Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki
Zapomniana piwnica
AutorWiadomość
Zapomniana piwnica
W pobliżu opuszczonych magazynów znajduje się niewielki, ceglany budynek, nagryziony przez zęby czasu. Nie wyróżnia się niczym szczególnym pośród podobnych sobie zabudowań - pomieszczenia już dawno zostały ogołocone ze wszystkich mebli, jedyne co można tutaj znaleźć, to kurz i pojedyncze butelki pozostawione przez bezdomnych. Na gmach składa się parter i stara, zapomniana piwnica, którą zalewa nawet niewielki deszcz - podczas mokrych por roku lepiej nie zagłębiać się do jej środka; latem natomiast najniższa kondygnacja nigdy całkowicie nie wysycha, przez co w jej wnętrzu wyczuwalny jest charakterystyczny zapach grzybów i podmokłych desek. Na piwnicę składa się kilka niewielkich, wąskich pomieszczeń, których wejścia bronią, napuchnięte od wody drewniane drzwi, wzmacniane metalową kratą. Wydaje się, że ona jedyna jest niewrażliwa na dotyk upływającego czasu.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 29.10.18 20:41, w całości zmieniany 1 raz
Stęchlizna. Ohydny, pełen wilgoci i swądu lepkich od pleśni fundamentów zapach, który nieustannie osiadał na gardle, wsiąkał w nozdrza i zostawiał na ubraniach ślady swojego wstrętnego oddechu. Przychodził z obrzydzającą namolnością, niczym natarczywa, pokraczna kochanka, zaciskając swoje pokryte drobinami kurzu palce, nie dając ani chwili wytchnienia. Nie znosił tego zapachu, który z każdym wdechem przypominał mu o swoim istnieniu; nie znosił tego brudu, jaki zdawał się przez lata zakorzeniać wewnątrz opuszczonego budynku, ponurego, pustego miejsca, nieustannie niszczonego przez upływ czasu.
Nie powinien tu być.
Wypuścił ze świstem powietrze z ust, nadal krocząc w całą ponurą przestrzeń. Nie powinien. Wciąż powtarzał to sobie, lecz czynił zupełnie odwrotnie - zagłębiał się coraz bardziej, z każdą chwilą pożerany przez zalewającą oczy falę półmroku. Kształty były rozmazane, lecz teren dostatecznie i jakże dziwnie znajomy, choć zarazem zupełnie nieodkryty; pełen czających się wszędzie wątpliwości, przyspieszających bicie serca i odruchowo kierujących zmysły do jak najszybszego sięgnięcia po ukrytą w kieszeni różdżkę. Walczył z pojawiającymi się nieustannie wyrzutami. Nie powinien. Nie powinien. Do licha, nie powinien! Gdzie on się pchał, gdzie się kręcił, co właściwie robił ze swoim życiem? Był dziennikarzem a nie jakimś kryminalistą, który musi ukrywać się po opuszczonych kamienicach. Nie znosił takich miejsc, szczerze i z całego serca. Cenił sobie nade wszystko spokój - one zaś odbierały go, wprowadzały niepożądane zupełnie myśli, które tutaj rodziły się niemal samoistnie, chodząc po głowie niczym samotne przybłędy. Dziwny rodzaj niepokoju wcale go nie opuszczał, wręcz przeciwnie - nasilał się cały czas, niemal czuł, jak rośnie z każdą sekundą, która wydłużała się tutaj niemiłosiernie, nadając owej chwili nieskończony wymiar. Niech diabli wezmą tę kobietę, a wraz z nią jego, bo nawet nie potrafił sensownie zaprzeczyć. Otworzone drzwi zaskrzypiały złowrogo, kiedy przedzierał się dalej przez korytarz. W podziemiach, nieprzyjemnie chłodnych, których ziąb niemal przyprawiał go o gęsią skórkę. Przystanął. Wyczekiwał, usiłując narzucić temu miejscu choć pozorną aurę spokoju, niestety, znowu bezskutecznie. Słuch i wzrok wyostrzały się do granic możliwości, usiłując wyłapać jakikolwiek sygnał. Nic. Cisza.
Jeszcze było trochę czasu, prawda? Zaklął pod nosem, lecz wcale nie poczuł się przez to lepiej. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej uświadamiał sobie (albo próbował uświadomić), że udanie się tutaj nie należało do najlepszych pomysłów. Nigdy nie wiadomo, co kryje się po opuszczonych domostwach, gdzie jedynie hulał wiatr, okalając czającą się między pustymi ścianami ciszę. W określonych porach pewnie gromadziły się tu pobliskie moczymordy, na co wskazywały porozstawiane tu i ówdzie butelki. Nawet nie chciał o tym myśleć - co by było, gdyby rzeczywiście natknął się na kogoś i n n e g o . Możliwe, że takie miejsca miały klimat, ale przecież istniało sto razy więcej ciekawszych klitek, od jakiejś ponurej, opuszczonej piwnicy! I tak cud, że tutaj trafił; początkowo myślał, że nie daj Merlinie spadnie mu na głowę jakaś cegła i ocknie się dopiero kilka godzin później. To przecież było w jego stylu. Naprawdę, wcale by się nie zdziwił.
Jego rozważania - a raczej narzekania na aktualną sytuację - przerwał zwiększający się powoli odgłos stawianych kroków. Coraz bardziej konkretny i wyraźny, informujący o swoim istnieniu i o tym, że ktoś się zbliżał. Głowa automatycznie odwróciła się w kierunku, skąd dobiegał, a utkwione w skrzydle drzwi oczy powstrzymały się na moment od mrugania. Czy to osoba, której oczekiwał? Napięcie zaczynało powoli opadać, lecz nadal czaiło się gdzieś złowrogo, jakby tylko czekało na odpowiednią dla siebie chwilę.
- Powinniśmy znaleźć inne miejsce - rzucił, niby oschłym i obojętnym tonem. Musiał przełamać tę ponurą atmosferę; miał wrażenie, że dźwięk kapiących gdzieś kropel za niedługo doprowadzi go do szaleństwa.
Nie powinien tu być.
Wypuścił ze świstem powietrze z ust, nadal krocząc w całą ponurą przestrzeń. Nie powinien. Wciąż powtarzał to sobie, lecz czynił zupełnie odwrotnie - zagłębiał się coraz bardziej, z każdą chwilą pożerany przez zalewającą oczy falę półmroku. Kształty były rozmazane, lecz teren dostatecznie i jakże dziwnie znajomy, choć zarazem zupełnie nieodkryty; pełen czających się wszędzie wątpliwości, przyspieszających bicie serca i odruchowo kierujących zmysły do jak najszybszego sięgnięcia po ukrytą w kieszeni różdżkę. Walczył z pojawiającymi się nieustannie wyrzutami. Nie powinien. Nie powinien. Do licha, nie powinien! Gdzie on się pchał, gdzie się kręcił, co właściwie robił ze swoim życiem? Był dziennikarzem a nie jakimś kryminalistą, który musi ukrywać się po opuszczonych kamienicach. Nie znosił takich miejsc, szczerze i z całego serca. Cenił sobie nade wszystko spokój - one zaś odbierały go, wprowadzały niepożądane zupełnie myśli, które tutaj rodziły się niemal samoistnie, chodząc po głowie niczym samotne przybłędy. Dziwny rodzaj niepokoju wcale go nie opuszczał, wręcz przeciwnie - nasilał się cały czas, niemal czuł, jak rośnie z każdą sekundą, która wydłużała się tutaj niemiłosiernie, nadając owej chwili nieskończony wymiar. Niech diabli wezmą tę kobietę, a wraz z nią jego, bo nawet nie potrafił sensownie zaprzeczyć. Otworzone drzwi zaskrzypiały złowrogo, kiedy przedzierał się dalej przez korytarz. W podziemiach, nieprzyjemnie chłodnych, których ziąb niemal przyprawiał go o gęsią skórkę. Przystanął. Wyczekiwał, usiłując narzucić temu miejscu choć pozorną aurę spokoju, niestety, znowu bezskutecznie. Słuch i wzrok wyostrzały się do granic możliwości, usiłując wyłapać jakikolwiek sygnał. Nic. Cisza.
Jeszcze było trochę czasu, prawda? Zaklął pod nosem, lecz wcale nie poczuł się przez to lepiej. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej uświadamiał sobie (albo próbował uświadomić), że udanie się tutaj nie należało do najlepszych pomysłów. Nigdy nie wiadomo, co kryje się po opuszczonych domostwach, gdzie jedynie hulał wiatr, okalając czającą się między pustymi ścianami ciszę. W określonych porach pewnie gromadziły się tu pobliskie moczymordy, na co wskazywały porozstawiane tu i ówdzie butelki. Nawet nie chciał o tym myśleć - co by było, gdyby rzeczywiście natknął się na kogoś i n n e g o . Możliwe, że takie miejsca miały klimat, ale przecież istniało sto razy więcej ciekawszych klitek, od jakiejś ponurej, opuszczonej piwnicy! I tak cud, że tutaj trafił; początkowo myślał, że nie daj Merlinie spadnie mu na głowę jakaś cegła i ocknie się dopiero kilka godzin później. To przecież było w jego stylu. Naprawdę, wcale by się nie zdziwił.
Jego rozważania - a raczej narzekania na aktualną sytuację - przerwał zwiększający się powoli odgłos stawianych kroków. Coraz bardziej konkretny i wyraźny, informujący o swoim istnieniu i o tym, że ktoś się zbliżał. Głowa automatycznie odwróciła się w kierunku, skąd dobiegał, a utkwione w skrzydle drzwi oczy powstrzymały się na moment od mrugania. Czy to osoba, której oczekiwał? Napięcie zaczynało powoli opadać, lecz nadal czaiło się gdzieś złowrogo, jakby tylko czekało na odpowiednią dla siebie chwilę.
- Powinniśmy znaleźć inne miejsce - rzucił, niby oschłym i obojętnym tonem. Musiał przełamać tę ponurą atmosferę; miał wrażenie, że dźwięk kapiących gdzieś kropel za niedługo doprowadzi go do szaleństwa.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niepewna, opuszczona okolica. Otoczona gęstą, mleczną mgłą. Szare, obdrapane murale, przebijały przez puszystą powłokę. Rozległa, kamienna kraina, kryjąca pewną, nieodkrytą tajemnicę. Nikła poświata, ostatniej w szeregu lampy, rozświetlała drogę zbłąkanym. Kręta, błotnista dróżka, wysypana drobnymi kamieniami, pokruszoną, czerwoną cegłą. Składowiska zardzewiałego złomu, przyciągającego najobrzydliwsze osobistości. Arsenał kolorowych, szklanych butelek. Miejsce pozbawione życia. Świeżej, soczyście zielonej roślinności. Szkielety powykręcanych drzew, trzymały straż nad małym, zapadniętym budynkiem. Powietrze przesycone wilgocią, drażniło delikatne gardło. Zakleszczało chłodne macki na bladych, odkrytych ramionach. Niewielka, zapadnięta, schowana w ziemi ruina. Naznaczona przemijającym, bezlitosnym czasem. Ogołocona, przestarzała, niebezpieczna. Kawałki tynku, odklejały się od podstawowego sklepienia. Ozdobne zacieki, pokrywały całą powierzchnię, powodując cykliczne, wewnętrzne powodzie. Wąskie korytarze, napawały niepokojem. Spróchniałe, przemoczone deski, rozsypywały się pod każdym, mniejszym ciężarem. Duszący, drażniący zapach stęchlizny, wilgoci oraz rozkładu, powodował spazmatyczne ataki kaszlu. Pustka, ogarniająca najbliższą przestrzeń.
