Kącik kawiarniany
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kącik kawiarniany
Zastawa z indyjskimi ornamentami, imbryczki latające wysoko nad sufitem, by móc uzupełnić herbatę w filiżance, pobrzękiwanie widelczyków o opróżnione talerzyki, aromat słodkich ciast i drobnych deserów, pachnąca para unosząca się nad głowami zakochanych w piciu herbaty czarodziejów. Czujesz ten klimat? Na pewno masz ochotę wejść i zamówić jedną filiżankę lub dwie. Wygodne, skórzane fotele i stoliki przykryte białymi obrusikami jeszcze cię do tego zachęcają. Usiądź, rozgość się i czekaj na gorący napar.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:33, w całości zmieniany 1 raz
Technika obronna... William może nawet podziękowałby za tak pochlebną opinię, gdyby nie fakt, że takie uwagi zwykł puszczać mimo uszu. Owszem, to była i technika obronna, ale... mimo wszystko Aurora nie miała do końca racji. Całkowitą by miała, gdyby spotkała lorda Selwyna w stanie furii, potężnego żalu lub smutku. A do każdej silniejszej emocji doprowadzić go było trudno. Kiedyś było łatwiej, aktualnie unikał takowych.
- Ciekawość pierwszym stopniem na wyjątkowo krótkich schodach do piekła. Radzę mimo wszystko uważać. - Żeby wywołać konflikt z nim w jednej z ról głównych to trzeba było się wystarać. On się nie kłócił. On po prostu robił to, co uważał za słuszne. Jak już wybuchała kłótnia, to w praktyce wyglądało to tak: ktoś podnosił głos, wymachiwał rękoma i robił mimiczny cyrk. On natomiast odpowiadał spokojnie.
- I wzajemnie. - chociaż odparł bardzie grzecznościowo niż szczerze. Może i nawet częściowo rozmawiało mu się dobrze, ale nie jakoś szczególnie. A gdyby miał co robić, to nie stawałby na rzęsach, ażeby się stawić. - Do zobaczenia, lady Grengrass.
Jedynie spojrzał za rudowłosą, gdy ta się kierowała już do drzwi. On sam nieco zwlekał, zastanawiając się nad rozmową. Nie powiedziała od początku do końca wprost powodu, przez który poprosiła o spotkanie. Jednakże miał pewne konkluzje na ten temat. Najpewniej komuś nie odpowiada ścieżka jaką ta obrała. Wyszła najpewniej w pośpiechu, a gdyby wszystko było dobrze, nie byłoby tego pośpiechu. Podejrzewam, ze był to efekt kłótni. A z przebiegu rozmowy można wywnioskować czego dotyczyła. - wypowiedział sam do siebie w myślach. Po chwili jednak skończył nad sprawą kontemplować, ażeby przywołać gestem kelnera.
Gdy zapłacił należność, powoli usunął się z miejsca i ruszył ku wyjściu z Czerwonego Imbryka. Przekraczając drzwi cicho westchnął, pozwalając na to minimalne okazanie emocji. Gdy wyszedł na ulicę zniknął w trzasku teleportacji, ażeby znaleźć się w swojej rezydencji.
z/t
- Ciekawość pierwszym stopniem na wyjątkowo krótkich schodach do piekła. Radzę mimo wszystko uważać. - Żeby wywołać konflikt z nim w jednej z ról głównych to trzeba było się wystarać. On się nie kłócił. On po prostu robił to, co uważał za słuszne. Jak już wybuchała kłótnia, to w praktyce wyglądało to tak: ktoś podnosił głos, wymachiwał rękoma i robił mimiczny cyrk. On natomiast odpowiadał spokojnie.
- I wzajemnie. - chociaż odparł bardzie grzecznościowo niż szczerze. Może i nawet częściowo rozmawiało mu się dobrze, ale nie jakoś szczególnie. A gdyby miał co robić, to nie stawałby na rzęsach, ażeby się stawić. - Do zobaczenia, lady Grengrass.
Jedynie spojrzał za rudowłosą, gdy ta się kierowała już do drzwi. On sam nieco zwlekał, zastanawiając się nad rozmową. Nie powiedziała od początku do końca wprost powodu, przez który poprosiła o spotkanie. Jednakże miał pewne konkluzje na ten temat. Najpewniej komuś nie odpowiada ścieżka jaką ta obrała. Wyszła najpewniej w pośpiechu, a gdyby wszystko było dobrze, nie byłoby tego pośpiechu. Podejrzewam, ze był to efekt kłótni. A z przebiegu rozmowy można wywnioskować czego dotyczyła. - wypowiedział sam do siebie w myślach. Po chwili jednak skończył nad sprawą kontemplować, ażeby przywołać gestem kelnera.
Gdy zapłacił należność, powoli usunął się z miejsca i ruszył ku wyjściu z Czerwonego Imbryka. Przekraczając drzwi cicho westchnął, pozwalając na to minimalne okazanie emocji. Gdy wyszedł na ulicę zniknął w trzasku teleportacji, ażeby znaleźć się w swojej rezydencji.
z/t
Gość
Gość
- Który? - spytał, patrząc na obraz przed sobą. Przydługawe włosy miał w całkowitym nieładzie, ale je łatwo było oporządzić. Gorzej z całą resztą, a szczególnie z dobraniem stroju. W pewnym sensie dzisiejsze wyjście jakoś go zmobilizowało do ruszenia się i wyjścia do miasta. Nie tylko do Czerwonego Imbryka, ale również by wpaść do cukierni, gdzie najchętniej spędziłby kilka godzin. No, a potem? Miał już pewne plany. Jayden potrzebował informacji, a gdzie lepiej ich szukać jak nie u starszego, być może nawet najstarszego żyjącego astronoma wszech czasów? Gustav Bartius mieszkał w opuszczonej, rozpadającej się chacie w London Borough of Walthman Forest. A przynajmniej tak podejrzewano, bo mężczyzna preferował samotność i nikt go dawno nie widział. Nie wiadomo więc było czy umarł ze starości, czy jeszcze serce kochające gwiazdy i wszelkie ciała niebieskie jeszcze biło. Vane musiał to sprawdzić za wszelką cenę, bo jeśli nie rozwieje swoich wątpliwości, będzie miał problem. Miał nadzieję, że dostanie odpowiedź, gdy odnajdzie wielkiego Bartiusa i dowie się czy rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty był dobrą datą czy może naukowcy ustalając datę zaczepienia pomyli się o kilka lub nawet kilkadziesiąt lat? Poszukiwania jednak musiały poczekać, bo przedtem profesor miał się spotkać z panną Blythe i przekazać jej składniki, które dotarły do Szkoły Magii i Czarodziejstwa bez przeszkód i w nienaruszonym stanie. Zamówił je pocztą i dosłownie dzień później stały na biurku u niego w gabinecie. Wspaniale prosperujący interes! Doprawdy cudownie!
- Do błękitu pruskiego i sinego będzie pasował tylko lśniący grafit, sir - rozległ się męski, stonowany głos, a Jay przymrużył jedno oko jakby to miało jakoś pomóc w podjęciu decyzji. Dzisiaj postanowił włożyć swój ulubiony szaro-niebieski garnitur w kratkę i błękitną koszulę. Tylko z krawatem miał problem, ale Heweliusz najwidoczniej o wiele lepiej znał się na kolorach niż on. Chyba pierwszy raz słyszał nazwy, które podał mu wielki uczony, ale nie miał zamiaru się z nim o to kłócić. Niech mu będzie - w końcu jak to wychowany człowiek Jayden słuchał się starszych od siebie.
- Czasem mi się wydaje, że na poczekaniu wymyślasz te odcienie - odparł, nie patrząc na swojego doradcę. Mógł jednak usłyszeć burknięcie oznaczające niezadowolenie, co wywołało na jego twarzy delikatny uśmiech. Obraz wielkiego uczonego towarzyszył mu od ukończenia Hogwartu, kiedy to dostał go od rodziców na uczczenie zakończenia edukacji. A przynajmniej jej pierwszego etapu. Często ze sobą dyskutowali na wiele tematów lub, jak właśnie dzisiaj, Heweliusz doradzał mężczyźnie w błahych sprawach typu dopasowanie krawatu do garnituru.
- Panicz chyba powinien więcej czasu spędzać z ludźmi, a nie z gwiazdami - powiedział wielki uczony, kręcąc głową. Z jedną dłonią na globusie, a drugą na wielkiej księdze prezentował się nienagannie. W przeciwieństwie do swojego znacznie młodszego kolegi po fachu... Vane zaczesał włosy ręką, wiedząc, że Evey na pewno wypomni mu tę długą grzywę. Słysząc słowa Heweliusza, podniósł na niego spojrzenie.
- Spędzam. Mam ciebie - odparł Jayden i mrugnął do namalowanego mężczyzny nim zamknął drzwi do swojego mieszkania w Hogsmeade. Gdy wyszedł poza budynek, skierował się do publicznego kominka, by przenieść się na Ulicę Pokątną. Dość szybko znalazł cel jego podróży i instynktownie dotknął kieszeni płaszcza, w której schowana była torebka z ingrediencjami. W drugiej natomiast niósł mały tomik przewodnika po gwiazdach, o których wspominał w liście. Żeby nie zapomnieć, włożył go tam już tamtego dnia, gdy wysłał Steve'a do pani alchemik. Dzisiaj zapomniałby go na pewno. Gdy wszedł do środka lokalu, rozległ się charakterystyczny dźwięk dzwonka, a Jay zaczął się rozglądać za białą wstążką.
+ heweliusz
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spotkanie o stosunkowo wczesnej godzinie wcale nie oznaczało porzucenia rutynowych ćwiczeń, na które znajdywała czas każdego dnia, bez żadnych wyjątków - nawet jeśli głównym planem było spotkanie z nowym klientem oraz poszukiwania rzadkiego składnika - próbowała dotrzeć do niego różnymi drogami, ale gwiazdy najwyraźniej nie sprzyjały. Zostawało jej tylko jedno miejsce, w którym mogły się ostać jakieś resztki - stare, zniszczone i opuszczone szklarnie. Nie zaglądała tam całe wieki i nawet nie próbowała sobie wyobrażać, ile chwastów rozprzestrzeniło się w tym czasie pomiędzy szklanymi ściankami. Przed wyprawą chciała się jeszcze upewnić, że nie dostanie ingrediencji w aptece na ulicy Pokątnej. Pytała już dwukrotnie, lecz nie dowiedziała się niczego konkretnego - poza tym, że w tajemniczych okolicznościach wszelkie źródła stawały się bezużyteczne i bardzo ciężko było cokolwiek na tę niedogodność zaradzić.
Zatroszczyła się o swój notatnik, wykorzystywany do sporządzania zapisków związanych z pracą - głównie z zamówieniami - wygrzebała z czeluści szafy pojemną torbę, na wszelki wypadek sprawdziła jeszcze raz listę składników na roztwór wywołujący zdjęcia, by - jakimś cudem - nie palnąć żadnej gafy, po czym wpakowała się do kominka, chcąc dotrzeć za pomocą sieci Fiuu na Pokątną. W jasnej sukience i butach na obcasie idealnym dla damy, z nadzieją, że nie usmoli się w podróży między wylotami.
