Bruno Humbert Lécuyer
Nazwisko matki: Greyback
Miejsce zamieszkania: brak stałego (mieszka tam, gdzie wyjeżdża jego drużyna)
Czystość krwi: półkrwi
Zawód: zawodowy gracz w Quidditcha, pałkarz w Sokołach z Heidelbergu
Wzrost: 188
Waga: 88
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: szarozielone
Znaki szczególne: bujne, gęste, długie, kręcone, praktycznie wszędzie - owłosienie (na klacie też!)
sztywną, jedenastocalową, ze świerku, o rdzeniu z łuski smoka
Durmstrang
pancernik olbrzymi
wilkołaka
różami i gorącą czekoladą
Siebie otoczonego przez prześliczne czarodziejki, trzymającego w ręku Puchar Mistrzostw Quidditcha, który wygrały Sokoły z Heidelbergu
Quidditch, "kobiety, wino i śpiew"
Sokołom z Heidelbergu, oczywiście!
gram w Quidditcha i inne gry miotlarskie oraz uczę się języka angielskiego i niemieckiego
muzyki popularnej
Phil Sullivan
Greyback – Przeszłość spowita szarością.
Sarah Greyback była biedną kobietą, znienawidzoną przez społeczeństwo. Nie żeby kiedykolwiek zrobiła komuś jakąś krzywdę, nie. Po prostu znalazła się w złym miejscu o złym czasie, jak to ma się w przypadku wielu ludzi zarażonych likantropią. To tylko jedno ugryzienie, a zamienia życie w piekło. Ofiara losu, została wyrzucona z rodzinnego domu, nie miała dokąd się udać. Bała się zgłosić swoją przypadłość w Ministerstwie Magii, więc była w ogromnym niebezpieczeństwie praktycznie cały czas. Nie mając co ze sobą zrobić, wyemigrowała z Wielkiej Brytanii, łapiąc za miotłę i zwyczajnie odlatując. Kochała miotły… Na tym zresztą polegał jej zawód – tworzyła jedne z najlepszych modeli mioteł w całej Europie. Tylko co to wszystko wtedy znaczyło? Rzuciła pracę i rodzinę, by przeżyć.
Jej podróż była niemożliwie bardzo długa, jednak nie chciała pokazywać się publicznie, dlatego schodziła z miotły jedynie na przerwy na pustkowiach. W taki niewygodny i skomplikowany sposób dostała się do Francji. Tam czuła się może trochę bezpieczniej, lecz nie znała języka i nie miała z czego żyć. Pozostało jej żebranie na ulicach mugolskich dzielnic Lyonu. Zmagała się z wyzwiskami, zniewagami, wyśmiewaniem, a czasami nawet kradzieżą jej wyżebranych pieniędzy. Mimo wszystko nie mogła przestać, to była jej jedyna szansa na przetrwanie.
Pewnego zimnego, deszczowego dnia, kiedy leżała na przemokniętych gazetach i czekała już na jakiś koniec swojego życia, stało się coś niespodziewanego.
Excuse moi? – ktoś o dobrze zadbanych butach z jasnej skóry na obcasie stanął przed jej posłaniem.
Sarah podniosła powieki i wędrowała powoli wzrokiem począwszy od stóp, a kończąc na twarzy nieznajomego Francuza. Widziała po kolei eleganckie buty, beżowe spodnie w kant, spięte u góry skórzanym pasem koloru brązowego, ciemnoniebieski płaszcz, przykrywający czerwoną koszulę pod kamizelką pod kolor spodni. To wszystko uwieńczone było prześliczną buźką przystojnego francuskiego mugola o blond włosach. W ręku trzymał parasol, którym bronił swoje ciało przed zimnym deszczem.
- Je suis Blaise. E-Excuse moi, parlez vous français? – zaczął znowu, po chwili milczenia w niezrozumiałym przez czarodziejkę języku.