Uwielbiała dziwne, mistyczne miejsca, odzwierciedlające lodowatą duszę. Miały w sobie coś przyciągającego, poznawczego. Pragnęły odkrywania, zagłębienia w najciemniejsze zakamarki. Angażowania zafascynowanego umysłu, chłonącego każdy, najmniejszy element. Zadrapania na ścianach, szczeliny między deskami, pozostałości po eleganckich meblach, przekłuwające uwagę, ogromne, drewniane drzwi, strzegące niepoznanego azylu. Wyjście z domu, nie stanowiło problemu. Chłodne, późne popołudnie, okazało się idealną, długo wyczekiwaną porą. Świeże powietrze, owiewało zmęczone słońcem policzki. Zabawiało hebanowe kosmyki, tworząc rozczochraną aureolę. Targało delikatnym, zwiewnym materiałem długiej, czarnej spódnicy, zestawionej w kontraście z krwistoczerwoną bluzką. Usta, podkreślone karmazynową szminką, ściskały szarawego dusiciela. Sylwetka, tonęła w gęstym, niebieskawym dymie, błogo rozpływającym się po wszystkich komórkach ciała. Ostatnie, głębokie zaciągnięcie. Rozmycie w przestrzeni.
Obcasy, delikatnie zapadały się w błotniste szczeliny. Niebo, pokryte ponurą szarością, wytwarzało przerażający półmrok. Ciemna, kobieca sylwetka, przesuwała się zgrabnie, po nierównym podłożu. Złośliwy wyraz twarzy, badawcze, uważne spojrzenie, nie dające umknąć żadnemu, najdrobniejszemu szczegółowi. Czyż nie było idealnie? Idealnie dobrany, klimat potajemnych spotkań. Zbliżając się do ciężkich, drewnianych drzwi, pchnęła je z ogromną siłą. Przenikliwy, piskliwy zgrzyt, odbił się echem po opustoszałej kotarze. Nikła poświata, zewnętrznego światła, docierała do wnętrza. Czy towarzysz niedoli, zdołał dotrzeć, na wyznaczone miejsce? Oczy, szybko przyzwyczaiły do ciemności. Oddech nieco przyspieszył. Gardło, powstrzymywało atak nieprzyjemnego kaszlu. Głos mężczyzny, wyrwał z chwilowej konsternacji, kiedy powoli, mozolnie schodziła ze stromych schodów. Nie powstrzymywała cynicznego, wręcz paskudnego uśmieszku. Wyłaniając się z okalających odmętów, mówiła: - Och, czyżbyś się bał? - zmieniała intonację, budowała napięcie. Chrapliwy głos, przełamany piskliwym chichotem. Stawiając ostatni krok, niespodziewanie uderzyła w porozrzucane butelki. Zmarszczyła brwi w zdenerwowaniu, kopiąc pod najbliższą ścianę. - Widzę, że chłopaki, urządzili sobie niezłą zabawę... - westchnęła ciężko, kiwając głową z dezaprobatą. Stanęła na przeciw dziennikarza, ilustrując niezadowoloną, zmęczona twarz. - Nie będzie takiej potrzeby... - w tym momencie wyciąga z torebki zielonkawą butelkę. - Mam coś lepszego. - przykładając do ust,wyciąga brązowy korek. Upija kilka, pokaźnych łyków, aby następnie podstawić pod sam nos współrozmówcy. - Pijesz? - metaliczne oczy błyszczały w nieopisanej fascynacji. Miejsce było wręcz idealne. Dlaczego narzekał?
Uwielbiała dziwne, mistyczne miejsca, odzwierciedlające lodowatą duszę. Miały w sobie coś przyciągającego, poznawczego. Pragnęły odkrywania, zagłębienia w najciemniejsze zakamarki. Angażowania zafascynowanego umysłu, chłonącego każdy, najmniejszy element. Zadrapania na ścianach, szczeliny między deskami, pozostałości po eleganckich meblach, przekłuwające uwagę, ogromne, drewniane drzwi, strzegące niepoznanego azylu. Wyjście z domu, nie stanowiło problemu. Chłodne, późne popołudnie, okazało się idealną, długo wyczekiwaną porą. Świeże powietrze, owiewało zmęczone słońcem policzki. Zabawiało hebanowe kosmyki, tworząc rozczochraną aureolę. Targało delikatnym, zwiewnym materiałem długiej, czarnej spódnicy, zestawionej w kontraście z krwistoczerwoną bluzką. Usta, podkreślone karmazynową szminką, ściskały szarawego dusiciela. Sylwetka, tonęła w gęstym, niebieskawym dymie, błogo rozpływającym się po wszystkich komórkach ciała. Ostatnie, głębokie zaciągnięcie. Rozmycie w przestrzeni.
Obcasy, delikatnie zapadały się w błotniste szczeliny. Niebo, pokryte ponurą szarością, wytwarzało przerażający półmrok. Ciemna, kobieca sylwetka, przesuwała się zgrabnie, po nierównym podłożu. Złośliwy wyraz twarzy, badawcze, uważne spojrzenie, nie dające umknąć żadnemu, najdrobniejszemu szczegółowi. Czyż nie było idealnie? Idealnie dobrany, klimat potajemnych spotkań. Zbliżając się do ciężkich, drewnianych drzwi, pchnęła je z ogromną siłą. Przenikliwy, piskliwy zgrzyt, odbił się echem po opustoszałej kotarze. Nikła poświata, zewnętrznego światła, docierała do wnętrza. Czy towarzysz niedoli, zdołał dotrzeć, na wyznaczone miejsce? Oczy, szybko przyzwyczaiły do ciemności. Oddech nieco przyspieszył. Gardło, powstrzymywało atak nieprzyjemnego kaszlu. Głos mężczyzny, wyrwał z chwilowej konsternacji, kiedy powoli, mozolnie schodziła ze stromych schodów. Nie powstrzymywała cynicznego, wręcz paskudnego uśmieszku. Wyłaniając się z okalających odmętów, mówiła: - Och, czyżbyś się bał? - zmieniała intonację, budowała napięcie. Chrapliwy głos, przełamany piskliwym chichotem. Stawiając ostatni krok, niespodziewanie uderzyła w porozrzucane butelki. Zmarszczyła brwi w zdenerwowaniu, kopiąc pod najbliższą ścianę. - Widzę, że chłopaki, urządzili sobie niezłą zabawę... - westchnęła ciężko, kiwając głową z dezaprobatą. Stanęła na przeciw dziennikarza, ilustrując niezadowoloną, zmęczona twarz. - Nie będzie takiej potrzeby... - w tym momencie wyciąga z torebki zielonkawą butelkę. - Mam coś lepszego. - przykładając do ust,wyciąga brązowy korek. Upija kilka, pokaźnych łyków, aby następnie podstawić pod sam nos współrozmówcy. - Pijesz? - metaliczne oczy błyszczały w nieopisanej fascynacji. Miejsce było wręcz idealne. Dlaczego narzekał?
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jedna kropla.
Druga kropla.
Trzecia kro...
Szlag.
Złączone w wąską linię usta zmusiły resztę mięśni twarzy do uformowania skrzywionego grymasu. Postępował on, rozlewał się powoli, nasączając mimikę nieregularnie rozmazaną warstwą negatywnych emocji - zdenerwowania, obrzydzenia, niepewności, poniekąd również zlęknionego oczekiwania na nieznane. Wszystko mogło się wydarzyć. Wszystko. Samotność czaiła się po kątach, wypełzała częściowo z cieni, machając do niego niewyraźnie, nieustannie pragnąc przypomnieć o swojej obecności. Zwyczaj narzekania przeradzał się niemal w rutynę; ponury nastrój wyłącznie podsycał myśli, które ogarniały jego głowę, piętrząc się pod sklepieniem czaszki niby burzowe chmury na tle kopuły nieba. Ociężałe od gęstych kropel obaw i wyrzutów, spadających strugami, odbijającymi się wewnątrz głębokim echem. Uporczywe kapanie żłobiło tunel wżynający się prosto przez małżowinę ucha - ciągle, systematycznie następując, na wzór przytłumionego zegara, którego szkliste wskazówki odmierzały czas we własnym, odmiennym rytmie. Wdech. Wydech. Przyspieszone bicie serca, które tak usilnie chciał stłumić - mięsień jednak postępował na przekór, pulsując coraz szybciej, jakby chciał wyłamać się spomiędzy kostnych ram żeber i mostka. Krople. Cholerne krople doprowadzały go do szału. I to dziwne uczucie, te ironiczne wyrzuty sumienia, kiedy już było wiadomo, że jest o wiele bardziej niż późno. Stukot obcasów zagnieżdżał się w chropowatym podłożu, systematycznie przybierając na sile. Skupiając uwagę i kierując zmysły, które pogrążone w poprzednim, nerwowym otępieniu, na nowo zaczęły budzić się do życia. Czujny niczym zwierzę, ogarnął sylwetkę natychmiastowym spojrzeniem. Niebieskie, błyszczące złowrogo w półmroku oczy, przeszły wzdłuż niej w konkretnym choć jednocześnie niepewnym spojrzeniu. Ogarnęły znaną mu postać kobiety, której nie dało się pomylić z nikim innym. Charakterystycznej. Osobliwej. Pogrążonej podobnie jak on w półmroku, lecz czującej się niezwykle pewnie, jakby ten krajobraz degradacji był dla niej niemal naturalnym środowiskiem. Nie od dziś wiedział, jaka konkretnie jest Milburga, lecz zawsze musiał przy tym rościć sobie prawo do kilku (lub więcej) pretensji. Nawet, jeśli nie miał jej tego za złe - w końcu dzięki tej specyficzności wydawała się być dopiero sobą, jakby stanowiło to nieodzowny element, niemożliwy do oddzielenia od reszty osoby. Chrypliwy głos niemal przyprawiał o dreszcze, kiedy rozbijał się w pomieszczeniu, powtarzając stłumionym, niby szyderczym echem.
- Raczej chodzi o estetykę - odparł ze spokojem, najwyraźniej nieporuszony zarówno zdarzeniem jak i dotyczącą jego uwagą. Lub - przynajmniej próbujący sprawić takie wrażenie, gdy usiłował nadać wzrokowi możliwie największą obojętność, wyzutą ze zdradzającej go podejrzliwości.
Butelka. Powstrzymał się od ostentacyjnego westchnienia, czując uderzający w nozdrza zapach. Ostatecznie sięgnął po nią w milczeniu i również upił łyka - czego oczywiście żałował, bo od razu wiedział, że nie będzie to dobrym pomysłem. Zakrył na moment dłonią usta, cicho modląc się, by zalewające gardło katusze opuściły go możliwie jak najszybciej.
- Co to jest? - Spojrzał ponownie na Dolohov, nadal czując w ustach niemiły posmak. Miał ochotę splunąć, lecz jednocześnie nie chciał dawać temu miejscu większego charakteru meliny, którym i tak skądinąd się oznaczało. Zmarszczył brwi, pozwoliwszy sobie na chwilę milczenia. Gdy już był pewny, że jego głos nie zniknie w napadzie krztuszenia czy zostanie zwyczajnie stłumiony przez barierę napiętych mięśni, dodał:
- Jakieś hobby? Włóczenie się po starych murach, które lada moment mogą ci spaść na głowę? - spytał z ironią w głosie. - Mam nadzieję, że nie uskuteczniasz go we wszystkich wolnych chwilach - skwitował, co było nie tyle stwierdzeniem, ale również skrzętnie ukrytym pytaniem o dotychczasowe życie. Ciekawiło go - nic w końcu dziwnego, nawet mimo miejsca, było to przecież typowo przyjacielskie spotkanie.
Druga kropla.
Trzecia kro...
Szlag.
Złączone w wąską linię usta zmusiły resztę mięśni twarzy do uformowania skrzywionego grymasu. Postępował on, rozlewał się powoli, nasączając mimikę nieregularnie rozmazaną warstwą negatywnych emocji - zdenerwowania, obrzydzenia, niepewności, poniekąd również zlęknionego oczekiwania na nieznane. Wszystko mogło się wydarzyć. Wszystko. Samotność czaiła się po kątach, wypełzała częściowo z cieni, machając do niego niewyraźnie, nieustannie pragnąc przypomnieć o swojej obecności. Zwyczaj narzekania przeradzał się niemal w rutynę; ponury nastrój wyłącznie podsycał myśli, które ogarniały jego głowę, piętrząc się pod sklepieniem czaszki niby burzowe chmury na tle kopuły nieba. Ociężałe od gęstych kropel obaw i wyrzutów, spadających strugami, odbijającymi się wewnątrz głębokim echem. Uporczywe kapanie żłobiło tunel wżynający się prosto przez małżowinę ucha - ciągle, systematycznie następując, na wzór przytłumionego zegara, którego szkliste wskazówki odmierzały czas we własnym, odmiennym rytmie. Wdech. Wydech. Przyspieszone bicie serca, które tak usilnie chciał stłumić - mięsień jednak postępował na przekór, pulsując coraz szybciej, jakby chciał wyłamać się spomiędzy kostnych ram żeber i mostka. Krople. Cholerne krople doprowadzały go do szału. I to dziwne uczucie, te ironiczne wyrzuty sumienia, kiedy już było wiadomo, że jest o wiele bardziej niż późno. Stukot obcasów zagnieżdżał się w chropowatym podłożu, systematycznie przybierając na sile. Skupiając uwagę i kierując zmysły, które pogrążone w poprzednim, nerwowym otępieniu, na nowo zaczęły budzić się do życia. Czujny niczym zwierzę, ogarnął sylwetkę natychmiastowym spojrzeniem. Niebieskie, błyszczące złowrogo w półmroku oczy, przeszły wzdłuż niej w konkretnym choć jednocześnie niepewnym spojrzeniu. Ogarnęły znaną mu postać kobiety, której nie dało się pomylić z nikim innym. Charakterystycznej. Osobliwej. Pogrążonej podobnie jak on w półmroku, lecz czującej się niezwykle pewnie, jakby ten krajobraz degradacji był dla niej niemal naturalnym środowiskiem. Nie od dziś wiedział, jaka konkretnie jest Milburga, lecz zawsze musiał przy tym rościć sobie prawo do kilku (lub więcej) pretensji. Nawet, jeśli nie miał jej tego za złe - w końcu dzięki tej specyficzności wydawała się być dopiero sobą, jakby stanowiło to nieodzowny element, niemożliwy do oddzielenia od reszty osoby. Chrypliwy głos niemal przyprawiał o dreszcze, kiedy rozbijał się w pomieszczeniu, powtarzając stłumionym, niby szyderczym echem.
- Raczej chodzi o estetykę - odparł ze spokojem, najwyraźniej nieporuszony zarówno zdarzeniem jak i dotyczącą jego uwagą. Lub - przynajmniej próbujący sprawić takie wrażenie, gdy usiłował nadać wzrokowi możliwie największą obojętność, wyzutą ze zdradzającej go podejrzliwości.
Butelka. Powstrzymał się od ostentacyjnego westchnienia, czując uderzający w nozdrza zapach. Ostatecznie sięgnął po nią w milczeniu i również upił łyka - czego oczywiście żałował, bo od razu wiedział, że nie będzie to dobrym pomysłem. Zakrył na moment dłonią usta, cicho modląc się, by zalewające gardło katusze opuściły go możliwie jak najszybciej.
- Co to jest? - Spojrzał ponownie na Dolohov, nadal czując w ustach niemiły posmak. Miał ochotę splunąć, lecz jednocześnie nie chciał dawać temu miejscu większego charakteru meliny, którym i tak skądinąd się oznaczało. Zmarszczył brwi, pozwoliwszy sobie na chwilę milczenia. Gdy już był pewny, że jego głos nie zniknie w napadzie krztuszenia czy zostanie zwyczajnie stłumiony przez barierę napiętych mięśni, dodał:
- Jakieś hobby? Włóczenie się po starych murach, które lada moment mogą ci spaść na głowę? - spytał z ironią w głosie. - Mam nadzieję, że nie uskuteczniasz go we wszystkich wolnych chwilach - skwitował, co było nie tyle stwierdzeniem, ale również skrzętnie ukrytym pytaniem o dotychczasowe życie. Ciekawiło go - nic w końcu dziwnego, nawet mimo miejsca, było to przecież typowo przyjacielskie spotkanie.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Every drop is a waterfall
Miejsce, odzwierciedlało niepokój duszy. Nieuporządkowany stan umysłu. Wyzwalało dzikie, drzemiące wewnątrz instynkty. Działało pobudzająco. Otrzeźwiając. Przenikliwa ciemność skrywała niepoznane tajemnice. Przyciągała. Otulała puszystą kotarą, ciekawskich zgromadzonych. Wpuszczała do nieskończonego wnętrza. Mistyczna atmosfera, urzeczywistniała skłębione myśli. Niepokój, wdzierał się przez zawilgocone murale. Dekoncentrował nieprzyzwyczajonych. Przyspieszał oddech. Mącił wzburzoną krew. Podsycał kołatanie najbardziej pracowitego mięśnia. Powietrze ciężkie, przytłaczające, zgniatało klatkę piersiową. Głucha cisza, wciskała się w każdą najmniejszą szczelinę, niosąc zatrważające echo. Ceglany gruz, opadł gdzieś po prawej. Czy coś, czaiło się w oddali?
Odnalazła je przypadkowo. Dawno, dawno temu. Pewnego, wczesnego, pochmurnego poranka. Uciekając od przytłaczającego zgiełku. Natłoku nierozwiązalnych problemów, zrządzeń losu, codziennych nieprzyjemności. Potrzeby osobistego wyciszenia. Pomyślała o odległym, opuszczonym terenie. Przymknięte oczy, chwila skupienia, teleportacja, przeniosła nieopodal zapadniętej ruiny. Pozostałości po dawnym, zamieszkanym domostwie. Dezorientacja, ozdobiła bladą twarz porannego intruza. Wiatr, rozwiewał hebanowe kosmyki. Owiewał delikatnym chłodem, odziane w cienki materiał ramiona. Zatrwożone oczy, przyglądały się drewnianemu wejściu. Potrzebowała czasu, aby pewnym, młodzieńczym krokiem, niepostrzeżenie wślizgnąć się do obrzydliwego środka. Odkryć tajemnicę. Oddać się nieznanej, przypadkowej przygodzie. Zaaklimatyzować, utożsamić z otoczeniem. Spędziła tam większość dnia, tracąc poczucie przemijającego czasu. Ulokowana w najciemniejszym, najbardziej oddalonym kącie, porządkowała sprawy. Wymyślała plan. Ratunek dla upadającej rodziny. Czy było potrzebne? Ogromna tragedia, zweryfikowała wszelakie poczynania oraz dobre zamiary.
Każdy, najmniejszy szelest odbijał się od kamiennych, zawilgoconych ścian. Wchodząc do przenikliwej otchłani, słyszała najdrobniejsze drgnięcie. Przyspieszony oddech towarzysza mizernej niedoli, napawał nieokreślonym niepokojem, podekscytowaniem, niemą euforią? Zbliżała się pewnym, ciężkim krokiem. Towarzyszyła jej lekko zgarbiona postawa. Włosy, zmierzwione przez letni, swawolny wiatr. Rozbawione spojrzenie w kolorze metalicznej szarości, przystosowujące się do wszechobecnego półmroku. Zapalenie końca różdżki okazało się zbędne. Znała każdy zakamarek, wystającą, zagradzającą bezpieczną drogę, przeszkodę. Profil, zaprzyjaźnionego dziennikarza, zastygł w bezruchu. Złowrogi błękit, prześlizgnął się po lekko widocznym zarysie, powodując nadzwyczajne rozbawienie. Chrapliwy, kobiecy chichot. Ręce złożone na klatce piersiowej. Postawa nieco, niedostępna. Intrygujące myśli dotyczące, samopoczucia, zbitego z tropu kompana. Zaskoczynie, zniesmaczenie? Zbyt szybka otwartość, ukazanie innego, nieznanego oblicza? Poczucie niebezpieczeństwa, obezwładniający strach? Dyskomfort, przyprawiający o uciskający ból w okolicach skroni. Pokazywała kolejną, niezbadaną warstwę swej niepowtarzalności. Nie mogła powstrzymać się od zaprezentowania, czegoś oryginalnego? - Wszystko... – zrobiła stosowną pauzę, tracąc chwilową pewność. Rozejrzała się nieopodal, wyłapując kolejne, subtelnie niepokojące szmery. Zmarszczyła brwi w lekkim niezadowoleniu, aby ponownie ulokować błądzący wzrok w niepostrzeżonym. Westchnęła ciężko. Nic, nie mogło pokrzyżować złowrogich postanowień. - Wszystko skrupulatnie przemyślałam. - oczy zalśniły ogromem podekscytowania. Ciało, przechylało się na wszystkie strony w swoim własnym, wymyślonym rytmie. Umysł, usiłował rozgryźć, prawdziwe, nieujawnione intencje. Niezidentyfikowany specyfik, miał jedynie rozładować napiętą atmosferę. Brunetka z ogromną fascynacją, obserwowała, zetknięcie z zimną, szklaną powłoką. Poruszenie, reakcję. Kolejna dawka, gardłowego chichotu. Czyż ów sytuacja, nie była wyborna? - To? - butelka, bez etykiety? - Nie musisz wnikać w szczegóły. - stwierdziła krótko, podchodząc bliżej. Zakleszczając dłonie na cienkiej szyjce, odebrała zawartość. - Wystarczy. - cofnęła się do wcześniejszej pozycji. Wykrzywiła usta w złośliwym grymasie, dodając półszeptem: - Jeszcze zrobisz sobie krzywdę, ale – w tym momencie po raz kolejny, utopiła blade usta w cierpkiej, rozgrzewającej wnętrze cieczy. - Co cię nie zabije, to cię wzmocni, mój drogi! - postawiła butelkę pod nogami. Potrząsnęła głową z dezaprobatą i niedowierzaniem. Była w dziwnie, rozbawionym humorze. Odwracając się delikatnie, na prawo, odnalazła miejsce do wygodnego spoczynku. Wąska, idealna dla dwóch osób ławka, zrobiona z polnych kamieni oraz kawałka zdegradowanej deski. Odetchnęła ciężko, zakładając nogę, na nogę. - Och! Na co dzień, posiadam o wiele lepsze... – urwała, aby dokończyć, akcentując ostatnie słowo: - rozrywki. - cóż za ironiczna intonacja. Czyżby nie podzielał błogiego nastroju? Gdyby nie fakt, świadomość długiej znajomości, zachowanie, przyprawiłoby o swego rodzaju niepokój. Na szczęście, zareagowała, stosunkowo swobodnie – Naprawdę, miło cię widzieć Danielu. Najlepszy dziennikarzu magicznego półświatka. - to nie było złośliwe, brzmiało jak uskuteczniona prowokacja.