Do Czerwonego Imbryka udało jej się dotrzeć kilka minut przed czasem i nie powstrzymywała się przez zamówieniem zielonej herbaty. Wybrała stolik nieopodal okna, ale nie w jego bezpośrednim zasięgu i rozejrzała się dyskretnie po pomieszczeniu. Nie było tłumów - trudno się dziwić, Pokątna nie była teraz miejscem beztroskich spotkań, a i pora nie sprzyjała. Czarodzieje szykowali się raczej do pracy. Nie dostrzegła nikogo, kto siedziałby samotnie, poza kobietą w podeszłym wieku, a szanse, że jest oczekiwanym panem Vane była raczej żadna. Zegar wskazywał, że miała więcej czasu, niż początkowo zakładała, dlatego postanowiła spożytkować go na kontynuację ostatnio podjętych nauk - a raczej ich wznowienie i powiększenie wiedzy. Astronomia spędzała jej sen z powiek, okazywało się bowiem, że regularnie pojawiało się mnóstwo badań nad wpływem ciał niebieskich na poszczególne ingrediencje oraz moc tworzonych eliksirów. Z wolna przerzucała więc kartki, wyłapując z tabel najważniejsze dane i co jakiś czas notując je na pergaminie. Gubiła się w liczbach i zaczynała od początku, ale starała się nie zrażać niepowodzeniami i trzymać własne błędy w pamięci, by nie popełniać ich wielokrotnie.
Na dźwięk dzwonka podniosła głowę znad lektury, obserwując wchodzącego mężczyznę, a księga, o której pisał w liście, pomogła upewnić się, co do jego tożsamości. Przywołała na twarz lekki, uprzejmy uśmiech i posłała mu spojrzenie. Biała wstążka tworzyła na jej jasnych włosach półksiężyc, zatopiony pomiędzy falami blond loków. Wstała z miejsca, pamiętając o wychowaniu.
- Yvette Blythe, miło mi pana poznać - zwróciła się krótko do mężczyzny, z zaciekawieniem spoglądając jeszcze na książkę. Myślała, czy byłaby przydatna w alchemii, ale nie zdradziła się przed Jaydenem. Było to raczej formalne spotkanie, nie luźna pogawędka na temat aktualnie przerabianych lektur, ale mimo wszystko - jej tomik leżał rozłożony na stole, ukazując wyraźnie tabele, z pewnością znajome.
Zatroszczyła się o swój notatnik, wykorzystywany do sporządzania zapisków związanych z pracą - głównie z zamówieniami - wygrzebała z czeluści szafy pojemną torbę, na wszelki wypadek sprawdziła jeszcze raz listę składników na roztwór wywołujący zdjęcia, by - jakimś cudem - nie palnąć żadnej gafy, po czym wpakowała się do kominka, chcąc dotrzeć za pomocą sieci Fiuu na Pokątną. W jasnej sukience i butach na obcasie idealnym dla damy, z nadzieją, że nie usmoli się w podróży między wylotami.
Do Czerwonego Imbryka udało jej się dotrzeć kilka minut przed czasem i nie powstrzymywała się przez zamówieniem zielonej herbaty. Wybrała stolik nieopodal okna, ale nie w jego bezpośrednim zasięgu i rozejrzała się dyskretnie po pomieszczeniu. Nie było tłumów - trudno się dziwić, Pokątna nie była teraz miejscem beztroskich spotkań, a i pora nie sprzyjała. Czarodzieje szykowali się raczej do pracy. Nie dostrzegła nikogo, kto siedziałby samotnie, poza kobietą w podeszłym wieku, a szanse, że jest oczekiwanym panem Vane była raczej żadna. Zegar wskazywał, że miała więcej czasu, niż początkowo zakładała, dlatego postanowiła spożytkować go na kontynuację ostatnio podjętych nauk - a raczej ich wznowienie i powiększenie wiedzy. Astronomia spędzała jej sen z powiek, okazywało się bowiem, że regularnie pojawiało się mnóstwo badań nad wpływem ciał niebieskich na poszczególne ingrediencje oraz moc tworzonych eliksirów. Z wolna przerzucała więc kartki, wyłapując z tabel najważniejsze dane i co jakiś czas notując je na pergaminie. Gubiła się w liczbach i zaczynała od początku, ale starała się nie zrażać niepowodzeniami i trzymać własne błędy w pamięci, by nie popełniać ich wielokrotnie.
Na dźwięk dzwonka podniosła głowę znad lektury, obserwując wchodzącego mężczyznę, a księga, o której pisał w liście, pomogła upewnić się, co do jego tożsamości. Przywołała na twarz lekki, uprzejmy uśmiech i posłała mu spojrzenie. Biała wstążka tworzyła na jej jasnych włosach półksiężyc, zatopiony pomiędzy falami blond loków. Wstała z miejsca, pamiętając o wychowaniu.
- Yvette Blythe, miło mi pana poznać - zwróciła się krótko do mężczyzny, z zaciekawieniem spoglądając jeszcze na książkę. Myślała, czy byłaby przydatna w alchemii, ale nie zdradziła się przed Jaydenem. Było to raczej formalne spotkanie, nie luźna pogawędka na temat aktualnie przerabianych lektur, ale mimo wszystko - jej tomik leżał rozłożony na stole, ukazując wyraźnie tabele, z pewnością znajome.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Cóż... Jayden nie był baletnicą, a jedyny sport jaki uprawiał to wyścigi z centaurami, które zawsze przegrywał. Trzeba było jednak przyznać, że taki zapuszczony nie był i jakoś sobie radził, chociaż daleko było mu do pół-koni pół-ludzi, którzy byli mistrzami poruszania się po lesie. Często zapominały o tym, że profesor był tylko człowiekiem i zostawał w tyle, czekając, aż jego przyjaciele sobie o nim przypomną i wrócą po niego. Szczególnie ciężko było mu nadążyć za nimi z obciążeniem w postaci większych astronomicznych urządzeń, ale i tak dotrzymaniu im kroku graniczyło z cudem. Nic dziwnego że po takiej nocce mógł zasnąć od razu w każdym miejscu i o każdej porze, jeśli tylko zamknął oczy. Zdarzało mu się, i to nie raz i nie dwa, paść przed oczami wszystkich uczniów na Wielkiej Sali podczas zebrań lub podczas przemówień dyrektora. Niekiedy był budzony przez Pomonę, jednak lepiej było go zostawić w spokoju. Dopóty dopóki nie miał zamiaru zsunąć się po krześle pod stół albo opaść twarzą w talerz. Nie, żeby go nudziły słowa skierowane do młodych ludzi, jednak było to silniejsze od niego. Raz zasnął podczas nocnej wyprawy wykradania jedzenie ze szkolnej kuchni. Znalazł go Sir Nicholas de Mimsy−Porpington, po śmierci znany jako Prawie Bezgłowy Nick, gdy Jayden smacznie chrapał na schodach z babeczką jagodową w dłoni. Nad niektórymi rzeczami ciężko było zapanować jak widać...
Jay miał w głowie całe menu Czerwonego Imbryka, żeby od razu wejść i zamówić coś wyjątkowo dobrego. Oczywiście nie zamierzał wykupywać całego asortymentu - musiał zostawić sobie miejsce na inne pyszności, ale z chęcią wypiłby jakąś gorącą, gorzką czekoladę... Był w tym miejscu kilka razy, ale zapamiętał je całkiem przyjemnie. Możliwe że było to spowodowane wspomnieniem niespodzianki urodzinowej, którą zrobiła mu Howell, gdy mieli po kilkanaście lat. Tak... Na pewno dlatego. Gdy wszedł, skierował dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki, w której tkwił jego notatnik ze wszystkimi obliczeniami, odkryciami, obserwacjami. Pilnował go jak oka w głowie, bo było to coś tak niesamowicie ważnego dla astronoma, że ludzie, którzy takich przedmiotów nie posiadali, nie mogli tego zrozumieć. Rozejrzał się po głównej sali, ale nikogo nie dostrzegł, więc przeszedł w stronę lady i zamówił świeżą czekoladę. Kobieta za ladą uśmiechała się promiennie, oznajmiając, że za chwilkę przyniesie rozgrzewający napój, a w tym czasie Vane miał znaleźć sobie miejsce. Tylko Jay nie chciał jakiegoś tam miejsca. Musiało być konkretne i z wyznaczoną osobą. Zauważył jakąś starszawą kobietę, która nie miała żadnej wstążki we włosach, więc panną Blythe być nie mogła. Chociaż kto wie... Może jej siwe włosy zlały się w jedno z ów materiałem podobnej barwy? Zatrzymał się i próbował coś tam dostrzec, ale zaraz jednak zobaczył jeszcze kogoś, kto przyglądał mu się uważnie. Na jego twarzy pojawił się szeroki, nieco nieśmiały uśmiech, ale nie było już mowy o pomyłce.
- Tu pani jest - powiedział, podchodząc i posyłając jej ciepłe spojrzenie. - Niech pani siada. Jayden Vane. Teraz już nieco bardziej oficjalnie - dodał, po czym zsunął z ramion płaszcz, by przewiesić go przez oparcie fotela, który stał naprzeciw blondynki. Przejechał dłonią we włosach i usiadł, chwilowo nie zwracając uwagi na lekturę swojej towarzyszki. Na to na pewno miał być czas później. - Liczę, że nie czekała pani zbyt długo. Bywam dość... Roztrzepany. Ale nie zapomniałem składników na roztwór - oznajmił, a gdy mówił torebka wylewitowałą z jego kieszeni i delikatnie osiadła tuż przy notatniku Yvette.
Jay miał w głowie całe menu Czerwonego Imbryka, żeby od razu wejść i zamówić coś wyjątkowo dobrego. Oczywiście nie zamierzał wykupywać całego asortymentu - musiał zostawić sobie miejsce na inne pyszności, ale z chęcią wypiłby jakąś gorącą, gorzką czekoladę... Był w tym miejscu kilka razy, ale zapamiętał je całkiem przyjemnie. Możliwe że było to spowodowane wspomnieniem niespodzianki urodzinowej, którą zrobiła mu Howell, gdy mieli po kilkanaście lat. Tak... Na pewno dlatego. Gdy wszedł, skierował dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki, w której tkwił jego notatnik ze wszystkimi obliczeniami, odkryciami, obserwacjami. Pilnował go jak oka w głowie, bo było to coś tak niesamowicie ważnego dla astronoma, że ludzie, którzy takich przedmiotów nie posiadali, nie mogli tego zrozumieć. Rozejrzał się po głównej sali, ale nikogo nie dostrzegł, więc przeszedł w stronę lady i zamówił świeżą czekoladę. Kobieta za ladą uśmiechała się promiennie, oznajmiając, że za chwilkę przyniesie rozgrzewający napój, a w tym czasie Vane miał znaleźć sobie miejsce. Tylko Jay nie chciał jakiegoś tam miejsca. Musiało być konkretne i z wyznaczoną osobą. Zauważył jakąś starszawą kobietę, która nie miała żadnej wstążki we włosach, więc panną Blythe być nie mogła. Chociaż kto wie... Może jej siwe włosy zlały się w jedno z ów materiałem podobnej barwy? Zatrzymał się i próbował coś tam dostrzec, ale zaraz jednak zobaczył jeszcze kogoś, kto przyglądał mu się uważnie. Na jego twarzy pojawił się szeroki, nieco nieśmiały uśmiech, ale nie było już mowy o pomyłce.