Miał bardzo piękny, melodyjny głos. Mit o tym, jakoby Francuzi mieli być najlepszymi kochankami musiał skądś się wziąć…
- Uh… Parlez vous anglais? Czy… Czy mó-wisz… Czy mówisz po angielski? – zniecierpliwiony w końcu wpadł na pomysł, by zagadać w języku angielskim.
Poprawił prawą ręką grzywkę, po czym podał ją dziewczynie, żeby pomóc jej wstać.
- Jestem Blaise. Już od długi czas mijam ty na tym miejscu. Chodź, zapraszam do domu. – kalecząc język, zaprosił Sarę do swojego mieszkania.
Przez ten cały czas, brunetka nie potrafiła wydać z siebie żadnego dźwięku. Rozumiała w prawdzie co mówi, gdyż przeszedł na jej ojczysty język, ale nie mogła się odezwać. Była w szoku. Nie rozumiała czemu ten przystojny Francuz chciał jej pomóc. Nie zorientowała się, że pomimo tego, iż była zniszczona przez tkwienie przez długi czas w bezdomności, nadal przykuwała oko swoją atrakcyjnością.
Ten miły chłopak nie wiedział na co się pisze… Zdecydowanie nie miał o tym pojęcia. Nie przewidział też, że jeżeli ją zapłodni, wkrótce będzie musiał zajmować się sam jej dzieckiem. Sarah i Blaise żyli w konkubinacie. Nie byli związani ze sobą bardzo uczuciowo, nie był to typ miłości opiekuńczej. Chodziło tylko o zaspokajanie podstawowych potrzeb, zwierzęce instynkty, zabawę. Nie zrezygnowali jednak z dziecka, nie chcieli skreślać go już na początku – w dodatku, kiedy Sarah była w ciąży, mogli kochać się bez konsekwencji. Konsekwencja była jedna i zjawiła się po 9 miesiącach ich znajomości, ciągnąc za sobą Sarę i kończąc jej żywot.
Narodził się mały Lécuyer.
Lécuyer – Niechciany giermek.
Lécuyer? To nawet nie było nazwisko Blaise’a. Mężczyzna był całkowicie nieświadomy wszystkiego, co się działo od kiedy poznał Sarę Greyback. W sumie nie znał nawet jej nazwiska. Nie wiedział nic o tym, że jego konkubina jest wilkołakiem – często wyjeżdżał do pracy na parę dni i dziwnym trafem nigdy nie było go w Lyonie podczas pełni. Nie wiedział nic o jej umiejętności posługiwania się magią. Niczego o jej życiu. Nie wiedział w ogóle co to znaczy czystość krwi i nie miał pojęcia, że kochał się z osobą o krwi prawie tak czystej, jak łza.
Żył w tej nieświadomości dziewięć miesięcy i musiał żyć jeszcze więcej. Obiecał kobiecie przed jej śmiercią na sali operacyjnej, że zaopiekuje się jej synkiem i nazwie go Lécuyer. W końcu był dobrym człowiekiem. Jednak nie wszyscy dobrzy ludzie potrafią opiekować się dziećmi – zwłaszcza magicznymi. Chłopiec dorastał w domu, przez który przetaczało się wiele różnych pań, czasem nawet panów. Kiedy bał się spać samemu, wskakiwał do łóżka swojego „tatusia” i psuł tym upojną noc Blaisa i którejś z jego kochanek. Ten to jakoś wytrzymywał, zresztą – kochanek i kochanków mu nie brakowało. Nie wpadł niestety na to, że to, w jakim środowisku rozwija się jego syn, wpłynie na to, kim się stanie w przyszłości. Był okropnym ojcem, przyznajmy to sobie szczerze.
Tatusiu? – zagadał mały chłopczyk, urywając kawałek bagietki i wsadzając go sobie do ust – Ścy tfa pfanji fszoraj szpała z tfobfom tfo ona tfu fróćśji? – ciągnął niezrozumiale, mieląc chleb w buzi.