Miejsce, odzwierciedlało niepokój duszy. Nieuporządkowany stan umysłu. Wyzwalało dzikie, drzemiące wewnątrz instynkty. Działało pobudzająco. Otrzeźwiając. Przenikliwa ciemność skrywała niepoznane tajemnice. Przyciągała. Otulała puszystą kotarą, ciekawskich zgromadzonych. Wpuszczała do nieskończonego wnętrza. Mistyczna atmosfera, urzeczywistniała skłębione myśli. Niepokój, wdzierał się przez zawilgocone murale. Dekoncentrował nieprzyzwyczajonych. Przyspieszał oddech. Mącił wzburzoną krew. Podsycał kołatanie najbardziej pracowitego mięśnia. Powietrze ciężkie, przytłaczające, zgniatało klatkę piersiową. Głucha cisza, wciskała się w każdą najmniejszą szczelinę, niosąc zatrważające echo. Ceglany gruz, opadł gdzieś po prawej. Czy coś, czaiło się w oddali?
Odnalazła je przypadkowo. Dawno, dawno temu. Pewnego, wczesnego, pochmurnego poranka. Uciekając od przytłaczającego zgiełku. Natłoku nierozwiązalnych problemów, zrządzeń losu, codziennych nieprzyjemności. Potrzeby osobistego wyciszenia. Pomyślała o odległym, opuszczonym terenie. Przymknięte oczy, chwila skupienia, teleportacja, przeniosła nieopodal zapadniętej ruiny. Pozostałości po dawnym, zamieszkanym domostwie. Dezorientacja, ozdobiła bladą twarz porannego intruza. Wiatr, rozwiewał hebanowe kosmyki. Owiewał delikatnym chłodem, odziane w cienki materiał ramiona. Zatrwożone oczy, przyglądały się drewnianemu wejściu. Potrzebowała czasu, aby pewnym, młodzieńczym krokiem, niepostrzeżenie wślizgnąć się do obrzydliwego środka. Odkryć tajemnicę. Oddać się nieznanej, przypadkowej przygodzie. Zaaklimatyzować, utożsamić z otoczeniem. Spędziła tam większość dnia, tracąc poczucie przemijającego czasu. Ulokowana w najciemniejszym, najbardziej oddalonym kącie, porządkowała sprawy. Wymyślała plan. Ratunek dla upadającej rodziny. Czy było potrzebne? Ogromna tragedia, zweryfikowała wszelakie poczynania oraz dobre zamiary.
Każdy, najmniejszy szelest odbijał się od kamiennych, zawilgoconych ścian. Wchodząc do przenikliwej otchłani, słyszała najdrobniejsze drgnięcie. Przyspieszony oddech towarzysza mizernej niedoli, napawał nieokreślonym niepokojem, podekscytowaniem, niemą euforią? Zbliżała się pewnym, ciężkim krokiem. Towarzyszyła jej lekko zgarbiona postawa. Włosy, zmierzwione przez letni, swawolny wiatr. Rozbawione spojrzenie w kolorze metalicznej szarości, przystosowujące się do wszechobecnego półmroku. Zapalenie końca różdżki okazało się zbędne. Znała każdy zakamarek, wystającą, zagradzającą bezpieczną drogę, przeszkodę. Profil, zaprzyjaźnionego dziennikarza, zastygł w bezruchu. Złowrogi błękit, prześlizgnął się po lekko widocznym zarysie, powodując nadzwyczajne rozbawienie. Chrapliwy, kobiecy chichot. Ręce złożone na klatce piersiowej. Postawa nieco, niedostępna. Intrygujące myśli dotyczące, samopoczucia, zbitego z tropu kompana. Zaskoczynie, zniesmaczenie? Zbyt szybka otwartość, ukazanie innego, nieznanego oblicza? Poczucie niebezpieczeństwa, obezwładniający strach? Dyskomfort, przyprawiający o uciskający ból w okolicach skroni. Pokazywała kolejną, niezbadaną warstwę swej niepowtarzalności. Nie mogła powstrzymać się od zaprezentowania, czegoś oryginalnego? - Wszystko... – zrobiła stosowną pauzę, tracąc chwilową pewność. Rozejrzała się nieopodal, wyłapując kolejne, subtelnie niepokojące szmery. Zmarszczyła brwi w lekkim niezadowoleniu, aby ponownie ulokować błądzący wzrok w niepostrzeżonym. Westchnęła ciężko. Nic, nie mogło pokrzyżować złowrogich postanowień. - Wszystko skrupulatnie przemyślałam. - oczy zalśniły ogromem podekscytowania. Ciało, przechylało się na wszystkie strony w swoim własnym, wymyślonym rytmie. Umysł, usiłował rozgryźć, prawdziwe, nieujawnione intencje. Niezidentyfikowany specyfik, miał jedynie rozładować napiętą atmosferę. Brunetka z ogromną fascynacją, obserwowała, zetknięcie z zimną, szklaną powłoką. Poruszenie, reakcję. Kolejna dawka, gardłowego chichotu. Czyż ów sytuacja, nie była wyborna? - To? - butelka, bez etykiety? - Nie musisz wnikać w szczegóły. - stwierdziła krótko, podchodząc bliżej. Zakleszczając dłonie na cienkiej szyjce, odebrała zawartość. - Wystarczy. - cofnęła się do wcześniejszej pozycji. Wykrzywiła usta w złośliwym grymasie, dodając półszeptem: - Jeszcze zrobisz sobie krzywdę, ale – w tym momencie po raz kolejny, utopiła blade usta w cierpkiej, rozgrzewającej wnętrze cieczy. - Co cię nie zabije, to cię wzmocni, mój drogi! - postawiła butelkę pod nogami. Potrząsnęła głową z dezaprobatą i niedowierzaniem. Była w dziwnie, rozbawionym humorze. Odwracając się delikatnie, na prawo, odnalazła miejsce do wygodnego spoczynku. Wąska, idealna dla dwóch osób ławka, zrobiona z polnych kamieni oraz kawałka zdegradowanej deski. Odetchnęła ciężko, zakładając nogę, na nogę. - Och! Na co dzień, posiadam o wiele lepsze... – urwała, aby dokończyć, akcentując ostatnie słowo: - rozrywki. - cóż za ironiczna intonacja. Czyżby nie podzielał błogiego nastroju? Gdyby nie fakt, świadomość długiej znajomości, zachowanie, przyprawiłoby o swego rodzaju niepokój. Na szczęście, zareagowała, stosunkowo swobodnie – Naprawdę, miło cię widzieć Danielu. Najlepszy dziennikarzu magicznego półświatka. - to nie było złośliwe, brzmiało jak uskuteczniona prowokacja.
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wzrok rozbijał się po obdrapanych ścianach, na których obecnie wisiały już tylko resztki tynku. Zwisały dogorywającymi płytami, które kruszyły się systematycznie, tworząc na podłożu drobną warstewkę pyłu. Odsłonięte, szare fundamenty, pokrywały nieregularne szlaki rozrastających się odbarwień - grzybów, czy to czegoś innego, smętnie zataczającego się na burym tle nasiąkniętej wilgocią przestrzeni. Ponuro. Brudno. Stał, niemal krztusząc się atmosferą miejsca, z trudem przechodzącym przez rozgałęzienia płuc powietrzem, zagęszczonym niby połacie dymu, ciężkim, sprawiającym przy niesamowity wysiłek przy każdym zaciągnięciu. Przeklął siebie w myślach po raz kolejny, że w ogóle zdecydował się tutaj zapuścić, do ponurego, obskurnego pomieszczenia, wetknięty w pokrytą zużytymi butelkami i kurzem scenerię. Wszystko, co najgorsze. Zmysł estetyki umierał, zataczając się razem z ogólnym zażenowaniem. Daniel uniósł nieznacznie wzrok, mierząc nim dla odmiany swoją towarzyszkę; stalowoszare oczy błyszczały, jakby nie były wyłącznie zabarwieniem tęczówek, lecz wetkniętymi w twardówkę kawałkami wypolerowanego metalu. Jasnego, z różnymi przebłyskami, w którym niczym w zwierciadle, można było przejrzeć rozmyte odbicie lustrowanego widoku. Rzucane mniej lub bardziej pośrednio uwagi, zdawały się unosić wzdłuż pomieszczenia głębokim echem, wsiąkać w wyobraźnię, zagłębiać się, wielokrotnie drażniąc struny nerwów. Co chciała przez to udowodnić? Przygryzł nieznacznie język, jakby liczył, że pozwoli to pozbyć się okropnego posmaku. Przez jego gardło zdał się przejść pożar, pozostawiając za sobą jedynie zwęglone mięśnie, zanosząc się od środka nieustannym pieczeniem. Jakby drobne ogniki wciąż wnikały głęboko, drażniąc wszystkie komórki rozpalonym dotykiem. Dziwił się, że jest w stanie cokolwiek mówić, całą szyję miał dziwnie zesztywniałą i napiętą.
- Wątpiłbym w to wzmocnienie - dodał, (miał nadzieję, że po raz ostatni) zakrywając dłonią zaciśnięte w grymasie usta.
Przygotowała. Wszystko przygotowała. Śmiał wątpić w te słowa, chyba że to przygotowanie dotyczyło wyłącznie pozbawiania go aury spokoju, strzepując ją nieustannie, zdając wyłącznie na odczuwanie wewnątrz kołatania własnego serca. Miał wrażenie, że cały czas kpi z niego, dostrzegając każde drobne potknięcie, czując jego negatywne emocje i z zachłannością się nimi sycąc. Słysząc kolejną uwagę, początkowo chciał jedynie wybuchnąć śmiechem. Tym podobnym na wzór poprzedniego, gardłowym i nietłumionym, unoszącym się w towarzystwie przymkniętych oczu i odsłoniętych do granic możliwości zębów. Ostatecznie z jego gardła wydostało się jedynie ciche prychnięcie - już sam nie wiedział, czy słyszalne jedynie dla niego samego, zacierając się na granicy wewnętrznej wyobraźni z rzeczywistością. Dezaprobata dla możliwej ironii dała swój upust w stężającym się wyrazie oczu, które wydawały się mignąć złowrogo, odbijając jasnoszare promienie światła.
- Ta - mruknął jedynie, choć brzmiało to bardziej jak nieartykułowany dźwięk niż prawdziwa wypowiedź. - Również się cieszę ze spotkania. - Ton wydawał się całkowicie sprzeczny. Mieszane uczucia wzięły nad nim górę, niknąc po chwili jednak w ciszy, która wrastała głęboko, gdzieś między jednym a drugim oddechem.
- Pracujesz nad czymś nowym? - zapytał, targnięty nagłą ciekawością. Owszem, rozrywki rozrywkami, ale oprócz tego istniały inne zadania. Poza tym, musiał przyznać, że ciekawiły go innowacje Dolohov w muzycznych nartach i... Nie tylko one. Chciał jakoś poprawić sobie humor, nadal natrafiając na opór wszechobecnego chłodu.
- Wątpiłbym w to wzmocnienie - dodał, (miał nadzieję, że po raz ostatni) zakrywając dłonią zaciśnięte w grymasie usta.
Przygotowała. Wszystko przygotowała. Śmiał wątpić w te słowa, chyba że to przygotowanie dotyczyło wyłącznie pozbawiania go aury spokoju, strzepując ją nieustannie, zdając wyłącznie na odczuwanie wewnątrz kołatania własnego serca. Miał wrażenie, że cały czas kpi z niego, dostrzegając każde drobne potknięcie, czując jego negatywne emocje i z zachłannością się nimi sycąc. Słysząc kolejną uwagę, początkowo chciał jedynie wybuchnąć śmiechem. Tym podobnym na wzór poprzedniego, gardłowym i nietłumionym, unoszącym się w towarzystwie przymkniętych oczu i odsłoniętych do granic możliwości zębów. Ostatecznie z jego gardła wydostało się jedynie ciche prychnięcie - już sam nie wiedział, czy słyszalne jedynie dla niego samego, zacierając się na granicy wewnętrznej wyobraźni z rzeczywistością. Dezaprobata dla możliwej ironii dała swój upust w stężającym się wyrazie oczu, które wydawały się mignąć złowrogo, odbijając jasnoszare promienie światła.
- Ta - mruknął jedynie, choć brzmiało to bardziej jak nieartykułowany dźwięk niż prawdziwa wypowiedź. - Również się cieszę ze spotkania. - Ton wydawał się całkowicie sprzeczny. Mieszane uczucia wzięły nad nim górę, niknąc po chwili jednak w ciszy, która wrastała głęboko, gdzieś między jednym a drugim oddechem.
- Pracujesz nad czymś nowym? - zapytał, targnięty nagłą ciekawością. Owszem, rozrywki rozrywkami, ale oprócz tego istniały inne zadania. Poza tym, musiał przyznać, że ciekawiły go innowacje Dolohov w muzycznych nartach i... Nie tylko one. Chciał jakoś poprawić sobie humor, nadal natrafiając na opór wszechobecnego chłodu.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 12 stycznia
Ciężkie uderzenie w głowę zamroczyło go wystarczająco mocno, by zachwiał się na schodach i oparł plecami o przeraźliwie zimną ścianę. Tępy, pulsujący ból rozlał się gdzieś z tyłu przy lewym uchu i Samuela niemal opadł na kolana. Jak przez mgłę słyszał stłumiony dźwięk wykrzyczanej inkantacji, rozbrajającego zaklęcia. Na szczęście wypowiadane przez jego towarzysza, stojącego kilka stopni niżej, na ciemnej podłodze, w której zalegały poprzewracane butelki i poprzymarzane grzyby. Skamander wstrzymał słabość, która próbowała zawładnąć jego ciałem i szarpnął się do tyłu, natrafiając na przeszkodę w postaci ściganego aż do piwnicznych doków, jednego z braci Jenkovic. Rzeczony, dziwnie napuchnięty na twarzy, z potarganą, silnie przerzedzoną czupryną, własnie zaciskał w przemarzniętych dłoniach oszronione i przegniłe w niektórych miejscach - wiosło, którym to zaserwował Samuelowi nieważkość wglądu w zaistniałą rzeczywistość. Przynajmniej chwilową. I nie pomogło nawet zduszone "Skamander, za tobą!".
Szczęśliwie, jego łokieć utkwił gdzieś w okolicach żeber winowajcy, który zgiął się i razem z aurorem runął do tyłu, na tych kilka śliskich stopni. O dziwo, różdżka Skamandera wciąż tkwiła w zaciśniętych palcach właściciela. Poruszył dłonią, czując jak wraca mu właściwe widzenie, a przed jego twarzą pojawiła się sylwetka drugiego aurora.
- Drugi zwiał, ale jest bez różdżki - usłyszał zachrypnięty głos Victora, a przed sobą dostrzegł wyciągniętą dłoń. Złapał wolną rękę i podniósł się do pionu. Odwrócił się do tyłu, widząc nieprzytomnego zbiega. Jednego z dwóch - Myślisz, że go tu zostawi samego? - zmrużył oczy. Do tej pory bracia trzymali się razem. Podobno bliźniacy, chociaż podobieństwa ciężko byłoby się dopatrywać u ściganych mężczyzn. Starszy, leżący teraz na wznak, na schodach, nijak nie przypominał młodszego, ciemnowłosego i chudego niby ognista szczapa. Skamander nachylił się ostrożnie, odnajdując pod płaszczem jedną różdżkę. Drugą, którą stracił młodszy z braci, znalazła się w ręku Victora.
Nieprzytomny jęknął cicho, poruszając się nieznacznie, ale Skamander zacisnął na jego dłoniach kajdany, splecione własnie zaklęciem - Wróci. Zapewne nie sam, jeśli zdąży tu kogoś sprowadzić. Wie, że ma niewiele czasu. Chyba, że znajdziemy go pierwsi - drugi auror szarpnął sylwetką zbiega i z pomocą magii ściągnął go niżej, na klepisko podłogi. Usadził go pod napuchniętymi od wody drzwi, wciąż jednak mocno trzymającymi przejście do zamkniętego pomieszczenia.
- A wiesz, czemu akurat tutaj mieli się kryć? - Samuel przeszedł wzdłuż piwniczego korytarza przyglądając się kolejnym, odgradzającym ich od reszty budynku - krat - To nie wygląda na zbyt dobrą kryjówkę. Ani dla człowieka, ani dla towaru... - zawiesił głos i zatrzymał się przed jednym z zamkniętych wejść. Uderzył najpierw otwarta dłonią, potem poprawił luźnym kopnięciem. Nie licząc złowrogiego trzeszczenia i nadgniłej dziury, nie wydawały się chcieć tak łatwo otworzyć - To miejsce wydaje się od dawna nie użytkowane. Chyba, że...nie wiemy, bądź nie widzimy czegoś ważnego - wykrzywił usta, w końcu odwracając się do swego towarzysza, który sprawdzał jeszcze schwytanego. Skamander odwrócił się akurat w momencie, gdy Victor z tryumfem wyciągnął z buta niewielkich rozmiarów przedmiot. Mieszcząca się w dłoni, mieniąca się nawet w półmroku...kulka.
- Może sami go zapytamy? - mężczyzna oparł się o przeciwległą ścianę, podnosząc do góry swoją zdobycz - Mamy chyba klucz. Trzeba jeszcze znaleźć zamek, do którego będzie pasował - tym razem to kolega z Biura Aurorów przeszedł przez całą długość piwnicy, zatrzymując się przed Skamanderem i zamykając w dłoni znaleziony przedmiot - Poślę pozostałym wiadomość. Może przy okazji dorwą jego brata, trochę szybciej? - niemal jak na komendę, Rudolf Jenkovic jękną kolejny raz, w końcu otwierając nabiegłe krwią oczy. Szarpnął się gwałtownie, ale kajdany trzymały mocno. Spojrzał nienawistnie na obu aurorów, po czym wykrzywił twarz w kwaśnym uśmiechu i plunął na ziemię, pozostawiając na ogorzałej twarzy niewyraźny wyraźny ślad plowcin - Macie przesrane - rzucił elokwentnie, szyderczo rozciągając krzywe wargi, odsłaniając przy tym, całkiem zdrowe zdrowe jak na podobnego mu moczymordę - wy i cała ta wasza psidwakosyna warta banda - zazwyczaj, poszukiwani bracia czepiali się nielegalnych przemytów o niskich lotach. Ot, ciut większe płotki, które niby dzika zwierzyna krew, tak oni wyczuwali łatwy zarobek. Tym jednak razem sprawa była większa. I ci, dla których (kogo) pracowali, musieli mieć większe wpływy niż zazwyczaj. Możliwe, że miało to związek z coraz większą i śmielszą działalnością na Nokturnie, ale - wydawało się, że dotyczyło kogoś bardziej prywatnego.
- Chwilowo, ty masz trochę mniej ciekawą sytuację - Samuel przechylił głowę, splatając ramiona przed sobą. Tymczasem drugi z aurorów posłał posłał rzeczoną wcześniej wiadomość, a świetlisty kocur pognał do góry, znikając za jednymi z zamkniętych wejść. Schwytany skrzywił się, pogłębiając opuchliznę wokół oczu - A dwa..chyba niedokładnie chowasz swoje rzeczy - dodał drugi z aurorów, kończąc swoje działania i na powrót odsłaniając znalezisko - Myślisz, że nam sie do czegoś przyda? - Skamander zbliżył się do skutego mężczyzny i kucnął przed nim, obserwując kolejne, narastające zmiany na jego twarzy. Oblicze Rudolfa niemal ciemniało od kumulowanej złości, a rozbiegane spojrzenie wciąż tkwiło w niedużym przedmiocie, trzymanym w palcach Victora.
- Oddawaj! to moje - pisnął żałośnie i gniewnie jednocześnie, próbując powtórnie wyrwać się z trzymanych go okowów - Nie możecie! To moje! Moje! - jak na tak rosłą sylwetkę, mężczyzna wił się pod ścianą, próbując dotrzeć do aurorów. Skamander cofnął się, schodząc z trajektorii potencjalnego szturchnięcia, by w końcu podnieść się z miejsca. Seria niewyraźnych przekleństw, mieszanych z panicznym jękiem wymieszała się z mroźnym powietrzem, wciskającym się przez drzwi u szczytu schodów. Jedyną sensowną opcją, było spetryfikowanie szarpiącego się mężczyzny, z którego głosu ciężko było odróżnić już cokolwiek sensownego - Coś tu jest nie tak. Coś więcej niż... - głos mu zamarł, gdy spojrzał na drugiego pracownika ministerstwa. Z zawieszoną nad dłonią różdżką, z cieniami tańczącymi na jego twarzy, wyglądał nieco upiornie.
- Co do.. - Victor stał pod ścianą, z bladą twarzą, obserwując jak mała, niepozorna kulka wypada z jego palców i z cichym klekotem uderza w podłogę, by potoczyć się w oszroniony kąt ściany - To nie jest klucz. To jest przeklęte - wydusił w końcu oddychając ciężko - Nie odtykaj! - ostrzegł głośniej, przesuwając się do Skamandera. Tak bardzo niepozorny przedmiot wydawał się przyciągać wzrok rzeczywiście, ale nic poza przytłumionym blaskiem nie można było dostrzec.
- Hexa Revelio - szepnął czarnowłosy, wskazując kryjący się w cieniu owal. Powietrze, zgodnie z przypuszczeniem, stało się cięższe, drążnice przy oddechu bardziej niż papierosowy dym. A potem, mlecznobiała aura okryła wskazany przedmiot, po czym przepłynęła zajmując powierzchnię wokół spetryfikowanego mężczyzny, by powoli ogarniać także sylwetkę Victora.
Chwila nieprzyjemnej ciszy, która zalegała w tym momencie, została przerwana gwałtownym hukiem otwieranych kopniakiem drzwi u szczytu schodów, na których pojawiły się kolejne sylwetki. Pierwszą, był ciemnowłosy Ralph Jenkovic, który z przerażeniem w jasnych oczach rzucił się na dół, do nieprzytomnego i spetryfikowanego ciała brata - Nie wiedziałem! Przysięgam, nie wiedziałem! - tuż za nim, z wyciągniętą różdżką zbiegał jeden z aurorów, który miał być adresatem wcześniej wysłanej wiadomości. W oddali słychać było kolejne głosy.
- Byli wystawieni - mówił przybyły auror, gdy kolejni zabierali obu poszukiwanych, najprawdopodobniej na niezbyt przyjemne spotkanie w Tower - Ale toczarnomagiczne plugastwo ukradli sami - prawie splunął pod nogi - Ich mocodawca zwiał, ale Jenkovic zgodził się powiedzieć wszystko co wie. Gdybyście tu nie przytrzymali jego brata..cóż. Sprawa mogłaby wyglądać dużo gorzej. - Auror przesunął się, przyglądając się z daleka niepozornej rzeczy - Wezwaliśmy tu łamaczy klątw - dodał po chwili, słowa kierując centralnie do Victora - czeka cię kilka z nimi sesji - wstał z miejsca, by w końcu wejść na schody.
- Chyba muszę zapalić - Skamander przymknął oczy, łapiąc za kieszeń płaszcza. Drugą ręką sprawdził tył głowy, wyczuwając pod palcami guz skrzepłej krwi od pierwszego uderzenia. Klepnął w ramię swego towarzysza, który z bladym uśmiechem odwzajemnił gest. Samuel wyminął się z dwoma mężczyznami, którzy własnie podchodzili do piwnicznego wejścia. łamacze zaklęć, tak?
Na zewnątrz uderzył go znajomy już nie tak nieprzyjemny, jak za pierwszy razem, zapach dokowej wody. Odpalił papierosa, zaciągnął się dymem i już bez słowa utyskiwań pozwolił się opatrzyć przybyłemu uzdrowicielowi.
zt
Ciężkie uderzenie w głowę zamroczyło go wystarczająco mocno, by zachwiał się na schodach i oparł plecami o przeraźliwie zimną ścianę. Tępy, pulsujący ból rozlał się gdzieś z tyłu przy lewym uchu i Samuela niemal opadł na kolana. Jak przez mgłę słyszał stłumiony dźwięk wykrzyczanej inkantacji, rozbrajającego zaklęcia. Na szczęście wypowiadane przez jego towarzysza, stojącego kilka stopni niżej, na ciemnej podłodze, w której zalegały poprzewracane butelki i poprzymarzane grzyby. Skamander wstrzymał słabość, która próbowała zawładnąć jego ciałem i szarpnął się do tyłu, natrafiając na przeszkodę w postaci ściganego aż do piwnicznych doków, jednego z braci Jenkovic. Rzeczony, dziwnie napuchnięty na twarzy, z potarganą, silnie przerzedzoną czupryną, własnie zaciskał w przemarzniętych dłoniach oszronione i przegniłe w niektórych miejscach - wiosło, którym to zaserwował Samuelowi nieważkość wglądu w zaistniałą rzeczywistość. Przynajmniej chwilową. I nie pomogło nawet zduszone "Skamander, za tobą!".
Szczęśliwie, jego łokieć utkwił gdzieś w okolicach żeber winowajcy, który zgiął się i razem z aurorem runął do tyłu, na tych kilka śliskich stopni. O dziwo, różdżka Skamandera wciąż tkwiła w zaciśniętych palcach właściciela. Poruszył dłonią, czując jak wraca mu właściwe widzenie, a przed jego twarzą pojawiła się sylwetka drugiego aurora.
- Drugi zwiał, ale jest bez różdżki - usłyszał zachrypnięty głos Victora, a przed sobą dostrzegł wyciągniętą dłoń. Złapał wolną rękę i podniósł się do pionu. Odwrócił się do tyłu, widząc nieprzytomnego zbiega. Jednego z dwóch - Myślisz, że go tu zostawi samego? - zmrużył oczy. Do tej pory bracia trzymali się razem. Podobno bliźniacy, chociaż podobieństwa ciężko byłoby się dopatrywać u ściganych mężczyzn. Starszy, leżący teraz na wznak, na schodach, nijak nie przypominał młodszego, ciemnowłosego i chudego niby ognista szczapa. Skamander nachylił się ostrożnie, odnajdując pod płaszczem jedną różdżkę. Drugą, którą stracił młodszy z braci, znalazła się w ręku Victora.
Nieprzytomny jęknął cicho, poruszając się nieznacznie, ale Skamander zacisnął na jego dłoniach kajdany, splecione własnie zaklęciem - Wróci. Zapewne nie sam, jeśli zdąży tu kogoś sprowadzić. Wie, że ma niewiele czasu. Chyba, że znajdziemy go pierwsi - drugi auror szarpnął sylwetką zbiega i z pomocą magii ściągnął go niżej, na klepisko podłogi. Usadził go pod napuchniętymi od wody drzwi, wciąż jednak mocno trzymającymi przejście do zamkniętego pomieszczenia.
- A wiesz, czemu akurat tutaj mieli się kryć? - Samuel przeszedł wzdłuż piwniczego korytarza przyglądając się kolejnym, odgradzającym ich od reszty budynku - krat - To nie wygląda na zbyt dobrą kryjówkę. Ani dla człowieka, ani dla towaru... - zawiesił głos i zatrzymał się przed jednym z zamkniętych wejść. Uderzył najpierw otwarta dłonią, potem poprawił luźnym kopnięciem. Nie licząc złowrogiego trzeszczenia i nadgniłej dziury, nie wydawały się chcieć tak łatwo otworzyć - To miejsce wydaje się od dawna nie użytkowane. Chyba, że...nie wiemy, bądź nie widzimy czegoś ważnego - wykrzywił usta, w końcu odwracając się do swego towarzysza, który sprawdzał jeszcze schwytanego. Skamander odwrócił się akurat w momencie, gdy Victor z tryumfem wyciągnął z buta niewielkich rozmiarów przedmiot. Mieszcząca się w dłoni, mieniąca się nawet w półmroku...kulka.
- Może sami go zapytamy? - mężczyzna oparł się o przeciwległą ścianę, podnosząc do góry swoją zdobycz - Mamy chyba klucz. Trzeba jeszcze znaleźć zamek, do którego będzie pasował - tym razem to kolega z Biura Aurorów przeszedł przez całą długość piwnicy, zatrzymując się przed Skamanderem i zamykając w dłoni znaleziony przedmiot - Poślę pozostałym wiadomość. Może przy okazji dorwą jego brata, trochę szybciej? - niemal jak na komendę, Rudolf Jenkovic jękną kolejny raz, w końcu otwierając nabiegłe krwią oczy. Szarpnął się gwałtownie, ale kajdany trzymały mocno. Spojrzał nienawistnie na obu aurorów, po czym wykrzywił twarz w kwaśnym uśmiechu i plunął na ziemię, pozostawiając na ogorzałej twarzy niewyraźny wyraźny ślad plowcin - Macie przesrane - rzucił elokwentnie, szyderczo rozciągając krzywe wargi, odsłaniając przy tym, całkiem zdrowe zdrowe jak na podobnego mu moczymordę - wy i cała ta wasza psidwakosyna warta banda - zazwyczaj, poszukiwani bracia czepiali się nielegalnych przemytów o niskich lotach. Ot, ciut większe płotki, które niby dzika zwierzyna krew, tak oni wyczuwali łatwy zarobek. Tym jednak razem sprawa była większa. I ci, dla których (kogo) pracowali, musieli mieć większe wpływy niż zazwyczaj. Możliwe, że miało to związek z coraz większą i śmielszą działalnością na Nokturnie, ale - wydawało się, że dotyczyło kogoś bardziej prywatnego.
- Chwilowo, ty masz trochę mniej ciekawą sytuację - Samuel przechylił głowę, splatając ramiona przed sobą. Tymczasem drugi z aurorów posłał posłał rzeczoną wcześniej wiadomość, a świetlisty kocur pognał do góry, znikając za jednymi z zamkniętych wejść. Schwytany skrzywił się, pogłębiając opuchliznę wokół oczu - A dwa..chyba niedokładnie chowasz swoje rzeczy - dodał drugi z aurorów, kończąc swoje działania i na powrót odsłaniając znalezisko - Myślisz, że nam sie do czegoś przyda? - Skamander zbliżył się do skutego mężczyzny i kucnął przed nim, obserwując kolejne, narastające zmiany na jego twarzy. Oblicze Rudolfa niemal ciemniało od kumulowanej złości, a rozbiegane spojrzenie wciąż tkwiło w niedużym przedmiocie, trzymanym w palcach Victora.
- Oddawaj! to moje - pisnął żałośnie i gniewnie jednocześnie, próbując powtórnie wyrwać się z trzymanych go okowów - Nie możecie! To moje! Moje! - jak na tak rosłą sylwetkę, mężczyzna wił się pod ścianą, próbując dotrzeć do aurorów. Skamander cofnął się, schodząc z trajektorii potencjalnego szturchnięcia, by w końcu podnieść się z miejsca. Seria niewyraźnych przekleństw, mieszanych z panicznym jękiem wymieszała się z mroźnym powietrzem, wciskającym się przez drzwi u szczytu schodów. Jedyną sensowną opcją, było spetryfikowanie szarpiącego się mężczyzny, z którego głosu ciężko było odróżnić już cokolwiek sensownego - Coś tu jest nie tak. Coś więcej niż... - głos mu zamarł, gdy spojrzał na drugiego pracownika ministerstwa. Z zawieszoną nad dłonią różdżką, z cieniami tańczącymi na jego twarzy, wyglądał nieco upiornie.
- Co do.. - Victor stał pod ścianą, z bladą twarzą, obserwując jak mała, niepozorna kulka wypada z jego palców i z cichym klekotem uderza w podłogę, by potoczyć się w oszroniony kąt ściany - To nie jest klucz. To jest przeklęte - wydusił w końcu oddychając ciężko - Nie odtykaj! - ostrzegł głośniej, przesuwając się do Skamandera. Tak bardzo niepozorny przedmiot wydawał się przyciągać wzrok rzeczywiście, ale nic poza przytłumionym blaskiem nie można było dostrzec.
- Hexa Revelio - szepnął czarnowłosy, wskazując kryjący się w cieniu owal. Powietrze, zgodnie z przypuszczeniem, stało się cięższe, drążnice przy oddechu bardziej niż papierosowy dym. A potem, mlecznobiała aura okryła wskazany przedmiot, po czym przepłynęła zajmując powierzchnię wokół spetryfikowanego mężczyzny, by powoli ogarniać także sylwetkę Victora.
Chwila nieprzyjemnej ciszy, która zalegała w tym momencie, została przerwana gwałtownym hukiem otwieranych kopniakiem drzwi u szczytu schodów, na których pojawiły się kolejne sylwetki. Pierwszą, był ciemnowłosy Ralph Jenkovic, który z przerażeniem w jasnych oczach rzucił się na dół, do nieprzytomnego i spetryfikowanego ciała brata - Nie wiedziałem! Przysięgam, nie wiedziałem! - tuż za nim, z wyciągniętą różdżką zbiegał jeden z aurorów, który miał być adresatem wcześniej wysłanej wiadomości. W oddali słychać było kolejne głosy.
- Byli wystawieni - mówił przybyły auror, gdy kolejni zabierali obu poszukiwanych, najprawdopodobniej na niezbyt przyjemne spotkanie w Tower - Ale toczarnomagiczne plugastwo ukradli sami - prawie splunął pod nogi - Ich mocodawca zwiał, ale Jenkovic zgodził się powiedzieć wszystko co wie. Gdybyście tu nie przytrzymali jego brata..cóż. Sprawa mogłaby wyglądać dużo gorzej. - Auror przesunął się, przyglądając się z daleka niepozornej rzeczy - Wezwaliśmy tu łamaczy klątw - dodał po chwili, słowa kierując centralnie do Victora - czeka cię kilka z nimi sesji - wstał z miejsca, by w końcu wejść na schody.
- Chyba muszę zapalić - Skamander przymknął oczy, łapiąc za kieszeń płaszcza. Drugą ręką sprawdził tył głowy, wyczuwając pod palcami guz skrzepłej krwi od pierwszego uderzenia. Klepnął w ramię swego towarzysza, który z bladym uśmiechem odwzajemnił gest. Samuel wyminął się z dwoma mężczyznami, którzy własnie podchodzili do piwnicznego wejścia. łamacze zaklęć, tak?
Na zewnątrz uderzył go znajomy już nie tak nieprzyjemny, jak za pierwszy razem, zapach dokowej wody. Odpalił papierosa, zaciągnął się dymem i już bez słowa utyskiwań pozwolił się opatrzyć przybyłemu uzdrowicielowi.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
|22.03.1956r, 23.00
Raz-dwa-trzy. Dzisiaj w nocy umrzesz... ty.
Mało rzeczy bawiło Mortimera Kruegera. Nie dziwne więc - przynajmniej dla jego spaczonego umysłu nie dziwne - że kiedy odnalazł tę jedną rzecz, która na prawdę go pociąga, nie potrafił przestać. Robił to coraz częściej, coraz trudniej było mu się powstrzymać. Przyglądanie się chwili w której niesamowity mechanizm, jakim jest cały człowiek zmienia się w bezużyteczny ochłap, trupa, bezwartościowy kawał skóry z flakami. Wszyscy ludzie są jednakowo paskudni w środku.
Nudzili mu się już bezdomni. Nie wzbudzali w nim już wielkich emocji. Po prostu gaśli i jakakolwiek pamięć po nich umierała w tej samej chwili. Przez chwilę interesowali się nimi gapie, ale tylko chwilę. Później nawet oni zapominali, kim był biedak, którego znaleziono z całkowicie wyprutymi flakami. Tak samo skończy Stary Mike. Obleśny, żałosny typ, którego Tim zauważył w kawiarni.
Był tam właściwie przypadkiem. Przechodził ulicą i zobaczył jedną z osób, jakie zajmowały się jego dawnymi zabawami. Chciał się mu przyjrzeć, nic poza tym. Zajął więc stolik niedaleko i zamówił kawę. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. On za to bardzo zwrócił uwagę na starego pijaka, którego ten raczył obdarować jakimś ciastem. Wtedy Tim postanowił, że to będzie ostatni bezdomny, jakiego zabije. Im bliżej był osób, które go szukały, tym lepiej się bawił.
Przez chwilę dobrze się bawił, chodząc za Mike'm. Zabicie żula nie wymaga takich podchodów, ale straszenie go bywa niezwykle zabawne. Szczególnie, że ten nie ma do kogo się odezwać, komu powiedzieć o swoich obawach.
Wiedział, gdzie szukać Mike'a, bo mu się przyglądał. Był sam. Całkowicie sam.
Ciekawe, gdzie w tej chwili jest nasz drogi auror.
Lubił myśleć o Moodym, który dostał tę sprawę, kiedy już policja dała radę powiązać te wszystkie morderstwa w jedno. Był ciekaw, co zrobił z notką, jaką dostał.
Jutro o dwudziestej trzeciej świat stanie się odrobinkę czystszym miejscem.
Tim nie sądził, żeby Moody był w stanie go znaleźć. Po prostu się bawił.
Pijany menel uniósł na niego spojrzenie, ale w jednej chwili został uciszony zaklęciem. Próbował wstać, w tej chwili Krueger nadepnął na jego rękę. Uśmiechnął się usatysfakcjonowany zbolałym wyrazem twarzy swojej ofiary.
Było idealnie. Nic nie dawało mu podobnej satysfakcji. Pijak próbował się podnieść. Chyba próbował coś mówić. Tim się nie spieszył. Nikt nie zachodzi do starej, mokrej, zapuszczonej piwnicy. Nikt prócz podobnych Mike'owi, ale i oni dziś widocznie wybrali inne schronienie przed deszczem i mrozem.
Mike usiłując się bronić wykręcił się, żeby go kopnąć. Nie miał na to wielkich szans. Był nędznym przeciwnikiem, Krueger zszedł w końcu z jego ręki i kopnął go mocno w twarz, żeby po chwili wbić nóż w jego brzuch zaraz pod mostkiem. Przebił starą kurtkę i wbił ostrze w ciało bezdomnego. Wyjął nóż i zaraz zrobił to znowu i znowu.
Po czym po prostu wstał, chcąc patrzeć, jak jego ofiara będzie próbowała uciec z piwnicy. I pewnie umrze w ciągu kilku chwil.
Raz-dwa-trzy. Dzisiaj w nocy umrzesz... ty.
Mało rzeczy bawiło Mortimera Kruegera. Nie dziwne więc - przynajmniej dla jego spaczonego umysłu nie dziwne - że kiedy odnalazł tę jedną rzecz, która na prawdę go pociąga, nie potrafił przestać. Robił to coraz częściej, coraz trudniej było mu się powstrzymać. Przyglądanie się chwili w której niesamowity mechanizm, jakim jest cały człowiek zmienia się w bezużyteczny ochłap, trupa, bezwartościowy kawał skóry z flakami. Wszyscy ludzie są jednakowo paskudni w środku.
Nudzili mu się już bezdomni. Nie wzbudzali w nim już wielkich emocji. Po prostu gaśli i jakakolwiek pamięć po nich umierała w tej samej chwili. Przez chwilę interesowali się nimi gapie, ale tylko chwilę. Później nawet oni zapominali, kim był biedak, którego znaleziono z całkowicie wyprutymi flakami. Tak samo skończy Stary Mike. Obleśny, żałosny typ, którego Tim zauważył w kawiarni.
Był tam właściwie przypadkiem. Przechodził ulicą i zobaczył jedną z osób, jakie zajmowały się jego dawnymi zabawami. Chciał się mu przyjrzeć, nic poza tym. Zajął więc stolik niedaleko i zamówił kawę. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. On za to bardzo zwrócił uwagę na starego pijaka, którego ten raczył obdarować jakimś ciastem. Wtedy Tim postanowił, że to będzie ostatni bezdomny, jakiego zabije. Im bliżej był osób, które go szukały, tym lepiej się bawił.
Przez chwilę dobrze się bawił, chodząc za Mike'm. Zabicie żula nie wymaga takich podchodów, ale straszenie go bywa niezwykle zabawne. Szczególnie, że ten nie ma do kogo się odezwać, komu powiedzieć o swoich obawach.
Wiedział, gdzie szukać Mike'a, bo mu się przyglądał. Był sam. Całkowicie sam.
Ciekawe, gdzie w tej chwili jest nasz drogi auror.
Lubił myśleć o Moodym, który dostał tę sprawę, kiedy już policja dała radę powiązać te wszystkie morderstwa w jedno. Był ciekaw, co zrobił z notką, jaką dostał.
Jutro o dwudziestej trzeciej świat stanie się odrobinkę czystszym miejscem.
Tim nie sądził, żeby Moody był w stanie go znaleźć. Po prostu się bawił.
Pijany menel uniósł na niego spojrzenie, ale w jednej chwili został uciszony zaklęciem. Próbował wstać, w tej chwili Krueger nadepnął na jego rękę. Uśmiechnął się usatysfakcjonowany zbolałym wyrazem twarzy swojej ofiary.
Było idealnie. Nic nie dawało mu podobnej satysfakcji. Pijak próbował się podnieść. Chyba próbował coś mówić. Tim się nie spieszył. Nikt nie zachodzi do starej, mokrej, zapuszczonej piwnicy. Nikt prócz podobnych Mike'owi, ale i oni dziś widocznie wybrali inne schronienie przed deszczem i mrozem.
Mike usiłując się bronić wykręcił się, żeby go kopnąć. Nie miał na to wielkich szans. Był nędznym przeciwnikiem, Krueger zszedł w końcu z jego ręki i kopnął go mocno w twarz, żeby po chwili wbić nóż w jego brzuch zaraz pod mostkiem. Przebił starą kurtkę i wbił ostrze w ciało bezdomnego. Wyjął nóż i zaraz zrobił to znowu i znowu.
Po czym po prostu wstał, chcąc patrzeć, jak jego ofiara będzie próbowała uciec z piwnicy. I pewnie umrze w ciągu kilku chwil.
Gość
Gość
Jutro o dwudziestej trzeciej świat stanie się odrobinkę czystszym miejscem.
Ta notatka była kluczowa, najważniejsza od tych, które były powiązane z raportem z minionego dnia. W końcu udało mi się połączyć wszelkie gałęzie, znalazłem rozwiązanie zagadki, już znałem odpowiedź. Lecz nie chciałem jej udzielać zbyt śpiesznie, szczególnie Rogersowi jak i żonie, musiałem złapać drania na gorącym uczynku, bo inaczej wszelkie moje dowody pójdą palić się w kominku. Takie to było logiczne, wręcz jasne, kiedy odkryłem gałąź pod nazwą.
DANE PERSONALNE SPRAWCY.
Dlatego przez całą noc nie mogłem zasnąć. Może i Tamuna spała, lecz nie ja, bo rozmyślałem nad miejscem, które by wybrał. Gdzie by chciał zabić kolejnego mugola, bądź mugolaka. Najłatwiej o to w dokach, gdzie aurorzy raz na jakiś czas tylko zaglądają, bo przecież zazwyczaj patrolują inne miejsca. Ale nie mogłem znaleźć miejsca, które by pasowało do schematu. Dlatego następnego dnia, czyli dzisiaj, udałem się do doków pod pretekstem patrolu i chodziłem. Zerkałem na różne miejsca, aż znalazłem. Piwnica, która jest schowana od obcych oczu mugoli. Czy to tu będzie jego następny cel? Czy to tu powinienem się zjawić, a najlepiej z garścią ludzi? Co, jeśli moje przeczucie jest nieprawdziwe? Nie wierzyłem w to, aczkolwiek postanowiłem sam tu przyjść, jeszcze raz.