- Tu pani jest - powiedział, podchodząc i posyłając jej ciepłe spojrzenie. - Niech pani siada. Jayden Vane. Teraz już nieco bardziej oficjalnie - dodał, po czym zsunął z ramion płaszcz, by przewiesić go przez oparcie fotela, który stał naprzeciw blondynki. Przejechał dłonią we włosach i usiadł, chwilowo nie zwracając uwagi na lekturę swojej towarzyszki. Na to na pewno miał być czas później. - Liczę, że nie czekała pani zbyt długo. Bywam dość... Roztrzepany. Ale nie zapomniałem składników na roztwór - oznajmił, a gdy mówił torebka wylewitowałą z jego kieszeni i delikatnie osiadła tuż przy notatniku Yvette.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panna Blythe zdecydowanie do starszych nie należała, ale ciężko było ją przegapić w tłumie przez wzgląd na geny matki, wyraźnie zaznaczające się w urodzie i aurze. Była przyzwyczajona do podążających za nią spojrzeń do tego stopnia, że często przestawała je w ogóle zauważać, mogąc skoncentrować się na swoich zajęciach. Obdarzyła mężczyznę uprzejmym, formalnym uśmiechem, siadając z powrotem na wygodny, czerwony fotel. Eliksir, który miała wykonać dla Jaydena, nie należał do trudnych i nie musiała obawiać się, że w trakcie warzenia coś pójdzie nie tak, jak planuje. Składniki do niego były raczej łatwo dostępne, większość dało się zebrać samodzielnie, nawet będąc amatorem, co nie zmieniało wcale faktu, że trzeba było poświęcić chwilę na wykonanie zlecenia. Tego dnia, niestety, nie miała wystarczająco wiele czasu. Goniło ją inne zamówienie, do którego potrzebowała składników, aktualnie dosyć trudno dostępnych. Wychodziła z siebie, by zdobyć je na czas, ale transakcja miała być opłacalna - za wysiłek obiecano jej premię.
- Nie, skądże - odpowiedziała krótko, obserwując siadającego naprzeciw astronoma. - Zaledwie kilka minut, zazwyczaj pojawiam się z małym zapasem czasu, na wszelki wypadek - poinformowała neutralnie, uśmiechem - pozornie nieco serdeczniejszym - odpowiadając na drugą część zdania. Nie miała w zwyczaju zbyt spoufalać się z klientami. Z doświadczenia wiedziała, że nie jest to dobra opcja - nawet nie zauważała, kiedy przestawali nad sobą panować. W takich momentach zawsze powtarzała sobie, że koniecznie musi popracować nad trzymaniem uroku w ryzach - żyć z nim ponad dwadzieścia cztery lata, a wciąż niedostatecznie kontrolować. Czuła, że to skandal. Zerknęła na torbę, lądującą na stole. Kiwnęła głową, upijając łyk herbaty z filiżanki i odstawiając ją z powrotem na porcelanowy spodek. - Bardzo dobrze, wolę zawczasu sprawdzić, czy wszystkie ingrediencje są w dobrym stanie i ilości, przy warzeniu eliksiru ewentualne niedogodności ciężej jest skorygować - odezwała się, szczupłymi palcami sięgając do podesłanej torebki, by upewnić się, że nie brakuje żadnej pozycji z przesłanej mu wcześniej listy. Odsunęła otwartą książkę na bok, by nie wykładać na nią zawartości woreczka. Skontrolowała bluszcz, oset i dżdżownice, zapisując w myślach, żeby znaleźć jeszcze dwie. Wyjęła resztę, analizując je chwilę, dosyć pobieżnie i na oko oceniając wagę, lecz wprawa pozwalała jej na taki zabieg, jeśli nie trzeba było zajmować się idealnym odmierzaniem.
- Proszę dać mi moment, przeliczę ile porcji będę w stanie uzyskać - posłała mężczyźnie krótkie spojrzenie, pochylając się zaraz nad notatnikiem.
- Nie, skądże - odpowiedziała krótko, obserwując siadającego naprzeciw astronoma. - Zaledwie kilka minut, zazwyczaj pojawiam się z małym zapasem czasu, na wszelki wypadek - poinformowała neutralnie, uśmiechem - pozornie nieco serdeczniejszym - odpowiadając na drugą część zdania. Nie miała w zwyczaju zbyt spoufalać się z klientami. Z doświadczenia wiedziała, że nie jest to dobra opcja - nawet nie zauważała, kiedy przestawali nad sobą panować. W takich momentach zawsze powtarzała sobie, że koniecznie musi popracować nad trzymaniem uroku w ryzach - żyć z nim ponad dwadzieścia cztery lata, a wciąż niedostatecznie kontrolować. Czuła, że to skandal. Zerknęła na torbę, lądującą na stole. Kiwnęła głową, upijając łyk herbaty z filiżanki i odstawiając ją z powrotem na porcelanowy spodek. - Bardzo dobrze, wolę zawczasu sprawdzić, czy wszystkie ingrediencje są w dobrym stanie i ilości, przy warzeniu eliksiru ewentualne niedogodności ciężej jest skorygować - odezwała się, szczupłymi palcami sięgając do podesłanej torebki, by upewnić się, że nie brakuje żadnej pozycji z przesłanej mu wcześniej listy. Odsunęła otwartą książkę na bok, by nie wykładać na nią zawartości woreczka. Skontrolowała bluszcz, oset i dżdżownice, zapisując w myślach, żeby znaleźć jeszcze dwie. Wyjęła resztę, analizując je chwilę, dosyć pobieżnie i na oko oceniając wagę, lecz wprawa pozwalała jej na taki zabieg, jeśli nie trzeba było zajmować się idealnym odmierzaniem.
- Proszę dać mi moment, przeliczę ile porcji będę w stanie uzyskać - posłała mężczyźnie krótkie spojrzenie, pochylając się zaraz nad notatnikiem.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Jayden kompletnie nie znał się na żadnych sprawach związanych z urokami wil i na szczęście żadna też nie chciała na nim wypróbować swoich umiejętności. Chociaż pewnie byłoby to zabawne, szczególnie że daleko było mu do jakiegokolwiek romantyka. Kiedyś jak miał dwanaście lat zaśpiewał Evey piosenkę, której nauczył go dziadek. Nie poszło mu najlepiej, ale nie miało to znaczenia. To było chyba jego jedyne, romantyczne zagranie w całym życiu. A i tak nie podchodziło pod tę kategorię z tego względu, że śpiewał Wszystkiego Najlepszego po irlandzku. Potem długo śmiali się z tego wspólnie z Howell, jednak miało to wspomnienie pewien ciepły urok. Wspólnie z aktualną panią auror JJ dzieli wiele takich obrazów z przeszłości. Przez to że nie miał rodzeństwa tak przywiązał się do byłej Gryfonki, dziękując Merlinowi za to, że mu ją zesłał. Mało kiedy istniała taka przyjaźń, chociaż Vane tak bardzo bujał w obłokach, że uważał takie relacje za coś codziennego i według niego każdy ze spotkanych przez niego ludzi miał taką prawie siostrę. Trzeba było mu niektóre rzeczy wybaczać, znając jego naturę i podejście do życia. Zawsze przyjaźnie nastawiony do innych, witał każdą osobę z uśmiechem na ustach. I tak właśnie było i tego dnia, gdy wszedł do Czerwonego Imbryka, by spotkać się z panną Blythe. Nie spodziewał się aż tak młodej osóbki, ale nie zrobiło to na nim żadnego negatywnego wrażenia. Jak już to pozytywne. Młodzi ludzie powinni się rozwijać i z przyjemnością obserwował jak działo się to między innymi w Hogwarcie. Cóż... A przynajmniej kiedyś.
- Cieszę się w takim razie - odparł, wędrując spojrzeniem od znanej już sobie białej wstążeczki do wejście do lokalu, gdzie niedaleko znajdowała się lada. Widział tam dziewczynę, która przyjęła od niego zamówienie i kręciła się po drugiej stronie blatu, zapewne coś przygotowując. Oby to była moja czekolada, pomyślał, czując jak zaczynało mu jeździć w brzuchu z głodu. - Proszę bardzo. Nie miałem pojęcia ile miało być niektórych składników, więc w razie czego mogę wrócić po resztę - zadeklarował się, będąc gotowym już, teraz, zaraz wyjść, by znaleźć zaległe ingrediencje. Podczas gdy kobieta, wyjmowała wszystko po kolei i przyglądała się zawartości torby, Jayden patrzył a to w okno, a to znowu do wnętrza sali, a to na stolik i tak za trzecim razem przyuważył znajome tablice, gdy panna Blythe przesunęła nieco książkę, do której wcześniej zerkała. Przekrzywił głowę jak zaciekawiony szczeniak, a oczy zaświeciły mu się od tematu, któremu poświęcona była ów lektura. Poczuł pewne ciepło wraz ze zdaniem sobie sprawy, ze jego ukochana astronomia przydaje się również innym czarodziejom przy przeróżnych zawodach. Wpierw Glaucus, później alchemicy, których spotykał na swojej drodze... Oparł prawy łokieć na blacie stolika i przechylił się lekko, zerkając na wybraną stronicę. - O! Widzę tabelę Wafflinga - odezwał się. - Jego cykl planetarny był naprawdę wielkim i szczególnym odkryciem dla astronomii, ale również później dla alchemii. Chociaż to powiązanie zaczęto stosować dopiero sto lat później. Wie pani, że sam opracował odległość między poszczególnymi planetami, mając jedynie oktant i teleskop w swoim laboratorium? Niesamowite... - umilkł na chwilę, zdając sobie sprawę, że chyba za bardzo się rozgadał i mógł pomylić dziewczynę w liczbach.
- Cieszę się w takim razie - odparł, wędrując spojrzeniem od znanej już sobie białej wstążeczki do wejście do lokalu, gdzie niedaleko znajdowała się lada. Widział tam dziewczynę, która przyjęła od niego zamówienie i kręciła się po drugiej stronie blatu, zapewne coś przygotowując. Oby to była moja czekolada, pomyślał, czując jak zaczynało mu jeździć w brzuchu z głodu. - Proszę bardzo. Nie miałem pojęcia ile miało być niektórych składników, więc w razie czego mogę wrócić po resztę - zadeklarował się, będąc gotowym już, teraz, zaraz wyjść, by znaleźć zaległe ingrediencje. Podczas gdy kobieta, wyjmowała wszystko po kolei i przyglądała się zawartości torby, Jayden patrzył a to w okno, a to znowu do wnętrza sali, a to na stolik i tak za trzecim razem przyuważył znajome tablice, gdy panna Blythe przesunęła nieco książkę, do której wcześniej zerkała. Przekrzywił głowę jak zaciekawiony szczeniak, a oczy zaświeciły mu się od tematu, któremu poświęcona była ów lektura. Poczuł pewne ciepło wraz ze zdaniem sobie sprawy, ze jego ukochana astronomia przydaje się również innym czarodziejom przy przeróżnych zawodach. Wpierw Glaucus, później alchemicy, których spotykał na swojej drodze... Oparł prawy łokieć na blacie stolika i przechylił się lekko, zerkając na wybraną stronicę. - O! Widzę tabelę Wafflinga - odezwał się. - Jego cykl planetarny był naprawdę wielkim i szczególnym odkryciem dla astronomii, ale również później dla alchemii. Chociaż to powiązanie zaczęto stosować dopiero sto lat później. Wie pani, że sam opracował odległość między poszczególnymi planetami, mając jedynie oktant i teleskop w swoim laboratorium? Niesamowite... - umilkł na chwilę, zdając sobie sprawę, że chyba za bardzo się rozgadał i mógł pomylić dziewczynę w liczbach.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Posiadali zupełnie odmienne osobowości, ale we współpracy nie miało to znaczenia. W Hogwarcie zapewne nie dogadaliby się za żadne skarby (na które z ich dwójki łasa była prawdopodobnie tylko Yvette), właśnie przez różnicę charakterów - jakby tego było mało, za czasów szkolnych panna Blythe, szczególnie na pierwszym roku, bywała porywcza i obnosiła się ze swoimi poglądami, pokorniejąc dopiero z czasem. Nie pamiętała mężczyzny ze szkockiego zamku, ale też nie próbowała szukać w pamięci zbyt dokładnie - skupiała się raczej na ich wspólnym celu, którym było wykonanie powierzonego jej zadania i skomponowanie wywaru wywołującego.
- Nie sądzę, by była taka potrzeba - uściśliła z lekkim uśmiechem. Rzadko kiedy trafiał jej się klient, który byłby tak... pomocny, wręcz ofiarny. - Brakuje co najwyżej dwóch dżdżownic, ale nie będzie z tym problemu - odpowiedziała spokojnie, wracając do swoich rozpisek i obliczeń. Starała się wykonywać je w miarę szybko, ale i bezbłędnie. Najpierw ważyła w dłoni niektóre z mniejszych paczuszek, inne oglądała pod światło. Przyłożyła koniec pióra do kartki, w zastanowieniu poruszając nim chwilę, zanim zaczęła pisać, po chwili doprowadzając działania do końca. Podkreśliła wynik i już miała o nim informować, lecz Vane odezwał się w tym samym momencie. Kiwnęła krótko głową, potwierdzając tym samym identyfikację materiałów z książki. Słuchała mężczyzny, nie przerywając, nawet niekoniecznie zafascynowana przedstawianymi przez niego faktami - bardziej zwracała uwagę na jego obeznanie w temacie i powoli łączyła fakty, przypominając sobie pojedyncze wzmianki z listów, teraz nabierające większego znaczenia. Pamiętała o tym, że wspominał o Hogwarcie - wyglądało na to, że był pasjonatem, więc zaczęła zastanawiać się, czy jego nazwisko nie obiło jej się wcześniej o uszy.
- Ach, naucza pan astronomii w Hogwarcie? - zapytała, woląc się upewnić, choć była tego prawie pewna. - Aż do teraz - nie wiedziałam, że tego dokonał. Faktycznie, zadziwiające - przyznała uprzejmie, choć przedstawione ciekawostki niespecjalnie ją obchodziły i znacznie bardziej doceniłaby praktyczne uwagi, mogące w przyszłości uratować jakiś eliksir. Nieistotna była dla niej pracownia naukowca - nawet nie wiedziała, w jakich latach żył. - Staram się przyswoić jak najwięcej informacji, by zaległości nie stanowiły problemu w alchemii - w końcu nie chodzi tylko o fazy księżyca - wyjaśniła pokrótce, zanim wróciła do poprzedniego tematu, krótko chcąc zawiadomić o możliwych do osiągnięcia efektach.
- Otrzymamy z tego na pewno dwie, prawdopodobnie trzy, porcje roztworu - oceniła stanowczo. - Z pańską wiedzą astronomiczną bez problemu otrzymamy trzy - skoro wyrażał chęć uczestnictwa w warzeniu mikstury, mógł przy okazji nieco wspomóc.
- Nie sądzę, by była taka potrzeba - uściśliła z lekkim uśmiechem. Rzadko kiedy trafiał jej się klient, który byłby tak... pomocny, wręcz ofiarny. - Brakuje co najwyżej dwóch dżdżownic, ale nie będzie z tym problemu - odpowiedziała spokojnie, wracając do swoich rozpisek i obliczeń. Starała się wykonywać je w miarę szybko, ale i bezbłędnie. Najpierw ważyła w dłoni niektóre z mniejszych paczuszek, inne oglądała pod światło. Przyłożyła koniec pióra do kartki, w zastanowieniu poruszając nim chwilę, zanim zaczęła pisać, po chwili doprowadzając działania do końca. Podkreśliła wynik i już miała o nim informować, lecz Vane odezwał się w tym samym momencie. Kiwnęła krótko głową, potwierdzając tym samym identyfikację materiałów z książki. Słuchała mężczyzny, nie przerywając, nawet niekoniecznie zafascynowana przedstawianymi przez niego faktami - bardziej zwracała uwagę na jego obeznanie w temacie i powoli łączyła fakty, przypominając sobie pojedyncze wzmianki z listów, teraz nabierające większego znaczenia. Pamiętała o tym, że wspominał o Hogwarcie - wyglądało na to, że był pasjonatem, więc zaczęła zastanawiać się, czy jego nazwisko nie obiło jej się wcześniej o uszy.
- Ach, naucza pan astronomii w Hogwarcie? - zapytała, woląc się upewnić, choć była tego prawie pewna. - Aż do teraz - nie wiedziałam, że tego dokonał. Faktycznie, zadziwiające - przyznała uprzejmie, choć przedstawione ciekawostki niespecjalnie ją obchodziły i znacznie bardziej doceniłaby praktyczne uwagi, mogące w przyszłości uratować jakiś eliksir. Nieistotna była dla niej pracownia naukowca - nawet nie wiedziała, w jakich latach żył. - Staram się przyswoić jak najwięcej informacji, by zaległości nie stanowiły problemu w alchemii - w końcu nie chodzi tylko o fazy księżyca - wyjaśniła pokrótce, zanim wróciła do poprzedniego tematu, krótko chcąc zawiadomić o możliwych do osiągnięcia efektach.
- Otrzymamy z tego na pewno dwie, prawdopodobnie trzy, porcje roztworu - oceniła stanowczo. - Z pańską wiedzą astronomiczną bez problemu otrzymamy trzy - skoro wyrażał chęć uczestnictwa w warzeniu mikstury, mógł przy okazji nieco wspomóc.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Oj, tak. Na pewno Yvette nie byłaby zachwycona, gdyby to właśnie jej, teraz zaczął śpiewać piosenkę z dzieciństwa. Jaydenowi nie przeszkadzały podobne publiczne występy, chociaż wiadomo - ile ludzi na świecie tyle też charakterów. Nigdy nie czuł się specjalnie skrępowany sytuacjami życia codziennego czy właśnie podejmując się pewnym wyzwań, które odbiegały od uznawanych przez większą część społeczeństwa za normalne. Jedyną rzeczą, która go peszyła to gdy ktoś mówił o nim w pozytywnym znaczeniu. Nie wierzył nigdy w takie słowa, a zwłaszcza jeśli miały one właśnie taki wydźwięk. Istniała jednak pewna nić porozumienia, która łączyła osoby o różnych charakterach i sposobach bycia, by wspólnie osiągnęły pewien zamierzony sobie cel. Tak było właśnie i teraz, chociaż Jay nie postrzegał tego właśnie przez taki pryzmat. Nawet nie przychodził mu do głowy ze względu na specyfikę jego osobowości.
- Ou - powiedział tylko, słysząc, że zabrakło dżdżownic. A wiedział, że powinien zebrać więcej! No, cóż trudno. Następnym razem przyniesie ich całe piętnaście funtów. Uśmiechnął się mimowolnie pod nosem, wyobrażając sobie siebie z workiem robaków na plecach. Nie przerażało go to za bardzo, chociaż zapewne postronni odbieraliby to w pewien odmienny sposób. To przypominało mu zajęcia z eliksirów na pierwszym roku, gdy pewna dziewczyna zapiszczała, słysząc i widząc ingrediencje, z których mieli warzyć roztwory. Martwe myszy, nogi żab, oczy płazów czy gadów na pewno nie były łatwe do przełknięcia dla co poniektórych, ale trzeba było sobie radzić. Jayowi to wspomnienie dość łatwo utkwiło w pamięci, bo profesor musiał uspokajać spanikowaną uczennicę, która zaczęła piszczeć, że pozwie dyrektora do Ministerstwa Magii o znęcanie się nad zwierzętami. Zaraz jednak przeniósł uwagę na siedzącą naprzeciwko kobietę. Skinął też głową na jej pytanie, po czym uśmiechnął się, gdy zaczęła mówić o poszerzaniu wiedzy. To było bardzo ważne i cenił takie podejście do nauki. W końcu on również nie postrzegał świata tylko przez pryzmat astronomii, ale również historii czy sztuki. - To chyba stare wydanie, prawda? - powiedział na koniec, mając na myśli książkę. - W takim razie proszę pamiętać, że do tabeli Wafflinga trzeba dodać jedną osiemnastą cyklu. W nowszych wydaniach jest to zrobione, jednak w starszych niestety nie. Waffling przeliczał to na inne jednostki - dodał, po czym zaczął znowu słuchać o wywarze. - Dobrze, że to pani będzie mieszać, a ja tylko postoję i popatrzę - zaśmiał się lekko, wyobrażając sobie siebie przy kociołku. Nie zajmował się eliksirami już wiele lat i owszem - coś tam pamiętał ze szkoły i znał wiedzę teoretyczną, skoro jego praca naukowa była związana z alchemią w jakiś sposób, ale praktyka u niego leżała. Nie można było być mistrzem we wszystkich dziedzinach, a JJowi nie były one specjalnie potrzebne. Szczególnie że w Anglii było wielu utalentowanych alchemików. - W takim razie to już wszystko? Ah, no i zapomniałbym. Czy zastanowiła się pani nad godziną następnego spotkania?
- Ou - powiedział tylko, słysząc, że zabrakło dżdżownic. A wiedział, że powinien zebrać więcej! No, cóż trudno. Następnym razem przyniesie ich całe piętnaście funtów. Uśmiechnął się mimowolnie pod nosem, wyobrażając sobie siebie z workiem robaków na plecach. Nie przerażało go to za bardzo, chociaż zapewne postronni odbieraliby to w pewien odmienny sposób. To przypominało mu zajęcia z eliksirów na pierwszym roku, gdy pewna dziewczyna zapiszczała, słysząc i widząc ingrediencje, z których mieli warzyć roztwory. Martwe myszy, nogi żab, oczy płazów czy gadów na pewno nie były łatwe do przełknięcia dla co poniektórych, ale trzeba było sobie radzić. Jayowi to wspomnienie dość łatwo utkwiło w pamięci, bo profesor musiał uspokajać spanikowaną uczennicę, która zaczęła piszczeć, że pozwie dyrektora do Ministerstwa Magii o znęcanie się nad zwierzętami. Zaraz jednak przeniósł uwagę na siedzącą naprzeciwko kobietę. Skinął też głową na jej pytanie, po czym uśmiechnął się, gdy zaczęła mówić o poszerzaniu wiedzy. To było bardzo ważne i cenił takie podejście do nauki. W końcu on również nie postrzegał świata tylko przez pryzmat astronomii, ale również historii czy sztuki. - To chyba stare wydanie, prawda? - powiedział na koniec, mając na myśli książkę. - W takim razie proszę pamiętać, że do tabeli Wafflinga trzeba dodać jedną osiemnastą cyklu. W nowszych wydaniach jest to zrobione, jednak w starszych niestety nie. Waffling przeliczał to na inne jednostki - dodał, po czym zaczął znowu słuchać o wywarze. - Dobrze, że to pani będzie mieszać, a ja tylko postoję i popatrzę - zaśmiał się lekko, wyobrażając sobie siebie przy kociołku. Nie zajmował się eliksirami już wiele lat i owszem - coś tam pamiętał ze szkoły i znał wiedzę teoretyczną, skoro jego praca naukowa była związana z alchemią w jakiś sposób, ale praktyka u niego leżała. Nie można było być mistrzem we wszystkich dziedzinach, a JJowi nie były one specjalnie potrzebne. Szczególnie że w Anglii było wielu utalentowanych alchemików. - W takim razie to już wszystko? Ah, no i zapomniałbym. Czy zastanowiła się pani nad godziną następnego spotkania?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Worek dżdżownic stanowiłby zapas na najbliższe dwa lub trzy miesiące, ale nieco problemu mogłoby pojawić się przy ich… śieżości, dlatego raczej wolała unikać takich prezentów. Choć zbieranie ich nie było niczym specjalnie przyjemnym - mogłaby mieć od tego pomagiera - nie bała się nieładnych ingrediencji ani w użyciu, ani przy pozyskiwaniu ich. Publicznych występów, których była adresatką, miała zaś zdecydowanie wystarczająco w swoim dwudziestopięcioletnim życiu, a że większość z nich była raczej kompromitująca, nie wiązała ich z przesadnie dobrymi wspomnieniami. Tym lepiej, że Jayden nie zdecydował się na żadne piosenki, gdy najzwyczajniej w świecie dobijali targu - wypadało też porozmawiać o cenie za wykonanie zlecenia. Z początku, jak zawsze, planowała zwyczajnie podać kwotę, lecz wywiązana rozmowa skierowała jej myśli w nieco inną stronę, dostrzegając dosyć opłacaną opcję dla obydwu z nich. Zakładając oczywiście, że miał na to czas i chęci - choć tych akurat wyraźnie mu nie brakowało.
Spojrzała na książkę, zaznaczając karteczką miejsce, w którym przerwała badanie jej zawartości, by otworzyć ją na stronie tytułowej i sprawdzić rok wydania. Faktycznie - nawet nie miała pojęcia, że nabyła niezbyt aktualny egzemplarz. To wyjaśniało wiele.
- Na to wygląda - odpowiedziała, subtelnie zaskoczona, ale pokiwała głową. Nie spodziewała się, że jakikolwiek klient pomoże jej w tak istotnej sprawie.. - Będę to miała na względzie - przytaknęła, a na ostatnie pytanie kiwnęła potwierdzająco głową.
- Dziesiąta? - zapytała, przy okazji skrobiąc na kawałku pergaminu adres. Blythburgh nie był zbyt znaną miejscowością. Podała Vane’owi zwitek, po czym powoli zaczęła pakować wszystkie ingrediencje do torby. Schowała również notatnik i książkę, zanim upiła łyk herbaty.
- Pozostaje jeszcze kwestia zapłaty. Mam do zaoferowania dwie opcje - pierwsza to zwykła zapłata, druga to przysługa. Tego samego dnia będę warzyć także bardziej skomplikowaną miksturę i nie przeczę, że przydałaby mi się pomoc kogoś lepiej zaznajomionego z astronomią. W ten sposób na pewno również na tym skorzystam. Oczywiście o ile ma pan czas i chęci. Nie sądzę, by była potrzeba towarzyszenia mi do samego końca pracy, na myśli mam bardziej określenie wpływu nieba na poszczególne ingrediencje - wyjaśniła pokrótce. Obydwie perspektywy przedstawiały się korzystnie.
Spojrzała na książkę, zaznaczając karteczką miejsce, w którym przerwała badanie jej zawartości, by otworzyć ją na stronie tytułowej i sprawdzić rok wydania. Faktycznie - nawet nie miała pojęcia, że nabyła niezbyt aktualny egzemplarz. To wyjaśniało wiele.
- Na to wygląda - odpowiedziała, subtelnie zaskoczona, ale pokiwała głową. Nie spodziewała się, że jakikolwiek klient pomoże jej w tak istotnej sprawie.. - Będę to miała na względzie - przytaknęła, a na ostatnie pytanie kiwnęła potwierdzająco głową.
- Dziesiąta? - zapytała, przy okazji skrobiąc na kawałku pergaminu adres. Blythburgh nie był zbyt znaną miejscowością. Podała Vane’owi zwitek, po czym powoli zaczęła pakować wszystkie ingrediencje do torby. Schowała również notatnik i książkę, zanim upiła łyk herbaty.
- Pozostaje jeszcze kwestia zapłaty. Mam do zaoferowania dwie opcje - pierwsza to zwykła zapłata, druga to przysługa. Tego samego dnia będę warzyć także bardziej skomplikowaną miksturę i nie przeczę, że przydałaby mi się pomoc kogoś lepiej zaznajomionego z astronomią. W ten sposób na pewno również na tym skorzystam. Oczywiście o ile ma pan czas i chęci. Nie sądzę, by była potrzeba towarzyszenia mi do samego końca pracy, na myśli mam bardziej określenie wpływu nieba na poszczególne ingrediencje - wyjaśniła pokrótce. Obydwie perspektywy przedstawiały się korzystnie.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Jay jeszcze był sobą. Niezłamanym przed koniec kwietnia i początek maja. Nie wiedział, co miało nadejść i cieszył się każdą chwilą jak małe dziecko, co było dla niego tak charakterystyczne. Nie musiał martwić o śmierć uczniów, o to że już nigdy nie będzie widział tych znajomych twarzy na zajęciach, że nadejdą anomalie, które rozstrzelą czarodziejów po całej Wielkiej Brytanii z przeróżnymi obrażeniami. Był nieświadomy. Teraz też był wielu rzeczy, ale nie były one związane z wielkim cierpieniem. Miał głowę w chmurach, ale serce potrafiło sprowadzić go na ziemię, by dostrzegł część kłopotów, z którymi radzili sobie cywile obok niego. Dlatego też przystąpił do Zakonu Feniksa, dlatego zgodził się walczyć za sprawę, w którą wierzył. Gdyby nie jego przekonania i część jego osobowości martwiącej się o innych, nie byłby tu gdzie teraz. Pewnie czytałby relacje wydarzeń z gazet i nie miałoby dla niego znaczenia, co się działo. Ale było inaczej i mógł jedynie dziękować losowi za to, ze trafił na starszego od siebie przyjaciela, który opowiedział mu, że jego sen z feniksem nie był zwyczajną senną marą. Był prawdziwy i coś oznaczał. Coś bardzo ważnego, a JJ miał się stać tego integralną częścią.
Odszukał spojrzeniem dziewczyny, która miała mu przygotować czekoladę i skinął głową, gdy zobaczyła, że powoli zbierał się do wyjścia. Czekolada na wynos? Jak najbardziej! Szczególnie że astronom mógł jeść i pić słodkości o każdej porze dnia i nocy. Słysząc sugerowaną godzinę przez pannę Blythe, przytaknął, wiedząc, że to była najlepsza pora. Szczególnie że najczęściej był już wtedy na nogach. Całe noce spędzał na obserwacjach i obliczeniach, ale nie lubił spać nad ranem. Zawsze preferował szybkie i niekontrolowane drzemki. Może jak będzie jechał Błędnym Rycerzem to się właśnie zdrzemnie? Trzeba było sobie jakoś radzić w końcu. Nie przerywał też swojej towarzyszce, gdy mówiła o zapłacie. Początkowo lekko się zdziwił, gdy powiedziała o dwóch możliwościach. W końcu normalnym było, że powinien zapłacić przy odbiorze wywaru, jednak był ciekawy co wymyśliła. I nie zawiódł się. Początkowo zmarszczył lekko brwi i zmrużył oczy jakby nie wiedział o czym Yvette mówi, ale później otworzył je szerzej w pewnym zaskoczeniu. Jednak było to jak najbardziej pozytywne. Nawet nie zaczął mówić, a już kiwał głową na zgodę. W końcu uśmiechnął się szeroko.
- Pomogę pani - oświadczył na koniec po jej nieco dłuższym wywodzie. W sumie dziwne gdyby się nie zgodził. To był Jayden. Wieczny chłopiec, którego wszystko ciekawiło. A jeśli mógł przy okazji komuś pomóc - był w siódmym niebie. Wracając lekkim krokiem do miasta i trzymając w dłoni gorącą czekoladę, nie spodziewał się, że to spotkanie będzie tak owocne.
|zt
Odszukał spojrzeniem dziewczyny, która miała mu przygotować czekoladę i skinął głową, gdy zobaczyła, że powoli zbierał się do wyjścia. Czekolada na wynos? Jak najbardziej! Szczególnie że astronom mógł jeść i pić słodkości o każdej porze dnia i nocy. Słysząc sugerowaną godzinę przez pannę Blythe, przytaknął, wiedząc, że to była najlepsza pora. Szczególnie że najczęściej był już wtedy na nogach. Całe noce spędzał na obserwacjach i obliczeniach, ale nie lubił spać nad ranem. Zawsze preferował szybkie i niekontrolowane drzemki. Może jak będzie jechał Błędnym Rycerzem to się właśnie zdrzemnie? Trzeba było sobie jakoś radzić w końcu. Nie przerywał też swojej towarzyszce, gdy mówiła o zapłacie. Początkowo lekko się zdziwił, gdy powiedziała o dwóch możliwościach. W końcu normalnym było, że powinien zapłacić przy odbiorze wywaru, jednak był ciekawy co wymyśliła. I nie zawiódł się. Początkowo zmarszczył lekko brwi i zmrużył oczy jakby nie wiedział o czym Yvette mówi, ale później otworzył je szerzej w pewnym zaskoczeniu. Jednak było to jak najbardziej pozytywne. Nawet nie zaczął mówić, a już kiwał głową na zgodę. W końcu uśmiechnął się szeroko.