- Przełknij i powtórz, Lécuyer. - półnagi blondyn z widocznie zaspaną twarzą odpowiedział dziecku, opierając głowę na łokciu i pijąc gorącą czekoladę.
Gorąca czekolada. Ach, napój bogów! Mały chłoptaś był wprost zakochany od pierwszego… Powąchania! I posmakowania. Na słowa ojczulka podniósł do warg swój kubek i popił gryza bułki swoją ambrozją. Teraz mógł już mówić.
- Cy ta pani co wcoraj spała z tobom to cy ona tu wróci? – powtórzył już wyraźnie.
Blaise’a przeszedł dreszcz i wzdrygnął się na samą myśl o takiej możliwości. Jego twarz momentalnie się obudziła, więc położył obie ręce na stole i się wyprostował.
- Och, hm. No wiesz, my z koleżanką jedynie pracujemy ze sobą. Wczoraj wyjątkowo ją u nas przenocowałem, bo zapomniała kluczy do domu, a jej mąż wyjechał do rodziny. Dzisiaj wraca, więc moja koleżanka ma już gdzie spać. – zmyśliwszy historyjkę, wziął kolejnego łyka czekolady, gdy…
- Aha. No skoda. Była ładna. I duze miała piersi.
Blaise omal nie zadławił się napojem.
”Kurwa, Ty masz 5 lat!”
Mężczyzna nie wysłał dziecka do przedszkola - w końcu nie było do końca legalne. Nie potrafił też zajmować się nim cały czas, więc kiedy wyjeżdżał do pracy, zostawiał go ze swoją siostrą, która nawet trochę go polubiła. Zresztą malcowi też podobało się spędzanie czasu z ciocią. Zdarzało się, że „niechcący”, jak to mali kombinatorzy robią, dotykał ją w piersi i miał z tego dużą frajdę. Ta jednak nie robiła sobie z tego nic, bo nie widziała w tym niczego poważnego. Problem powstał dopiero wtedy, kiedy zauważyła w nim coś dziwnego.
Lécuyer! Co to za bałagan! Posprzątaj to, już! – poganiała bratanka, stojąc w pokoju obsypanym najróżniejszymi zabawkami i ubraniami.
- Ale ciociu! Ja nie chcę! – postawił się, siedmioletni już, chłopczyk – Przecież jutro będę bawić się znowu! – podskoczył, podkreślając powagę swojej odmowy.
- Nie będę z Tobą dyskutować! Jak zaraz nie weźmiesz się do sprzątania, to nie poczytam Ci bajki na dobranoc, a dzisiaj wybrałam naprawdę fajną! – zaszantażowała malucha i skrzyżowała ramiona na piersiach.
To uderzyło chłopaczka, jak grom z jasnego nieba, powiadam Wam!
- A-ale! Ale jak to? – zasmucił się i rozejrzał po pokoiku.
Był tam doprawdy ogromny bałagan. Kobieta wyszła do salonu, informując wcześniej bruneta, że ma na posprzątanie pół godziny i zostawiając go sam na sam z potworem, którego stworzył. Synek usiadł na kanapie i schował twarz w dłoniach.
- I jak ja mam to zrobić? No nieeee! – krzyknął i wybuchnął płaczem.
Wtem przez cały pokój przeszło coś na kształt huraganu. Rzeczy zaczęły podnosić się z podłogi i wirować w powietrzu, po czym trafiać do pudełek, szaf, szuflad, pod łóżko, robiąc wszędzie porządek. Opiekunka z uśmiechem wkroczyła do pokoju, żeby uspokoić dziecko. Mina zrzedła jej momentalnie, ponieważ jej oczom ukazał się pokój w stanie lepszym niż przed rozsypaniem wszystkich zabawek.
- Jaa… Jak Ty to? – wybełkotała.
Chłopak podniósł głowę i sam doznał szoku.