Wróciłem do domu po patrolu. Udawałem, że wszystko gra, że jestem nieco zmęczony, lecz że wychodzę ze znajomymi i wrócę późno. Mogła obstawiać że wyszedłem nawet z Benem czy z Raidenem, pewnie tego nie sprawdzi. Tak myślałem. A sam zaś ubrany w ciemną szatę i z różdżką w kieszeni zaraz zjawiłem się ponownie w dokach. Wyciszyłem swe kroki i spojrzałem na zegarek 22.58 Kurde, to już zaraz! Raz dwa udałem się do wejścia do piwnicy i zerkałem, jak wysoki mężczyzna depcze mugolowi rękę, a potem obserwuje, jak wkłada nóż w ciało biednego mugola, i zaraz go wyjmuje. Zabił? Nie, widziałem jak próbuje wstać, lecz i tak po kilku krokach upada. Szlag, jak teraz zawołam wsparcie? Postanowiłem wpierw spróbować obezwładnić przeciwnika. Petrificus Totalus - wycelowałem w stronę intruza rzucając niewerbalnie zaklęcie jednocześnie wchodząc do środka i ujawniając się. W tym momencie mój groźny wzrok spoczywał na brunecie, kiedy to mugol wydawał ostatnie swe tchnienie.
Ta notatka była kluczowa, najważniejsza od tych, które były powiązane z raportem z minionego dnia. W końcu udało mi się połączyć wszelkie gałęzie, znalazłem rozwiązanie zagadki, już znałem odpowiedź. Lecz nie chciałem jej udzielać zbyt śpiesznie, szczególnie Rogersowi jak i żonie, musiałem złapać drania na gorącym uczynku, bo inaczej wszelkie moje dowody pójdą palić się w kominku. Takie to było logiczne, wręcz jasne, kiedy odkryłem gałąź pod nazwą.
DANE PERSONALNE SPRAWCY.
Dlatego przez całą noc nie mogłem zasnąć. Może i Tamuna spała, lecz nie ja, bo rozmyślałem nad miejscem, które by wybrał. Gdzie by chciał zabić kolejnego mugola, bądź mugolaka. Najłatwiej o to w dokach, gdzie aurorzy raz na jakiś czas tylko zaglądają, bo przecież zazwyczaj patrolują inne miejsca. Ale nie mogłem znaleźć miejsca, które by pasowało do schematu. Dlatego następnego dnia, czyli dzisiaj, udałem się do doków pod pretekstem patrolu i chodziłem. Zerkałem na różne miejsca, aż znalazłem. Piwnica, która jest schowana od obcych oczu mugoli. Czy to tu będzie jego następny cel? Czy to tu powinienem się zjawić, a najlepiej z garścią ludzi? Co, jeśli moje przeczucie jest nieprawdziwe? Nie wierzyłem w to, aczkolwiek postanowiłem sam tu przyjść, jeszcze raz.
Wróciłem do domu po patrolu. Udawałem, że wszystko gra, że jestem nieco zmęczony, lecz że wychodzę ze znajomymi i wrócę późno. Mogła obstawiać że wyszedłem nawet z Benem czy z Raidenem, pewnie tego nie sprawdzi. Tak myślałem. A sam zaś ubrany w ciemną szatę i z różdżką w kieszeni zaraz zjawiłem się ponownie w dokach. Wyciszyłem swe kroki i spojrzałem na zegarek 22.58 Kurde, to już zaraz! Raz dwa udałem się do wejścia do piwnicy i zerkałem, jak wysoki mężczyzna depcze mugolowi rękę, a potem obserwuje, jak wkłada nóż w ciało biednego mugola, i zaraz go wyjmuje. Zabił? Nie, widziałem jak próbuje wstać, lecz i tak po kilku krokach upada. Szlag, jak teraz zawołam wsparcie? Postanowiłem wpierw spróbować obezwładnić przeciwnika. Petrificus Totalus - wycelowałem w stronę intruza rzucając niewerbalnie zaklęcie jednocześnie wchodząc do środka i ujawniając się. W tym momencie mój groźny wzrok spoczywał na brunecie, kiedy to mugol wydawał ostatnie swe tchnienie.
Gość
Gość
The member 'Cillian Moody' has done the following action : rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
A jednak się zjawił. Trzeba przyznać, Krueger był bardzo zaskoczony. Był pewien, że odnalezienie go jest nierealne, bo przecież zbrodni można dokonać w każdym bardziej odosobnionym miejscu. A jednak. Moody miał szczęście. Tak przynajmniej sądził Krueger, jednocześnie uświadomiony, że kolejnym razem będzie musiał bardziej uważać. Bo oczywiście, będzie kolejny raz. Zdrowy rozsądek nakazywał się wystraszyć, Mortimer jednak poczuł bardzo niezdrową ekscytację. Strach też. Oczywiście. Nie ciągnęło go do pocałunków dementora, to na pewno. Fakt, że czuł dziwną ekscytację, kiedy patrzył jak życie ulatuje z jego ofiar, że coś w nim sprawiało, że czuł szaloną przyjemność, kiedy patrzył na cierpienie i strach ofiar, nie zmieniał faktu, że Mortimer nie miał ochoty żegnać się z tym światem. Nigdy nie fantazjował o własnej śmierci i nie lubił własnego bólu. Wciąż jednak ekscytacja w tej chwili była silniejsza i widok niepowodzenia aurora dał mu wiele satysfakcji.
- O nie, tak szybko chcesz przerwać zabawę?
Pokręcił głową. Mówił niezbyt głośno, choć i tak nie było potrzeby nadmiernie uważać. Padał deszcz, ulewa zagłuszała większość dźwięków, przechodniów z resztą prawie nie było, a tym bardziej osób, które chciałyby z jakiejś przyczyny zaglądać w to miejsce. Skoro auror w tej chwili był sam - znaczyło, że jego wsparcie raczej już się nie zjawi. Był na tyle głupi, żeby przyjść tutaj bez wsparcia.
Uśmiechnął się krótko, zaraz jednak trzeba było działać - nie dał aurorowi więcej czasu, a wymierzył w niego własną różdżkę.
- Drętwota.
Przez chwilę wahał się nad trenowaniem bardziej mrocznych zaklęć, jednak obawa zwyciężyła. Tim nigdy nie był odważny, nie pretendował do domu Gryfonów, których trochę bardziej, niż innych chyba miał za skończonych idiotów. Poczuje się spokojnie, kiedy auror upadnie nieprzytomny, lub odrętwiały. Wtedy zadecyduje, co z nim zrobić. Zanim odeśle go żonie.
- O nie, tak szybko chcesz przerwać zabawę?
Pokręcił głową. Mówił niezbyt głośno, choć i tak nie było potrzeby nadmiernie uważać. Padał deszcz, ulewa zagłuszała większość dźwięków, przechodniów z resztą prawie nie było, a tym bardziej osób, które chciałyby z jakiejś przyczyny zaglądać w to miejsce. Skoro auror w tej chwili był sam - znaczyło, że jego wsparcie raczej już się nie zjawi. Był na tyle głupi, żeby przyjść tutaj bez wsparcia.
Uśmiechnął się krótko, zaraz jednak trzeba było działać - nie dał aurorowi więcej czasu, a wymierzył w niego własną różdżkę.
- Drętwota.
Przez chwilę wahał się nad trenowaniem bardziej mrocznych zaklęć, jednak obawa zwyciężyła. Tim nigdy nie był odważny, nie pretendował do domu Gryfonów, których trochę bardziej, niż innych chyba miał za skończonych idiotów. Poczuje się spokojnie, kiedy auror upadnie nieprzytomny, lub odrętwiały. Wtedy zadecyduje, co z nim zrobić. Zanim odeśle go żonie.
Gość
Gość
The member 'Mortimer Krueger' has done the following action : rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Myślał, że nawet po jednym prawie że trafionym zaklęciu puszczę jego wolno? Że ucieknę, niczym spłoszony pierwszoroczniak, który przestraszył się śmierci mugola? Owszem, mi się nie uśmiechało walczyć, gdzie leży trup, lecz będę walczyć o to, aby ukarać tego zbrodniarza, który już nie pierwszy raz robi takie akcje. Może jeśli jego sam zakuję w kajdany i sprowadzę wsparcie, dostanę jakiś awans, może pochwałę i kolejne nazwisko podpisane moją sygnaturą z poleceniem wysłania do Azkabanu. To byłoby piękne, chyba aż nazbyt, bo zaraz poleciało w moją stronę zaklęcie, na szczęście chybił o dwa cale.
-Expelliarmus - wymówiłem już zaklęcie kierując snop różdżkę w stronę zabójcy. Nie mogłem pozwolić, by trzymał w ręku różdżkę. Co jeślibym go związał, a on by ją trzymał nadal? Z łatwością by mógł się wydostać. Dlatego stałem na drodze do wyjścia, a nie na odwrót, bo miałem pewność, że mi nie ucieknie. No bo którędy? Pójdzie prosto na mnie? Przejdzie po mugolu?
dlatego musiałem go jak najszybciej obezwładnić, aby nie mógł niczego więcej różdżką zrobić.
-Expelliarmus - wymówiłem już zaklęcie kierując snop różdżkę w stronę zabójcy. Nie mogłem pozwolić, by trzymał w ręku różdżkę. Co jeślibym go związał, a on by ją trzymał nadal? Z łatwością by mógł się wydostać. Dlatego stałem na drodze do wyjścia, a nie na odwrót, bo miałem pewność, że mi nie ucieknie. No bo którędy? Pójdzie prosto na mnie? Przejdzie po mugolu?
dlatego musiałem go jak najszybciej obezwładnić, aby nie mógł niczego więcej różdżką zrobić.
Gość
Gość
The member 'Cillian Moody' has done the following action : rzut kością
'k100' : 11
'k100' : 11
Nie udało się. Ekscytacja zaczęła powoli ustępować miejsca niepewności i złości. On miałby paść? Wyzionąć ducha? Ktoś miałby patrzeć na niego tak, jak on patrzy na ludzi? Nie. To niemożliwe. Nie stanie się. Zaczął się złościć, cholerną irytację jak zawsze, kiedy coś nie szło po jego myśli. To nie ma prawa się skończyć w inny sposób, niż on sobie zaplanował. Spojrzał na aurora ze złością, układając w głowie bardzo okrutne plany. Niech tylko go unieruchomi, niego go choć trochę obezwładni. Niech go tylko unieszkodliwi, a świat skończy się dla Cilliana Moody'ego. I po części dla jego rodzinki.
Może jednak zrobi to w inny sposób, niż planował.
- Aquassus.
Nie znał wielu podobnych zaklęć, bo dostęp miał do nich nędzny, jednak kiedy już je dorwał, trenował jak tylko mógł. Głównie na zwierzętach, to jednak nie bawiło go tak, jak kiedyś. Teraz chciał więcej, dlatego wpatrywał się w swoją przyszłą ofiarę. Bo przecież to nie on przegra. Nie może przegrać. Patrzył w nadziei, że dziś pierwszy raz zobaczy działanie tego niesamowitego zaklęcia na człowieku.
Bardzo poprawiłoby mu to wieczór.
Może jednak zrobi to w inny sposób, niż planował.
- Aquassus.
Nie znał wielu podobnych zaklęć, bo dostęp miał do nich nędzny, jednak kiedy już je dorwał, trenował jak tylko mógł. Głównie na zwierzętach, to jednak nie bawiło go tak, jak kiedyś. Teraz chciał więcej, dlatego wpatrywał się w swoją przyszłą ofiarę. Bo przecież to nie on przegra. Nie może przegrać. Patrzył w nadziei, że dziś pierwszy raz zobaczy działanie tego niesamowitego zaklęcia na człowieku.
Bardzo poprawiłoby mu to wieczór.
Gość
Gość
Zapomniana piwnica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki