dwa lata temu, dom Castora Blacka
AutorWiadomość
30 czerwca 1953
Deirdre Tsagairt, najlepsza stażystka w Ministerstwie. Chluba Departamentu. Wschodząca gwiazda współczesnego prawodawstwa i dyplomacji. Pracowita asystentka poważanego Castora Francisa Blacka. Panna łamiąca szkodzące mniejszościom narodowym stereotypy. Dziewczę zachwycające obyciem, klasą i profesjonalizmem. Definicja pracoholizmu. Chodząca perfekcja.
Dei doskonale wiedziała, jak opisują ją ludzie, zarówno ci najbliżsi jak i najdalsi - ministerialni przechodnie, petenci, dawni koledzy z Hogwartu, z którymi miała teraz do czynienia. W ich oczach była panną idealną, kimś wręcz zadziwiającym w chłodnym dystansie, niepasującym do młodej kobiety, która w tym wieku powinna skupiać się na znalezieniu dobrego męża a nie na rozwiązywaniu światowych problemów. Uważano ją za sztywną, dopiętą do ostatniego guzika wykrochmalonej szaty, odseparowaną od ludzkich słabości hartowanym szkłem perfekcji.
Dziś była jednak od niej szalenie daleka. Pot ściekał wąziutkim strumieniem po jej szyi i obojczykach, przyklejając śliski materiał bluzki do szczupłego ciała. Czarne włosy, zazwyczaj upięte wysoko w eleganckiego koka, były rozpuszczone i opadały w rozczochranym nieładzie na ramiona. Wyprasowane w kant spodnie - cóż za łamanie płciowych konwenansów - wyglądały jak wyciągnięte z samego dna szafy. Całokształt panny Tsagairt pozostawiał po prostu naprawdę wiele do życzenia, nawet jeśli nie przyjmowała petentów za swoim ministerialnym biurkiem, z oceniającym spojrzeniem przełożonego wbitym w jej plecy a...robiła coś bardzo niegodnego.
Chociaż także z bacznym wzrokiem Francisa Blacka na sobie. Będąc na terenie na terenie jego posiadłości, stojąc w jego gabinecie na poddaszu, opierając się o jego dębowe biurko, po wyczerpującym odpieraniu jego serii pytań. Kompletnie zależna asystentka, pracująca do późnych godzin nocnych nad uzdrowieniem świata czarodziejskiego - przynajmniej oficjalnie, bo tak naprawdę raczej pragnęła ujrzeć ten świat w płomieniach, oświetlających jej drogę do władzy. Niezależnie, czy sprawowanej samodzielnie czy przy wydatnej pomocy Blacka: zaczynała traktować siebie i swojego przełożonego jako jedność, gwarant sukcesu. Zapominała o tym, że jest młodą półszlamą. Wystarczyło jedno słowo Castora, by uwierzyła we wszystko, co mógł jej obiecać. Była na każde jego zawołanie, chłonąc czarnomagiczną wiedzę, wcale się nią nie nasycając a pragnąc więcej. Destrukcyjnie, ślepo; zapominała o posiłkach, o listach do rodzinnego Elgin, a ostatnio: nawet o Anthony'm, przedkładając służbowe obowiązki nad czas spędzony z ukochanym. Podskórnie wyczuwała, że zaczyna tracić grunt pod nogami i że chwieje się nad krawędzią przepaści, ale jeszcze nie miała odwagi wykonać ostatecznego kroku. Była zatem po prostu zmęczona, goniąc resztkami sił pomiędzy pracą a szkoleniem, wyczerpującym podwójnie w gasnącym letnim upale. Wieczór nie wydawał się chłodniejszy: ziemia parowała po porannej ulewie, czyniąc ostatni sprawdzian z czarnomagicznej wiedzy wręcz nie do zniesienia. Po kilku godzinach inkantacje zaczynały się jej mylić a myśli wędrowały do palącego ją tematu, jakby pchane w kierunku Anthony'ego tajemną siłą.
- Ja...przepraszam, Francisie, nie mogę się skupić. Przepraszam - powiedziała, kiedy kolejny raz odruchowo podała złą formułę i pochodzenie zaklęcia torturującego. Nie chciała widzieć zawodu w jego oczach, dlatego podeszła do okna, próbując odetchnąć świeżym powietrzem, jakby razem z mniej dusznym wdechem mogła pozbyć się całego zmęczenia pracą. I swoim związkiem. Kochała Anthony'ego do szaleństwa, ale...Ale coś się psuło, coś zjadało ją od środka, coś podszeptywało jej, że to nie jest miłość, że Burke ją hamuje, że jej ciąży. Że na pewno podczas swoich podróży ją zdradza, że mu nie wystarcza. Że nie są dla siebie stworzeni. Że to pomyłka, że...
Natłok myśli wydawał się jej nie do zniesienia. Przymknęła oczy, przyciskając czoło do chłodnej tafli szyby, szybko jednak odwróciła się przodem do Castora, nie chcąc okazać słabości. - Czy moglibyśmy skończyć na dzisiaj? - spytała z niesamowitą jak na Deirdre uniżonością, czując się nieznośnie skrępowaną swoim brakiem perfekcji. W oczach Francisa chciała widzieć fascynację i szacunek a nie pogardę, chociaż był przecież jej drogim przyjacielem.
Deirdre Tsagairt, najlepsza stażystka w Ministerstwie. Chluba Departamentu. Wschodząca gwiazda współczesnego prawodawstwa i dyplomacji. Pracowita asystentka poważanego Castora Francisa Blacka. Panna łamiąca szkodzące mniejszościom narodowym stereotypy. Dziewczę zachwycające obyciem, klasą i profesjonalizmem. Definicja pracoholizmu. Chodząca perfekcja.
Dei doskonale wiedziała, jak opisują ją ludzie, zarówno ci najbliżsi jak i najdalsi - ministerialni przechodnie, petenci, dawni koledzy z Hogwartu, z którymi miała teraz do czynienia. W ich oczach była panną idealną, kimś wręcz zadziwiającym w chłodnym dystansie, niepasującym do młodej kobiety, która w tym wieku powinna skupiać się na znalezieniu dobrego męża a nie na rozwiązywaniu światowych problemów. Uważano ją za sztywną, dopiętą do ostatniego guzika wykrochmalonej szaty, odseparowaną od ludzkich słabości hartowanym szkłem perfekcji.
Dziś była jednak od niej szalenie daleka. Pot ściekał wąziutkim strumieniem po jej szyi i obojczykach, przyklejając śliski materiał bluzki do szczupłego ciała. Czarne włosy, zazwyczaj upięte wysoko w eleganckiego koka, były rozpuszczone i opadały w rozczochranym nieładzie na ramiona. Wyprasowane w kant spodnie - cóż za łamanie płciowych konwenansów - wyglądały jak wyciągnięte z samego dna szafy. Całokształt panny Tsagairt pozostawiał po prostu naprawdę wiele do życzenia, nawet jeśli nie przyjmowała petentów za swoim ministerialnym biurkiem, z oceniającym spojrzeniem przełożonego wbitym w jej plecy a...robiła coś bardzo niegodnego.
Chociaż także z bacznym wzrokiem Francisa Blacka na sobie. Będąc na terenie na terenie jego posiadłości, stojąc w jego gabinecie na poddaszu, opierając się o jego dębowe biurko, po wyczerpującym odpieraniu jego serii pytań. Kompletnie zależna asystentka, pracująca do późnych godzin nocnych nad uzdrowieniem świata czarodziejskiego - przynajmniej oficjalnie, bo tak naprawdę raczej pragnęła ujrzeć ten świat w płomieniach, oświetlających jej drogę do władzy. Niezależnie, czy sprawowanej samodzielnie czy przy wydatnej pomocy Blacka: zaczynała traktować siebie i swojego przełożonego jako jedność, gwarant sukcesu. Zapominała o tym, że jest młodą półszlamą. Wystarczyło jedno słowo Castora, by uwierzyła we wszystko, co mógł jej obiecać. Była na każde jego zawołanie, chłonąc czarnomagiczną wiedzę, wcale się nią nie nasycając a pragnąc więcej. Destrukcyjnie, ślepo; zapominała o posiłkach, o listach do rodzinnego Elgin, a ostatnio: nawet o Anthony'm, przedkładając służbowe obowiązki nad czas spędzony z ukochanym. Podskórnie wyczuwała, że zaczyna tracić grunt pod nogami i że chwieje się nad krawędzią przepaści, ale jeszcze nie miała odwagi wykonać ostatecznego kroku. Była zatem po prostu zmęczona, goniąc resztkami sił pomiędzy pracą a szkoleniem, wyczerpującym podwójnie w gasnącym letnim upale. Wieczór nie wydawał się chłodniejszy: ziemia parowała po porannej ulewie, czyniąc ostatni sprawdzian z czarnomagicznej wiedzy wręcz nie do zniesienia. Po kilku godzinach inkantacje zaczynały się jej mylić a myśli wędrowały do palącego ją tematu, jakby pchane w kierunku Anthony'ego tajemną siłą.
- Ja...przepraszam, Francisie, nie mogę się skupić. Przepraszam - powiedziała, kiedy kolejny raz odruchowo podała złą formułę i pochodzenie zaklęcia torturującego. Nie chciała widzieć zawodu w jego oczach, dlatego podeszła do okna, próbując odetchnąć świeżym powietrzem, jakby razem z mniej dusznym wdechem mogła pozbyć się całego zmęczenia pracą. I swoim związkiem. Kochała Anthony'ego do szaleństwa, ale...Ale coś się psuło, coś zjadało ją od środka, coś podszeptywało jej, że to nie jest miłość, że Burke ją hamuje, że jej ciąży. Że na pewno podczas swoich podróży ją zdradza, że mu nie wystarcza. Że nie są dla siebie stworzeni. Że to pomyłka, że...
Natłok myśli wydawał się jej nie do zniesienia. Przymknęła oczy, przyciskając czoło do chłodnej tafli szyby, szybko jednak odwróciła się przodem do Castora, nie chcąc okazać słabości. - Czy moglibyśmy skończyć na dzisiaj? - spytała z niesamowitą jak na Deirdre uniżonością, czując się nieznośnie skrępowaną swoim brakiem perfekcji. W oczach Francisa chciała widzieć fascynację i szacunek a nie pogardę, chociaż był przecież jej drogim przyjacielem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pory roku nie były dla niego wyznacznikiem stanu ducha, wręcz sądził, że bluźnierstwem byłoby określanie siebie poprzez szaleństwa pogodowe, a mimo to czuł, że lipiec wyżyma z niego siódme poty, zamieniając posiadłość Blacków w gorącą i parującą saunę. Ekskluzywną, do tej części Londynu dostęp mieli nieliczni, więc nic dziwnego, że jego rodzina czuła się tutaj całkiem swobodnie i w wielkich mrocznych korytarzach czaił się niejeden sekret, którego zamiatanie pod dywan odbijało się echem w całej wiktoriańskiej posiadłości, dziś opustoszałej na skutek zbyt wielkich upałów. Nikt żywy i pełen energii nie pozostawał Londyńczykiem w dni ogromnej suszy, która nawiedzała Wielką Brytanię jak kolejna z egipskich plag. Wielka szkoda, że Castor Francis Black nigdy nie czytywał mugolskich dzieł, bo zapewne syndrom karania za niezawinione grzechy bardzo przypadłby mu do gustu i stałby się niesłabnącą inspiracją, której oczekiwał niemal z wypiekami na ogorzałych i gładkich policzkach, które przystawiał do szyby wychodzącej na taras. Czuł bezlitosne promyki słońca, które drażniły jego wzrok, ale tylko pozornie skupiał na nich swoją uwagę. Nie był przecież tu w celach relaksu, jeszcze nie do końca rozwiązał supeł na szyi, który mógłby równie dobrze stanowić narzędzie autodestrukcji dla znudzonego arystokraty, którego w równym stopniu do szału doprowadzało lato. A przecież Black był człowiekiem wszechstronnym i szalenie odpornym na niedorzeczne wahania nastrojów.
Nie zawsze tak było. Już jako dziecko nie dowierzał opowieściom skrzatów domowych – którymi się brzydził – że są na świecie przymioty wrodzone, ot, zespół cech nabytych, z którymi rodzi się każdy człowiek. Podchlebiały się, te wredne i nic nieznaczące kreatury, swoim panom, którzy łatwo dali się zwieść wrażeniu, że mogą pogrążać w lenistwie, bo wszystko co cenne, co najważniejsze, co stanowi treść życia, zostało im podarowane. Zupełnie jak u panów feudalnych, którzy wierzyli, że władzę otrzymują od kogoś z góry i jedynym ich zadaniem jest jej utrzymanie, co sprzyjało sprzeniewierzeniom.
Wsród takich poglądów młody szlachcic o astronomicznym imieniu wyróżniał się pewną dyscypliną umysłową, która nakazywała mu widzieć w siebie osobę zdolną wprawdzie do wielkich czynów, ale poprzednich pracą, wręcz harówką, która również wtedy wyciskała – tym razem metaforycznie – z niego siódme poty. Wszystko po to, by mógł być lepszy od innych, bardziej elitarny, zaznajomiony z magią, która tak naprawdę dzieliła się na tę poznawaną przez ogół i plebs oraz na tę wysoką, taką, której meandry były strzeżone przed działaniem zbiorowości. Wybitną, przeznaczoną dla równie zdolnych jednostek. Nic dziwnego więc, że to ona sprawiła, że zwykle chłodne oczy Blacka zapłonęły żywym ogniem, który nadal trawił jego trzewia, choć awansował z roli ucznia do mistrza, nauczyciela i przewodnika w tej jakże trudnej sztuce wtajemniczenia, którą otwierał dla swojej podopiecznej już któryś raz w tym roku. Nie liczył, ile miesięcy już szkoli swoją stażystkę i ile razy wzajemnie naruszali kodeks pracy i prawa czarodziejów – szewc bez butów chodzi (?)- , spotykając się ukradkiem, by móc przekazywać jej to, co niegdyś stało się celem jego poszukiwania. Nie musiał mówić, że wymaga od niej tego samego, co i niegdyś było jego domeną – oddania i całkowitego porzucenia wszystkiego, co mogłoby ją rozproszyć.
Tworzył z niej kobietę upadłą, karierowiczkę, ale przynajmniej był świadom, że każe jej podążać drogą, którą sam przebył, że nie proponuje jej czegoś niedorzecznego i niesprawdzonego przez niego na drodze autopsji. Mogła mu nie wierzyć, buntować się – czuł przecież dziwne brzęczenie jej myśli, choć nie zerkał do nich wcale, dając jej szansę na bycie dla niego enigmą i niespodzianką – ale musiała przyznać, że miał większe doświadczenie i jak nikt inny chciał dla niej dobrze, choć te kontury przyzwoitości rozmywały się mu za każdym razem, gdy przychodziło do obserwacji jej ciała. Zwykle skupionego w stu procentach na wykonywaniu jego rozkazów – najlepsza prognoza na przyszłość – a dziś rozstrojonego tak bardzo, że zanim otworzyła swoje azjatyckie i wąskie usta, to już znał treść jej wypowiedzi. Nie czytając nawet w jej myślach ani nie śledząc ruchu jej zmarszczek na czole.
Usiadł w głębokim fotelu, wręcz się w nim zapadł, splatając ręce w geście odprężenia, które nijak pasowało do celu rozmowy, którą właśnie miał z nią przeprowadzić.
- Moja droga, czy wiesz, co grozi mi za nauczanie ciebie tego? – zapytał niefrasobliwie, zdając sobie sprawę, że materia jego manipulacji jest wyjątkowo cienka i że łatwo można ją zedrzeć, przedstawiając jej obraz prawdziwego siebie, a na to dziewczyna jeszcze nie była gotowa. Dlatego stąpał jak po kruchym lodzie, ważąc słowa.
Nie zawsze tak było. Już jako dziecko nie dowierzał opowieściom skrzatów domowych – którymi się brzydził – że są na świecie przymioty wrodzone, ot, zespół cech nabytych, z którymi rodzi się każdy człowiek. Podchlebiały się, te wredne i nic nieznaczące kreatury, swoim panom, którzy łatwo dali się zwieść wrażeniu, że mogą pogrążać w lenistwie, bo wszystko co cenne, co najważniejsze, co stanowi treść życia, zostało im podarowane. Zupełnie jak u panów feudalnych, którzy wierzyli, że władzę otrzymują od kogoś z góry i jedynym ich zadaniem jest jej utrzymanie, co sprzyjało sprzeniewierzeniom.
Wsród takich poglądów młody szlachcic o astronomicznym imieniu wyróżniał się pewną dyscypliną umysłową, która nakazywała mu widzieć w siebie osobę zdolną wprawdzie do wielkich czynów, ale poprzednich pracą, wręcz harówką, która również wtedy wyciskała – tym razem metaforycznie – z niego siódme poty. Wszystko po to, by mógł być lepszy od innych, bardziej elitarny, zaznajomiony z magią, która tak naprawdę dzieliła się na tę poznawaną przez ogół i plebs oraz na tę wysoką, taką, której meandry były strzeżone przed działaniem zbiorowości. Wybitną, przeznaczoną dla równie zdolnych jednostek. Nic dziwnego więc, że to ona sprawiła, że zwykle chłodne oczy Blacka zapłonęły żywym ogniem, który nadal trawił jego trzewia, choć awansował z roli ucznia do mistrza, nauczyciela i przewodnika w tej jakże trudnej sztuce wtajemniczenia, którą otwierał dla swojej podopiecznej już któryś raz w tym roku. Nie liczył, ile miesięcy już szkoli swoją stażystkę i ile razy wzajemnie naruszali kodeks pracy i prawa czarodziejów – szewc bez butów chodzi (?)- , spotykając się ukradkiem, by móc przekazywać jej to, co niegdyś stało się celem jego poszukiwania. Nie musiał mówić, że wymaga od niej tego samego, co i niegdyś było jego domeną – oddania i całkowitego porzucenia wszystkiego, co mogłoby ją rozproszyć.
Tworzył z niej kobietę upadłą, karierowiczkę, ale przynajmniej był świadom, że każe jej podążać drogą, którą sam przebył, że nie proponuje jej czegoś niedorzecznego i niesprawdzonego przez niego na drodze autopsji. Mogła mu nie wierzyć, buntować się – czuł przecież dziwne brzęczenie jej myśli, choć nie zerkał do nich wcale, dając jej szansę na bycie dla niego enigmą i niespodzianką – ale musiała przyznać, że miał większe doświadczenie i jak nikt inny chciał dla niej dobrze, choć te kontury przyzwoitości rozmywały się mu za każdym razem, gdy przychodziło do obserwacji jej ciała. Zwykle skupionego w stu procentach na wykonywaniu jego rozkazów – najlepsza prognoza na przyszłość – a dziś rozstrojonego tak bardzo, że zanim otworzyła swoje azjatyckie i wąskie usta, to już znał treść jej wypowiedzi. Nie czytając nawet w jej myślach ani nie śledząc ruchu jej zmarszczek na czole.
Usiadł w głębokim fotelu, wręcz się w nim zapadł, splatając ręce w geście odprężenia, które nijak pasowało do celu rozmowy, którą właśnie miał z nią przeprowadzić.
- Moja droga, czy wiesz, co grozi mi za nauczanie ciebie tego? – zapytał niefrasobliwie, zdając sobie sprawę, że materia jego manipulacji jest wyjątkowo cienka i że łatwo można ją zedrzeć, przedstawiając jej obraz prawdziwego siebie, a na to dziewczyna jeszcze nie była gotowa. Dlatego stąpał jak po kruchym lodzie, ważąc słowa.
Gość
Gość
Doskonale wiedziała jakie ryzyko niesie ze sobą przekroczenie rzeki praworządności, którą przecież obiecywała chronić i pielęgnować. Oto ona, pokorna ministerialna służebnica mądrzejszych od siebie, zaprzedawała swoje dziecięce marzenia o sprawiedliwości w imię...władzy? Brzmiało banalnie, nawet w jej spetryfikowanym ambicją umyśle, ale gdyby ponownie dano jej wybór, nie wybrałaby inaczej. Ta zakazana ścieżka, wskazana przez Castora, wydawała się jej jedyną słuszną. Traktem ku lepszemu światu, gdzie rządzić będą wyłącznie ludzie odpowiedni, wykształceni, charyzmatyczni. Już starożytni oceniali demokrację jako wypaczenie dobrych rządów, politykę słabych i niemądrych, spętanych konwenansami. Im więcej ludzi znajdowało się na agorze, tym bardziej byli głupsi: liczyły się jednostki, wybrańcy, arystokraci, mędrcy; osoby, które mogły rządzić twardą ręką, chroniąc całą resztę przed własnymi słabościami. Deirdre święcie wierzyła w taki ład i chciała widzieć siebie w takiej przyszłości, nawet jeśli przyszłoby jej obserwować przelew krwi. Brutalne tłumienie buntów początkowo wydawało się jej okropieństwem, ale teraz, po ponad dwóch latach ścisłej współpracy z Blackiem, na myśl o okrucieństwie nie odczuwała już obrzydzenia. Przerażenie zastąpiło podekscytowanie, do którego jednak nie przyznawała się na głos. Eksterminacja słabszych, nowy, wspaniały świat, cel uświęcający środki, działanie dla wyższego dobra - tak, tymi hasłami mogła się kierować, pielęgnując sobie niesamowitą wdzięczność do Castora.
To on pomógł jej wydostać się z moralnych kajdan, ociosał ze zbędnych emocjonalnych naleciałości, wyczyścił wyrzuty sumienia, a wszystko to bezinteresownie, chcąc po prostu otworzyć jej oczy na prawdziwe przeznaczenie osób takich jak oni. Już sam fakt, że traktował ją po partnersku, sprawiał, że Deirdre spijała z jego ust każde słowo niczym prawdę objawioną. Nawet najbardziej liberalni pracownicy Ministerstwa zachowywali się w stosunku do niej specyficznie, traktując - zależnie od nastroju - jako głupią lalunię, słodki kąsek do taniego podrywu lub po prostu półszlamiego śmiecia. Doskonale potrafiła odczytywać ludzkie emocje, swoich pozbywając się z masochistyczną regularnością. Tak było zdrowiej. I łatwiej. Kolejny aspekt, w jakim chciała osiągnąć świetlany sukces, chociaż borykała się z potężnymi trudnościami. Związek z Anthony'm ciążył jej coraz mocniej: kiedyś w ramionach mężczyzny odnajdywała spokój, teraz niemalże dusiła się w jego obecności a głosy w jej głowie podszeptywały coraz dziwniejsze okropieństwa.
Początek choroby psychicznej albo efekt idealnej, bo niezauważalnej, manipulacji - prosta historia, o jakiej Deirdre nie chciała nawet słyszeć, stawiając Castora na piedestale. Był jej opiekunem, przyjacielem, doradcą, mentorem, przewodnikiem: ostatnio przyłapywała się na tym, że nie wyobraża sobie życia bez tego ciepłego spojrzenia na sobie. Frustracja rosła, próbowała ją więc uleczyć nadmierną pracą, jednak i to okazywało się ślepym zaułkiem, bo zawodziła teraz Blacka, przerywając ich nauki.
Czuła wstyd. Pulsujący, okropny wstyd, silniejszy od tego, jakiego doznawała czasami w Hogwarcie, otrzymując Wybitny jako druga osoba w klasie. Wtedy po prostu płakała ze złości w swoim dormitorium, kpiąco pocieszana przez Elizabeth - teraz zostawała z tym potwornym zażenowaniem sama. Rumieniec wykwitł na bladych policzkach, podkreślając tylko przekrwione oczy i spierzchnięte wargi, które zagryzła z zakłopotaniem. Stała tuż przed fotelem Francisa, przyłapując się na tym, że palcami nerwowo szarpie krawędź swojej bluzki: typowa szkolna scenka rodzajowa, łaskawy profesor i nadambitna uczennica, niespełniająca najniższych wymagań. Brakowało tylko erotycznego, poddańczego zadośćuczynienia, które przemknęło Deirdre przez głowę, sprawiając, że rumieniec na jej policzkach przybrał barwę ostrej czerwieni. Naprawdę wariowała.
- Przepraszam - powiedziała ponownie, odrywając w końcu wzrok od drogiego dywanu i przenosząc go na uśmiechniętą twarz Francisa. Wolałaby chyba zobaczyć go zniecierpliwionego lub złego, ale jego usta nie układały się w żaden z tych grymasów. Po prostu na nią patrzył a ona z trudem wytrzymywała spojrzenie chłodnych, błękitnych oczu. - Wiem. I dziękuję. I przepraszam i...- zaczęła znowu bełkotliwie, po czym zamilkła, odgarniając dłonią ciemne włosy, przyklejające się jej do czoła. Zagryzła zęby i zgrzytnęła nimi nieprzyjemnie, po czym wypuściła głośno powietrze. - Zachowuję się niedorzecznie. Jak dziecko. Nie chcę się taka być, Francisie. - wyznała z niepokojem, robiąc krok w jego stronę, chociaż nie ośmieliła się zająć miejsca na przeciwko niego: darzyła go zbyt wielkim szacunkiem, by zachowywać się w jego domu tak impertynencko. Co nie przeszkadzało w projektowaniu nieskromnych myśli, rozkojarzając ją na dobre. Castor powoli zajmował miejsce Anthony'ego w jej życiu, w końcu przejmując całą niepodległą republikę panny Tsagairt przy jej absolutnym niemym przyzwoleniu. Nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, karmiąc uważnym spojrzeniem Francisa swoją miłość własną. - Czuję, że się wypalam. - wydusiła z siebie w końcu, jakby zdradzała największy sekret. Nie dookreślała o kogo konkretnie chodziło. Kolejna cecha Blacka, która tak ją fascynowała: zdawał się znać ją dużo lepiej od innych, przeprowadzając ją przez swoją własną psychikę. Patrzyła więc na niego z nadzieją, ba, z pewnością, że znów wskaże jej odpowiednią drogę. Przecież nigdy się nie mylił.
To on pomógł jej wydostać się z moralnych kajdan, ociosał ze zbędnych emocjonalnych naleciałości, wyczyścił wyrzuty sumienia, a wszystko to bezinteresownie, chcąc po prostu otworzyć jej oczy na prawdziwe przeznaczenie osób takich jak oni. Już sam fakt, że traktował ją po partnersku, sprawiał, że Deirdre spijała z jego ust każde słowo niczym prawdę objawioną. Nawet najbardziej liberalni pracownicy Ministerstwa zachowywali się w stosunku do niej specyficznie, traktując - zależnie od nastroju - jako głupią lalunię, słodki kąsek do taniego podrywu lub po prostu półszlamiego śmiecia. Doskonale potrafiła odczytywać ludzkie emocje, swoich pozbywając się z masochistyczną regularnością. Tak było zdrowiej. I łatwiej. Kolejny aspekt, w jakim chciała osiągnąć świetlany sukces, chociaż borykała się z potężnymi trudnościami. Związek z Anthony'm ciążył jej coraz mocniej: kiedyś w ramionach mężczyzny odnajdywała spokój, teraz niemalże dusiła się w jego obecności a głosy w jej głowie podszeptywały coraz dziwniejsze okropieństwa.
Początek choroby psychicznej albo efekt idealnej, bo niezauważalnej, manipulacji - prosta historia, o jakiej Deirdre nie chciała nawet słyszeć, stawiając Castora na piedestale. Był jej opiekunem, przyjacielem, doradcą, mentorem, przewodnikiem: ostatnio przyłapywała się na tym, że nie wyobraża sobie życia bez tego ciepłego spojrzenia na sobie. Frustracja rosła, próbowała ją więc uleczyć nadmierną pracą, jednak i to okazywało się ślepym zaułkiem, bo zawodziła teraz Blacka, przerywając ich nauki.
Czuła wstyd. Pulsujący, okropny wstyd, silniejszy od tego, jakiego doznawała czasami w Hogwarcie, otrzymując Wybitny jako druga osoba w klasie. Wtedy po prostu płakała ze złości w swoim dormitorium, kpiąco pocieszana przez Elizabeth - teraz zostawała z tym potwornym zażenowaniem sama. Rumieniec wykwitł na bladych policzkach, podkreślając tylko przekrwione oczy i spierzchnięte wargi, które zagryzła z zakłopotaniem. Stała tuż przed fotelem Francisa, przyłapując się na tym, że palcami nerwowo szarpie krawędź swojej bluzki: typowa szkolna scenka rodzajowa, łaskawy profesor i nadambitna uczennica, niespełniająca najniższych wymagań. Brakowało tylko erotycznego, poddańczego zadośćuczynienia, które przemknęło Deirdre przez głowę, sprawiając, że rumieniec na jej policzkach przybrał barwę ostrej czerwieni. Naprawdę wariowała.
- Przepraszam - powiedziała ponownie, odrywając w końcu wzrok od drogiego dywanu i przenosząc go na uśmiechniętą twarz Francisa. Wolałaby chyba zobaczyć go zniecierpliwionego lub złego, ale jego usta nie układały się w żaden z tych grymasów. Po prostu na nią patrzył a ona z trudem wytrzymywała spojrzenie chłodnych, błękitnych oczu. - Wiem. I dziękuję. I przepraszam i...- zaczęła znowu bełkotliwie, po czym zamilkła, odgarniając dłonią ciemne włosy, przyklejające się jej do czoła. Zagryzła zęby i zgrzytnęła nimi nieprzyjemnie, po czym wypuściła głośno powietrze. - Zachowuję się niedorzecznie. Jak dziecko. Nie chcę się taka być, Francisie. - wyznała z niepokojem, robiąc krok w jego stronę, chociaż nie ośmieliła się zająć miejsca na przeciwko niego: darzyła go zbyt wielkim szacunkiem, by zachowywać się w jego domu tak impertynencko. Co nie przeszkadzało w projektowaniu nieskromnych myśli, rozkojarzając ją na dobre. Castor powoli zajmował miejsce Anthony'ego w jej życiu, w końcu przejmując całą niepodległą republikę panny Tsagairt przy jej absolutnym niemym przyzwoleniu. Nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, karmiąc uważnym spojrzeniem Francisa swoją miłość własną. - Czuję, że się wypalam. - wydusiła z siebie w końcu, jakby zdradzała największy sekret. Nie dookreślała o kogo konkretnie chodziło. Kolejna cecha Blacka, która tak ją fascynowała: zdawał się znać ją dużo lepiej od innych, przeprowadzając ją przez swoją własną psychikę. Patrzyła więc na niego z nadzieją, ba, z pewnością, że znów wskaże jej odpowiednią drogę. Przecież nigdy się nie mylił.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wtajemniczanie kolejnych osób wiązało się z niebezpieczeństwem. Prawa logiki – im więcej osób znało jego tajemnicę, tym prędzej mogło dojść do jej wydania przed kimś nieodpowiednim. Nie bez powodu sekrety poliszynela bywały najbardziej groźne. Castor zrobiłby wiele, by swoje największe zabrać ze sobą do mauzoleum, gdy już przyjdzie na niego kolej. Nie mógł jednak wszystkiego robić samodzielnie, pewne działania niosły zbyt duże ryzyko za sobą, by mógł się narażać. Musiał szanować swoją żonę, która nie zasłużyła na wizyty w Azkabanie ani na ciągły kontakt z dementorami. Z tego też powodu szukał kogoś, kto weźmie na swoje barki ciężar odpowiedzialności za popełnione niegodziwości. Kozła ofiarnego, któremu w razie niepowodzenia utnie się łeb, a kości wystawi na spalenie, by przebłagać rozgniewanych bogów. W tym wymiarze przybierali oni maski czarodziei silniejszych od niego, reprezentowanych na ziemskim padole przez Wizegamot, który nieodmiennie kojarzył mu się z rytualną sektą, choć znał to zbiorowisko karaluchów lepiej niż ktokolwiek inny. W końcu był Blackiem – proste zaklęcie, które otwierało niejedne z drzwi, które dla pospólstwa pozostawały zamknięte – i to wystarczało, by obawiać się pochopnych działań. Może i miał wiele możliwości, może nie czuł na swoim karku świszczącego oddechu śmierci, ale równocześnie zmuszony był do większej odpowiedzialności za swoje losy. Dlatego postanowił zatroszczyć się o kogoś, na kim nie będzie mu wcale zależeć.
Początkowo sądził, że schedę po nim przejmie jego syn. To byłoby całkiem naturalne rozwiązanie – byłby wówczas pewien, że jego dziedzic posiada wrodzone umiejętności, które oczywiście, musiałyby być rozwijane i odpowiednio skoordynowane – ale został go pozbawiony. Nie zamierzał jednak posuwać się do tego, co było domeną szlacheckich rodów. Podczas gdy każdy jego krewny oddaliłby bez żalu bezużyteczną żonę, on sprawił, że każdy jego ruch był dla niej przestrogą, a każda uniesiona prawica sprowadzała na nią deliryczną gorączką. Uwielbiał czuć tą przewagę, wiedzieć, że zwyczajnie cierpi z powodu własnej ułomności i że obawia się kolejnego dnia tak jak skazańcy w Azkabanie obawiają się kroków dementora. To była bogata lekcja na przyszłość. Pokazał samemu sobie, że rozkosz sprawia mu obserwowanie czyjegoś bólu psychicznego, że ten fizyczny nigdy nie będzie równać się z upokorzeniem i chęcią odebrania sobie życie, że on jest zaprogramowany do wyższych celów – do sprowadzania demonów w psychice, do ożywiania tych ciemnych kształtów, które czają się w podświadomości. Wiedział już, że jest do tego zdolny i że sprawia mu na tyle ogromną przyjemność, że niemal czuje się zaspokojony, choć wiedział, że nie jest wyjątkowy. Poszedł więc o krok dalej, w księgach czarno magicznych szukał odpowiednich dróg sprowadzania na kogoś cierpienia mentalnego, osaczania jego myśli. Wyobrażał sobie je jako kruki, które więził w ogromnej klatce, gdzie oczekiwały na odpowiedni moment. Wówczas mógł je wypuścić i obserwować, jak zamieniają życie jego bliskich – bo żadna frajda karać obcych, prawda (?) – w piekło, jak sprowadzają kogoś na dno. Miał wrażenie, że jeśli ktokolwiek tonął w imaginacji własnego umysłu, to robił to z ogromnym kamieniem, który Castor wiązał mu własnoręcznie, choć w rękawiczkach, choć w cieniu, by nie dostrzegł jego twarzy.
Wystarczyła mu jego własna świadomość, że to on sprowadził wszystkie cierpienia, ale nadal potrzebował narzędzia.
Wtedy pojawiła się ona. Zastąpiła syna i jednocześnie stała się bliższa niż żona – idealna partnerka zbrodni, która nie zdawała sobie sprawy z własnej poddańczej roli w tym układzie śmierci, w którym szala przewagi znajdowała się po stronie Blacka. To ona była tym kozłem, który prowadził już na uwięzi w jasne świątynie, gdzie znajdował się ogromny ołtarz. Pragnął uniknąć krwawej ofiary, a mimo to przygotowywał ją do zadań, które miały być sygnowane jej podpisem. Cyrografy z brunatną cieczą piętrzyły się z każdym kolejnym stopniem wtajemniczenia, a młoda Azjatka zamykała z trzaskiem drogi wyjścia, pogrążając się w labiryncie własnej psychiki. Nie trzeba było dużo wysiłku, by ją wepchnąć w ten świat niedopowiedzeń. Wystarczyło tylko umiejętnie podsycać jej ambicję, która właśnie skłaniała ją do przeprosin.
Za które w równoległym świecie otrzymałaby siarczysty policzek albo Cruciatusa. Nie znosił słabości, a formułowanie jej było jak zbrodnia, którą należało karać na tyle dotkliwie, by adresat już nigdy nie popełniłby tego błędu. Uważał, że takie surowe wychowanie – zwłaszcza z seksualną dominacją – byłoby pomocne, ale hamował się, będąc człowiekiem na wskroś cierpliwym. W jego idealnym planie nie było żadnych luk, oczekiwał, że już niebawem dziewczyna sama przyjdzie do niego i będzie pewna, że to ona powzięła tę decyzję, choć to Francis przetnie łączące ją z normalnością – Anthony (?) – nitki. Raz, a na zawsze.
Brzmiało to jak klątwa, która zastygła mu w ustach, gdy słuchał jej słów nieporuszony. Nie wpadał w zbędny gniew, nie raził ją swoim wybuchowym temperamentem, raczej był wspierający i pomocny, ot, cudowny kontrast do ostatnich duszących kontaktów z jej chłopakiem, który pewnie zachowywał się jak myśliwy w stosunku do zwierzęcia, które usiłuje mu wymknąć się z łyków.
By wpaść w te ostateczne, mało brakowało, a nie oparłby się pokusie, by ją dotknąć.
- Wiesz, co sprawia, że jesteś słaba? – zapytał, choć oboje wiedzieli, że to stwierdzenie. – Dla twoich wrogów będzie to informacja, że jest ktoś, dla kogo mogłabyś poświęcić wszystko. Bliscy, które sprawiają, że jesteś w stanie zrezygnować ze swoich pragnień. Niedorzeczne uczucia niszczą twój obraz osoby niezłomnej i nie dającej się zastraszyć – zauważył znowu bardzo grzecznie, wskazując jej miejsce nie naprzeciwko, ale pod nim, na małym stołeczku, na którym zwykle wykładał swoje nogi. Chciał zobaczyć ją pod sobą, poczuć ten prąd, który dotąd był tylko przyjemnym łaskotaniem, a już wkrótce miał zamienić się w żywy ogień.
Castor Francis Black był pomnikiem czekania, wiecznej cierpliwości, której niedługo miał przyjść kres.
Gość
Gość
Nikt nie miał na nią takiego wpływu jak Castor, do nikogo nie czuła tak silnego szacunku i nikt nie stanowił dla niej obecnie lepszego przykładu człowieka wychodzącego z konfrontacji z życiem zwycięsko. Początkowo, kiedy znała go tylko z widzenia, uznała go za nieszkodliwego staruszka o ujmującym uśmiechu. Ot, sympatyczny człowiek, przejmujący niezły ministerialny bajzel po swoim ledwo oddychającym poprzedniku. Starsi stażem szeptali coś o rosnącej pozycji Blacka, o jego pochodzeniu oraz licznych koneksjach, ale Deirdre nie chyliła przed nim głowy. Do czasu, kiedy wzbudziła jego zainteresowanie. Iskra spadła na podatny grunt: wystarczyło zaledwie kilka tygodni, by podsycić jej pragnienie władzy, by narysować przed nią wspaniały świat przyszłości, by powoli kraść jej duszę, przelewając w ciało trującą substancję. Black robił to tak umiejętnie, że nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że gubi samą siebie. Działał bez pośpiechu, delikatnie przesuwając granicę, tak, że kolejne stopnie do piekieł wydawały się gładką pochylnią o niezauważalnym wręcz kącie. Cudownie przemyślana architektura manipulacji, posyłająca Deirdre windą do prywatnych niebios, za drzwiami których istniała jednak przepaść. Teraz już równie zachwycająca: zrobiłaby wszystko, czego wymagałby od niej Francis. Opiekuńczy, mądry, odważny, z doświadczeniem i wiedzą, jakich szczerze mu zazdrościła. Nie mogła jednak wymarzyć sobie lepszego nauczyciela. Zaciągnęła u Castora wielki kredyt i nie sądziła, by kiedykolwiek mogłaby go spłacić. Robiła więc wszystko, by pokazać, że jest jego, że może zaufać jej bezgranicznie. I nauczyć ją jeszcze więcej.
Problem w tym, że ostatnio wcale nie była doskonałą uczennicą. Obawiała się powrotów do domu, patrzenia na Anthony'ego - w omamach widziała go z kimś innym, gdzieś daleko, zdradzającego ją, hamującego, przeszkadzającego w karierze. Miłość, jaką do niego ciągle czuła, zamknięto w szczelny pudełku gdzieś na dnie świadomości. Potwornie bolało, ale kładła to na karb win Burke'a. Roiła je sobie w głowie, upiększała, w głębi duszy podejmując decyzję już dawno. Potrzebowała tylko ostatecznego pchnięcia, upewnienia się, że nie zwariowała. A któż inny, jeśli nie Francis, mógł mieć wiedzę o jej zdrowym rozsądku?
Nie potrafiła jednak zapytać wprost, uznając kwestie prywatne za nieprofesjonalne. Nigdy nie dopytywała o życie rodzinne Francisa, pozostając - mimo przebywania ze sobą praktycznie non stop przez ostatnie miesiące - na stopie czysto zawodowej. Z małymi grzeszkami umysłu, skrzętnie ukrywanymi przed sobą samą. Skrzętnie i naiwnie; teraz przecież rozlewały się rumieńcem na jej twarzy.
Nie ukrywała go jednak, po prostu znów biorąc głęboki wdech ciepłego, suchego powietrza. Posłusznie usiadła na obitym aksamitem podnóżku, krzyżując szczupłe nogi w kostkach. Dopiero teraz zauważyła pomięte spodnie - wygładziła je dłonią, chociaż nie przyniosło to żadnego rezultatu. Miała ważniejsze problemy, zatem podniosła głowę, wpatrując się na siedzącego Blacka z uwagą nieco...desperacką, jakby oczekując z jego ust prawd objawionych. Mistrz i dzielna rzemieślniczka, szczęśliwa, gdy mogła dłutem wyrwać sobie serce z piersi.
- Masz żonę. To też słabość? - spytała, kiedy skończył mówić. Już nie przepraszała za zbytnią impertynencję pytania. Teraz, w tej bliskiej, choć poddańczej, konotacji bardziej czuła się jak dziecko, stawiające pierwsze kroki w dorosłym życiu, niż jak oceniana podwładna, chociaż oprócz chęci poznania Prawdy Objawionej pojawiła się w jej wzroku ciekawość. Łamała czwartą ścianę, temat względnego tabu. Poznała żonę Blacka, ale kiedyś nie poświęcała jej tyle uwagi co teraz. - Kobieta, którą wybrałeś musi być wspaniała. Nie boisz się, że ją stracisz? - kontynuowała, dbając o to, by jej ton nie brzmiał nachalnie. Znała swoje miejsce - pod nim? - i nigdy nie przekroczyłaby linii przyzwoitości. Przynajmniej tak naiwnie sądziła, wytrzymując jego stanowcze spojrzenie. - Dla ciebie mogłabym poświęcić - wszystko? - wiele, Francisie. Czy to nie przekreśla wszystkiego, czego mnie tutaj uczysz? - powiedziała, dziwnie się czując z tak emocjonalnym wyznaniem. Ubranym w słowa i gesty wręcz obojętne, ale wiedziała, że Castorowi nie umknie lekkie drżenie jej głosu i skrzywienie ust w pożałowaniu samej siebie. Naprawdę traciła kontrolę nad swoimi emocjami, coraz częściej ujawniającymi się w towarzystwie Blacka.
Problem w tym, że ostatnio wcale nie była doskonałą uczennicą. Obawiała się powrotów do domu, patrzenia na Anthony'ego - w omamach widziała go z kimś innym, gdzieś daleko, zdradzającego ją, hamującego, przeszkadzającego w karierze. Miłość, jaką do niego ciągle czuła, zamknięto w szczelny pudełku gdzieś na dnie świadomości. Potwornie bolało, ale kładła to na karb win Burke'a. Roiła je sobie w głowie, upiększała, w głębi duszy podejmując decyzję już dawno. Potrzebowała tylko ostatecznego pchnięcia, upewnienia się, że nie zwariowała. A któż inny, jeśli nie Francis, mógł mieć wiedzę o jej zdrowym rozsądku?
Nie potrafiła jednak zapytać wprost, uznając kwestie prywatne za nieprofesjonalne. Nigdy nie dopytywała o życie rodzinne Francisa, pozostając - mimo przebywania ze sobą praktycznie non stop przez ostatnie miesiące - na stopie czysto zawodowej. Z małymi grzeszkami umysłu, skrzętnie ukrywanymi przed sobą samą. Skrzętnie i naiwnie; teraz przecież rozlewały się rumieńcem na jej twarzy.
Nie ukrywała go jednak, po prostu znów biorąc głęboki wdech ciepłego, suchego powietrza. Posłusznie usiadła na obitym aksamitem podnóżku, krzyżując szczupłe nogi w kostkach. Dopiero teraz zauważyła pomięte spodnie - wygładziła je dłonią, chociaż nie przyniosło to żadnego rezultatu. Miała ważniejsze problemy, zatem podniosła głowę, wpatrując się na siedzącego Blacka z uwagą nieco...desperacką, jakby oczekując z jego ust prawd objawionych. Mistrz i dzielna rzemieślniczka, szczęśliwa, gdy mogła dłutem wyrwać sobie serce z piersi.
- Masz żonę. To też słabość? - spytała, kiedy skończył mówić. Już nie przepraszała za zbytnią impertynencję pytania. Teraz, w tej bliskiej, choć poddańczej, konotacji bardziej czuła się jak dziecko, stawiające pierwsze kroki w dorosłym życiu, niż jak oceniana podwładna, chociaż oprócz chęci poznania Prawdy Objawionej pojawiła się w jej wzroku ciekawość. Łamała czwartą ścianę, temat względnego tabu. Poznała żonę Blacka, ale kiedyś nie poświęcała jej tyle uwagi co teraz. - Kobieta, którą wybrałeś musi być wspaniała. Nie boisz się, że ją stracisz? - kontynuowała, dbając o to, by jej ton nie brzmiał nachalnie. Znała swoje miejsce - pod nim? - i nigdy nie przekroczyłaby linii przyzwoitości. Przynajmniej tak naiwnie sądziła, wytrzymując jego stanowcze spojrzenie. - Dla ciebie mogłabym poświęcić - wszystko? - wiele, Francisie. Czy to nie przekreśla wszystkiego, czego mnie tutaj uczysz? - powiedziała, dziwnie się czując z tak emocjonalnym wyznaniem. Ubranym w słowa i gesty wręcz obojętne, ale wiedziała, że Castorowi nie umknie lekkie drżenie jej głosu i skrzywienie ust w pożałowaniu samej siebie. Naprawdę traciła kontrolę nad swoimi emocjami, coraz częściej ujawniającymi się w towarzystwie Blacka.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tak naprawdę jego rodzina nie miała najmniejszego znaczenia. Stwierdzenie o dość dziwnym brzmieniu, jeśli wziąć pod uwagę jego świetne pochodzenie i koneksje z arystokratycznymi rodami, ale Castor był przekonany, że jest osobą, która nie przykłada żadnego znaczenia do więzi z ludźmi, w których żyłach płynęła podobna (bo błękitna) krew. Świat nie dzielił się dla niego na tych bliskich z pochodzenia i obcych – bo nie krewnych, on układał własną hierarchię. W której najważniejsi byli ci, którzy bywali mu przydatni. Prosta matematyka człowieka, dla którego liczył się tylko czubek własnego nosa. W obronie siebie i swoich – często kontrowersyjnych – przekonań był w stanie pozwolić sobie na wiele, właściwie na wszystko. Cała reszta pozostawała natomiast poza orbitą jego zainteresowania. Mówiąc brutalnie, wcale nie obchodziło go, kto tworzy ten wspaniały ród, którego drzewo genealogiczne wisiało w pokoju obok. Mógł zastąpić każdą gałąź tej rodziny kimś innym, wspanialszym. Uważał, że większość więzi oparta jest na przyzwyczajeniu i dążył do tego, by w swoim przypadku ograniczyć je do zera. Dlatego nie posiadał nałogów, nawyki starał się eliminować, gdy je tylko zaczynał dostrzegać, a kobietę swojego życia odstawił na boczny tor z łatwością człowieka, który oddaje biednym swoją przedartą i bezużyteczną szatę. Nie mógł pozwolić na to, by cokolwiek sprawiało, że staje się niewolnikiem. Ani rzecz, ani człowiek, ani pragnienie uczynienia z tej siedzącej u jego stóp swojej prywatnej służącej.
I on dostrzegał przecież, że oto znaleźli się w impasie i prędzej czy później dojdzie do spięcia, do zburzenia budowli, którą ta kobieta składała od kilku lat, tak, by na jej gruzach zbudować nowy porządek. Wizja utopijna i nieco optymistyczna, równie dobrze Deirdre mogła przejrzeć na oczy i posłać go do diabłów, więc starał się zachowywać spokój, jakby tylko ten mógł ich ocalić od ogólnego wariactwa, jakim był jej nastrój dziecka zapędzonego w kozi róg. Ofiary w błędnej uliczce, której należało pokazać światełko w tunelu i która nie mogła nawet przypuszczać, że wkrótce ta dobra jasność oślepi ją tak bardzo, że już nigdy nie spojrzy na świat inaczej jak przez pryzmat jego postrzegania. Robił wiele, by nie dopuścić ją do prawdy i wychodziło mu to najwyraźniej doskonale, bo łapała przynętę jak piękna i złota rybka, która z chęcią płynęła choćby pod prąd, ale wprost do sieci rybaka.
Uśmiechnął się na jej pytanie.
Niedyskretne, owszem, ale puścił to mimo uszu, starając się grać wielkodusznego staruszka, nie osobę opętaną przez jej perfekcyjny wizerunek młodej karierowiczki, która dla utrzymania pozycji, mogłaby być bardziej uległa, otwarta i… Same wulgarne epitety zaśmiecały jego nieskazitelny umysł, więc pozwolił sobie na chwilę milczenia, podczas którego zlustrował ją dokładnie, każdą zmianę na skórze ocenił okiem znawcy i estety, aż wreszcie powrócił do jej ust, które układały się niepotrzebnie w słowa. Chętnie stwierdziłby, że jego żona milczy i przez to jest przez niego tak doceniana – choć ona zapewne użyłaby czegoś w rodzaju: dręczona – ale zamiast tego zaśmiał się cicho.
- Nie sądzę, żeby małżeństwo z rozsądku miało tak wielki wpływ. Szanuję ją i może liczyć na moje wsparcie, ale miejsce dla mojej intelektualnej partnerki pozostaje wolne – umiejętnie podsycał jej ambicję, wręcz sugerował jej, że może ową przestrzeń u jego boku zająć, bo oto naznacza ją na równą sobie. Znowu spojrzał jej w oczy, jego ręce zajęły się natomiast odpalaniem cygara, którego zapach wkrótce wypełnił wnętrze i tak dusznego już gabinetu.
- A jeśli ją stracę… To będzie znaczyło tylko, że przeciwnik mnie nie zna – i ona nie wiedziała, kto niegdyś rozpalał jego zmysły, choć teraz już nie był tego taki pewien, kiedy widział ją i miał ochotę wedrzeć się w nią głęboko, przebić ją… oczywiście, umysłowo, cielesną rozkosz pozostawiał sobie na deser, wręcz kapryśnie ją od siebie odsuwał, zastanawiając się, czy nie jest jej gorąco w tym stroju i czy nie czuje przewrotnej ochoty, by pozbyć się gorsetu ubrań, przyzwoitości i balastu w postaci partnera życiowego.
Niegodnego jej, to właśnie chciał jej przekazać bez słów, gdy po raz pierwszy od dawna – w trakcie ćwiczeń dotykał ją często – przesuwał dłonią po jej ramieniu w opiekuńczym geście człowieka, który ledwo trzyma na postronku swoje pożądanie. – Droga Dei, nauczyłem cię tutaj, żebyś nigdy nie kierowała się słabością do mnie, choć ona mi schlebia – przyznał, zmieniając pozycję i nachylając się nad nią. Mógł ją pocałować, mógł zedrzeć z niej ubranie, zamiast tego chwycił różdżkę, wdzierając się głęboko w jej podświadomość.
Oczekiwał zmian, ale nie mógł uwierzyć w nie ad hoc, potrzebował twardych dowodów w czymś tak subtelnym jak jej myśli i odczucia, zwłaszcza te związane z nim – głupi Anthony nigdy go nie interesował – i nie miał na myśli siebie jako nauczyciela.
I on dostrzegał przecież, że oto znaleźli się w impasie i prędzej czy później dojdzie do spięcia, do zburzenia budowli, którą ta kobieta składała od kilku lat, tak, by na jej gruzach zbudować nowy porządek. Wizja utopijna i nieco optymistyczna, równie dobrze Deirdre mogła przejrzeć na oczy i posłać go do diabłów, więc starał się zachowywać spokój, jakby tylko ten mógł ich ocalić od ogólnego wariactwa, jakim był jej nastrój dziecka zapędzonego w kozi róg. Ofiary w błędnej uliczce, której należało pokazać światełko w tunelu i która nie mogła nawet przypuszczać, że wkrótce ta dobra jasność oślepi ją tak bardzo, że już nigdy nie spojrzy na świat inaczej jak przez pryzmat jego postrzegania. Robił wiele, by nie dopuścić ją do prawdy i wychodziło mu to najwyraźniej doskonale, bo łapała przynętę jak piękna i złota rybka, która z chęcią płynęła choćby pod prąd, ale wprost do sieci rybaka.
Uśmiechnął się na jej pytanie.
Niedyskretne, owszem, ale puścił to mimo uszu, starając się grać wielkodusznego staruszka, nie osobę opętaną przez jej perfekcyjny wizerunek młodej karierowiczki, która dla utrzymania pozycji, mogłaby być bardziej uległa, otwarta i… Same wulgarne epitety zaśmiecały jego nieskazitelny umysł, więc pozwolił sobie na chwilę milczenia, podczas którego zlustrował ją dokładnie, każdą zmianę na skórze ocenił okiem znawcy i estety, aż wreszcie powrócił do jej ust, które układały się niepotrzebnie w słowa. Chętnie stwierdziłby, że jego żona milczy i przez to jest przez niego tak doceniana – choć ona zapewne użyłaby czegoś w rodzaju: dręczona – ale zamiast tego zaśmiał się cicho.
- Nie sądzę, żeby małżeństwo z rozsądku miało tak wielki wpływ. Szanuję ją i może liczyć na moje wsparcie, ale miejsce dla mojej intelektualnej partnerki pozostaje wolne – umiejętnie podsycał jej ambicję, wręcz sugerował jej, że może ową przestrzeń u jego boku zająć, bo oto naznacza ją na równą sobie. Znowu spojrzał jej w oczy, jego ręce zajęły się natomiast odpalaniem cygara, którego zapach wkrótce wypełnił wnętrze i tak dusznego już gabinetu.
- A jeśli ją stracę… To będzie znaczyło tylko, że przeciwnik mnie nie zna – i ona nie wiedziała, kto niegdyś rozpalał jego zmysły, choć teraz już nie był tego taki pewien, kiedy widział ją i miał ochotę wedrzeć się w nią głęboko, przebić ją… oczywiście, umysłowo, cielesną rozkosz pozostawiał sobie na deser, wręcz kapryśnie ją od siebie odsuwał, zastanawiając się, czy nie jest jej gorąco w tym stroju i czy nie czuje przewrotnej ochoty, by pozbyć się gorsetu ubrań, przyzwoitości i balastu w postaci partnera życiowego.
Niegodnego jej, to właśnie chciał jej przekazać bez słów, gdy po raz pierwszy od dawna – w trakcie ćwiczeń dotykał ją często – przesuwał dłonią po jej ramieniu w opiekuńczym geście człowieka, który ledwo trzyma na postronku swoje pożądanie. – Droga Dei, nauczyłem cię tutaj, żebyś nigdy nie kierowała się słabością do mnie, choć ona mi schlebia – przyznał, zmieniając pozycję i nachylając się nad nią. Mógł ją pocałować, mógł zedrzeć z niej ubranie, zamiast tego chwycił różdżkę, wdzierając się głęboko w jej podświadomość.
Oczekiwał zmian, ale nie mógł uwierzyć w nie ad hoc, potrzebował twardych dowodów w czymś tak subtelnym jak jej myśli i odczucia, zwłaszcza te związane z nim – głupi Anthony nigdy go nie interesował – i nie miał na myśli siebie jako nauczyciela.
Gość
Gość
Upał poprzepalał w jej umyśle i tak już naderwane bezpieczniki, wiszące smętnie na ostatnich niteczkach nerwów dawnej Deirdre. Owszem, ambitnej i zdecydowanej, ale kierującej się w życiu wyniesioną z domu miłością, tak mocno teraz krytykowaną. Jako słabość, przeszkoda w karierze, kula u nogi, środek zmieniający krystalicznie czystą świadomość w emocjonalne bagno. Tsagairt wsiąkała w taką ideologię, początkowo podchodząc do niej dość krytycznie, ale z czasem - i z każdym kolejnym łagodnym słowem Blacka - przyjmując ją jako swoją w stu procentach. Uwierzyła mu, że została stworzona do wyższych celów i że jej życie jest zbyt ważne, by tracić je na zakładanie rodziny. Albo ufanie komukolwiek innemu niż Francis. Dwa lata związku z Anthony'm, dwa najszczęśliwsze lata, zostały definitywnie przekreślone. Jej ręką, chociaż prowadzoną przez system nerwowy kogoś innego, silniejszego. Kompletnie niestwarzającego zagrożenia, nie dla niej.
Patrzyła przecież na Castora bez grama strachu. Oczywiście czuła do niego wielki respekt i szacunek, ale nie strach. Zaufała mu całkowicie i do tej pory nigdy jej nie zawiódł, ucząc, prowadząc i poprawiając ewentualne błędy z taką łagodnością, że nie mogła podejrzewać go o złe zamiary. Była zbyt otumaniona a zmiany w intensywności ich relacji działy się tak niezauważalnie, że nawet coraz boleśniejsze zaklęcia nie wywierały na Deirdre negatywnego wrażenia. Łaknęła więcej, szybciej, mocniej: chora ambicja, podsycana rzeczywistymi wizjami świetlanej przyszłości, zżerała ją od środka. Pozostawała pustą skorupą, naczyniem, gotowym na napełnienie wiedzą. Bez sentymentów, bez słabości, bez wątpliwych wyrzutów sumienia. Idealne, posłuszne narzędzie, naiwnie sądzące, że jest kimś ważnym.
Tsagairt nie miała tego świadomości, dlatego też wpatrywała się w Castora jak w prywatnego bożka, wysłuchując jego odpowiedzi z uwagą. I nadzieją - czyżby to ona mogła zająć miejsce obok niego? Ta możliwość, subtelnie sugerowana między gładkimi słowami o żonie, zapadła jej w pamięć, wyciszając nawet ulgę, kiedy Francis przyznawał się do względnej obojętności wobec żony. Nikt im nie zagrażał, mogli być razem, rządząc światem. Perfekcyjna bajka dla perfekcyjnych dziewczynek, będąca taką samą mrzonką jak mantra żyli długo i szczęśliwie. Wcale nie różniła się od kobiet zapatrzonych w swoich narzeczonych, z tym, że Deirdre pragnęła spełnienia intelektualnego. Tylko. Platonicznie. Musiała to sobie wmawiać, żeby nie spaść prosto w przepaść kompletnego szaleństwa i zaprzedania swoich wartości idealnej pracownicy miesiąca.
Pocieszanej przez swojego przełożonego. Jego ręka była ciepła, dym z cygara drażnił jej płuca, ale nie reagowała w żaden sposób, będąc zbyt poruszoną tym, co jej powiedział i co zagwarantował tym prostym, wspierającym gestem. Miała ochotę przytulić się do jego dłoni, łasić się jak bezdomny kot, w końcu przygarnięty do niesamowitego pałacu; kot doceniony, pieszczony i mianowany senatorem, chociaż opanowany Castor w niczym nie przypominał Kaliguli.
Nawet kiedy wdzierał się do jej umysłu. W jednej sekundzie patrzyła prosto w jego oczy, oddychając płytko, w drugiej...Ciężko było zrozumieć to, co działo się w jej głowie. Na początku ostry ból, jakby ktoś wbił ostrze zatrutego noża prosto w czaszkę. Potem drżenie kości i rosnący dyskomfort. Jeśli przed chwilą cierpiała przez chaos coraz natrętniejszych myśli, to teraz niepokój stawał się nie do zniesienia. Wiedziała, czym jest legilimencja, ale nigdy nie była ofiarą takiej praktyki. Chociaż, czy do końca ofiarą? Po pierwszym przerażeniu i bólu, spazmatycznej chęci wyrzucenia intruza ze swojego umysłu, po prostu się poddała. Dalej drżała z szoku i niepokoju, dalej zbierało się jej na mdłości, ale zaprzestała histerycznego chowania najskrytszych pragnień. Nie potrafiła dłużej budować zamków z piasku wobec znacznie silniejszego...przyjaciela. Nie przeciwnika. Przestała się mentalnie szarpać, dalej jednak oddychając spazmatycznie i drętwiejąc na podnóżku, z dłońmi zaciśniętymi na aksamitnym materiale.
Patrzyła przecież na Castora bez grama strachu. Oczywiście czuła do niego wielki respekt i szacunek, ale nie strach. Zaufała mu całkowicie i do tej pory nigdy jej nie zawiódł, ucząc, prowadząc i poprawiając ewentualne błędy z taką łagodnością, że nie mogła podejrzewać go o złe zamiary. Była zbyt otumaniona a zmiany w intensywności ich relacji działy się tak niezauważalnie, że nawet coraz boleśniejsze zaklęcia nie wywierały na Deirdre negatywnego wrażenia. Łaknęła więcej, szybciej, mocniej: chora ambicja, podsycana rzeczywistymi wizjami świetlanej przyszłości, zżerała ją od środka. Pozostawała pustą skorupą, naczyniem, gotowym na napełnienie wiedzą. Bez sentymentów, bez słabości, bez wątpliwych wyrzutów sumienia. Idealne, posłuszne narzędzie, naiwnie sądzące, że jest kimś ważnym.
Tsagairt nie miała tego świadomości, dlatego też wpatrywała się w Castora jak w prywatnego bożka, wysłuchując jego odpowiedzi z uwagą. I nadzieją - czyżby to ona mogła zająć miejsce obok niego? Ta możliwość, subtelnie sugerowana między gładkimi słowami o żonie, zapadła jej w pamięć, wyciszając nawet ulgę, kiedy Francis przyznawał się do względnej obojętności wobec żony. Nikt im nie zagrażał, mogli być razem, rządząc światem. Perfekcyjna bajka dla perfekcyjnych dziewczynek, będąca taką samą mrzonką jak mantra żyli długo i szczęśliwie. Wcale nie różniła się od kobiet zapatrzonych w swoich narzeczonych, z tym, że Deirdre pragnęła spełnienia intelektualnego. Tylko. Platonicznie. Musiała to sobie wmawiać, żeby nie spaść prosto w przepaść kompletnego szaleństwa i zaprzedania swoich wartości idealnej pracownicy miesiąca.
Pocieszanej przez swojego przełożonego. Jego ręka była ciepła, dym z cygara drażnił jej płuca, ale nie reagowała w żaden sposób, będąc zbyt poruszoną tym, co jej powiedział i co zagwarantował tym prostym, wspierającym gestem. Miała ochotę przytulić się do jego dłoni, łasić się jak bezdomny kot, w końcu przygarnięty do niesamowitego pałacu; kot doceniony, pieszczony i mianowany senatorem, chociaż opanowany Castor w niczym nie przypominał Kaliguli.
Nawet kiedy wdzierał się do jej umysłu. W jednej sekundzie patrzyła prosto w jego oczy, oddychając płytko, w drugiej...Ciężko było zrozumieć to, co działo się w jej głowie. Na początku ostry ból, jakby ktoś wbił ostrze zatrutego noża prosto w czaszkę. Potem drżenie kości i rosnący dyskomfort. Jeśli przed chwilą cierpiała przez chaos coraz natrętniejszych myśli, to teraz niepokój stawał się nie do zniesienia. Wiedziała, czym jest legilimencja, ale nigdy nie była ofiarą takiej praktyki. Chociaż, czy do końca ofiarą? Po pierwszym przerażeniu i bólu, spazmatycznej chęci wyrzucenia intruza ze swojego umysłu, po prostu się poddała. Dalej drżała z szoku i niepokoju, dalej zbierało się jej na mdłości, ale zaprzestała histerycznego chowania najskrytszych pragnień. Nie potrafiła dłużej budować zamków z piasku wobec znacznie silniejszego...przyjaciela. Nie przeciwnika. Przestała się mentalnie szarpać, dalej jednak oddychając spazmatycznie i drętwiejąc na podnóżku, z dłońmi zaciśniętymi na aksamitnym materiale.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W ciągu lat wykształcił u siebie pancerz ochronny, który polegał na usuwaniu z życia zbędnych jednostek z łatwością dziecka, które burzy wieżę z klocków i potem odbudowuje ją na nowo. Sądził, że tylko głupcy nie czerpią nauki z takiego postępowania. Ktoś jedynie wyjątkowo elastyczny i skłonny do zmian, był w stanie dokonać wielkich czynów. Nie bez przyczyny większość panujących na szali swojego zwycięstwa kładło najbliższych, stając się bezdusznymi potworami w opinii ludzi. Te jednak nigdy nie dotykały go szczególnie. Owszem, dbał o szacunek i respekt, który sprzyjał bezsprzecznemu wykonywaniu jego rozkazów, ale nigdy nie ugiął się do kwestionowania swoich decyzji, bo były dla kogoś niezrozumiałe bądź wrogie.
Wręcz przeciwnie, każda negacja jego planów – żona była w tym mistrzynią – upewniała go w przekonaniu, że podejmuje słuszną decyzję. Tylko śmiałe i często kontrowersyjne środki mogły pomóc w zdobyciu upragnionego celu, który teraz rysował się jaskrawo wraz z krwawym słońcem zachodzącym na horyzoncie. Mógł w tym zjawisku atmosferycznym dostrzec jakąś alegorię, zawierzyć symbolice i pustym przesądom, ale wolał mieć pewność, która miała pojawić się dopiero po dokładnym spenetrowaniu jej umysłu. Po raz pierwszy okazywał jej działanie magii w tak dosadny i brutalny sposób. Był przekonany, że nawet kolejne Zaklęcia Niewybaczalne, których zasięg wypróbował na niej, nie były aż tak dosłowne i nie przynosiły takiego spustoszenia jak dogłębne badanie jej najszczerszych myśli, zamierzeń i wspomnień, które układały się w barwną mozaikę.
Której wzory przemykały przed jego oczami z takim natężeniem, że miał wrażenie, że jego głowa zaraz pęknie. To nigdy nie było bezbolesne uczucie, a wyławianie ważniejszych elementów tej układanki przypominało szukanie czerwonej nitki na tle ogromnego ornamentu roślinnego, który przecież kusił wielobarwnością i przyciągał uwagę, która powinna być skupiona na jednym punkcie. Na próżno, widział ją przecież nagą, zniewoloną pod nim i jakieś uczucie ledwo kiełkującej zazdrości pojawiło się znikąd, choć przecież obiecywał sobie, że do tego nie dopuści. Robił to tylko dla jej dobra, a sekundy zamieniały się w minuty, zegar już wkrótce miał bić porę zakazaną, godzinę duchów, a on zniewalał ją w tym mocnym doświadczeniu mentalnym, które było cenniejsze niż to erotyczne.
Dobrze wiedział dlaczego. Tu, w jej głowie byli tak naprawdę sami, jego dłoń przesuwała się przecież już po dotykanym ramieniu, a jego usta zastanawiały się nad pocałunkiem warg, które były już spierzchnięte od muśnięcia innego mężczyzny. Natomiast jej psychika, to bezradne doświadczenie dzielili tylko ze sobą, nie oddawała się nikomu w ten sposób i z tego również powodu tak długo zwlekał z pozostawieniem jej, choć zdawał sobie sprawę, że jest coraz słabsza.
W takich chwilach zaczynał pojmować, co czują mityczne wampiry, które żywią się krwią ofiary, które doświadczają uczucia ulotności życia, które mogą sprowadzić śmierć z taką łatwością jak inne darują życie. Nie zrobił więc niczego, by przerwać tę więź, dostrzegając przez ułamek sekundy jej ogromne oddanie skierowane w swoją stronę i chęć bycia najlepszą, choć miało to oznaczać oddanie się samotności, przygarnięcie do swojego boku najohydniejszej z ludzkich natur, tej, która nie liczy się z nikim poza samą sobą.
Prowokował ją do tego, wcielał w jej umysł odważne idee i wreszcie poczuł, że ją traci. Mogła postradać zmysły przez tak brutalną inwigilację, więc wycofał się, przybierając znowu ten sam dobrotliwy wyraz staruszka, który przed chwilą niszczył ją mentalnie.
Nie mogła przecież winić go za to, że był zaniepokojony jej zachowaniem i chciał się utwierdzić w przekonaniu, że nadal pozostaje mu wierna i może na nią liczyć w każdej sytuacji.
- Wiesz, co robić – stwierdził cicho, jedynie tak komentując ten gwałt. Pierwszy, ale nie ostatni, tego mogła być pewna.
Gość
Gość
Noc nie przynosiła ulgi w męczącym upale, ale Deirdre drżała pod kontrolnym dotykiem Castora, jakby jego palce mroziły jej ciało mocniej niż umysłowa inwigilacja. Ból głowy nasilał się z każdą sekundą, myśli nieznośnie wibrowały, skóra pokryła się gęsią skórką; nigdy wcześniej nie czuła się tak obco z samą sobą. Co chwila przed oczami pojawiały się jej klisze niezwiązanych ze sobą obrazów, zbyt ostre kolorystycznie, by mogła skupić na nich wzrok i zrozumieć, czego Francis może szukać. Potwierdzenia? Wskazówki? Sposobu, by jej pomóc? Wierzyła, że robi to z miłości, z chęci uchronienia przed kardynalnymi błędami, jednak nawet pomimo psychicznego przyzwolenia, odsłonięcie myśli przed osobą postronną należało do najmniej przyjemnych doświadczeń w całym życiu panny Tsagairt. Zawroty głowy przypominały te, należące już do zamierzchłej przeszłości, kiedy kręciła się na karuzeli, zawzięcie mrugając. Kalejdoskop wywołujący mdłości, do którego dochodziło poczucie odrealnienia. Już nie znajdowała się w doskonale urządzonym gabinecie Castora: jedyną nicią, wiążącą ją z rzeczywistością, była jego ręka, ciągle spoczywająca na jej ramieniu. Kontrolnie, wspierająco - gdyby nie ona, pewnie Deirdre zsunęłaby się z niskiego stołka w momencie, w którym przestał wdzierać się do jej umysłu.
Chrapliwy wdech. Gryzący dym cygara. Kolejny haust powietrza, przesycony nikotyną i lekkim zapachem jego perfum. Ciągle drżała na całym ciele, nie odrywając jednak wzroku od jego oczu - błąd? nauczył ją wiecznego chylenia czoła przed niebezpiecznym majestatem? - chociaż w jej spojrzeniu widać było całkowicie inne emocje. Początkowo panikę, potem zdezorientowanie, szok i w końcu potworne zdenerwowanie. Nie, nie ukoił jej nerwów, zasiał ziarno wątpliwości, rosnące w zastraszającym tempie i przejmujące władzę nad jej ciałem. Dlatego też zerwała się z podnóżka gwałtownie, prawie wyrywając ramię z jego uścisku. Bała się tego, co mógł zobaczyć w jej głowie i tego, że naprawdę miał rację: już wiedziała co zrobić. I wiedziała, że to, co stało się przed chwilą na zawsze zmieni ich znajomość.
Rzuciła mu ostatnie spojrzenie kompletnej wariatki - gdzie zniknął wystudiowany chłód i pokora? - po czym chwyciła leżącą na biurku marynarkę, znikając za drzwiami bez słowa. Bała się tego, co mogłaby zrobić, gdyby została tuż przy Francisie chociaż sekundę dłużej.
zt
Chrapliwy wdech. Gryzący dym cygara. Kolejny haust powietrza, przesycony nikotyną i lekkim zapachem jego perfum. Ciągle drżała na całym ciele, nie odrywając jednak wzroku od jego oczu - błąd? nauczył ją wiecznego chylenia czoła przed niebezpiecznym majestatem? - chociaż w jej spojrzeniu widać było całkowicie inne emocje. Początkowo panikę, potem zdezorientowanie, szok i w końcu potworne zdenerwowanie. Nie, nie ukoił jej nerwów, zasiał ziarno wątpliwości, rosnące w zastraszającym tempie i przejmujące władzę nad jej ciałem. Dlatego też zerwała się z podnóżka gwałtownie, prawie wyrywając ramię z jego uścisku. Bała się tego, co mógł zobaczyć w jej głowie i tego, że naprawdę miał rację: już wiedziała co zrobić. I wiedziała, że to, co stało się przed chwilą na zawsze zmieni ich znajomość.
Rzuciła mu ostatnie spojrzenie kompletnej wariatki - gdzie zniknął wystudiowany chłód i pokora? - po czym chwyciła leżącą na biurku marynarkę, znikając za drzwiami bez słowa. Bała się tego, co mogłaby zrobić, gdyby została tuż przy Francisie chociaż sekundę dłużej.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
dwa lata temu, dom Castora Blacka
Szybka odpowiedź