Siostra Blaise’a poinformowała go o dziwnych sytuacjach, jakie zaczynają się tworzyć, kiedy opiekuje się jego synem. Mężczyzna oczywiście jej nie wierzył, uważał, że zmyśla albo przesadza, dopóki sam nie zasmakował próbki możliwości swojego dziecka. Przyuważył go raz, kiedy ten otwierał szafki i wkładał do nich czyste naczynia bez używania rąk. Wtedy się przeraził i podjął decyzję o oddaniu go do domu dziecka.
Za bardzo się bał. Za mało wiedział. Za długo nie pożył.
Brat Sary Greyback, Edmund, szukał śladów swojej siostry, od kiedy ta zniknęła i dopiero po dziewięciu latach dotarł do Lyonu. Tam wytropił Blaise’a. Dowiedział się od niego o swoim siostrzeńcu, a sam wytłumaczył mu w jakiej sytuacji się znalazł. Potraktował biednego mugola zaklęciem usuwającym pamięć, w którym nie był do końca wyćwiczony i zniszczył mu nieco „szafę wspomnień”. Ojciec Lécuyera wkrótce po tym zwariował i odebrał sobie życie, skacząc z mostu.
Humbert - Wywalczyć sobie drogę do światłości.
Edmund Greyback nie był jak reszta rodziny Sary. Nie winił jej za to wszystko co ją spotkało i chciał jej w pomóc. W Lyonie już jej jednak nie doświadczył. Spotkał tylko jej byłego kochanka i… Dziecko. Dziecko, które nie miało określonego imienia i nazwiska. Lécuyer… Był bardzo przywiązany do imion i ich znaczeń, dlatego postanowił nadać mu dwa imiona, którymi zapowiadał jego przyszłość – był bowiem jasnowidzem. W momencie adoptowania chłopca, ten przemianowany został na Bruno Humberta Lécuyera. Czarodziej zabrał chłopaka ze sobą do Norwegii – tam zamieszkał po tym, jak wszedł w konflikt ze swoją rodziną, gdy Sarah uciekła. Tam zaopiekował się nim w samotności i próbował naprawić to, co zniszczył jego ojciec. Pokazał mu magiczny świat, wytłumaczył kim tak naprawdę jest i co go czeka, nauczał języka norweskiego – planował bowiem wysłać go do Durmstrangu. Wiedział, że właśnie do tej akademii musi trafić. Wiedział też, że nie lubią tam półkrwistych czarodziejów. Był przekonany, że ten mały brunet musiał wywalczyć sobie drogę do szczęścia, przejść wiele prób, poradzić sobie z ogromem przeszkód. Wierzył w niego, dlatego kiedy Bruno osiągnął wiek jedenastu lat, wysłał go do szkoły.
Na początku swej nauki w Durmstrangu, Bruno nie był zbyt lubiany. Na pierwszym roku poznał tylko jedną osobę z bliska, z którą wkrótce potem się zaprzyjaźnił, wiążąc ich drogi życiowe na bardzo, bardzo długi okres czasu. Tą osobą był Rudolf Brand. Był jednym z niewielu czarodziejów półkrwi na jego roku i jedynym, który wydawał się dla Lécuyera sympatyczny. Takiej więzi, jak z nim, nie zawiązał już z nikim więcej w tej szkole. Byli niczym brat z bratem, których wtedy im brakowało. Obaj pozbawieni byli normalnej rodziny. Rozumieli się bardzo dobrze i to ich połączyło.
W przeciągu tych siedmiu lat nauki, Bruno i Rudolf osiągnęli bardzo dużo. Humbert z początku wydawał się przegranym w każdej dziedzinie magii. Z zaklęć, transmutacji, OPCM, eliksirów, czarnej magii – był po prostu mierny. Często po pojedynkach z Brandem trafiał do szkolnej pielęgniarki – Rudolf sto razy lepiej opanował tę gałąź magii od niego. Znalazła się jednak jedna dziedzina, w której Lécuyer okazał się dobry… Wraz ze swoim przyjacielem znaleźli swoje powołanie w Quidditchu. To dzięki niemu zyskali szacunek i popularność w Durmstrangu. Oprócz tego, że nieustannie rozrabiali, jak to młodzi chłopcy (Bruno był ogromnym łobuzem i często wciągał Rudolfa w różne, mało bezpieczne zabawy), wspólnie pomagali sobie z zadaniami, podrywali dziewczyny, zyskiwali coraz większą popularność i zwalczali wrogo nastawionych, czystokrwistych bufonów – znaleźli coś, dzięki czemu mogli łączyć w przyszłości zabawę z pracą. Razem dostali się do jednej drużyny i zostali w niej pałkarzami. To przesądziło o wszystkim. Od tego momentu Bruno nie dbał w ogóle o resztę przedmiotów szkolnych, starając się jedynie na tyle, by zdać. Wziął się natomiast za swoją sprawność fizyczną i umiejętności miotlarskie – miał to przecież we krwi, o czym nie wiedział.
W okresie dojrzewania, z chłopcem działy się dość dziwne rzeczy. Broda i ogólne owłosienie ciała zaczęło kwitnąć dość wcześnie i już w wieku szesnastu lat Bruno wyglądał na dwudziestopięciolatka – co oczywiście bardzo mu się podobało. Wyrósł na mniejszego od swojego przyjaciela, ale dzięki nieustannym ćwiczeniom miał trochę bardziej rozwiniętą masę mięśniową. Te wszystkie czynniki wpłynęły na to, że chłopak często nie trafiał w nocy do swojego dormitorium, jeżeli wiecie, co mam na myśli. Nie robił tego jednak notorycznie i nie, nie uprawiał seksu, był w szkole, to nie wypada. Sygnalizuję jedynie, że miał powodzenie wśród uczennic.
Brodaty brunet wkrótce oprócz Quidditcha, poznał także inne gry miotlarskie. Bardzo zabawnym wydał mu się Creaothceann. Był kompletnym durniem i wariatem, dlatego zaproponował raz Rudolfowi udział w turnieju tej właśnie gry. Mogli umrzeć, ale co z tego! Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Chłopcy zawsze brali we wszystkim udział razem, dlatego Brand się zgodził i co więcej – zdobył drugie miejsce!
Bruno - "Z tarczą lub..."
Edukacja Bruno Humberta Lécuyera w Durmstrangu dobiegła końca. Zmężniał, dojrzał, ale nie zmądrzał – nie był nigdy głupi, ale po prostu lekkomyślny. Nie mając innego wyboru, jak udanie się za Rudolfem do Niemiec, zaczął uczyć się od niego „języka barbarzyńców”. Grzał już miejsce w Sokołach z Heidelbergu, kiedy jeszcze prawie w ogóle nie potrafił rozmawiać ze swoimi kumplami z drużyny. Tylko Rudolf go rozumiał, a on rozumiał tylko Rudolfa. Nigdy wcześniej nie uczył się angielskiego ani niemieckiego, a będąc w takiej drużynie musiał znać oba te języki. Jego przeprowadzka do Niemiec udała się, dzięki pomocy jego wujka. Podarował mu wystarczającą ilość pieniędzy na to, by tam zamieszkać i zacząć nowe życie, dopóki sam nie zacznie zarabiać.
A nowe życie miał piękne. Fanki, zawody, znajomi, sława, pieniądze, alkohol. Nic, tylko żyć. Żeby jednak nie czynić swojego bytu tak płytkim, postanowił, że poświęci się pomocy niechcianym, porzuconym dzieciom. Część zarobionych przez siebie pieniędzy przekazuje na różne domy dziecka. Wspiera także kampanie, które mają na celu pomoc takim dzieciakom.
Stał się luzakiem. Ale luzakiem, który w potrzebie obroni, pocieszy, pomoże. Zachciało mu się być tarczą dla potrzebujących i przyjaciół.
2 | |
- | |
3 | |
- | |
- | |
- | |
25 |
miotła (dobrej jakości), 2 pasty Fleetwooda, różdżka
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot