spojrzenia zielonych oczu ze swojego towarzysza. Jak zwykle rzeczowa i chłodna, twarz nie drgnęła jej w stronę żadnej emocji ani razu. - Czy jesteś skory do współpracy ze mną, Morgot? - spytała, kompletnie zapominając, by użyć tytułu. To nie był brak szacunku. Yaxley zasłużył na niego u Wynony. Gdyby tak nie było, nie siedzieliby teraz w tym miejscu. Powodowana jednak nie raz nieroztropnością i jakąś wewnętrzną niechęcią czasem po prostu zapominała, by zwracać się do ludzi według należytych norm.
Drogą pantoflową podróżowało wiele informacji. A ona, jako przezorna kobieta słuchała ich, ale nie wierzyła we wszystkie. Jednocześnie też zwracała uwagę na to, jak toczą się kariery jej szkolnych kolegów, dobrze było wiedzieć, który z nich jaką posadę zajmował. A jeszcze lepiej znaleźć sposób, jak z tego faktu można skorzystać. Dlatego też napisała do Yaxley'a. Znał ją na tyle by wiedzieć, że miała coś konkretnego na myśli, nie wychodziła na kawę, czy wino, żeby powspominać stare czasy. Nie czekała długo, gdy usłyszała swoje imię. Uniosła zapatrzone w jakiś obraz spojrzenie wprost na twarz Morgotha. Obserwowała jak kłania się, po czym wysłuchała jego słów. Skinęła lekko głową nie zmieniając wyrazu twarzy.
-Do rzeczy, Lordzie Yaxley. - odpowiedziała gdy zasiadł a przeciwko niej. Wynonnie ciężko przechodziło przez gardło zarówno "lady", jak i "lordz", pewnie dlatego w jej ustach brzmiało ono szorstko, ale jednocześnie jakby namoszczone było lekką pogardą i irytacją. Jak wszystkie zasady etyki i zwroty grzecznościowe, odpowiednie dla wyższych sfer po prostu ją nużyły. Oplotła lewa dłonią z widoczną jeszcze blizną kieliszek wina. - Potrzebuję informacji o smokach, albo wytycznych jak je znaleźć. - nie pomocy. Oj nie. Wynonna nie potrzebowała pomocy. A nawet nie chciała i nie życzyła sobie niej. Gdy ktoś chciał jej pomagać czuła się, jakby proponowano jej jałmużną, jej Lady Burke. - Oczywiście nic za darmo. - dodała, nie spuszczając spojrzenia zielonych oczu ze swojego towarzysza. Jak zwykle rzeczowa i chłodna, twarz nie drgnęła jej w stronę żadnej emocji ani razu. - Czy jesteś skory do współpracy ze mną, Morgot? - spytała, kompletnie zapominając, by użyć tytułu. To nie był brak szacunku. Yaxley zasłużył na niego u Wynony. Gdyby tak nie było, nie siedzieliby teraz w tym miejscu. Powodowana jednak nie raz nieroztropnością i jakąś wewnętrzną niechęcią czasem po prostu zapominała, by zwracać się do ludzi według należytych norm.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Tak. To był jedyny mankament tej znajomości, który zanosił pewną dozę pierwotnego dystansu - ten nie miał nigdy zniknąć w stosunku do Wynonny Burke. Nie znosiła etykiety i czasami na szkolnych korytarzach mówiła o tym wprost. Morgoth wręcz przeciwnie. Lubił posiadać wytyczne, dzięki którym wiedział jak się zachować w każdej sytuacji. W połączeniu z wychowaniem i miłością do tradycji składało się to na jego zachowanie i osobowość. W przypadkach jedynie silnie osobistych mógł stracić przez chwilę panowanie nad sytuacją, a także odpowiednią reakcją. A takie sytuacje ostatnio zdarzały mu się częściej. Instynktownie dotknął miejsca, gdzie pod ubraniem znajdował się podarowany mu amulet. Zerknął na kobietę, po czym Morgoth odsunął obite bordowym materiałem krzesło naprzeciwko niej. Zanim usiadł rozpiął jeden guzik marynarki, co pozwoliło mu na większą swobodę. Nie spieszył się, dlatego nie za bardzo wziął sobie do serca jej poważny ton. Analizował jej słowa. Musiał zastanowić się, co dokładnie się ma na myśli. Bo to, że czegoś od niego chciała, było aż nadto oczywiste. Nie napisała do niego jedynie dlatego, że się stęskniła. Za dobrze się znali, żeby w ogóle podejrzewać coś takiego. Odchylił się na miękkim krześle, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną zapalniczkę. Przejechał kciukiem po chłodnym grawerze. Doskonale znał te inicjały, które znajdowały się na jej powierzchni. Zaczął bawić się nią w palcach. – Wynonna – przerwał jej. - Oboje wiemy, że wszystkie potrzebne informacje znajdziesz w książkach dostępnych w każdej księgarni, więc nie potrzebowałaś do tego mnie – dodał, patrząc na nią spod brwi. – Powiedz wprost po co mnie tu ściągnęłaś, a nie marnuj swojego ani mojego czasu.
To nie była gra, a ich rzeczywistość zaczynała się obracać coraz szybciej, co znaczyło, że czasu było coraz mniej. By ocalić świat czarodziejów, by zachować w zdrowiu najbliższych, by odkryć, co zaburzyło tym, zdawać by się mogło, idealnie wyważonym światem.
To nie była gra, a ich rzeczywistość zaczynała się obracać coraz szybciej, co znaczyło, że czasu było coraz mniej. By ocalić świat czarodziejów, by zachować w zdrowiu najbliższych, by odkryć, co zaburzyło tym, zdawać by się mogło, idealnie wyważonym światem.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W Wynonnie drzemał niepokorny duch, który burzył się i szalał w jej wnętrzu. Przez większość jej życia jednak nie mogła wypuścić. Czy może bardziej nie była w stanie. Nawet teraz, gdy była już dorosła rama, która ją ukształtowała nie była na tyle plastyczna, by pozwoliła sobie na wypuszczenie ducha. A może bardziej powstrzymywała ją lojalność rodzinie. Wiedziała na co może sobie pozwolić, a na co nie. Jakoś nie podobało jej się widmo wydziedziczenia. I to nie tyle nawet, że ta sytuacja zszargałaby jej reputację wśród śmietanki towarzyskiej. Bardziej dlatego, że po dwudziestu latach nadal miała nadzieję, że kiedyś ujrzy dumę w oczach ojca. Wydziedziczenie jednoznacznie skreślało ją z rodziny i nie pozostawiało już nadziei na nic.
Wiedziała, że była nietypowa. Inna, niż większość kobiet, które poznała na salonach. Inna nawet od niektórych mężczyzn. Nawet od swoich braci się różniła. I nie chodziło tu wcale o powierzchowność. Czasem odnosiła wrażenie, że niektórym dobrze było w tych ramach, które narzucała etykieta dworska. Czuli się tam dobrze i bezpiecznie. Zupełnie odwrotnie było u niej. Choć potrafiła kłamać jak z nut, uśmiechać się na zawołanie, a nawet i zgrywać idiotkę, posuwała się do tych opcji w ostateczności. Jej twarz i tak zawsze głęboko skrywała emocje, które odczuwa, a ci, którzy byli z niej wykrzesać jakiekolwiek zmiany na twarzy spokojnie mogli nazywać sami siebie Wynonnowymi ekspertami.
A Yaxley, zainteresował ją swoją umiejętnością rozgryzania jej już w szkole. Jej małomowność i skąpe wyrażanie gestów, mocno zarażało wielu ludzi. On jest potrafił wyciągnąć trochę jej na wierzch. Dlatego zyskał w jej oczach i teraz, gdy po tylu latach nadal to potrafił. Gdy jej przerwał, a potem wyraził swoje zdanie kącik ust leciutko, i tylko na chwilę drgnął jej ku górze. Uniosła kieliszek z winem i upiła z niego trochę. Gdy odstawiła go ponownie na stół jej twarz wyglądała tak jak zawsze. Była samotnikiem i najlepiej pracowało jej się w pojedynkę i do wszystkiego lubiła też dążyć bez pomocy innych. Jednak zdobywanie organów, czy chociażby krwi smoka od młodych osobników było niesamowicie trudne.
-To są przydatne, nie potrzebne informacje. - sprostowała, przedstawiając swój punkt widzenia. Praktycznie na pamięć znała zarówno podręcznik z ONMS jak i Zielarstwa, jednak nie traktowały o tym, czego szukała. Nie miały jak. W tej konkretnej sprawie ważny był czas i wyczucie. - Jesteś opiekunem smoków. Te zaś nie są nieśmiertelne. Na pewno wiesz, gdzie znajdę jakieś słabsze, ledwie trzymające się życia osobniki. - o tym, jak mało komfortowa dla niej była ta sytuacja po jej pozie trudno było poznać. Tylko prawdziwy ekspert Wynonny wiedziałby, że właśnie niewidzialny kosmyk włosów, który założyła za ucho świadczył o tym. Ot, niewinny gest, nawyk bardziej, który zdecydowanie nie pomógłby jej, gdyby zapragnęła kariery pokerzysty. - Mam zamówienie na oko i krew smoka. - dodała jeszcze, jakby to miało wyjaśnić całą sprawę. Oh, Wyanonna, nic dziwnego, że ludzie nie lubili z Tobą przebywać, skoro dialog z Tobą, to jedna wielka droga przez męki po rozżarzonych węglach. Bo albo nie mówisz wcale, albo tak mało, że i tak trudno cię zrozumieć. Kątem oka widziała dłonie mężczyzny, które w dłoniach obracały zapalniczkę. Odchylił się też na krześle, gdzie miedzy jej słowami. Ona zaś siedziała tak, jak wcześniej, jakby była posągiem. Ruszały się tylko jej dłonie, ale to i tak nie często. Dwa razy, jeśli dobrze policzyć. Raz by podnieść i opuścić kieliszek, drugi, by założyć niewidzialny kosmyk za ucho. Gdyby nie to, nie drgnęłaby pewnie wcale.
Wiedziała, że była nietypowa. Inna, niż większość kobiet, które poznała na salonach. Inna nawet od niektórych mężczyzn. Nawet od swoich braci się różniła. I nie chodziło tu wcale o powierzchowność. Czasem odnosiła wrażenie, że niektórym dobrze było w tych ramach, które narzucała etykieta dworska. Czuli się tam dobrze i bezpiecznie. Zupełnie odwrotnie było u niej. Choć potrafiła kłamać jak z nut, uśmiechać się na zawołanie, a nawet i zgrywać idiotkę, posuwała się do tych opcji w ostateczności. Jej twarz i tak zawsze głęboko skrywała emocje, które odczuwa, a ci, którzy byli z niej wykrzesać jakiekolwiek zmiany na twarzy spokojnie mogli nazywać sami siebie Wynonnowymi ekspertami.
A Yaxley, zainteresował ją swoją umiejętnością rozgryzania jej już w szkole. Jej małomowność i skąpe wyrażanie gestów, mocno zarażało wielu ludzi. On jest potrafił wyciągnąć trochę jej na wierzch. Dlatego zyskał w jej oczach i teraz, gdy po tylu latach nadal to potrafił. Gdy jej przerwał, a potem wyraził swoje zdanie kącik ust leciutko, i tylko na chwilę drgnął jej ku górze. Uniosła kieliszek z winem i upiła z niego trochę. Gdy odstawiła go ponownie na stół jej twarz wyglądała tak jak zawsze. Była samotnikiem i najlepiej pracowało jej się w pojedynkę i do wszystkiego lubiła też dążyć bez pomocy innych. Jednak zdobywanie organów, czy chociażby krwi smoka od młodych osobników było niesamowicie trudne.
-To są przydatne, nie potrzebne informacje. - sprostowała, przedstawiając swój punkt widzenia. Praktycznie na pamięć znała zarówno podręcznik z ONMS jak i Zielarstwa, jednak nie traktowały o tym, czego szukała. Nie miały jak. W tej konkretnej sprawie ważny był czas i wyczucie. - Jesteś opiekunem smoków. Te zaś nie są nieśmiertelne. Na pewno wiesz, gdzie znajdę jakieś słabsze, ledwie trzymające się życia osobniki. - o tym, jak mało komfortowa dla niej była ta sytuacja po jej pozie trudno było poznać. Tylko prawdziwy ekspert Wynonny wiedziałby, że właśnie niewidzialny kosmyk włosów, który założyła za ucho świadczył o tym. Ot, niewinny gest, nawyk bardziej, który zdecydowanie nie pomógłby jej, gdyby zapragnęła kariery pokerzysty. - Mam zamówienie na oko i krew smoka. - dodała jeszcze, jakby to miało wyjaśnić całą sprawę. Oh, Wyanonna, nic dziwnego, że ludzie nie lubili z Tobą przebywać, skoro dialog z Tobą, to jedna wielka droga przez męki po rozżarzonych węglach. Bo albo nie mówisz wcale, albo tak mało, że i tak trudno cię zrozumieć. Kątem oka widziała dłonie mężczyzny, które w dłoniach obracały zapalniczkę. Odchylił się też na krześle, gdzie miedzy jej słowami. Ona zaś siedziała tak, jak wcześniej, jakby była posągiem. Ruszały się tylko jej dłonie, ale to i tak nie często. Dwa razy, jeśli dobrze policzyć. Raz by podnieść i opuścić kieliszek, drugi, by założyć niewidzialny kosmyk za ucho. Gdyby nie to, nie drgnęłaby pewnie wcale.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Nie zmieniali się i to w pewien sposób pozwalało by rozmowa potoczyła się tak jak zawsze. Wynonna była ciężkim rozmówcą, jednak Morgoth wyciągał z niej informacje. Potrafił to robić i był też przyzwyczajony do tej czynności. W końcu kilka lat wspólnie spędzonych w Hogwarcie nie mogło zostać wymazanych. Nie tutaj. Może i Yaxley szybko zapominał o ludziach nie wartych jego uwagi, tak o tych, którzy przykuli ją chociaż na chwilę, pamiętał bardzo długo. Z jednej strony można było się cieszyć, z drugiej nie. Pamiętał wszystko. Łącznie z twarzami ludzi, których już nie było pośród żywych.
Relacje Yaxley’ów z rodem Burke były neutralne. Nigdy też nie zwracał specjalnej uwagi na resztą członków tej charakterystycznej familii. Owszem. Znał starszego brata Wynonny, Edgara. Uratował go i młody Yaxley miał być mu za to wdzięczny do końca swoich dni. Czasem wystarczy naprawdę niewiele, by zyskać w czyichś oczach szacunek, ale lord Burke nie zawiódł go przez lata znajomości. Można było powiedzieć, że sobie zasłużył na szacunek. Był podobny do swojej młodszej siostry. Jego aktualna towarzyszka była kilkoma sprzecznościami zamkniętymi w jednym ciele. Z jednej strony była wychowanką wspaniałego, szlacheckiego rodu, a z drugiej buntowała się przeciwko zasadom etykiety, które arystokracja powinna posiadać niczym naturalny płaszcz. Umiała wykrzywiać twarz w efekcie wielu zmiennych emocji, ale jej serce wciąż pozostawało tak samo niewzruszone. Nie znał jej do tego stopnia, jednak umiał obserwować i wyciągać wnioski. A szybkość z jaką Wynonna Burke zmieniała grymasy na gładkiej twarzy była zdecydowanie za gwałtowna, by miały one wpływ na właścicielkę. Mimo że był młodszy od niej o dwa lata, arystokraci dopuścili go do swojego wąskiego grona, chociaż nie było ono zajmujące. Po krótkim czasie Morgoth je opuścił, twierdząc, że nie było w niej interesujących, godnych jego uwagi ludzi. Prócz Wynonny. Można było powiedzieć, że odeszli razem, a wrócili pośród kilkoro naprawdę interesujących dzieci szlacheckich rodów.
Gdy usłyszał jej głos, lata w Hogwarcie wróciły jeszcze mocniej niż gdy zobaczył ją przy stoliku. Nic dziwnego, że pozwolił sobie na większą swobodę, chociaż dalej pozostawał ten charakterystyczny, narzucony etykietą dystans.
- Cóż, moja droga – zaczął, po czym obrócił się, by poszukać spojrzeniem kelnera. Gdy natrafił na niego swoim spojrzeniem, skinął na niego, by ten podszedł. – Od czegoś trzeba zacząć – rzucił, wciąż upierając się przy tym, że potrzebował informacji. Jeśli Wynonna coś od niego chciała, a to było wiadome, musiała to powiedzieć wprost. Nie lubił zabaw w domysły – jak każdy mężczyzna. Zmuszał ją do tego wbrew jej woli, ale na tym właśnie to polegało. A ona znała ten system lepiej niż ktokolwiek. – Musiałaś wziąć poprawkę na fakt, że nie zawsze mówią mi wszystko. W końcu jestem Yaxley’em z Klątwą Ondyny czyż nie? – dodał z pewnym przekąsem, chociaż skrytym głęboko, głębiej niż cokolwiek innego. – Chociaż tak. Do tych osobników nie potrzeba tak doświadczonego personelu jak do zdrowych.
W tej samej chwili podszedł do ich stolika kelner, a Morgoth złożył ich nowe zamówienie bez konsultacji wcześniejszej z lady Burke. Widział, że jej wino się kończyło, a sam nie miał zamiaru przepuścić okazji napicia się czegoś porządnego, co nie mogło aż tak zaszkodzić jego zdrowiu. Gdy ten odszedł, Yaxley wrócił spojrzeniem do Wynonny. Nie mógł jej wprowadzić na teren Peak District. Mieli zdecydowanie za dobre zaklęcia obronne. Zresztą czy tego chciał? Nie łamał zasad i musiała o tym doskonale wiedzieć. Dlaczego więc to zrobiła? Jednak gdy usłyszał wytłumaczenie, zamarł. Jego spięcie wywołane tymi słowami było widoczne jedynie tym, że zapalniczka zatrzymała się w jego dłoni. Wróciły wszystkie wspomnienia z ostatniego czasu. Wykrzywiona w bólu twarz matki. Godziny spędzone na próbie znalezienia rozwiązania. Podniósł głowę, patrząc uważnie na kobietę w zupełnie odmiennym nastroju. – Krew nie jest czymś niesamowitym, ale po co ci oko, lady Burke? – spytał, a gdyby to było możliwe jego głos zamieniłby się w sople lodu. - Oboje wiemy do czego jest wykorzystywane - dodał twardo i można było rozpoznać lekką wrogość, chociaż jego twarz pozostała taka sama.
Relacje Yaxley’ów z rodem Burke były neutralne. Nigdy też nie zwracał specjalnej uwagi na resztą członków tej charakterystycznej familii. Owszem. Znał starszego brata Wynonny, Edgara. Uratował go i młody Yaxley miał być mu za to wdzięczny do końca swoich dni. Czasem wystarczy naprawdę niewiele, by zyskać w czyichś oczach szacunek, ale lord Burke nie zawiódł go przez lata znajomości. Można było powiedzieć, że sobie zasłużył na szacunek. Był podobny do swojej młodszej siostry. Jego aktualna towarzyszka była kilkoma sprzecznościami zamkniętymi w jednym ciele. Z jednej strony była wychowanką wspaniałego, szlacheckiego rodu, a z drugiej buntowała się przeciwko zasadom etykiety, które arystokracja powinna posiadać niczym naturalny płaszcz. Umiała wykrzywiać twarz w efekcie wielu zmiennych emocji, ale jej serce wciąż pozostawało tak samo niewzruszone. Nie znał jej do tego stopnia, jednak umiał obserwować i wyciągać wnioski. A szybkość z jaką Wynonna Burke zmieniała grymasy na gładkiej twarzy była zdecydowanie za gwałtowna, by miały one wpływ na właścicielkę. Mimo że był młodszy od niej o dwa lata, arystokraci dopuścili go do swojego wąskiego grona, chociaż nie było ono zajmujące. Po krótkim czasie Morgoth je opuścił, twierdząc, że nie było w niej interesujących, godnych jego uwagi ludzi. Prócz Wynonny. Można było powiedzieć, że odeszli razem, a wrócili pośród kilkoro naprawdę interesujących dzieci szlacheckich rodów.
Gdy usłyszał jej głos, lata w Hogwarcie wróciły jeszcze mocniej niż gdy zobaczył ją przy stoliku. Nic dziwnego, że pozwolił sobie na większą swobodę, chociaż dalej pozostawał ten charakterystyczny, narzucony etykietą dystans.
- Cóż, moja droga – zaczął, po czym obrócił się, by poszukać spojrzeniem kelnera. Gdy natrafił na niego swoim spojrzeniem, skinął na niego, by ten podszedł. – Od czegoś trzeba zacząć – rzucił, wciąż upierając się przy tym, że potrzebował informacji. Jeśli Wynonna coś od niego chciała, a to było wiadome, musiała to powiedzieć wprost. Nie lubił zabaw w domysły – jak każdy mężczyzna. Zmuszał ją do tego wbrew jej woli, ale na tym właśnie to polegało. A ona znała ten system lepiej niż ktokolwiek. – Musiałaś wziąć poprawkę na fakt, że nie zawsze mówią mi wszystko. W końcu jestem Yaxley’em z Klątwą Ondyny czyż nie? – dodał z pewnym przekąsem, chociaż skrytym głęboko, głębiej niż cokolwiek innego. – Chociaż tak. Do tych osobników nie potrzeba tak doświadczonego personelu jak do zdrowych.
W tej samej chwili podszedł do ich stolika kelner, a Morgoth złożył ich nowe zamówienie bez konsultacji wcześniejszej z lady Burke. Widział, że jej wino się kończyło, a sam nie miał zamiaru przepuścić okazji napicia się czegoś porządnego, co nie mogło aż tak zaszkodzić jego zdrowiu. Gdy ten odszedł, Yaxley wrócił spojrzeniem do Wynonny. Nie mógł jej wprowadzić na teren Peak District. Mieli zdecydowanie za dobre zaklęcia obronne. Zresztą czy tego chciał? Nie łamał zasad i musiała o tym doskonale wiedzieć. Dlaczego więc to zrobiła? Jednak gdy usłyszał wytłumaczenie, zamarł. Jego spięcie wywołane tymi słowami było widoczne jedynie tym, że zapalniczka zatrzymała się w jego dłoni. Wróciły wszystkie wspomnienia z ostatniego czasu. Wykrzywiona w bólu twarz matki. Godziny spędzone na próbie znalezienia rozwiązania. Podniósł głowę, patrząc uważnie na kobietę w zupełnie odmiennym nastroju. – Krew nie jest czymś niesamowitym, ale po co ci oko, lady Burke? – spytał, a gdyby to było możliwe jego głos zamieniłby się w sople lodu. - Oboje wiemy do czego jest wykorzystywane - dodał twardo i można było rozpoznać lekką wrogość, chociaż jego twarz pozostała taka sama.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wynonna nie zmieniała się, ale tylko zewnętrznie. Wewnątrz niej jej niepokorny duch szalał, powoli zaczynając burzyć wszystkie inne żyjątka zamieszkujące jej wnętrze. Z zewnątrz jak zawsze na kilometr powiewało do niej chłodem, niektórzy nawet mówili, że czuli jak powietrze gęstnieje i robi się chłodniejsze w jej otoczeniu. Idioci. Fakt, że nie potrafili dostrzec jej atutów i piękna, jakie skrywała pod tym murem, który wokół siebie zbudowała wcale jej nie obchodził. Tym bardziej, że zazwyczaj i tak było szkoda jej czasu na rozmowę z takimi ludźmi.
To jaki jej ród miał relację z innymi wiedziała doskonale. Głownie dlatego, że ojciec mocno dbał o to, by każdy członek rodziny wiedział, kogo należy traktować z nadmiernym szacunkiem, a kim otwarcie gardzić. Jeśli zaś mam być kompletnie szczera, to Wynonna była z tych ludzi, którzy lubili tworzyć swoje własne opinie. Jednak też opowieści ojca o innych rodach w jakiś sposób wsiąkały w jej podświadomość, za co była na siebie bardzo często zła.
Co do jej rodu. Ich, Burke’ów, poza fizycznością zdecydowanie łączyła niechęć do czczych rozmów. Byli jednymi z tych ludzi, którzy pewnie nawet sprawiali, ze samo stanie przy nich budziło w tobie pewien dyskomfort i chęć do powiedzenia czegoś, by zapchać niezręczną ciszę. A gdy już zaczynałeś trajkotać jak niespełna rozumu otrzymywałeś długie i przeciągłe spojrzenie, które jasno mówiło co o tobie sądzi jego właściciel. A Wynonna mocno ceniła sobie tę ich rodową przypadłość. Łatwo było tylko dzięki niej przesiać ludzi z którymi warto było się znać.
Lady Burke nigdy tak naprawdę nie interesował ten cały blichtr, który tak bardzo lubili arystokraci. Wcześniej uczęszczała na bale, bo tak wypadało. Często jednak spędzała je w swoim towarzystwie, zbyt szybko zrażając do siebie zalotników. Nie żałowała ich, bardziej współczuła tym, które kiedyś ich poślubią. Sama zaś znajdowała milion lepszych miejsc w których mogłaby się w tamtej chwili znaleźć. Wszystko zmieniło się, gdy została łowcą. Zniknęła z salonów. Pojawiała się na nich tak rzadko, że właściwie można było przegapić jej obecność. I ten układ mocno jej odpowiadał.
Dawno nie rozmawiała z Yaxley’em, a właściwie z nikim dawno nie rozmawiała. Ostatnie miesiące spędziła na planowaniu wypraw i wyjeżdżaniu na nie. Od kilku lat umacniała swoją pozycję jako łowcy rzadkich ingrediencji. Wcześniej wielu myślało, że to po prostu kaprys rozpieszczonej arystokratki i że za chwilę wróci z płaczem i zajmie się kobiecymi zajęciami. Ale mijały dni, później miesiące, a teraz już nawet trzeci rok i Wynonna nie rezygnowała. A wręcz przeciwnie wybierała się coraz dalej i porywała na coraz groźniejsze stworzenia. Zawsze jednak starając się pozyskać ingrediencje bez szkody dla flory czy fauny. Dlatego szukała zwierząt chorych, nie chciała zabijać tych w pełni sił.
Gdy ponownie się odezwał jego dwa pierwsze zdania sprawiły, że zawrzała w środku. Oh, doskonale wiedział jak doprowadzać ją na granice i jak wyciągać z niej wszystko, choć sam już doskonale większą część wiedział, dzięki swojej umiejętności łączenia pojedynczych faktów w całość. Nie odezwała się, przymknęła powieki tylko na kilka sekund. I te kilka sekund pozwoliło jej pozbyć się tej wrednej fali oburzenia, która ją zalała. Słuchała dalej. W jednej i tej samej pozie. Siedziała na brzegu krzesła, z plecami prostymi jak struna. Teraz jednak dłonie miała splecione ze sobą. Prawą, przykrywała lewa, jakby umyślnie zakrywając bliznę po ostatniej jej przygodzie. Zamyślona i wsłuchana w słowa swojego towarzysza nie zwróciła jednak nawet uwagi na moment, w którym kciukiem zaczęła gładzić przejście z blizny do zwykłej skóry.
-Lordzie Yaxley – zaczęła tonem na pozór miłym, jednak mimo iż jej poza ani ton głosu się nie zmieniły, to oczy wskazywały na to, że i jej nie pasuje to, jak przebiega ta konwersacja. Kątem oka dostrzegła też, że jego dłonie zamarły na wspomnienie o oku. Nie miała w zwyczaju się powtarzać, jeszcze bardziej od głupich pogadanek irytowała ją sytuacja, w której musiała mówić coś dwa razy. Powiedziała już wszystko co miała do powiedzenia. Jasno i wyraźnie. Czego jeszcze oczekiwał Morgoth, że powie mu dokładnie, kto zamówił u niej oko smoka? To nie było nawet poddawane pod jakąkolwiek dyskusje. Dopiero robiła sobie na rynku pozycję, nie zamierzała podawać danych swoich klientów. – Mówiłam już – mam na nie zamówienie. – powtórzyła się, i nawet nie ukrywała grymasu, który zawitał na jej twarz powodowany faktem, że musiała się powtórzyć. Spuściła na chwilę głowę i to był chyba pierwszy aż tak potężny ruch z jej strony, po czym ponownie uniosła ją i ponownie spojrzała na mężczyznę. – Nie chcę byś mnie wprowadzał, albo zabierał gdzieś. Potrzebuje informacji gdzie znajdę słabszego osobnika, najlepiej takiego, który nie przebywa w żadnym rezerwacie. I to na tyle dobrej i szybkiej, żebym mogła znaleźć go wcześniej niż łowcy smoków. - wyjaśniła raz jeszcze, tylko innymi słowami, mając nadzieję. Że tym razem się uda. Och, chyba była odrobinkę w tym fakcie zdesperowana. Gdyby wiedziała jak inaczej sobie poradzić, pewnie już dawno trzasnęły by za nią drzwi.
To jaki jej ród miał relację z innymi wiedziała doskonale. Głownie dlatego, że ojciec mocno dbał o to, by każdy członek rodziny wiedział, kogo należy traktować z nadmiernym szacunkiem, a kim otwarcie gardzić. Jeśli zaś mam być kompletnie szczera, to Wynonna była z tych ludzi, którzy lubili tworzyć swoje własne opinie. Jednak też opowieści ojca o innych rodach w jakiś sposób wsiąkały w jej podświadomość, za co była na siebie bardzo często zła.
Co do jej rodu. Ich, Burke’ów, poza fizycznością zdecydowanie łączyła niechęć do czczych rozmów. Byli jednymi z tych ludzi, którzy pewnie nawet sprawiali, ze samo stanie przy nich budziło w tobie pewien dyskomfort i chęć do powiedzenia czegoś, by zapchać niezręczną ciszę. A gdy już zaczynałeś trajkotać jak niespełna rozumu otrzymywałeś długie i przeciągłe spojrzenie, które jasno mówiło co o tobie sądzi jego właściciel. A Wynonna mocno ceniła sobie tę ich rodową przypadłość. Łatwo było tylko dzięki niej przesiać ludzi z którymi warto było się znać.
Lady Burke nigdy tak naprawdę nie interesował ten cały blichtr, który tak bardzo lubili arystokraci. Wcześniej uczęszczała na bale, bo tak wypadało. Często jednak spędzała je w swoim towarzystwie, zbyt szybko zrażając do siebie zalotników. Nie żałowała ich, bardziej współczuła tym, które kiedyś ich poślubią. Sama zaś znajdowała milion lepszych miejsc w których mogłaby się w tamtej chwili znaleźć. Wszystko zmieniło się, gdy została łowcą. Zniknęła z salonów. Pojawiała się na nich tak rzadko, że właściwie można było przegapić jej obecność. I ten układ mocno jej odpowiadał.
Dawno nie rozmawiała z Yaxley’em, a właściwie z nikim dawno nie rozmawiała. Ostatnie miesiące spędziła na planowaniu wypraw i wyjeżdżaniu na nie. Od kilku lat umacniała swoją pozycję jako łowcy rzadkich ingrediencji. Wcześniej wielu myślało, że to po prostu kaprys rozpieszczonej arystokratki i że za chwilę wróci z płaczem i zajmie się kobiecymi zajęciami. Ale mijały dni, później miesiące, a teraz już nawet trzeci rok i Wynonna nie rezygnowała. A wręcz przeciwnie wybierała się coraz dalej i porywała na coraz groźniejsze stworzenia. Zawsze jednak starając się pozyskać ingrediencje bez szkody dla flory czy fauny. Dlatego szukała zwierząt chorych, nie chciała zabijać tych w pełni sił.
Gdy ponownie się odezwał jego dwa pierwsze zdania sprawiły, że zawrzała w środku. Oh, doskonale wiedział jak doprowadzać ją na granice i jak wyciągać z niej wszystko, choć sam już doskonale większą część wiedział, dzięki swojej umiejętności łączenia pojedynczych faktów w całość. Nie odezwała się, przymknęła powieki tylko na kilka sekund. I te kilka sekund pozwoliło jej pozbyć się tej wrednej fali oburzenia, która ją zalała. Słuchała dalej. W jednej i tej samej pozie. Siedziała na brzegu krzesła, z plecami prostymi jak struna. Teraz jednak dłonie miała splecione ze sobą. Prawą, przykrywała lewa, jakby umyślnie zakrywając bliznę po ostatniej jej przygodzie. Zamyślona i wsłuchana w słowa swojego towarzysza nie zwróciła jednak nawet uwagi na moment, w którym kciukiem zaczęła gładzić przejście z blizny do zwykłej skóry.
-Lordzie Yaxley – zaczęła tonem na pozór miłym, jednak mimo iż jej poza ani ton głosu się nie zmieniły, to oczy wskazywały na to, że i jej nie pasuje to, jak przebiega ta konwersacja. Kątem oka dostrzegła też, że jego dłonie zamarły na wspomnienie o oku. Nie miała w zwyczaju się powtarzać, jeszcze bardziej od głupich pogadanek irytowała ją sytuacja, w której musiała mówić coś dwa razy. Powiedziała już wszystko co miała do powiedzenia. Jasno i wyraźnie. Czego jeszcze oczekiwał Morgoth, że powie mu dokładnie, kto zamówił u niej oko smoka? To nie było nawet poddawane pod jakąkolwiek dyskusje. Dopiero robiła sobie na rynku pozycję, nie zamierzała podawać danych swoich klientów. – Mówiłam już – mam na nie zamówienie. – powtórzyła się, i nawet nie ukrywała grymasu, który zawitał na jej twarz powodowany faktem, że musiała się powtórzyć. Spuściła na chwilę głowę i to był chyba pierwszy aż tak potężny ruch z jej strony, po czym ponownie uniosła ją i ponownie spojrzała na mężczyznę. – Nie chcę byś mnie wprowadzał, albo zabierał gdzieś. Potrzebuje informacji gdzie znajdę słabszego osobnika, najlepiej takiego, który nie przebywa w żadnym rezerwacie. I to na tyle dobrej i szybkiej, żebym mogła znaleźć go wcześniej niż łowcy smoków. - wyjaśniła raz jeszcze, tylko innymi słowami, mając nadzieję. Że tym razem się uda. Och, chyba była odrobinkę w tym fakcie zdesperowana. Gdyby wiedziała jak inaczej sobie poradzić, pewnie już dawno trzasnęły by za nią drzwi.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Słyszał jak słowo lordzie niemal wypluwa. Z trudem przeszło jej to przez gardło, chociaż jak jej należał się jej tytuł, jemu należało się to jedno słowo. Chociaż nigdy nie wymagał od nikogo z wyżej urodzonych tego zwrotu. Po członkach rodzin z niższym statusem krwi nie spodziewał się tak naprawdę niczego. Może jedynie naprawdę wybitni przedstawiciele przyciągali jego uwagę, chociaż więcej było prostactwa i zepsucia dookoła w świecie magicznym, że czasem, aż go to boleśnie zadziwiało. Był wychowywany w dość sterylnych warunkach. Sądził, że każdy szlachcic jest jak jego ojciec – dumny, srogi i poważany, a ich żony są jak matka – piękne, niezachwiane i uprzejme. Dwa kontrastujące charaktery, które wspólnie tworzyły wyjątkowe połączenie nieskazitelnego świata. Oboje dawali jemu i Lei dużo miłości. Beatrice była o wiele wylewniejsza jak na rodzicielkę przystało. Leon za to wiecznie opanowany i otoczony dozą tajemnicy wyrażał uczucie ojcowskiej dumy tym spojrzeniem lub położeniem dłoni na ramieniu dziecka. Morgoth do teraz wiedział, że nie było dwójki lepszych rodziców. Dali mu wszystko, czego potrzebował, a połączenie krwi Flintów i Yaxley’ów dały szerokie horyzonty i zapatrywania na przyszłość. Upór rodu ojca spowodował, że młody dziedzic postanowił fascynować się najpiękniejszymi magicznymi stworzeniami na ziemi. Pasja ta był jednak napędzana przez pierwiastek Flintów, którzy wielbili naturę i mieli zdecydowanie więcej cierpliwości do wszystkiego, co żyło dookoła nich. U Morgo ograniczyło się to jedynie do swoich podopiecznych. Uwielbiał tę pracę i jeśli byłby kimś innym, mógłby powiedzieć, że ją kochał, ale nigdy nie używał tego słowa pochopnie. Wiedział, co ono oznaczało i na pewno nie było ono odpowiednie. Było zarezerwowane. Kochał swoją rodzinę, ale nic i nikogo ponad nich. Wiedział, że Burke’ów też łączyła podobnie silna więź i doceniał to. Potrafił uszanować takie rodziny. To był też jeden z policzków, które dostał od życia – nie każda rodzina szlachecka była taka jak ich. Niektórzy byli okrutni. Nie surowi, ale brutalni. Inni doprowadzali swoje dzieci do praktycznie granic wytrzymałości psychicznej. Miało to ich zahartować? Wolał o tym nie myśleć. W każdym razie nie miał zamiaru odbiegać od tradycji Yaxley’ów i zamierzał wychowywać swoje dzieci w podobnej atmosferze jaką dostał on sam w dzieciństwie.
Spojrzał ponownie na lady Burke, która wyraźnie straciła cierpliwość. Może i wyrosła, ale dalej była tą samą dziewczyną, nastoletnią Wynonną, którą znał. Nie przestraszył się ani nie przejął jej tonem. Zresztą miał powody, by czuć się zdecydowanie niezręcznie. Nie po tym, co się ostatnio działo.
- Nie interesuje mnie kto złożył zamówienie – odpowiedział, chociaż nie był do końca przekonany do tego, co mówił. W końcu jedynymi znanymi eliksirami, w których wykorzystywano oko smoka była sławna trucizna – agonia. Na samą myśl o nie przechodziły dreszcze. Drugim był ostatnio badany przez niego eliksir rudymentalnego ciała. Obawiał się go z jeszcze większą ostrożnością, gdy znalazł jego składnik na terenie swojej posiadłości.
Nie zamierzał wspominać Wynonnie, że jest w posiadaniu owego oka. Nie dlatego, że źle jej życzył. Po prostu odezwało się w nim odczucie – podświadomy przymus chronienia bliskich i pośrednio właśnie oddalanie niebezpieczeństwa od lady Burke. Wiedział, że nie potrzebowała jego ochrony, ale… Nie podobało mu się to. Zerknął na nią spod grzywki, słuchając jej słów. Słysząc zdecydowany ton, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Tą wojowniczością przypominała mu Leię. – Do tego trzeba być łowcą, a ja nim nie jestem. Nawet doświadczony opiekun smoków miałby problem z umierającym smokiem. Takie są najgroźniejsze.
Widział, że jej zależało. Po co innego by się chciała spotkać? Nie chciał, jednak wejść w coś, z czego łatwo można było zostać wyłapanym. A jemu nie było to potrzebne.
- Wynonna... - zaczął już łagodniej. - Musisz zrozumieć, że jestem uważny w podejmowaniu decyzji. Powinnaś o tym wiedzieć. I na pewno nie puściłbym cię samej na podobną ekspedycję. To nierozsądne. Nawet jak na ciebie.
Spojrzał ponownie na lady Burke, która wyraźnie straciła cierpliwość. Może i wyrosła, ale dalej była tą samą dziewczyną, nastoletnią Wynonną, którą znał. Nie przestraszył się ani nie przejął jej tonem. Zresztą miał powody, by czuć się zdecydowanie niezręcznie. Nie po tym, co się ostatnio działo.
- Nie interesuje mnie kto złożył zamówienie – odpowiedział, chociaż nie był do końca przekonany do tego, co mówił. W końcu jedynymi znanymi eliksirami, w których wykorzystywano oko smoka była sławna trucizna – agonia. Na samą myśl o nie przechodziły dreszcze. Drugim był ostatnio badany przez niego eliksir rudymentalnego ciała. Obawiał się go z jeszcze większą ostrożnością, gdy znalazł jego składnik na terenie swojej posiadłości.
Nie zamierzał wspominać Wynonnie, że jest w posiadaniu owego oka. Nie dlatego, że źle jej życzył. Po prostu odezwało się w nim odczucie – podświadomy przymus chronienia bliskich i pośrednio właśnie oddalanie niebezpieczeństwa od lady Burke. Wiedział, że nie potrzebowała jego ochrony, ale… Nie podobało mu się to. Zerknął na nią spod grzywki, słuchając jej słów. Słysząc zdecydowany ton, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Tą wojowniczością przypominała mu Leię. – Do tego trzeba być łowcą, a ja nim nie jestem. Nawet doświadczony opiekun smoków miałby problem z umierającym smokiem. Takie są najgroźniejsze.
Widział, że jej zależało. Po co innego by się chciała spotkać? Nie chciał, jednak wejść w coś, z czego łatwo można było zostać wyłapanym. A jemu nie było to potrzebne.
- Wynonna... - zaczął już łagodniej. - Musisz zrozumieć, że jestem uważny w podejmowaniu decyzji. Powinnaś o tym wiedzieć. I na pewno nie puściłbym cię samej na podobną ekspedycję. To nierozsądne. Nawet jak na ciebie.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wynonna po prostu nie lubiła zbędnych grzeczności. Zwłaszcza, że czasem odnosiła wrażenie, że wszyscy lordowie, jak i kobiety z tego grona zakrywają się tytułem. Postępując nie raz tak, jakby fakt, że był lordem świadczył jednocześnie o tym, że był też królem świata. Burke już od dawna podchodziła do ludzi sceptycznie. I nie ważnym był aż tak bardzo ich status, czy nazwisko. Zazwyczaj ludzie ją głęboko rozczarowywali, rzadko kiedy trafiała na jednostki unikatowe, o tyle inne, że aż ciekawe i o tyle odważne, że wytrzymywały w jej towarzystwie, a czasem nawet i je lubiły.
Czasem, lady Burke czuła się, jakby była wychowywana tylko przez służę. Ojca widywała głównie podczas wspólnych posiłków, które od lat jadali o tej samej porze, z opuszczenie któregoś z nich było czynem wręcz niegodnym, co prawda pozwalał jej na nieobecności podczas wypraw, tak samo jak i Edgarowi, jednak bycie na miejscu i nie stawienie się na nim, było doprawdy zbrodnią okropną. Matka zaś z zażyłością pielęgnowała swoje dworskie zwyczaje i spotkania z koleżankami, do córki zaglądając raz na jakiś czas. Bracia zdecydowanie poświęcali jej więcej uwagi, choć była dla nich jedynie gówniarą. Jednak to Quentin i Edgar byli dla niej wzorami do naśladowania, miała głupią nadzieję, że jeśli będzie taka jak oni, ojciec znów spojrzy na nią jak wtedy, gdy miała trzy latka. Dlatego też wybrała karierę alchemika, która jednocześnie była odpowiednia dla damy, jak i pozwalała jej wspomagać rodzinny biznes. Coś jednak w środku korciło ją za mocno i zrozumiała to, gdy Edgar zabrał ją na jedną ze swoich wypraw. Wtedy już była pewna, że siedzenie nad kociołkiem nie jest dla niej.
Morgoth w końcu przemówił, a Wynonna dokładnie obserwowała jego twarz. Doskonale wiedziała do jakich eliksirów używane jest oko smoka – w końcu była alchemiczką. Jednocześnie też dawną karierę pozostawiła za sobą. Będąc łowcą nie powinna też zmieniać się w sumienie swoich kupców i odwodzić ich od zakupu, czy też zamówienia jakiejkolwiek substancji. Nawet gdyby Burke wiedziała, czy dowiedziała się, że Yaxley owe oko posiada, nie poprosiłaby o nie, ani nie próbowała go odkupić. Przez myśl by jej taka opcja nawet nie przeszła. Gdyby zaś spróbował jej owe oko dać, z pewnością długo czasu minęło by, zanim choćby na niego zerknęła. Teraz jednak grzecznie słuchała jego słów, mierzyła go groźnym spojrzeniem do czasu, gdy jej imię znów nie padło. Zamrugała kilka razy jakby zdziwiona jego dźwiękiem, ale kolejne jego słowa wcale nie przyniosły nic, na co liczyła. Zmarszczyła nos, a usta zasznurowała w jedną długą linijkę. Nierozsądne? Nawet jak na nią? Oj, teraz to pan przekroczył granicę lordzie Yaxley, zapominając o tym, że Wynonna nie sądziła i pewnie nie sądzić będzie, że ktoś z troski o nią mógł jej takie rzeczy powiedzieć, nie zaś ze zwykłego przekonania, że kobiety w domu do rodzenia dzieci jedynie się nadają.
-Nie w Twoim obowiązku jest martwienie się o moje wyprawy. – mruknęła kompletnie niezadowolona z tego, co mówi. Przez chwilę mierzyła go uważnie spojrzeniem, jeszcze raz uniosła dłoń i zaczesała za ucho jakiś niewidzialny kosmyk włosów. Burke naprawdę była dziwna, jeśli chodziło o odczytanie ludzkich emocji, czy zamiarów. W tej chwili na przykład, uważała, że siedzący obok niej mężczyzna specjalnie przeciąga rozmowę w tylko sobie wiadomym celu. Ona działa na jednej zasadzie. Wejść-załatwić-wyjść. On zaś wygłaszał jej teraz całe tyrady na temat tego jak niebezpieczne są smoki (co doskonale wiedziała), oraz tego, że nigdzie jej samej nie puści ( jakby był w stanie ją powstrzymać). Czy nie wiedział, że przemawianie do rozsądku Wynonnie Burke, to z góry przegrana sprawa?
Czasem, lady Burke czuła się, jakby była wychowywana tylko przez służę. Ojca widywała głównie podczas wspólnych posiłków, które od lat jadali o tej samej porze, z opuszczenie któregoś z nich było czynem wręcz niegodnym, co prawda pozwalał jej na nieobecności podczas wypraw, tak samo jak i Edgarowi, jednak bycie na miejscu i nie stawienie się na nim, było doprawdy zbrodnią okropną. Matka zaś z zażyłością pielęgnowała swoje dworskie zwyczaje i spotkania z koleżankami, do córki zaglądając raz na jakiś czas. Bracia zdecydowanie poświęcali jej więcej uwagi, choć była dla nich jedynie gówniarą. Jednak to Quentin i Edgar byli dla niej wzorami do naśladowania, miała głupią nadzieję, że jeśli będzie taka jak oni, ojciec znów spojrzy na nią jak wtedy, gdy miała trzy latka. Dlatego też wybrała karierę alchemika, która jednocześnie była odpowiednia dla damy, jak i pozwalała jej wspomagać rodzinny biznes. Coś jednak w środku korciło ją za mocno i zrozumiała to, gdy Edgar zabrał ją na jedną ze swoich wypraw. Wtedy już była pewna, że siedzenie nad kociołkiem nie jest dla niej.
Morgoth w końcu przemówił, a Wynonna dokładnie obserwowała jego twarz. Doskonale wiedziała do jakich eliksirów używane jest oko smoka – w końcu była alchemiczką. Jednocześnie też dawną karierę pozostawiła za sobą. Będąc łowcą nie powinna też zmieniać się w sumienie swoich kupców i odwodzić ich od zakupu, czy też zamówienia jakiejkolwiek substancji. Nawet gdyby Burke wiedziała, czy dowiedziała się, że Yaxley owe oko posiada, nie poprosiłaby o nie, ani nie próbowała go odkupić. Przez myśl by jej taka opcja nawet nie przeszła. Gdyby zaś spróbował jej owe oko dać, z pewnością długo czasu minęło by, zanim choćby na niego zerknęła. Teraz jednak grzecznie słuchała jego słów, mierzyła go groźnym spojrzeniem do czasu, gdy jej imię znów nie padło. Zamrugała kilka razy jakby zdziwiona jego dźwiękiem, ale kolejne jego słowa wcale nie przyniosły nic, na co liczyła. Zmarszczyła nos, a usta zasznurowała w jedną długą linijkę. Nierozsądne? Nawet jak na nią? Oj, teraz to pan przekroczył granicę lordzie Yaxley, zapominając o tym, że Wynonna nie sądziła i pewnie nie sądzić będzie, że ktoś z troski o nią mógł jej takie rzeczy powiedzieć, nie zaś ze zwykłego przekonania, że kobiety w domu do rodzenia dzieci jedynie się nadają.
-Nie w Twoim obowiązku jest martwienie się o moje wyprawy. – mruknęła kompletnie niezadowolona z tego, co mówi. Przez chwilę mierzyła go uważnie spojrzeniem, jeszcze raz uniosła dłoń i zaczesała za ucho jakiś niewidzialny kosmyk włosów. Burke naprawdę była dziwna, jeśli chodziło o odczytanie ludzkich emocji, czy zamiarów. W tej chwili na przykład, uważała, że siedzący obok niej mężczyzna specjalnie przeciąga rozmowę w tylko sobie wiadomym celu. Ona działa na jednej zasadzie. Wejść-załatwić-wyjść. On zaś wygłaszał jej teraz całe tyrady na temat tego jak niebezpieczne są smoki (co doskonale wiedziała), oraz tego, że nigdzie jej samej nie puści ( jakby był w stanie ją powstrzymać). Czy nie wiedział, że przemawianie do rozsądku Wynonnie Burke, to z góry przegrana sprawa?
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Morgoth posiadał spore pokłady cierpliwości, ale były one przeznaczone jedynie dla członków jego rodziny. Mógł wybaczyć im naprawdę wiele. Nawet więcej niż powinien, ale czy nie nazywało się to rodzinną więzią? Tak być powinno między bliskimi członkami rodziny, bo kto inny miałby wybaczyć, jeśli właśnie nie oni? Miał te pokłady cierpliwości. Nie mógł jednak znieść, gdy ktoś otwarcie mu się sprzeciwiał. I to w sposób taki, w jaki robiła to właśnie Wynonna Burke. Uparcie dążyła do celu, chociaż widziała, że był temu przeciwny. Naciskała dalej i tutaj już poniosła porażkę. Nie. Nie mógł się na to zgodzić. W świetle ostatnich zdarzeń nie był skłonny do dzielenia się wiedzą, którą powinni posiadać jedynie ludzie odpowiedzialni za opiekę jak i tropienie smoków. W końcu trzeba było zostać do tej pracy odpowiednio przygotowanym, przejść szkolenie i staż. Gdyby coś się stało, winą obwiniono go właśnie jego. A on nie mógł sobie na to pozwolić. Jeśli chciała ryzykować swoim życiem, on na pewno nie przyłoży do tego ręki. Może i nie był czysty, ale nie miał zamiaru mieć na rękach jeszcze krwi kobiety. I to nie dość, że sobie znanej, ale również i pochodzenia ze szlachetnego rodu. Nie. Nie zamierzał się uginać przez ich dawną znajomość. Najwyraźniej Wynonna zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni, stając się o wiele bardziej nieprzewidywalną niż kiedyś. Może nie że się zmieniła. Po prostu jej cechy się uwypukliły i zaostrzyły. Oboje dojrzeli w pewien sposób i może to i lepiej. Przynajmniej znali swoje zdanie na każdy temat i potrafili stawać za wartościami, w które wierzyli. Kiedyś powiedziałby, że ją znał dość dobrze. Teraz nie był już tego taki pewny.
Przywołał ruchem ręki po raz kolejny kelnera i włożył do jego dłoni kilka monet złota. Nie odrywając spojrzenia od zaciętej twarzy swojej dawno nie widzianej towarzyszki, rzucił mu coś, po czym schował powoli swoją zapalniczkę z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki, którą później poprawił w dość charakterystyczny sposób. Lekko i sprawnie osunął krzesło i wstał, stojąc przy ich wspólnym stoliku. Nasłuchał się już wystarczająco dużo i czas było to zakończyć.
- Wychodzi na to, że będziesz musiała szukać swoich informacji, gdzie indziej, lady Burke. Proszę wybaczyć za zmarnowanie jej cennego czasu. Życzę miłego wieczora – mruknął, patrząc na nią i dopijając resztę swojego wina. Jego wzrok był pełen powagi, którą obdarzał tych, którzy na nią zasługiwali. Nie była to jedynie czysta, chłodna uprzejmość. Lord Yaxley po prostu nie był zadowolony ze spotkania, chociaż nigdy nie powiedziałby tego wprost. Nigdy nie mówił nic w prosty sposób. Był na to zbyt dobrze wychowany i jeśli chciał, potrafił w dyplomatyczny sposób zaowalować swoją wypowiedź. Teraz jednak nie było to potrzebne. Odstawił kieliszek, skinął jej głową po raz ostatni, po czym minął krzesło, na którym siedziała i doszedł do wyjścia z winiarni. Pozwolił kelnerowi nałożyć sobie swój filcowy płaszcz i wyszedł prosto w zimny wieczór drugiego miesiąca nowego roku. Nie zapowiadało się na polepszenie pogody, co niezbyt podobało się Morgothowi. Gdy stanął przed wejściem do lokalu, spojrzał w niebo, mrużąc oczy od popadującego jeszcze śniegu. Dopiero gdy był gotowy, pomyślał o domu i przeteleportował się do niego.
|zt
Przywołał ruchem ręki po raz kolejny kelnera i włożył do jego dłoni kilka monet złota. Nie odrywając spojrzenia od zaciętej twarzy swojej dawno nie widzianej towarzyszki, rzucił mu coś, po czym schował powoli swoją zapalniczkę z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki, którą później poprawił w dość charakterystyczny sposób. Lekko i sprawnie osunął krzesło i wstał, stojąc przy ich wspólnym stoliku. Nasłuchał się już wystarczająco dużo i czas było to zakończyć.
- Wychodzi na to, że będziesz musiała szukać swoich informacji, gdzie indziej, lady Burke. Proszę wybaczyć za zmarnowanie jej cennego czasu. Życzę miłego wieczora – mruknął, patrząc na nią i dopijając resztę swojego wina. Jego wzrok był pełen powagi, którą obdarzał tych, którzy na nią zasługiwali. Nie była to jedynie czysta, chłodna uprzejmość. Lord Yaxley po prostu nie był zadowolony ze spotkania, chociaż nigdy nie powiedziałby tego wprost. Nigdy nie mówił nic w prosty sposób. Był na to zbyt dobrze wychowany i jeśli chciał, potrafił w dyplomatyczny sposób zaowalować swoją wypowiedź. Teraz jednak nie było to potrzebne. Odstawił kieliszek, skinął jej głową po raz ostatni, po czym minął krzesło, na którym siedziała i doszedł do wyjścia z winiarni. Pozwolił kelnerowi nałożyć sobie swój filcowy płaszcz i wyszedł prosto w zimny wieczór drugiego miesiąca nowego roku. Nie zapowiadało się na polepszenie pogody, co niezbyt podobało się Morgothowi. Gdy stanął przed wejściem do lokalu, spojrzał w niebo, mrużąc oczy od popadującego jeszcze śniegu. Dopiero gdy był gotowy, pomyślał o domu i przeteleportował się do niego.
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Winiarnia
Szybka odpowiedź