- Pomogę pani - oświadczył na koniec po jej nieco dłuższym wywodzie. W sumie dziwne gdyby się nie zgodził. To był Jayden. Wieczny chłopiec, którego wszystko ciekawiło. A jeśli mógł przy okazji komuś pomóc - był w siódmym niebie. Wracając lekkim krokiem do miasta i trzymając w dłoni gorącą czekoladę, nie spodziewał się, że to spotkanie będzie tak owocne.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uprzejme skinienie było odpowiedzią na decyzję mężczyzny, postanawiającego przyłożyć się do rozwoju astronomicznej wiedzy Yvette. Obserwowała Jaydena, gdy rozglądał się za kelnerką. Czuła się zobowiązana do formalnego zakończenia spotkania, tak, jak robiła to za każdym razem - wolała potwierdzić umówiony termin, niż później spotkać się z niepotrzebnymi niespodziankami - potrafiły wyłożyć cały plan dnia. Wypiła jeszcze trochę herbaty, wyłapując moment, w którym pan Vane nie obracał się na wszelkie strony, by móc dodać jeszcze kilka słów na pożegnanie.
- Świetnie. W takim razie widzimy się dwudziestego trzeciego kwietnia o dziesiątej, w mojej pracowni, dokładny adres jest na zwitku; gdyby miał pan dodatkowe pytania przed spotkaniem, proszę śmiało wysyłać sowę z listem. W razie jakichkolwiek zmian bądź przesunięć, również będę informować listownie - zobowiązała się, kończąc w ten sposób całe spotkanie. Uznała, że jest w stanie wygospodarować jeszcze chwilę, nim ruszy na poszukiwania zaginionego składnika, dlatego została w fotelu, z zainteresowaniem zaglądając do ponownie wyjętej książki. Miała wątpliwości co do ostatniego eliksiru, jaki wykonywała we własnym zakresie - wydawało jej się, że nie wyszedł wystarczająco silny, ale z dodatkową wiedzą na temat tabel astronomicznych - dlaczego nie wycofali ze sprzedaży starego wydania tej publikacji? - sytuacja zmieniała się diametralnie. Wyciągnęła raz jeszcze swoje notatki, odszukując w nich zapiski sprzed dwóch dni. Uważnie przebiegała wzrokiem po kolejnych linijkach obliczeń - znalazła nawet błąd, który skomentowała westchnieniem, bo przecież bardzo uważała przy liczbach, nie chcąc spartaczyć przez nie całej roboty - i wyłapywała niepoprawnie dopisane jednostki. Gdy zostały już podkreślone, zaczęła rozpisywać wszystko od nowa. Nie zajęło jej to zbyt wiele czasu, ale wyniki wydawały się bardziej wiarygodne - miała zamiar sprawdzić je w praktyce niedługo po powrocie do domu. Zerknęła leniwie na zegarek, dopijając resztki herbaty z dna filiżanki - wystygła i była tylko lekko ciepła - po czym zebrała wszystkie swoje manatki i opuściła lokal, gotowa na rozpoczęcie poszukiwań. Niestety odpowiedź w aptece Sluga i Jiggersa nie okazała się zadowalająca - niechętnie kierowała się więc do opuszczonych cieplarni, licząc na to, że w nich uda jej się trafić na potrzebną ingrediencję.
| zt
- Świetnie. W takim razie widzimy się dwudziestego trzeciego kwietnia o dziesiątej, w mojej pracowni, dokładny adres jest na zwitku; gdyby miał pan dodatkowe pytania przed spotkaniem, proszę śmiało wysyłać sowę z listem. W razie jakichkolwiek zmian bądź przesunięć, również będę informować listownie - zobowiązała się, kończąc w ten sposób całe spotkanie. Uznała, że jest w stanie wygospodarować jeszcze chwilę, nim ruszy na poszukiwania zaginionego składnika, dlatego została w fotelu, z zainteresowaniem zaglądając do ponownie wyjętej książki. Miała wątpliwości co do ostatniego eliksiru, jaki wykonywała we własnym zakresie - wydawało jej się, że nie wyszedł wystarczająco silny, ale z dodatkową wiedzą na temat tabel astronomicznych - dlaczego nie wycofali ze sprzedaży starego wydania tej publikacji? - sytuacja zmieniała się diametralnie. Wyciągnęła raz jeszcze swoje notatki, odszukując w nich zapiski sprzed dwóch dni. Uważnie przebiegała wzrokiem po kolejnych linijkach obliczeń - znalazła nawet błąd, który skomentowała westchnieniem, bo przecież bardzo uważała przy liczbach, nie chcąc spartaczyć przez nie całej roboty - i wyłapywała niepoprawnie dopisane jednostki. Gdy zostały już podkreślone, zaczęła rozpisywać wszystko od nowa. Nie zajęło jej to zbyt wiele czasu, ale wyniki wydawały się bardziej wiarygodne - miała zamiar sprawdzić je w praktyce niedługo po powrocie do domu. Zerknęła leniwie na zegarek, dopijając resztki herbaty z dna filiżanki - wystygła i była tylko lekko ciepła - po czym zebrała wszystkie swoje manatki i opuściła lokal, gotowa na rozpoczęcie poszukiwań. Niestety odpowiedź w aptece Sluga i Jiggersa nie okazała się zadowalająca - niechętnie kierowała się więc do opuszczonych cieplarni, licząc na to, że w nich uda jej się trafić na potrzebną ingrediencję.
| zt
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
08.06.
Kiedy lady Malfoy ma ochotę na filiżankę gorącej herbaty, należy rzeczoną filiżankę postawić przed nią w przeciągu mniej niż dziesięciu minut (czternastu, gdy jest w dobrym nastroju), jeśli chce się uniknąć nieszczęścia na skalę narodową. Uprzejma pani przyjmująca ich zamówienie ma więc jeszcze niewiele ponad osiem minut, by ustrzec Londyn przed katastrofą. Szkoda by było miasta, skoro poszczęściło mu się ostatnio z tą całą aferą o detonację mugolskich zabytków. Callisto wciąż niezdolna była rozsądzić, czy gdyby na miejscu świątyń i pałaców leżały tylko smętne kupy gruzu nie mogła by odżałować tej kulturowej straty. Z jednej strony – niewątpliwie jakaś wartość historyczna zostałaby zatracona, ale z drugiej – to przecież jakieś mugolskie wymysły. Żachnęła się, rozsierdzona ponurym wydźwiękiem własnych myśli. A tak się starała, by dzisiejszy dzień był miły…
Pani za ladą ma już tylko sześć minut, a Callisto wybiera: eklerka czy gofry?
Zarządziła, że koniecznie muszą pójść do herbaciarni z jednej prostej przyczyny: panowała tam urokliwa i spokojna atmosfera, choćby wokół waliło się i paliło. Był środek dnia, zaledwie jeden stolik był zajęty prócz tego, który wybrały dla siebie, ale we wnętrzu mimo to zdawał się panować dość przytulny nastrój. Zagłuszał wszystko, przed czym ją ostrzegano, a wszelkie zawirowania świata poważnych dorosłych – choćby tylko na dzisiaj, na czas długo wyczekiwanego spotkania z Fantine – zdawały się być niczym ponad zwykły nonsens.
- Ah, ma cherie – przemówiła do Rosierówny egzaltowanym tonem, który zawsze uparcie się jej narzucał, gdy po dłuższej przerwie zaczynała mówić po francusku. – Wyjątkowo do twarzy byłoby ci w tym kapeluszu z wystawy, którą mijałyśmy. Może jednak zechcesz po niego wrócić?
Dwadzieścia dwa lata to jeszcze nie czas, by się przejmować. Callisto nie chciała słyszeć żadnych złych wieści, nie w dniu, gdy po zakończeniu żałoby po ojcu Fantine w końcu poprosiła ją o spotkanie. Mogłaby równie dobrze czekać na kolejne mroczne doniesienia z Ministerstwa lub stron Proroka, ale czy jeśli coś było przesądzone – nie miało się stać niezależnie od tego, czy Callisto tego wyczekuje, czy nie? Chciałaby móc zawierzyć gwiazdom, zaakceptować, że na wyroki losu nic nie poradzi, ale nie godzi się przecież, by tak siedząc bezczynnie i czekając, aż niebo runie jej na głowę, marnowała potencjał szlifowany przedtem przez całe pokolenia Malfoyów. Prócz ustawicznego dążenia do rozwoju musi jednak także odpowiednio reprezentować rodzinę podczas wyjść do miasta, a – niestety – wszystkie jej kapelusze i apaszki wyszły z mody całe miesiące temu.
Na dwie minuty przed upływem przeznaczonego na tę czynność czasu (mimo starań i towarzystwa przyjaciółki, Callisto nie była w dobrym nastroju), lady Malfoy otrzymała swoją herbatę z dodatkiem suszonych żurawin, za co podziękowała niewielkim uśmiechem. W końcu zdecydowała się także na eklerka, którego podano na talerzyku w mdło zielonym kolorze. Bez widelczyka.
No cóż.
Kiedy lady Malfoy ma ochotę na filiżankę gorącej herbaty, należy rzeczoną filiżankę postawić przed nią w przeciągu mniej niż dziesięciu minut (czternastu, gdy jest w dobrym nastroju), jeśli chce się uniknąć nieszczęścia na skalę narodową. Uprzejma pani przyjmująca ich zamówienie ma więc jeszcze niewiele ponad osiem minut, by ustrzec Londyn przed katastrofą. Szkoda by było miasta, skoro poszczęściło mu się ostatnio z tą całą aferą o detonację mugolskich zabytków. Callisto wciąż niezdolna była rozsądzić, czy gdyby na miejscu świątyń i pałaców leżały tylko smętne kupy gruzu nie mogła by odżałować tej kulturowej straty. Z jednej strony – niewątpliwie jakaś wartość historyczna zostałaby zatracona, ale z drugiej – to przecież jakieś mugolskie wymysły. Żachnęła się, rozsierdzona ponurym wydźwiękiem własnych myśli. A tak się starała, by dzisiejszy dzień był miły…
Pani za ladą ma już tylko sześć minut, a Callisto wybiera: eklerka czy gofry?
Zarządziła, że koniecznie muszą pójść do herbaciarni z jednej prostej przyczyny: panowała tam urokliwa i spokojna atmosfera, choćby wokół waliło się i paliło. Był środek dnia, zaledwie jeden stolik był zajęty prócz tego, który wybrały dla siebie, ale we wnętrzu mimo to zdawał się panować dość przytulny nastrój. Zagłuszał wszystko, przed czym ją ostrzegano, a wszelkie zawirowania świata poważnych dorosłych – choćby tylko na dzisiaj, na czas długo wyczekiwanego spotkania z Fantine – zdawały się być niczym ponad zwykły nonsens.
- Ah, ma cherie – przemówiła do Rosierówny egzaltowanym tonem, który zawsze uparcie się jej narzucał, gdy po dłuższej przerwie zaczynała mówić po francusku. – Wyjątkowo do twarzy byłoby ci w tym kapeluszu z wystawy, którą mijałyśmy. Może jednak zechcesz po niego wrócić?
Dwadzieścia dwa lata to jeszcze nie czas, by się przejmować. Callisto nie chciała słyszeć żadnych złych wieści, nie w dniu, gdy po zakończeniu żałoby po ojcu Fantine w końcu poprosiła ją o spotkanie. Mogłaby równie dobrze czekać na kolejne mroczne doniesienia z Ministerstwa lub stron Proroka, ale czy jeśli coś było przesądzone – nie miało się stać niezależnie od tego, czy Callisto tego wyczekuje, czy nie? Chciałaby móc zawierzyć gwiazdom, zaakceptować, że na wyroki losu nic nie poradzi, ale nie godzi się przecież, by tak siedząc bezczynnie i czekając, aż niebo runie jej na głowę, marnowała potencjał szlifowany przedtem przez całe pokolenia Malfoyów. Prócz ustawicznego dążenia do rozwoju musi jednak także odpowiednio reprezentować rodzinę podczas wyjść do miasta, a – niestety – wszystkie jej kapelusze i apaszki wyszły z mody całe miesiące temu.
Na dwie minuty przed upływem przeznaczonego na tę czynność czasu (mimo starań i towarzystwa przyjaciółki, Callisto nie była w dobrym nastroju), lady Malfoy otrzymała swoją herbatę z dodatkiem suszonych żurawin, za co podziękowała niewielkim uśmiechem. W końcu zdecydowała się także na eklerka, którego podano na talerzyku w mdło zielonym kolorze. Bez widelczyka.
No cóż.
Gość
Gość
Ostatnie tygodnie były po prostu straszne. Nieukojony ból po stracie ojca nie ustępował, tęskniła za nim każdego dnia i każdej nocy; trudno było przywyknąć do Chateau Rose, w którym go zabrakło. Miejsce u szczytu stołu, gdy gromadzili się w mniejszej jadalni we małym gronie, zajmował Tristan. Jego przeznaczeniem było zająć to miejsce, tę pozycję w ich rodzinie, lecz nie spodziewała się, że moment ten nadejdzie tak szybko. Przywyknięcie do obecnego stanu rzeczy miało zająć Fantine jeszcze długą chwilę, a i tak nie przypuszczała, by ból przeminął na zawsze. Strata Marie wciąż paliła, niczym rozgrzany do czerwoności pręt wbity prosto w serce.
Centrum jej świata było serce Dover, Chateau Rose, a wszystko inne mogłoby nie istnieć: tylko ona, ich dwór i wybrzeże, tyle było jej potrzeba; Różany Ogród pogrążony był jednak w żałobie, od której potrzebowała oderwać myśli - jednakże to co działo się na zewnątrz nie pocieszało Fanny ani odrobinę. Niemal obawiała się używać magii: kilkukrotnie nabawiła się już krwotoku z nosa, bądź innych uszczerbków na zdrowiu. Ponadto... co chyba najgorsze...
Spadł śnieg. W czerwcu! Jeszcze przez kilkoma tygodniami serce Fantine się radowało na myśl o letnim sezonie towarzyskim, wieczorach spędzanych w ogrodzie i o wszystkich sukniach, odkrywających odrobinę więcej, niż należało, a teraz wszystkie te stroje i pantofelki mogła znów schować do szaf. Anglię okryła gruba pierzyna śniegu, zupełnie tak, jakby była właśnie połowa grudnia.
Cóż jednak może pocieszyć młodą, rozmiłowaną w pięknie i luksusie materialistkę lepiej, niż zakupy? Prawie nic. Wizyty w luksusowych sklepach dla klasy wyższej na Pokątnej zawsze sprawiało Fantine wiele przyjemności, najpewniej dlatego, że niemal nigdy nie wychodziła z nich z pustymi rękoma, mogąc pozwolić sobie na bardzo, bardzo wiele. Nowe suknie, biżuteria i pantofelki zawsze poprawiały humor Fanny, przywracały na jej bladą twarzyczkę uśmiech, lecz ósmego czerwca rany były zbyt świeże, by ubrania mogły ukoić ból po stracie ojca. Cieszyła się jednak, że lady Malfoy zaproponowała jej to spotkanie, Różyczka przynajmniej na chwilę oderwała się od ponurych myśli.
-Tak sądzisz? - odrzekła po francusku; mówiła z nienagannym akcentem, niczym rodowita Francuzka, lecz nic dziwnego - w jej rodzinie dbano, by dzieci uczyły się języka swych przodków na równi z angielskim. Fantine posługiwała się tym językiem nader biegle, z chęcią więc pomagała innym młodym damom go opanować -Och, namówiłaś mnie, milady, wrócimy po niego - na ustach pociągniętych czerwoną szminką pojawił się uśmiech małej dziewczynki.
Zdjąwszy futro z norek, zajęła miejsce naprzeciwko przyjaciółki, ubrana w czarną, aksamitną suknię, zdobioną haftem w róże. Ciemnobrązowe włosy spływały swobodnie na plecy skręcone w idealne fale, a w uszach błyszczały rubiny - pomimo żałoby prezentowała się nienagannie. Zażyczyła sobie herbaty, mocnej i zwykłej, a także ciastko jagodowe; w Czerwonym Imbryku bywała już kilkukrotnie, herbata sprowadzana prosto z Indii przypadła Fantine do gustu, lecz po ostatnich wydarzeniach miała alergię na wszystko, co egzotyczne.
-To, co się dzieje jest naprawdę okropne - jęknęła zasmucona Fantine, spoglądając przez okno. Miała na myśli oczywiście śnieg -Projektantka przesłała mi przed tygodniem nowe, letnie suknie, teraz mogę schować je do kufra - w mniemaniu młodej damy problem ten narastał do rangi światowej.
Czy Fantine Rosier miała na głowie większe zmartwienia? Otóż nie.
Centrum jej świata było serce Dover, Chateau Rose, a wszystko inne mogłoby nie istnieć: tylko ona, ich dwór i wybrzeże, tyle było jej potrzeba; Różany Ogród pogrążony był jednak w żałobie, od której potrzebowała oderwać myśli - jednakże to co działo się na zewnątrz nie pocieszało Fanny ani odrobinę. Niemal obawiała się używać magii: kilkukrotnie nabawiła się już krwotoku z nosa, bądź innych uszczerbków na zdrowiu. Ponadto... co chyba najgorsze...
Spadł śnieg. W czerwcu! Jeszcze przez kilkoma tygodniami serce Fantine się radowało na myśl o letnim sezonie towarzyskim, wieczorach spędzanych w ogrodzie i o wszystkich sukniach, odkrywających odrobinę więcej, niż należało, a teraz wszystkie te stroje i pantofelki mogła znów schować do szaf. Anglię okryła gruba pierzyna śniegu, zupełnie tak, jakby była właśnie połowa grudnia.
Cóż jednak może pocieszyć młodą, rozmiłowaną w pięknie i luksusie materialistkę lepiej, niż zakupy? Prawie nic. Wizyty w luksusowych sklepach dla klasy wyższej na Pokątnej zawsze sprawiało Fantine wiele przyjemności, najpewniej dlatego, że niemal nigdy nie wychodziła z nich z pustymi rękoma, mogąc pozwolić sobie na bardzo, bardzo wiele. Nowe suknie, biżuteria i pantofelki zawsze poprawiały humor Fanny, przywracały na jej bladą twarzyczkę uśmiech, lecz ósmego czerwca rany były zbyt świeże, by ubrania mogły ukoić ból po stracie ojca. Cieszyła się jednak, że lady Malfoy zaproponowała jej to spotkanie, Różyczka przynajmniej na chwilę oderwała się od ponurych myśli.
-Tak sądzisz? - odrzekła po francusku; mówiła z nienagannym akcentem, niczym rodowita Francuzka, lecz nic dziwnego - w jej rodzinie dbano, by dzieci uczyły się języka swych przodków na równi z angielskim. Fantine posługiwała się tym językiem nader biegle, z chęcią więc pomagała innym młodym damom go opanować -Och, namówiłaś mnie, milady, wrócimy po niego - na ustach pociągniętych czerwoną szminką pojawił się uśmiech małej dziewczynki.
Zdjąwszy futro z norek, zajęła miejsce naprzeciwko przyjaciółki, ubrana w czarną, aksamitną suknię, zdobioną haftem w róże. Ciemnobrązowe włosy spływały swobodnie na plecy skręcone w idealne fale, a w uszach błyszczały rubiny - pomimo żałoby prezentowała się nienagannie. Zażyczyła sobie herbaty, mocnej i zwykłej, a także ciastko jagodowe; w Czerwonym Imbryku bywała już kilkukrotnie, herbata sprowadzana prosto z Indii przypadła Fantine do gustu, lecz po ostatnich wydarzeniach miała alergię na wszystko, co egzotyczne.
-To, co się dzieje jest naprawdę okropne - jęknęła zasmucona Fantine, spoglądając przez okno. Miała na myśli oczywiście śnieg -Projektantka przesłała mi przed tygodniem nowe, letnie suknie, teraz mogę schować je do kufra - w mniemaniu młodej damy problem ten narastał do rangi światowej.
Czy Fantine Rosier miała na głowie większe zmartwienia? Otóż nie.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Callisto nie ma zbytnio cierpliwości do ludzi i tyczy się to stwierdzenie zarówno dalszych znajomych, jak i, niestety, bliższych przyjaciół i przełożonych w pracy. Wyłącznie odkładane przez lata pokłady sympatii (w pierwszym przypadku) i ciężka praca (w drugim) są w stanie ustrzec bliźnich lady Malfoy od chłodnego traktowania motywowanego rozdrażnieniem i zranioną dumą kobiety zlekceważonej. Wyrozumiałość dla Fantine, z którą nie mogła zobaczyć się tak długo Callisto odnalazła w sobie będąc zdolną do zrozumienia położenia miss Rosier. Nie minęły wszak jeszcze trzy lata odkąd dziedzice Malfoy Manor pochowali swoją matkę, Lamię, odebraną im przez czas. Żałoba rządzi się swoimi prawami, a gdy wiedzie się życie arystokraty, nie można się im tak po prostu sprzeciwić. Życie staje w miejscu, co rzekomo pomaga zmierzyć się ze smutkiem i tęsknotą. Callisto musiała na co dzień uporać się także z innym rodzajem straty; nie dotyczyły go reguły żałoby, nie wypadało nawet mówić o nim na głos, jakkolwiek nachodziła ją jeszcze ochota, by zwyczajnie się komuś z tego powodu wypłakać. Strata, jaka spotkała lady Malfoy zawierała się bowiem w fakcie wydziedziczenia jej starszego brata i usilnie próbowano jakoś ten fakt przemilczeć, zająć się innymi sprawami, nikt nie zaordynował żałoby po więzi między rodzeństwem. Zupełnie jakby umarł za życia.
Ostatni list dostała od brata pewnie przed miesiącem i wcale nie było jej tak trudno zapomnieć o nim, gdy wokół pojawiały się coraz to kolejne powody do oburzenia. Magia płatająca jej figle nawet przy codziennych czynnościach, podczas gdy nigdy przedtem się to nie zdarzało, przedziwne migreny, które miewała porankami, a przede wszystkim to okropne załamanie pogody! Do drobnych pomyłek i niewygód życia kobiety zajętej pracą (gdyż to właśnie obwiniała o powodowanie bólów głowy) mogłaby bez zająknięcia znieść gdyby pozwolono jej jak zwykle o tej porze roku stroić się w ulubione lekkie wiosenne kroje. Moda, choć przez wielu uważana za nieznaczący ozdobnik życia, dla wielu kobiet miała znaczenie wręcz terapeutyczne, a Callisto należała do grona jej najżarliwszych obrończyń.
- Cudownie. – uśmiechnęła się promiennie, dumna, że przyjaciółka wyłącznie za jej radą zdecyduje się jednak kupić kapelusz. Fantine była jedną z niewielu znanych lady Malfoy panien, którym niezależnie od stroju nie można odmówić wspaniałej prezencji i wzbudzała tym zresztą w niej nieprzewidziane ukłucia zazdrości (jedno niemal poczuła na widok wspaniałej sukni lady Rosier, ach, jakie gustowne te hafty!). Mimo to Callisto starała się dzielić z nią swoim doświadczeniem i pokazać wyczucie smaku, tonem znawczyni wygłaszając opinie, w czym koleżanka prezentuje się najlepiej.
- Och, nawet o tym nie wspominaj. – zupełnie jak gdyby ich unikanie tematu śniegu zalegającego na ulicach mogło przyspieszyć jego roztopienie i ocieplenie pogody. – Nie mogę już znieść widoku tandetnych zimowych płaszczy z flauszu. Cóż nam po zmianie pór roku, skoro letnie kolekcje są w czerwcu zupełnie nieprzydatne i doprawdy nie wiadomo już, co nosić?
Szczęśliwie obie damy mogły pochwalić się niezwykle zasobnymi garderobami i zawsze miały możliwość dalszego jej wzbogacania, od czego też właśnie zrobiły sobie przerwę. Lady Malfoy doprawiła herbatę kilkoma łyżeczkami konfitury i upiła niewielki łyk. Napój był bardzo słodki, ale rozgrzewał skutecznie.
Ostatni list dostała od brata pewnie przed miesiącem i wcale nie było jej tak trudno zapomnieć o nim, gdy wokół pojawiały się coraz to kolejne powody do oburzenia. Magia płatająca jej figle nawet przy codziennych czynnościach, podczas gdy nigdy przedtem się to nie zdarzało, przedziwne migreny, które miewała porankami, a przede wszystkim to okropne załamanie pogody! Do drobnych pomyłek i niewygód życia kobiety zajętej pracą (gdyż to właśnie obwiniała o powodowanie bólów głowy) mogłaby bez zająknięcia znieść gdyby pozwolono jej jak zwykle o tej porze roku stroić się w ulubione lekkie wiosenne kroje. Moda, choć przez wielu uważana za nieznaczący ozdobnik życia, dla wielu kobiet miała znaczenie wręcz terapeutyczne, a Callisto należała do grona jej najżarliwszych obrończyń.
- Cudownie. – uśmiechnęła się promiennie, dumna, że przyjaciółka wyłącznie za jej radą zdecyduje się jednak kupić kapelusz. Fantine była jedną z niewielu znanych lady Malfoy panien, którym niezależnie od stroju nie można odmówić wspaniałej prezencji i wzbudzała tym zresztą w niej nieprzewidziane ukłucia zazdrości (jedno niemal poczuła na widok wspaniałej sukni lady Rosier, ach, jakie gustowne te hafty!). Mimo to Callisto starała się dzielić z nią swoim doświadczeniem i pokazać wyczucie smaku, tonem znawczyni wygłaszając opinie, w czym koleżanka prezentuje się najlepiej.
- Och, nawet o tym nie wspominaj. – zupełnie jak gdyby ich unikanie tematu śniegu zalegającego na ulicach mogło przyspieszyć jego roztopienie i ocieplenie pogody. – Nie mogę już znieść widoku tandetnych zimowych płaszczy z flauszu. Cóż nam po zmianie pór roku, skoro letnie kolekcje są w czerwcu zupełnie nieprzydatne i doprawdy nie wiadomo już, co nosić?
Szczęśliwie obie damy mogły pochwalić się niezwykle zasobnymi garderobami i zawsze miały możliwość dalszego jej wzbogacania, od czego też właśnie zrobiły sobie przerwę. Lady Malfoy doprawiła herbatę kilkoma łyżeczkami konfitury i upiła niewielki łyk. Napój był bardzo słodki, ale rozgrzewał skutecznie.
Gość
Gość
Wychowana wśród ludzi kapryśnych Fantine paradoksalnie ma więcej cierpliwości do innych, choć sama ma najwięcej kaprysów spośród nich. Zdążyła jednak do nich przywyknąć, zwłaszcza, jeśli ma się za matkę Cedrinę, a za brata Tristana. Młoda Róża została nauczona jak radzić sobie z innymi przedstawicielami klasy wyższej i cierpliwości w kontaktach, która może jedynie przynieść profity. Nie można jednak Fanny nazwać oazą spokoju, nigdy nie miała stalowych nerwów, o irytację nietrudno zwłaszcza, gdy ma do czynienia z czarodziejami klas niższych, a już nie daj Merlinie mugolakami. Ostatnia opcja zdarza się nader rzadko, właściwie jedynie wówczas, gdy Rosierówna decyduje się na wizytę na ulicy Pokątnej. Szlamy od zawsze budziły weń złość i wstręt, sama ich obecność działała Fantine na nerwy; sądziła, że ma na nich uczulenie, zupełnie tak jak na świnie. Przy nich nawet nie starała się ukryć grymasu obrzydzenia, tak jak czyniła to zawsze przy innych: godni przedstawiciele czarodziejskiej społeczności zazwyczaj nie mieli pojęcia o prawdziwych myślach Fantine, bo ukrywała je pod promiennym uśmiechem z zadziwiającą łatwością.
Może po prostu każdy Rosier rodzi się z wrodzoną umiejętnością kłamstwa.
Przy lady Callisto nie miała jednak powodów, by grać, by udawać i fałszywie się uśmiechać; nie mogła powiedzieć, by młodziutka Malfoyówna była jej niczym siostra, lecz z pewnością odnalazła z nią nić porozumienia. Wiele ich łączyło: obie wywodziły się z doskonałych rodzin o odpowiednich poglądach, znały swoje miejsce w czarodziejskiej socjecie, będąc przy tym niegłupie, a bystre, a ponadto każda z nich rozmiłowana była w rozrywkach właściwych dziewczętom w ich wieku - jak moda właśnie. Lady Malfoy, ze swym nienagannym, godnym pochwały zmysłem estetycznym i dobrym gustem, była cenną towarzyszką i doradczynią w kwestii prezencji.
-Masz zupełną rację, moja droga - zgodziła się z nią, upijając herbaty z eleganckiej filiżanki. Doskonale rozgrzewała w ten chłodny dzień. Westchnęła przy tym ciężko, jakby na jej barkach spoczywał ciężar losu wszechświata -Naprawdę nie rozumiem, czemu nasze życie ostatnimi czasy jest takie trudne - jęknęła, absolutnie niewiadoma jak wielką głupotę właśnie palnęła.
Życie Fantine Rosier doprawdy było trudne - wszystko miała podsunięte pod nos, niczym nie musiała się martwić, nie musiała pracować, zajmować się domem, mogła dostać wszystko czego zapragnie, a jej jedynymi obowiązkami była ładna prezencja i odpowiednie zachowanie na salonach.
-[b]Wybierasz się na przyjęcie lady Nott, milady? Och, niemądre pytanie, z pewnością. Sama nigdy bym go nie odpuściła... To będzie debiut lady Rosalie jako pani Yaxley - zagadnęła Fantine, myślami odpływając ku nadchodzącemu weselu kuzynki.
Może po prostu każdy Rosier rodzi się z wrodzoną umiejętnością kłamstwa.
Przy lady Callisto nie miała jednak powodów, by grać, by udawać i fałszywie się uśmiechać; nie mogła powiedzieć, by młodziutka Malfoyówna była jej niczym siostra, lecz z pewnością odnalazła z nią nić porozumienia. Wiele ich łączyło: obie wywodziły się z doskonałych rodzin o odpowiednich poglądach, znały swoje miejsce w czarodziejskiej socjecie, będąc przy tym niegłupie, a bystre, a ponadto każda z nich rozmiłowana była w rozrywkach właściwych dziewczętom w ich wieku - jak moda właśnie. Lady Malfoy, ze swym nienagannym, godnym pochwały zmysłem estetycznym i dobrym gustem, była cenną towarzyszką i doradczynią w kwestii prezencji.
-Masz zupełną rację, moja droga - zgodziła się z nią, upijając herbaty z eleganckiej filiżanki. Doskonale rozgrzewała w ten chłodny dzień. Westchnęła przy tym ciężko, jakby na jej barkach spoczywał ciężar losu wszechświata -Naprawdę nie rozumiem, czemu nasze życie ostatnimi czasy jest takie trudne - jęknęła, absolutnie niewiadoma jak wielką głupotę właśnie palnęła.
Życie Fantine Rosier doprawdy było trudne - wszystko miała podsunięte pod nos, niczym nie musiała się martwić, nie musiała pracować, zajmować się domem, mogła dostać wszystko czego zapragnie, a jej jedynymi obowiązkami była ładna prezencja i odpowiednie zachowanie na salonach.
-[b]Wybierasz się na przyjęcie lady Nott, milady? Och, niemądre pytanie, z pewnością. Sama nigdy bym go nie odpuściła... To będzie debiut lady Rosalie jako pani Yaxley - zagadnęła Fantine, myślami odpływając ku nadchodzącemu weselu kuzynki.
Była także pewna chwila, której nie zapomnę. Był raz wieczór rozmarzony i nadzieje płonne przez dziewczynę z końca sali podobną do Róży, której taniec w sercu moim święty spokój zburzył.
Fantine Rosier
Zawód : Arystokratka
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
emanowała namiętnością skroploną winem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
wiem, że pachniała jak Paryż choć nigdy tam nie byłem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kącik kawiarniany
Szybka odpowiedź