Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem
Stoliki pod ścianą
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Stoliki pod ścianą
Stoliki nie wyróżniają się z otoczenia. Równie brudne jak bar przyklejają się do dłoni, którą czasem zdarzy się na nich nierozważnie położyć. Źle oświetlone, ustawione daleko od siebie, a przy nich niezbyt wygodne krzesła, które skrzypią przy wstawaniu i siadaniu. To co jednak dla jednego jest wadą, dla innego będzie zaletą. Bo gdzie lepiej przeprowadzić cichą, tajemną, czasem może nawet nie do końca legalną rozmowę, jak nie w równie zacisznym, zapewniającym całkowitą prywatność miejscu? Nawet jeśli zapach nie jest najpiękniejszy, a paskudny smak napitków zabija ilość dodanego do nich alkoholu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 18.09.15 18:26, w całości zmieniany 2 razy
Tylko kaptur był w stanie zapewnić mu anonimowość.
Rude włosy, piegowata twarz. Garrett nigdy nie uważał tego za przekleństwo, chełpił się swoim pochodzeniem, nie śmiał się go wyprzeć. Może jego ród nie opływał w bogactwo, może nie respektowano go wśród pozostałych rodzin szlachetnych tak, jak na to zasługiwali, lecz nie mógł wymarzyć sobie lepszego pochodzenia. Charakterystyczny wygląd posiadał jednak jedną wielką wadę, której nie można było zbyć milczeniem. Był rozpoznawany absolutnie wszędzie.
A gdy potrzebował zaczaić się w ciemnych uliczkach, przeklinał w duszy, że to jego siostra została obdarzona umiejętnością (przekleństwem?) metamorfomagii, a nie on; ułatwiłoby mu to pracę, wtapianie się w anonimowy tłum, a jego obecność na Nokturnie w trakcie wykonywania zlecenia nie rozchodziłaby się szeptaną pocztą z prędkością Zmiatacza 5.
Nie czuł się za dobrze. Od momentu, kiedy zaciążyło na nim piętno - i zarazem błogosławieństwo - tytułu Strażnika Tajemnicy Zakonu Feniksa, rozmawiał na ten temat wyłącznie z Luno. Potrzebował wsparcia i podskórnie przeczuwał, że aktualnie był w stanie zaufać wyłącznie jednej osobie.
Bywał już niejednokrotnie w Gospodzie pod Świńskim Łbem, jednak nigdy wcześniej nie czuł się w niej, jakby wszyscy - w tym głowa martwego dzika zawieszona jako trofeum na ścianie - wbijali w niego wzrok. Rozejrzał się, nie dostrzegając nigdzie znajomej, rudej czupryny, więc usiadł przy stoliku, który wydawał mu się najbardziej oddalony i pogrążony w płaszczu najgłębszego cienia. Bezmyślnie oparł dłoń o blat stołu. Oderwał ją szybko, czując, jak klei się rękaw jego szaty i przeklął pod nosem; wytarł mankiet o oparcie drewnianego krzesła, przeklinając raz jeszcze, bo ono również zdawało się być pokryte dziwną, tłustą substancją.
Jeśli taką cenę miała dyskrecja, był w stanie to przeżyć.
Rude włosy, piegowata twarz. Garrett nigdy nie uważał tego za przekleństwo, chełpił się swoim pochodzeniem, nie śmiał się go wyprzeć. Może jego ród nie opływał w bogactwo, może nie respektowano go wśród pozostałych rodzin szlachetnych tak, jak na to zasługiwali, lecz nie mógł wymarzyć sobie lepszego pochodzenia. Charakterystyczny wygląd posiadał jednak jedną wielką wadę, której nie można było zbyć milczeniem. Był rozpoznawany absolutnie wszędzie.
A gdy potrzebował zaczaić się w ciemnych uliczkach, przeklinał w duszy, że to jego siostra została obdarzona umiejętnością (przekleństwem?) metamorfomagii, a nie on; ułatwiłoby mu to pracę, wtapianie się w anonimowy tłum, a jego obecność na Nokturnie w trakcie wykonywania zlecenia nie rozchodziłaby się szeptaną pocztą z prędkością Zmiatacza 5.
Nie czuł się za dobrze. Od momentu, kiedy zaciążyło na nim piętno - i zarazem błogosławieństwo - tytułu Strażnika Tajemnicy Zakonu Feniksa, rozmawiał na ten temat wyłącznie z Luno. Potrzebował wsparcia i podskórnie przeczuwał, że aktualnie był w stanie zaufać wyłącznie jednej osobie.
Bywał już niejednokrotnie w Gospodzie pod Świńskim Łbem, jednak nigdy wcześniej nie czuł się w niej, jakby wszyscy - w tym głowa martwego dzika zawieszona jako trofeum na ścianie - wbijali w niego wzrok. Rozejrzał się, nie dostrzegając nigdzie znajomej, rudej czupryny, więc usiadł przy stoliku, który wydawał mu się najbardziej oddalony i pogrążony w płaszczu najgłębszego cienia. Bezmyślnie oparł dłoń o blat stołu. Oderwał ją szybko, czując, jak klei się rękaw jego szaty i przeklął pod nosem; wytarł mankiet o oparcie drewnianego krzesła, przeklinając raz jeszcze, bo ono również zdawało się być pokryte dziwną, tłustą substancją.
Jeśli taką cenę miała dyskrecja, był w stanie to przeżyć.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Cały dzień czuł się paskudnie. Bolała go głowa, a zwykle niezawodne papierosy niewiele pomagały. Miał ochotę zostać w łóżku i nie wychodzić z niego przez najbliższy miesiąc. Wczoraj, po przyjemnym spotkaniu z Lyrą pobiegł jeszcze zobaczyć Betty w szpitalu. Zdążył, był na pół godziny przed końcem wizyt. I dzisiaj żałował, że jednak mu się udało. Dawno nie widział siostry rownie nieobecnej i smutnej. Wszystkie jej obrazy przedstawiały czarne plamy, z których niewiele dało się odczytać. Poza jednym. Wąż jedzący ptasie jaja. Feniks, do którego należały sam leżał rozszarpany przy gnieździe. Jego skrzydła zrobione były z popiołu. Kiedy Hereward podszedł do obrazu, Betty rzuciła się na niego z krzykiem. Machała pędzlem niczym różdżką. Jej rude włosy były brudne od czarnej farby, w oczach tliło się szaleństwo. Nie obyło się bez interwencji dyżurującego uzdrowiciela. Samotny spacer po nocnym Londynie nie ukoił bólu i zszarganych nerwów Herewarda. Nie pamiętał jak trafił do domu, kiedy poszedł spać. Nad ranem ze snów pełnych wizji siostry w stanie, w jakim ostatnio ją widział, wyrwał go potworny ból głowy. Który tylko pogorszył się, kiedy Merlin na widok Barneya zaczęła szaleć w swojej klatce. Dla świętego spokoju zaraz po odczytaniu wiadomości wysłał odpowiedź. Szklanka Ognistej była dokładnie tym, czego dzisiaj potrzebował. A perspektywa spotkania z Garrettem była odpowiednim substytutem czegoś, co ludzie zwykle nazywają chęcią do życia. Gdyby nie wiadomość od przyjaciela, nie wyściubiłby nosa za drzwi.
Zbyt dawno się z rudzielcem nie widział. I oto był. Tradycyjnie nieco spóźniony stanął w drzwiach Gospody pod Świńskim Łbem. Nie dostrzegł nigdy tak znajomej czerwonej czupryny. Machnął do barmana zamawiając dwie Ogniste i uważniej rozejrzał się po sali. Wydawało mu się, że przy jednym ze stolików dostrzegł sylwetkę przyjaciela. Aż tak zależało mu na pozostaniu anonimowym?
Powoli zbliżył się do upatrzonego stolika czekając na gest, który rozwiałby wątpliwości. Z roztargnionym uśmiechem i dwoma szklankami Ognistej zasiadł na skrzypiącym krześle pamiętając, by nie dotknąć niczego gołą dłonią.
- Cieszę się, że napisałeś - zaczął zamiast powitania. - Ostatnio mam wrażenie, że żeby pogadać o tym, co mi się przytrafiło, muszę wypić coś mocniejszego. I mój rozmówca też.
Postawił dwie szklanki na stole, z jednej upił łyk.
- Ale na początek, jak tam życie przed ślubem?
Widok przyjaciela polepszył jego samopoczucie. Choć i tak dalej było parszywe, przynajmniej mógł udawać, że nie jest tak źle. Zdradzały go jednak wory pod oczami i zbyt blada, nawet jak na klasycznego rudzielca, cera.
Zbyt dawno się z rudzielcem nie widział. I oto był. Tradycyjnie nieco spóźniony stanął w drzwiach Gospody pod Świńskim Łbem. Nie dostrzegł nigdy tak znajomej czerwonej czupryny. Machnął do barmana zamawiając dwie Ogniste i uważniej rozejrzał się po sali. Wydawało mu się, że przy jednym ze stolików dostrzegł sylwetkę przyjaciela. Aż tak zależało mu na pozostaniu anonimowym?
Powoli zbliżył się do upatrzonego stolika czekając na gest, który rozwiałby wątpliwości. Z roztargnionym uśmiechem i dwoma szklankami Ognistej zasiadł na skrzypiącym krześle pamiętając, by nie dotknąć niczego gołą dłonią.
- Cieszę się, że napisałeś - zaczął zamiast powitania. - Ostatnio mam wrażenie, że żeby pogadać o tym, co mi się przytrafiło, muszę wypić coś mocniejszego. I mój rozmówca też.
Postawił dwie szklanki na stole, z jednej upił łyk.
- Ale na początek, jak tam życie przed ślubem?
Widok przyjaciela polepszył jego samopoczucie. Choć i tak dalej było parszywe, przynajmniej mógł udawać, że nie jest tak źle. Zdradzały go jednak wory pod oczami i zbyt blada, nawet jak na klasycznego rudzielca, cera.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
I w końcu pojawił się - Garrett spojrzał w jego stronę i mimowolnie na bladych ustach zagościł lekki uśmiech. Poprawił kaptur, tak, aby nie zsuwał się on z oprószonych rudością włosów, ale wywabił z cienia rozmytą od nadmiaru trosk twarz. Pomimo tego, że bał się, a każdego ranka przed taflą zwierciadła odnajdował nowe zmarszczki przecinające czoło i uświetniające kolekcję zmartwień, czuł ekscytację buzującą pod nakropioną piegami skórą. W końcu mógł coś zmienić, nie pozostawał bezczynnym, a wizja zwalczania zła napawała go bezpodstawną radością, zupełnie, jakby zapomniał nagle, jaką cenę przyjdzie mu za to kiedyś zapłacić.
- Barty - uśmiechnął się, przyciągając do siebie szklankę, która kleiła się w stopniu podobnym do drewnianego blatu. - Dobrze cię widzieć, szczególnie, że najwidoczniej wyminęliśmy się na stypie. - Hereward nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, jak dobrze; Garrett czuł, że nawet obecność alkoholu nie była potrzebna mu tak bardzo, jak znajome spojrzenie przyjaciela. Błądził po omacku, szukając oparcia i już przy pierwszej próbie udało mu się je odnaleźć.
Na uwagę dotyczącą ślubu zmarszczył lekko brwi, a w oczach zaczaiło się zaskoczenie.
- No pięknie, właśnie miałem ci oznajmić znienacka, że mój status kawalera odchodzi w zapomnienie - zaczął, ważąc samogłoski na języku - a ty zdajesz się być lepiej poinformowany ode mnie - dokończył powoli, po czym szybkim, desperackim gestem uniósł szklankę do ust i zatopił wargi w bursztynowym trunku. Gryzący posmak w gardle przyniósł mu natychmiastowe ukojenie. - Szczerze mówiąc... nie jest tak źle, jak myślałem, że będzie. Co nie zmienia faktu, że zamierzam odwlekać ślub najdłużej, jak to tylko możliwe - zauważył, wykrzywiając usta w przykrym półuśmiechu. Już raz balansował na granicy małżeństwa i jego wizja zaprzepaściła się ledwie po dwóch latach. Kto wie, może tym razem będzie podobnie? Łudził się, że fakt, iż był pierworodnym, nie przeszkadzał mu w spędzeniu życia z kimś, z kim tylko zapragnie - i to kiedy przyjdzie już odpowiednia pora na ustatkowanie się. - Całe szczęście, że Diana zdaje się podzielać moje podejście do tego narzeczeństwa.
Zaczął śledzić palcem krawędź szklanki, pokonując coraz szybciej kolejne okrążenia. Chłód bijący od szkła łagodnie łaskotał go w opuszkę. Wbił wzrok w Herewarda, dostrzegając, że stwierdzenie, iż nie wyglądał najlepiej, byłoby mocnym niedopowiedzeniem.
- Zapytałbym, czy wszystko w porządku, ale wiem, że nie jest. - Uważnie analizował twarz przyjaciela, śledził spojrzeniem zmarszczki, sińce pod oczami, zarost przegryzający się przez niezdrowo bladą skórę. - Co cię trapi? - spytał w końcu, decydując się nie owijać w bawełnę; oczywiście, że przejmował się stanem Barty'ego i pragnął wysłuchać opowieści o jego problemach, najchętniej będąc już na granicy stanu mniej niż bardziej trzeźwego. Równocześnie chciał już poruszyć temat tego, czego doświadczył ledwie parę dni temu - a do tego potrzebował całego rozsądku i odpowiedzialności, na jakie tylko potrafił się zdobyć.
- Barty - uśmiechnął się, przyciągając do siebie szklankę, która kleiła się w stopniu podobnym do drewnianego blatu. - Dobrze cię widzieć, szczególnie, że najwidoczniej wyminęliśmy się na stypie. - Hereward nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, jak dobrze; Garrett czuł, że nawet obecność alkoholu nie była potrzebna mu tak bardzo, jak znajome spojrzenie przyjaciela. Błądził po omacku, szukając oparcia i już przy pierwszej próbie udało mu się je odnaleźć.
Na uwagę dotyczącą ślubu zmarszczył lekko brwi, a w oczach zaczaiło się zaskoczenie.
- No pięknie, właśnie miałem ci oznajmić znienacka, że mój status kawalera odchodzi w zapomnienie - zaczął, ważąc samogłoski na języku - a ty zdajesz się być lepiej poinformowany ode mnie - dokończył powoli, po czym szybkim, desperackim gestem uniósł szklankę do ust i zatopił wargi w bursztynowym trunku. Gryzący posmak w gardle przyniósł mu natychmiastowe ukojenie. - Szczerze mówiąc... nie jest tak źle, jak myślałem, że będzie. Co nie zmienia faktu, że zamierzam odwlekać ślub najdłużej, jak to tylko możliwe - zauważył, wykrzywiając usta w przykrym półuśmiechu. Już raz balansował na granicy małżeństwa i jego wizja zaprzepaściła się ledwie po dwóch latach. Kto wie, może tym razem będzie podobnie? Łudził się, że fakt, iż był pierworodnym, nie przeszkadzał mu w spędzeniu życia z kimś, z kim tylko zapragnie - i to kiedy przyjdzie już odpowiednia pora na ustatkowanie się. - Całe szczęście, że Diana zdaje się podzielać moje podejście do tego narzeczeństwa.
Zaczął śledzić palcem krawędź szklanki, pokonując coraz szybciej kolejne okrążenia. Chłód bijący od szkła łagodnie łaskotał go w opuszkę. Wbił wzrok w Herewarda, dostrzegając, że stwierdzenie, iż nie wyglądał najlepiej, byłoby mocnym niedopowiedzeniem.
- Zapytałbym, czy wszystko w porządku, ale wiem, że nie jest. - Uważnie analizował twarz przyjaciela, śledził spojrzeniem zmarszczki, sińce pod oczami, zarost przegryzający się przez niezdrowo bladą skórę. - Co cię trapi? - spytał w końcu, decydując się nie owijać w bawełnę; oczywiście, że przejmował się stanem Barty'ego i pragnął wysłuchać opowieści o jego problemach, najchętniej będąc już na granicy stanu mniej niż bardziej trzeźwego. Równocześnie chciał już poruszyć temat tego, czego doświadczył ledwie parę dni temu - a do tego potrzebował całego rozsądku i odpowiedzialności, na jakie tylko potrafił się zdobyć.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Cały czas zastanawiał się, dlaczego Garrett zdecydował się na tak wielką konspirację. Na pewno nie dlatego że specjalnie lubił Gospodę pod Świńskim Łbem. Nie chodziło też raczej o wypicie najmocniejszej Ognistej dostępnej na rynku. W tym celu Weasley nie musiałby naciągać na siebie kaptura, który szczelnie zakrywał jego płomiennorude włosy. Ale Hereward bardzo dobrze znał swojego przyjaciela, kiedy będzie gotowy z pewnością przejdzie do nurtujących go spraw. Może rzeczywiście są na tyle poważne, że trzeba być w stanie nieco bardziej odpowiednim. Na wszelki wypadek machnął ręką zamawiając u barmana całą butelkę. Łatwiej sobie do szklanki dolewać niż prosić o nowe. I tak dostali w miarę czyste, lepszych raczej nie uświadczą.
- Twoja sława cię wyprzedza, mój drogi. Czarownica rozpisała się o całym narzeczeństwie, musisz się bardziej postarać, by wszelkie nowości z życia docierały do mnie szybciej niż do redakcji - nie, na pewno nie na rozmowę o rychłej zmianie stanu cywilnego został tu ściągnięty. - Uczyłem Dianę w Beauxbatons. Miła dziewczyna, ale nie spodziewałem się, że zostanie Weasleyem - nawet jeśli uważał to za głupie, doskonale zdawał sobie sprawę jak część arystokracji spogląda na ród rudzielców. Fakt, że byli wspaniałymi ludźmi, oddanymi rodzinie i przyjaciołom wydawał się błahy, gdy okazywało się, że nie należą ani do bogaczy, ani do szczególnie przykładających wagę do czystości krwi. Może nie w kwestii małżeństw, ale Herewarda nie bez powodu nie łączyły bardziej zażyłe stosunki z przedstawicielami szlachty. - Czyli wbrew temu, co twierdzi Czarownica jedna się dogadujecie.
Wypił resztki alkoholu z brudnej szklanki. Na szczęście było za ciemno, by zobaczyć jak bardzo jest niedomyta. Żeby zażegnać niebezpieczeństwo przypadkowego spostrzeżenia w niej czegoś niepokojącego dolał sobie co nieco z butelki. Garrettowi też nie poskąpił. Zapowiadał się ciekawy wieczór.
Na postawione pytanie zareagował wzruszeniem ramion. skrzywił się lekko patrząc gdzieś ponad lewym uchem swojego rozmówcy.
- Nic specjalnego. Byłem wczoraj u Betty, dawno nie widziałem jej w podobnym stanie. Wiesz, jej obrazy zawsze były niepokojące, ale ostatni... Aż boję się myśleć, co musiała widzieć. Wąż pożerający jaja feniksa? Nigdy nie byłem mocny, jeśli chodzi o symbolikę, ale... - urwał nie do końca wiedząc, co powiedzieć. Westchnął tylko, dodał sobie rezonu ognistą i kontynuował. - Kiedy chciałem obejrzeć go bliżej dosłownie się na mnie rzuciła. Musieli ją uspokajać - zakończył cicho uśmiechając się smutno. Przed oczami znowu stanęły mu jej oczy pełne obłąkańczej nienawiści, którą poczuła do... niego? Tak bardzo chciałby rozumieć, tak bardzo chciałby wiedzieć, co próbuje przekazać, co chowa się za tymi szarymi, nieobecnymi ślepiami. - A poza tym, to zmarł Horacy, doskonale wiesz, co się na ten temat mówi. I ja mam wrócić niebawem do szkoły i mieć nadzieję, że nie trafię stamtąd na własny pogrzeb.
Poczuł niezwykłą ulgę, kiedy wreszcie mógł powiedzieć o wszystkim, co leżało mu na sercu. Oczywiście, że się bał, dodatkowo martwił się o bliźniaczkę, nie chciał też, żeby dzieciakom w szkole stała się jakaś krzywda. A świadomość, że może nie być w stanie zagwarantować ani im, ani własnej rodzinie, ani sobie bezpieczeństwa, spędzała mu sen z powiek.
- No i jeszcze, skoro jesteśmy przy stypie, to czarnomagiczne winogrona zaraziły mnie mózgową groszopryszczką, kiedy usiłowałem uratować Allison Avery, która niemalże wykrwawiła się na śmierć na moich... - próbował lekko skwitować troski, z których przed chwilą się zwierzył. Urwał jednak patrząc na Garretta. Na jego twarz ukrytą w cieniu kaptura, nie mógł widzieć jej wyrazu. Martwiło go zachowanie aurora. Nie posądzał Weasleya o paranoję, tym bardziej zastanawiał się, skąd nagła potrzeba spotkania.
- Dobra, wypiliśmy chyba dość, żebyś wreszcie mógł powiedzieć, co nas tu sprowadziło? O winogronach opowiem kiedy indziej, to historia z cyklu nieprawdopodobnych na granicy przerażenia i śmiechu.
Po raz drugi napełnił szklanki. Miał przeczucie, że Garrett może chcieć zwilżyć gardło podczas swojej opowieści.
- Twoja sława cię wyprzedza, mój drogi. Czarownica rozpisała się o całym narzeczeństwie, musisz się bardziej postarać, by wszelkie nowości z życia docierały do mnie szybciej niż do redakcji - nie, na pewno nie na rozmowę o rychłej zmianie stanu cywilnego został tu ściągnięty. - Uczyłem Dianę w Beauxbatons. Miła dziewczyna, ale nie spodziewałem się, że zostanie Weasleyem - nawet jeśli uważał to za głupie, doskonale zdawał sobie sprawę jak część arystokracji spogląda na ród rudzielców. Fakt, że byli wspaniałymi ludźmi, oddanymi rodzinie i przyjaciołom wydawał się błahy, gdy okazywało się, że nie należą ani do bogaczy, ani do szczególnie przykładających wagę do czystości krwi. Może nie w kwestii małżeństw, ale Herewarda nie bez powodu nie łączyły bardziej zażyłe stosunki z przedstawicielami szlachty. - Czyli wbrew temu, co twierdzi Czarownica jedna się dogadujecie.
Wypił resztki alkoholu z brudnej szklanki. Na szczęście było za ciemno, by zobaczyć jak bardzo jest niedomyta. Żeby zażegnać niebezpieczeństwo przypadkowego spostrzeżenia w niej czegoś niepokojącego dolał sobie co nieco z butelki. Garrettowi też nie poskąpił. Zapowiadał się ciekawy wieczór.
Na postawione pytanie zareagował wzruszeniem ramion. skrzywił się lekko patrząc gdzieś ponad lewym uchem swojego rozmówcy.
- Nic specjalnego. Byłem wczoraj u Betty, dawno nie widziałem jej w podobnym stanie. Wiesz, jej obrazy zawsze były niepokojące, ale ostatni... Aż boję się myśleć, co musiała widzieć. Wąż pożerający jaja feniksa? Nigdy nie byłem mocny, jeśli chodzi o symbolikę, ale... - urwał nie do końca wiedząc, co powiedzieć. Westchnął tylko, dodał sobie rezonu ognistą i kontynuował. - Kiedy chciałem obejrzeć go bliżej dosłownie się na mnie rzuciła. Musieli ją uspokajać - zakończył cicho uśmiechając się smutno. Przed oczami znowu stanęły mu jej oczy pełne obłąkańczej nienawiści, którą poczuła do... niego? Tak bardzo chciałby rozumieć, tak bardzo chciałby wiedzieć, co próbuje przekazać, co chowa się za tymi szarymi, nieobecnymi ślepiami. - A poza tym, to zmarł Horacy, doskonale wiesz, co się na ten temat mówi. I ja mam wrócić niebawem do szkoły i mieć nadzieję, że nie trafię stamtąd na własny pogrzeb.
Poczuł niezwykłą ulgę, kiedy wreszcie mógł powiedzieć o wszystkim, co leżało mu na sercu. Oczywiście, że się bał, dodatkowo martwił się o bliźniaczkę, nie chciał też, żeby dzieciakom w szkole stała się jakaś krzywda. A świadomość, że może nie być w stanie zagwarantować ani im, ani własnej rodzinie, ani sobie bezpieczeństwa, spędzała mu sen z powiek.
- No i jeszcze, skoro jesteśmy przy stypie, to czarnomagiczne winogrona zaraziły mnie mózgową groszopryszczką, kiedy usiłowałem uratować Allison Avery, która niemalże wykrwawiła się na śmierć na moich... - próbował lekko skwitować troski, z których przed chwilą się zwierzył. Urwał jednak patrząc na Garretta. Na jego twarz ukrytą w cieniu kaptura, nie mógł widzieć jej wyrazu. Martwiło go zachowanie aurora. Nie posądzał Weasleya o paranoję, tym bardziej zastanawiał się, skąd nagła potrzeba spotkania.
- Dobra, wypiliśmy chyba dość, żebyś wreszcie mógł powiedzieć, co nas tu sprowadziło? O winogronach opowiem kiedy indziej, to historia z cyklu nieprawdopodobnych na granicy przerażenia i śmiechu.
Po raz drugi napełnił szklanki. Miał przeczucie, że Garrett może chcieć zwilżyć gardło podczas swojej opowieści.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Garrett widocznie się zmieszał.
- Czaro... - urwał, zanim nazwa magazynu wielbionego przez zdesperowane nowinek z życia innych panie w średnim wieku przeszła mu nawet przez gardło. - Barty, od kiedy ty czytujesz takie rzeczy? - Zmarszczył brwi, przywołując na twarz wyraz przypominający wybuchową mieszaninę zniesmaczenia i niezadowolenia w stosunku dwa do jednego. - Czy ci dziennikarze nie mają własnego życia?
Westchnął, unosząc szklankę do ust; rzeczywiście, nie był w stanie wytrzymać tego na trzeźwo. Wziął łyk znacznie większy od tego, jaki uznawany był za przyzwoity i godny szlachcica; odczuł swojego rodzaju ulgę, kiedy Hereward zamówił całą butelkę trunku i ani na chwilę nie zwątpił, że uda im się ją dzisiaj opróżnić.
- Co jeszcze ciekawego twierdzi Czarownica? - spytał, zupełnie, jakby go to obchodziło; nie był pewien, czy kiedykolwiek dzierżył w dłoni ten przeklęty magazyn z własnej woli. Miał na głowie sprawy ważniejsze niż trójkąty miłosne Carrowów i porady, jak najlepiej upiąć włosy w tym sezonie. - Z Dianą jest... specyficznie. Pamiętam ją z czasów, kiedy plątała się mnie i Anthony'emu pod nogami w tych pudrowych sukieneczkach. A teraz - wbił wzrok w powierzchnię whisky, szukając w niej zrozumienia; po ułamkach sekund przeniósł go z powrotem na twarz Herewarda, uznając go za lepszego powiernika niż wysokoprocentowy trunek - mam się z nią ożenić. Przez chwilę rozważałem nawet ucieczkę z Europy - wysilił się na żart, ale w jego głosie nie rozbrzmiała najmniejsza nutka rozbawienia.
Uśmiechnął się półgębkiem, gdy Barty dolał im alkoholu; Garrett nawet nie zauważył, kiedy jego szklanka stała się niebezpiecznie bliska opróżnienia.
- Barty, czekaj - rzucił szybko zniecierpliwionym i przerażonym głosem, kiedy jego przyjaciel napomknął o spotkaniu z siostrą. Zacisnął mocniej palce na szklance, nie przejmując się faktem, że dłoń przyklejała się do okrutnie brudnego naczynia. - Wąż pożerający jaja feniksa?
Czy było możliwe, że wszystkie wydarzenia, które ostatnio miały miejsce, połączone były jeszcze cieńszą siatką powiązań, niż wydawało mu się na początku?
Zamilkł, starając się słuchać kolejnych słów rudzielca, ale nieświadomie umykały mu one, gdy skupiał się na własnych myślach pulsujących nieprzyjemnie z tyłu głowy. Bo czym było krótkotrwałe cierpienie Allison Avery przy zmianach, które nadciągały niczym śnieżnobiałe chmury kotłujące się powoli nad światem czarodziejów?
- Wybacz - zaczął, wbijając wściekle błękitne oczy wprost w twarz Herewarda. - Naprawdę jestem ciekaw twojej opowieści, ale teraz... teraz rzeczywiście muszę ci o czymś powiedzieć. Natychmiastowo. - Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak pompatyczne i wyniosłe musiały być jego słowa. - To zabrzmi nieprawdopodobnie, ale proszę cię, żebyś mi uwierzył. I przysiągł, że nikomu nie powiesz o tym, co zaraz usłyszysz. To nie są bezpieczne informacje i zbyt wiele od nich zależy. - Spojrzał przez ramię, omotując pomieszczenie wzrokiem. Kaptur zsunął się lekko z głowy, lecz nie na tyle, by całkiem odsłonić rudość włosów - jedynie kilka niesfornych loków zakręciło się na czole, które wreszcie wydobyte zostało z cienia. Gdy Garrett upewnił się, że pozostali bywalcy gospody zbyt zajęci byli sobą, aby usłyszeć choć jedno słowo, które zaraz miało paść, znów obdarzył Barty'ego spojrzeniem, w którym czaiła się troska, obawa i determinacja.
- Śmierć Horacy'ego nie była przypadkiem - zaczął, badając wzrokiem mimikę przyjaciela. Bał się jego reakcji, że nie uwierzy w nieprawdopodobne słowa, że wyśmieje jego naiwność i pozostawi go samego, tonącego w bagnie. - Zabił go Grindelwald, bo Slughorn posiadł wiedzę, która mogła zagrozić Gellertowi. Uważaj na siebie, Barty, nastały niebezpieczne czasy, w których nie wiadomo już, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem - urwał, ponownie jeżdżąc palcem po krawędzi szklanki i nie spuszczając oka z Herewarda. Mówił cicho, szybko, nie pozwalając Barty'emu na wtrącenie najkrótszej uwagi. - Ale to nie wszystko. Ta stypa... znalazłem się z Luno Skeeterem w zapomnianej sali, a potem coś na kształt świstoklika przeniosło mnie do jaskini. A tam był wąż. Zjadający jaja feniksa.
Przerwał na chwilę, dając przyjacielowi kilka sekund do namysłu i poukładania myśli.
- To była próba, która sprawdzić miała moją odwagę. Chyba przeszedłem przez nią pomyślnie, bo zaraz potem rozmawiałem z kimś, kto niegdyś był ci bardzo drogi. I powinien być bardzo martwy - kontynuował, a jego głos, choć wciąż cichy, był coraz mniej spokojny. - To zabrzmi absurdalnie i wyjątkowo nieprawdopodobnie, ale... to był sam Albus Dumbledore. Byłbym pewien, że to zwykła iluzja, sen, fatamorgana, gdyby nie fakt, że przedmiot, który od niego dostałem, wciąż spoczywa w kieszeni mojej marynarki. - Oparł dłonie o blat stołu, nie wiedząc już, co z nimi zrobić. - Nie wiem, dlaczego wybrał akurat mnie, ale zlecił mi założenie tajnej organizacji... Zakonu Feniksa. Bo Grindelwald nie jest jedynym źródłem zła tego świata. Ponoć powstała trzecia siła, groźna niemal tak, jak sam czarnoksiężnik. - Wciąż badał wzrokiem reakcje Barty'ego, ale nie przestawał mówić. - Dumbledore zawiódł. Slughorn zawiódł. A ja nie mogę pozwolić na to, żeby Zakon poddał się bez walki. To jest ostatnia nadzieja - zawahał się, spoglądając Barty'emu wprost w oczy. - My jesteśmy ostatnią nadzieją.
Ponownie zamilknął na chwilę, nie śmiąc unosić szklanki. To nie była odpowiednia chwila na ognistą.
- Barty, potrzebuję twojej pomocy. Sam nie dam rady unieść tego ciężaru. Przepraszam, że narażam cię tą wiedzą na tak wielkie niebezpieczeństwo, ale nie wiedziałem już, do kogo się z tym zwrócić. - W jego głosie dało się wyczuć strach, który boleśnie wgryzał się pomiędzy zgłoski i wywoływał kaskady obaw zalewających każdy zakątek ciała. - Nie mogę zawieść. Nie teraz, kiedy tak wiele ode mnie zależy.
- Czaro... - urwał, zanim nazwa magazynu wielbionego przez zdesperowane nowinek z życia innych panie w średnim wieku przeszła mu nawet przez gardło. - Barty, od kiedy ty czytujesz takie rzeczy? - Zmarszczył brwi, przywołując na twarz wyraz przypominający wybuchową mieszaninę zniesmaczenia i niezadowolenia w stosunku dwa do jednego. - Czy ci dziennikarze nie mają własnego życia?
Westchnął, unosząc szklankę do ust; rzeczywiście, nie był w stanie wytrzymać tego na trzeźwo. Wziął łyk znacznie większy od tego, jaki uznawany był za przyzwoity i godny szlachcica; odczuł swojego rodzaju ulgę, kiedy Hereward zamówił całą butelkę trunku i ani na chwilę nie zwątpił, że uda im się ją dzisiaj opróżnić.
- Co jeszcze ciekawego twierdzi Czarownica? - spytał, zupełnie, jakby go to obchodziło; nie był pewien, czy kiedykolwiek dzierżył w dłoni ten przeklęty magazyn z własnej woli. Miał na głowie sprawy ważniejsze niż trójkąty miłosne Carrowów i porady, jak najlepiej upiąć włosy w tym sezonie. - Z Dianą jest... specyficznie. Pamiętam ją z czasów, kiedy plątała się mnie i Anthony'emu pod nogami w tych pudrowych sukieneczkach. A teraz - wbił wzrok w powierzchnię whisky, szukając w niej zrozumienia; po ułamkach sekund przeniósł go z powrotem na twarz Herewarda, uznając go za lepszego powiernika niż wysokoprocentowy trunek - mam się z nią ożenić. Przez chwilę rozważałem nawet ucieczkę z Europy - wysilił się na żart, ale w jego głosie nie rozbrzmiała najmniejsza nutka rozbawienia.
Uśmiechnął się półgębkiem, gdy Barty dolał im alkoholu; Garrett nawet nie zauważył, kiedy jego szklanka stała się niebezpiecznie bliska opróżnienia.
- Barty, czekaj - rzucił szybko zniecierpliwionym i przerażonym głosem, kiedy jego przyjaciel napomknął o spotkaniu z siostrą. Zacisnął mocniej palce na szklance, nie przejmując się faktem, że dłoń przyklejała się do okrutnie brudnego naczynia. - Wąż pożerający jaja feniksa?
Czy było możliwe, że wszystkie wydarzenia, które ostatnio miały miejsce, połączone były jeszcze cieńszą siatką powiązań, niż wydawało mu się na początku?
Zamilkł, starając się słuchać kolejnych słów rudzielca, ale nieświadomie umykały mu one, gdy skupiał się na własnych myślach pulsujących nieprzyjemnie z tyłu głowy. Bo czym było krótkotrwałe cierpienie Allison Avery przy zmianach, które nadciągały niczym śnieżnobiałe chmury kotłujące się powoli nad światem czarodziejów?
- Wybacz - zaczął, wbijając wściekle błękitne oczy wprost w twarz Herewarda. - Naprawdę jestem ciekaw twojej opowieści, ale teraz... teraz rzeczywiście muszę ci o czymś powiedzieć. Natychmiastowo. - Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak pompatyczne i wyniosłe musiały być jego słowa. - To zabrzmi nieprawdopodobnie, ale proszę cię, żebyś mi uwierzył. I przysiągł, że nikomu nie powiesz o tym, co zaraz usłyszysz. To nie są bezpieczne informacje i zbyt wiele od nich zależy. - Spojrzał przez ramię, omotując pomieszczenie wzrokiem. Kaptur zsunął się lekko z głowy, lecz nie na tyle, by całkiem odsłonić rudość włosów - jedynie kilka niesfornych loków zakręciło się na czole, które wreszcie wydobyte zostało z cienia. Gdy Garrett upewnił się, że pozostali bywalcy gospody zbyt zajęci byli sobą, aby usłyszeć choć jedno słowo, które zaraz miało paść, znów obdarzył Barty'ego spojrzeniem, w którym czaiła się troska, obawa i determinacja.
- Śmierć Horacy'ego nie była przypadkiem - zaczął, badając wzrokiem mimikę przyjaciela. Bał się jego reakcji, że nie uwierzy w nieprawdopodobne słowa, że wyśmieje jego naiwność i pozostawi go samego, tonącego w bagnie. - Zabił go Grindelwald, bo Slughorn posiadł wiedzę, która mogła zagrozić Gellertowi. Uważaj na siebie, Barty, nastały niebezpieczne czasy, w których nie wiadomo już, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem - urwał, ponownie jeżdżąc palcem po krawędzi szklanki i nie spuszczając oka z Herewarda. Mówił cicho, szybko, nie pozwalając Barty'emu na wtrącenie najkrótszej uwagi. - Ale to nie wszystko. Ta stypa... znalazłem się z Luno Skeeterem w zapomnianej sali, a potem coś na kształt świstoklika przeniosło mnie do jaskini. A tam był wąż. Zjadający jaja feniksa.
Przerwał na chwilę, dając przyjacielowi kilka sekund do namysłu i poukładania myśli.
- To była próba, która sprawdzić miała moją odwagę. Chyba przeszedłem przez nią pomyślnie, bo zaraz potem rozmawiałem z kimś, kto niegdyś był ci bardzo drogi. I powinien być bardzo martwy - kontynuował, a jego głos, choć wciąż cichy, był coraz mniej spokojny. - To zabrzmi absurdalnie i wyjątkowo nieprawdopodobnie, ale... to był sam Albus Dumbledore. Byłbym pewien, że to zwykła iluzja, sen, fatamorgana, gdyby nie fakt, że przedmiot, który od niego dostałem, wciąż spoczywa w kieszeni mojej marynarki. - Oparł dłonie o blat stołu, nie wiedząc już, co z nimi zrobić. - Nie wiem, dlaczego wybrał akurat mnie, ale zlecił mi założenie tajnej organizacji... Zakonu Feniksa. Bo Grindelwald nie jest jedynym źródłem zła tego świata. Ponoć powstała trzecia siła, groźna niemal tak, jak sam czarnoksiężnik. - Wciąż badał wzrokiem reakcje Barty'ego, ale nie przestawał mówić. - Dumbledore zawiódł. Slughorn zawiódł. A ja nie mogę pozwolić na to, żeby Zakon poddał się bez walki. To jest ostatnia nadzieja - zawahał się, spoglądając Barty'emu wprost w oczy. - My jesteśmy ostatnią nadzieją.
Ponownie zamilknął na chwilę, nie śmiąc unosić szklanki. To nie była odpowiednia chwila na ognistą.
- Barty, potrzebuję twojej pomocy. Sam nie dam rady unieść tego ciężaru. Przepraszam, że narażam cię tą wiedzą na tak wielkie niebezpieczeństwo, ale nie wiedziałem już, do kogo się z tym zwrócić. - W jego głosie dało się wyczuć strach, który boleśnie wgryzał się pomiędzy zgłoski i wywoływał kaskady obaw zalewających każdy zakątek ciała. - Nie mogę zawieść. Nie teraz, kiedy tak wiele ode mnie zależy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Sąsiadka Herewarda, pani Grump zaczytywała się w Czarownicy. I idealnie wpasowywała się w stereotyp czytelniczki tego szmatławca. I zawsze z błyskiem złośliwości w oku przekazywała mu wszystkie najnowsze plotki. A od czasu, gdy zobaczyła go z Garrettem, Barty odnajdował wycinki o rudzielcu wsunięte pod własne drzwi. Herewardowi specjalnie to nie przeszkadzało, był na bieżąco z plotkami i nie musiał się martwić, że nie będzie wiedział, o czym jego koledzy i koleżanki w pokoju nauczycielskim mówią. No i mógł zaskakiwać znajomych ciekawostkami z ich życia.
- Ich życie najwyraźniej nie jest tak ciekawe jak twoje. - Jeszcze nie wiedział, że za chwilę Garrett bardzo dobitnie potwierdzi te słowa. - Cóż... o mnie z pewnością nie pisali - dodał z nieco źle odegranym zawodem w głosie.
Zauważył, jaką zmianę na twarzy Garretta wywołała jego opowieść o wizycie u Betty dopiero, gdy ten mu przerwał. Nie miał mu tego za złe. Nie wtedy, gdy dostrzegł jego oczy. Posłusznie umilkł i słuchał. Nie przerwał aż z ust przyjaciela nie wydobyło się ostatnie słowo i milczał jeszcze długo po nim. Czy ta wiedza była niebezpieczna? Tak, zdecydowanie. Przerażały go same plotki, nie było tajemnicą, co ludzie szepczą między sobą o śmierci Horacego. Alle co innego bać się domysłów, a co innego prawdy. Ta uderzała go powodując niemalże fizyczny ból po każdej nowej rewelacji.
Przysiągł dotrzymać tajemnicy. Teraz wydało mu się to jednak absurdalne, bo komu miałby powiedzieć? Kto mu uwierzy? Komu ufa na tyle, by powierzyć mu nie tylko życie swoje i bliźniaczki, ale także Garretta i jego rodziny? Kim był, żeby narażać bezpieczeństwo tylu osób? I kim był, żeby po usłyszeniu tego wrócić jak gdyby nigdy nic do Hogwartu, siedzieć z Grindelwaldem przy jednym stole? Był tylko profesorem transmutacji. Małym trybikiem wielkiej machiny, której nie zrozumie, choćby próbował z całych sił, bo za każdym razem kiedy myśli, że jednak może mu się uda, ona postanawia zmienić sposób działania. Nie chciał być więcej tam, gdzie pojawiają się zgrzyty. Miał ochotę wstać od stołu, powiedzieć Garrettowi, że chyba za dużo wypił na stypie i odejść, zapomnieć, skończyć butelkę, obudzić się następnego dnia z bólem głowy i cudowną amnezją. Przez chwilę ta myśl była tak kusząca jak lody w lipcowe upały. Wiedział jednak, że raz zdobytej wiedzy nie da się tak łatwo pozbyć. Że choćby próbował wmawiać sobie, że to sen, że to żart albo ktoś coś źle zrozumiał, to nic nie da. Niespokojna myśl już zapuściła silne korzenie w jego pamięci i nawet jeśli spróbuje ją zasypać, ona w końcu się wygrzebie i zacznie rozrastać. Przerabiał też uciekanie od problemów, od zmartwień. Nie miał już do tego siły ani chęci, za dobrze zdawał sobie sprawę, że cokolwiek nie zrobi, one i tak go dopadną, nawet na drugim końcu świata. I był jeszcze Garrett. Jego przyjaciel, który potrzebował pomocy, któremu nagle problemy całej czarodziejskiej społeczności zwaliły się na rudą głowę. Jeden rudzielec nie wystarczy, żeby to wszystko udźwignąć. Hereward nie mógł zostawić kogoś tak bliskiego samemu sobie. Chociaż każda komórka jego ciała zabraniała mu się w to pakować. Dopełnił szklankę i wychylił ją duszkiem. Potrzebował przynajmniej paru minut na przetrawienie wszystkich rewelacji, a nie było ich mało.
- Powiem szczerze, - zaczął nieco zachrypniętym głosem - tego się nie spodziewałem.
Czy poczuł ukłucie zazdrości, że Albus Dumbledore nie uznał go za odpowiednią osobę do zakładania zakonu? Nie. Ale spowodowało to tylko więcej wątpliwość, skoro on nie uważał Herewarda za godnego, kto ma takie prawo?
- Nie wiem, Garrett, co mam robić - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Musisz... zrozumieć, że nigdy nie byłem nawet w połowie tak odważny i prawy jak ty - na jego ustach zagościł gorzki uśmiech. Tyle razy żałował, że nie potrafił wykrzesać z siebie wystarczająco pewności, gotowości do działania. Ale to dlatego został Krukonem, nie Gryfonem. Miał być mądry, nie dzielny. Ale ty mi zaufałeś, prawda? A ja nie chcę zawieść, nie ciemiężonego ludu, bo nie wierzę we frazesy, tylko ciebie, mojego przyjaciela, który ze wszystkich ludzi na świecie wybrałeś mnie, żeby pogadać, zrzucić swój ciężar. Wierzysz, że ci pomogę, bo czy nie tak ty byś zrobił, gdybym do ciebie przyszedł? A mi zabraknie odwagi, by stchórzyć. Marny ze mnie kompan niedoli, na to wygląda. Ale postaram się, zrobię, co w mojej mocy, dlatego że mnie poprosiłeś... I dlatego że ktoś musi. Chciałbym się pozbyć Grindelwalda, chciałbym uwierzyć, ze to możliwe, ale nie mogę, mam nadzieję, że twojej wiary wystarczy dla nas dwóch.
- Możesz na mnie liczyć - chciał powiedzieć tak dużo, ale zabrakło mu słów. Skończył więc temat krótkim zdaniem, które miał nadzieję, mówiło wszystko.
- Ich życie najwyraźniej nie jest tak ciekawe jak twoje. - Jeszcze nie wiedział, że za chwilę Garrett bardzo dobitnie potwierdzi te słowa. - Cóż... o mnie z pewnością nie pisali - dodał z nieco źle odegranym zawodem w głosie.
Zauważył, jaką zmianę na twarzy Garretta wywołała jego opowieść o wizycie u Betty dopiero, gdy ten mu przerwał. Nie miał mu tego za złe. Nie wtedy, gdy dostrzegł jego oczy. Posłusznie umilkł i słuchał. Nie przerwał aż z ust przyjaciela nie wydobyło się ostatnie słowo i milczał jeszcze długo po nim. Czy ta wiedza była niebezpieczna? Tak, zdecydowanie. Przerażały go same plotki, nie było tajemnicą, co ludzie szepczą między sobą o śmierci Horacego. Alle co innego bać się domysłów, a co innego prawdy. Ta uderzała go powodując niemalże fizyczny ból po każdej nowej rewelacji.
Przysiągł dotrzymać tajemnicy. Teraz wydało mu się to jednak absurdalne, bo komu miałby powiedzieć? Kto mu uwierzy? Komu ufa na tyle, by powierzyć mu nie tylko życie swoje i bliźniaczki, ale także Garretta i jego rodziny? Kim był, żeby narażać bezpieczeństwo tylu osób? I kim był, żeby po usłyszeniu tego wrócić jak gdyby nigdy nic do Hogwartu, siedzieć z Grindelwaldem przy jednym stole? Był tylko profesorem transmutacji. Małym trybikiem wielkiej machiny, której nie zrozumie, choćby próbował z całych sił, bo za każdym razem kiedy myśli, że jednak może mu się uda, ona postanawia zmienić sposób działania. Nie chciał być więcej tam, gdzie pojawiają się zgrzyty. Miał ochotę wstać od stołu, powiedzieć Garrettowi, że chyba za dużo wypił na stypie i odejść, zapomnieć, skończyć butelkę, obudzić się następnego dnia z bólem głowy i cudowną amnezją. Przez chwilę ta myśl była tak kusząca jak lody w lipcowe upały. Wiedział jednak, że raz zdobytej wiedzy nie da się tak łatwo pozbyć. Że choćby próbował wmawiać sobie, że to sen, że to żart albo ktoś coś źle zrozumiał, to nic nie da. Niespokojna myśl już zapuściła silne korzenie w jego pamięci i nawet jeśli spróbuje ją zasypać, ona w końcu się wygrzebie i zacznie rozrastać. Przerabiał też uciekanie od problemów, od zmartwień. Nie miał już do tego siły ani chęci, za dobrze zdawał sobie sprawę, że cokolwiek nie zrobi, one i tak go dopadną, nawet na drugim końcu świata. I był jeszcze Garrett. Jego przyjaciel, który potrzebował pomocy, któremu nagle problemy całej czarodziejskiej społeczności zwaliły się na rudą głowę. Jeden rudzielec nie wystarczy, żeby to wszystko udźwignąć. Hereward nie mógł zostawić kogoś tak bliskiego samemu sobie. Chociaż każda komórka jego ciała zabraniała mu się w to pakować. Dopełnił szklankę i wychylił ją duszkiem. Potrzebował przynajmniej paru minut na przetrawienie wszystkich rewelacji, a nie było ich mało.
- Powiem szczerze, - zaczął nieco zachrypniętym głosem - tego się nie spodziewałem.
Czy poczuł ukłucie zazdrości, że Albus Dumbledore nie uznał go za odpowiednią osobę do zakładania zakonu? Nie. Ale spowodowało to tylko więcej wątpliwość, skoro on nie uważał Herewarda za godnego, kto ma takie prawo?
- Nie wiem, Garrett, co mam robić - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Musisz... zrozumieć, że nigdy nie byłem nawet w połowie tak odważny i prawy jak ty - na jego ustach zagościł gorzki uśmiech. Tyle razy żałował, że nie potrafił wykrzesać z siebie wystarczająco pewności, gotowości do działania. Ale to dlatego został Krukonem, nie Gryfonem. Miał być mądry, nie dzielny. Ale ty mi zaufałeś, prawda? A ja nie chcę zawieść, nie ciemiężonego ludu, bo nie wierzę we frazesy, tylko ciebie, mojego przyjaciela, który ze wszystkich ludzi na świecie wybrałeś mnie, żeby pogadać, zrzucić swój ciężar. Wierzysz, że ci pomogę, bo czy nie tak ty byś zrobił, gdybym do ciebie przyszedł? A mi zabraknie odwagi, by stchórzyć. Marny ze mnie kompan niedoli, na to wygląda. Ale postaram się, zrobię, co w mojej mocy, dlatego że mnie poprosiłeś... I dlatego że ktoś musi. Chciałbym się pozbyć Grindelwalda, chciałbym uwierzyć, ze to możliwe, ale nie mogę, mam nadzieję, że twojej wiary wystarczy dla nas dwóch.
- Możesz na mnie liczyć - chciał powiedzieć tak dużo, ale zabrakło mu słów. Skończył więc temat krótkim zdaniem, które miał nadzieję, mówiło wszystko.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bał się reakcji Herewarda. Bał się ust wykrzywionych w prześmiewczym uśmiechu niemal tak bardzo, jak bał się Grindelwalda i trzeciej siły powoli zyskującej kolejnych zwolenników. Wizja pozostania z tym wszystkim zupełnie samym przerażała go w stopniu równym, co powaga zadania, którym obarczył go Dumbledore. A zgoda przyjaciela przyniosła ulgę podobną tej, jaką odczuł, spostrzegając rubin feniksowych skrzydeł na tle ciemnego horyzontu nieskończonej jaskini. Kiwnął głową, uśmiechając się, choć w krzywiźnie ust nieudolnie skrywał się smutek i piętno zmęczenia, które go ogarnęło, mimo że wojna - nieubłagalnie zbliżająca się wielkimi krokami - nie zdążyła się jeszcze rozpocząć.
- Nie jestem odważny - odparł nagle, wciąż nie śmiąc sięgnąć po szklane naczynie wypełnione Ognistą. - Barty, nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się boję. Moja durna pycha, butność i przeświadczenie o własnych umiejętnościach niewiele wspólnego mają z odwagą, której teraz potrzebuję. - Był poważny jak nigdy; zazwyczaj rozpromieniona w wyrazie beztroskiego rozbawienia twarz zgubiła się w siateczce obaw, a piegi zdawały się układać w gwieździstą mapę zmartwień i obowiązków.
Po tym, jak padły ostatnie słowa Barty'ego, Garrett uśmiechnął się raz jeszcze, z pozoru tylko lekko i radośnie. Nienawidził się za przygnębiający nastrój, który mimowolnie tworzył; obiecał sobie, że rekrutacja następnych członków Zakonu (bo zabawa w angażowanie kolejnych niewinnych czarodziejów w wojnę, która nie powinna ich dotyczyć, dopiero miała się zacząć) przebiegnie w nastroju wciąż podniosłym, lecz pozbawionym trosk czy zmartwień. Był pewien, że Charlus wręcz ucieszy się, gdy dowie się o organizacji, która wypleniać będzie niesprawiedliwość z tego świata. Gwenny też z chęcią pomoże im leczyć ewentualnych rannych, kiedy wojenny wir osiągnie przykre apogeum. Mona zawsze była gotowa walczyć u jego boku. Dorea, kiedy dojdzie do siebie, też ich wesprze. I Ben, który - pomimo tego, że nieraz błądził - wciąż kierował się tylko dobrem. Verethe. Fridtjof. Clarissa. Wachlarz zaufanych imion kołotał się po jego głowie, a na twarz Garretta wreszcie wpłynął uśmiech, który wyrażał coś więcej niż pełną trosk i strachu desprację.
- Dziękuję, Barty. Twoje wsparcie wiele dla mnie znaczy. - Zrobił przerwę, wreszcie uniósł klejącą się szklankę do ust, upił palący w gardło łyk whisky. - To może się udać - zauważył po chwili milczenia. - Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej potencjalnych sojuszników przychodzi mi na myśl. A Dumbledore - zaczął, choć wcale nie wiedział, co myślałby Albus; drobna manipulacja jeszcze nikomu nie zrobiła jednak krzywdy - cieszyłby się, że to ciebie zaangażowałem jako pierwszego - dokończył Garrett, a w jego oczach zatańczyły ciepłe ogniki.
Obrócił naczynie w dłoniach, zastanawiając się, co jeszcze mógł powiedzieć Barty'emu, a co pozostawić jako najmroczniejszą tajemnicę, o której wiedzieć powinien tylko on i Luno - naznaczeni przez Dumbledore'a, ba, może nawet przez przeznaczenie? Zgrabnie przemilczał sekret Grindelwalda (który serca nie miał nie tylko w przenośni), a wszystko to dla bezpieczeństwa najdroższego przyjaciela; w dzisiejszych czasach lepiej było pozostawać nieświadomym.
- Jestem strażnikiem tajemnicy pewnego miejsca - przypomniał sobie, omijając fakt, że Luno również nim był. Mimowolnie chciał zapewnić bezpieczeństwo nie tylko Skeeterowi, ale też całemu Zakonowi, czując się - pierwszy raz w życiu - jak ojciec, który dla swojego dziecka posunąłby się do wszystkiego, nawet karygodnych czynów, o których nie pomyślałby w innych okolicznościach. Nie podejrzewał Herewarda o brak dyskrecji czy zdradę, ale ostrożności nigdy nie było za wiele. - Kiedy razem z Luno posegregujemy kilka spraw, chcielibyśmy - na początku sierpnia? - zorganizować spotkanie, wtajemniczyć kilka osób, pokazać kwaterę Zakonu Feniksa. Mogę liczyć na twoją obecność?
Bo potrzebował jego wsparcia, czując, że tylko jemu może w pełni ufać. A choć to wrażenie mogło być złudne, wyłącznie ono pozwalało mu ostatecznie zachować wszystkie zmysły.
- Nie jestem odważny - odparł nagle, wciąż nie śmiąc sięgnąć po szklane naczynie wypełnione Ognistą. - Barty, nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się boję. Moja durna pycha, butność i przeświadczenie o własnych umiejętnościach niewiele wspólnego mają z odwagą, której teraz potrzebuję. - Był poważny jak nigdy; zazwyczaj rozpromieniona w wyrazie beztroskiego rozbawienia twarz zgubiła się w siateczce obaw, a piegi zdawały się układać w gwieździstą mapę zmartwień i obowiązków.
Po tym, jak padły ostatnie słowa Barty'ego, Garrett uśmiechnął się raz jeszcze, z pozoru tylko lekko i radośnie. Nienawidził się za przygnębiający nastrój, który mimowolnie tworzył; obiecał sobie, że rekrutacja następnych członków Zakonu (bo zabawa w angażowanie kolejnych niewinnych czarodziejów w wojnę, która nie powinna ich dotyczyć, dopiero miała się zacząć) przebiegnie w nastroju wciąż podniosłym, lecz pozbawionym trosk czy zmartwień. Był pewien, że Charlus wręcz ucieszy się, gdy dowie się o organizacji, która wypleniać będzie niesprawiedliwość z tego świata. Gwenny też z chęcią pomoże im leczyć ewentualnych rannych, kiedy wojenny wir osiągnie przykre apogeum. Mona zawsze była gotowa walczyć u jego boku. Dorea, kiedy dojdzie do siebie, też ich wesprze. I Ben, który - pomimo tego, że nieraz błądził - wciąż kierował się tylko dobrem. Verethe. Fridtjof. Clarissa. Wachlarz zaufanych imion kołotał się po jego głowie, a na twarz Garretta wreszcie wpłynął uśmiech, który wyrażał coś więcej niż pełną trosk i strachu desprację.
- Dziękuję, Barty. Twoje wsparcie wiele dla mnie znaczy. - Zrobił przerwę, wreszcie uniósł klejącą się szklankę do ust, upił palący w gardło łyk whisky. - To może się udać - zauważył po chwili milczenia. - Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym więcej potencjalnych sojuszników przychodzi mi na myśl. A Dumbledore - zaczął, choć wcale nie wiedział, co myślałby Albus; drobna manipulacja jeszcze nikomu nie zrobiła jednak krzywdy - cieszyłby się, że to ciebie zaangażowałem jako pierwszego - dokończył Garrett, a w jego oczach zatańczyły ciepłe ogniki.
Obrócił naczynie w dłoniach, zastanawiając się, co jeszcze mógł powiedzieć Barty'emu, a co pozostawić jako najmroczniejszą tajemnicę, o której wiedzieć powinien tylko on i Luno - naznaczeni przez Dumbledore'a, ba, może nawet przez przeznaczenie? Zgrabnie przemilczał sekret Grindelwalda (który serca nie miał nie tylko w przenośni), a wszystko to dla bezpieczeństwa najdroższego przyjaciela; w dzisiejszych czasach lepiej było pozostawać nieświadomym.
- Jestem strażnikiem tajemnicy pewnego miejsca - przypomniał sobie, omijając fakt, że Luno również nim był. Mimowolnie chciał zapewnić bezpieczeństwo nie tylko Skeeterowi, ale też całemu Zakonowi, czując się - pierwszy raz w życiu - jak ojciec, który dla swojego dziecka posunąłby się do wszystkiego, nawet karygodnych czynów, o których nie pomyślałby w innych okolicznościach. Nie podejrzewał Herewarda o brak dyskrecji czy zdradę, ale ostrożności nigdy nie było za wiele. - Kiedy razem z Luno posegregujemy kilka spraw, chcielibyśmy - na początku sierpnia? - zorganizować spotkanie, wtajemniczyć kilka osób, pokazać kwaterę Zakonu Feniksa. Mogę liczyć na twoją obecność?
Bo potrzebował jego wsparcia, czując, że tylko jemu może w pełni ufać. A choć to wrażenie mogło być złudne, wyłącznie ono pozwalało mu ostatecznie zachować wszystkie zmysły.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Odwaga to nie jest brak strachu. To umiejętność działania pomimo niego. Gdyby Garrett się nie bał, Hereward uznałby go za niespełna rozumu i poważnie zaczął martwić. Dlatego cieszyło go, że przyjaciel odczuwa obawy, dobrze to świadczyło o jego zdrowiu psychicznym, które jeszcze chwilę wcześniej Barty miał ochotę zakwestionować. Nie zgadzał się z przekonaniami aurora co do jego odwagi, ale nie wdawał się w dyskusję, nie wydawało mu się, by to akurat był najlepszy czas na takie tłumaczenia. Uniósł tylko jedną brew patrząc na Garretta w taki sam sposób, w jaki spoglądał na uczniów, gdy usiłowali mu wmówić, że nie mają pracy domowej, bo im sowa porwała.
- Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś ci się stało, Garrett, ktoś musi cię pilnować - spróbował zażartować. Niespecjalnie było mu jednak do śmiechu. Choć jednocześnie czuł dziecięce podekscytowanie płynące z robienia czegoś zakazanego. I im bardziej usiłował je stłumić, tym stawało się większe, zalewało go przyjemnym niepokojem. Głupota, przecież był dorosłym mężczyzną, ale mały chłopiec, który w nim mieszkał nigdy się nie poddawał.
- Luno? Domyślam się, że nie chcesz wyjawiać mi, z kim przyjdzie mi się niebawem spotkać? Będę, oczywiście. Mam jeszcze trochę wakacji zanim wrócę do Hogwartu, do uczniów, żeby znów ich męczyć...
...i do Grindelwalda, który zabił Horacego.
- Na pewno postępujesz słusznie, wiem o tym, Garrett, nigdy w to nie wątp, dobrze?
Wydało mu się to głupie, równie infantylne jak zapewnienie o radości Dumbledore'a z zaangażowania Herewarda. Ale jemu te słowa pomogły, nawet jeśli wiedział, że przyjaciel nie może tego wiedzieć. Czasami wystarczy coś usłyszeć, nie trzeba w to wierzyć, samo brzmienie słów, poprawia nam humor, jakby uszy były jakimś niesamowitym pokrętłem, które trzeba w odpowiedni sposób poruszyć. Miał nadzieję, że i on potrafił wykonać odpowiedni ruch, dobrać ton, połączyć ze sobą pozbawione sensu litery. Upił łyk alkoholu, bo nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Minął magiczny czas, gdy patetyczne stwierdzenia brzmiały dobrze, miał wrażenie, że teraz zaczęłyby przypominać błazenadę, więc milczał zawstydzony tak wzniosłymi słowami i myślami które chwilę wcześniej zdawały się być naturalne. Ognista zmywała zażenowanie, dawała pretekst, pozwalała się w razie czego wytłumaczyć.
- Będę - powtórzył jak echo, bo cisza kłuła go w uszy swoją niewłaściwością i przesadnym natchnieniem, które jeszcze tylko w niej potrafiło się unosić.
- Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś ci się stało, Garrett, ktoś musi cię pilnować - spróbował zażartować. Niespecjalnie było mu jednak do śmiechu. Choć jednocześnie czuł dziecięce podekscytowanie płynące z robienia czegoś zakazanego. I im bardziej usiłował je stłumić, tym stawało się większe, zalewało go przyjemnym niepokojem. Głupota, przecież był dorosłym mężczyzną, ale mały chłopiec, który w nim mieszkał nigdy się nie poddawał.
- Luno? Domyślam się, że nie chcesz wyjawiać mi, z kim przyjdzie mi się niebawem spotkać? Będę, oczywiście. Mam jeszcze trochę wakacji zanim wrócę do Hogwartu, do uczniów, żeby znów ich męczyć...
...i do Grindelwalda, który zabił Horacego.
- Na pewno postępujesz słusznie, wiem o tym, Garrett, nigdy w to nie wątp, dobrze?
Wydało mu się to głupie, równie infantylne jak zapewnienie o radości Dumbledore'a z zaangażowania Herewarda. Ale jemu te słowa pomogły, nawet jeśli wiedział, że przyjaciel nie może tego wiedzieć. Czasami wystarczy coś usłyszeć, nie trzeba w to wierzyć, samo brzmienie słów, poprawia nam humor, jakby uszy były jakimś niesamowitym pokrętłem, które trzeba w odpowiedni sposób poruszyć. Miał nadzieję, że i on potrafił wykonać odpowiedni ruch, dobrać ton, połączyć ze sobą pozbawione sensu litery. Upił łyk alkoholu, bo nie wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć. Minął magiczny czas, gdy patetyczne stwierdzenia brzmiały dobrze, miał wrażenie, że teraz zaczęłyby przypominać błazenadę, więc milczał zawstydzony tak wzniosłymi słowami i myślami które chwilę wcześniej zdawały się być naturalne. Ognista zmywała zażenowanie, dawała pretekst, pozwalała się w razie czego wytłumaczyć.
- Będę - powtórzył jak echo, bo cisza kłuła go w uszy swoją niewłaściwością i przesadnym natchnieniem, które jeszcze tylko w niej potrafiło się unosić.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uśmiechnął się, a wygięcie ust w radosnym grymasie przyszło mu z dziwną lekkością - jeszcze przed chwilą balansował na granicy apatii i niedorzecznego przygnębienia, by teraz ostatecznie pożegnać negatywne emocje. Wsparcie Herewarda oznaczało dla niego więcej, niż potrafił wyrazić słowami. Brnięcie w dalszą afektację też zdawało mu się zbędne, ograniczył się więc do ciepłego spojrzenia kontrastującego przyjemnie z goryczą alkoholu.
- Luno Skeeter, przechodzi kursy do wiedźmiej straży - ujął w telegraficznym skrócie życiorys mężczyzny (wciąż chłopca?), samemu wiedząc niewiele więcej. - Tak właściwie to poznałem go dopiero na stypie, ale najwidoczniej Dumbledore od dłuższego czasu miał na niego oko - dodał już pewniejszym głosem, zapominając jakby o konspiracji, w którą własnowolnie zaplątał się ledwie chwilę wcześniej. - A co do pozostałych - uśmiechnął się szerzej, może szelmowsko; nie rozwijał myśli, za oczywistość uznając fakt, że na pierwszym spotkaniu Zakonu pojawi się ktoś więcej, niż dwóch założycieli i rudy nauczyciel transmutacji - to traktuj to jako niespodziankę - dokończył, dla podkreślenia dobitności swych słów znów sięgając po szklankę. Tak naprawdę to wciąż rozważał, czy osoby, jakie wstępnie chciał zaprosić, na pewno były odpowiednie - w głowie nieustannie pobrzmiewały mu mądrości Albusa, który nakazywał ostrożność. Garrett nie chciał jednak wpadać w pułapkę nieufności, zamazywać granicy pomiędzy przyjaciółmi a obcymi.
Na kolejne słowa Barty'ego kiwnął tylko głową, ponownie zanurzając usta w Ognistej.
- Cieszę się - podsumował szczerze, snując powoli plany dotyczące zebrania Zakonu. Brzmiało to niebiańsko słodko, jak wizja zasłużonego szlabanu za czasów Hogwartu, gdy wrzucał łajnobomby do pokoju Ślizgonów. A gdy spostrzegł tylko, że znalazł się niebezpiecznie blisko opróżnienia klejącej się szklanki, ponownie rozlał alkohol do obu naczyń, przypominając sobie, że przybył tu utopić wątpliwości w procentach, by na chwilę chociaż móc o nich zapomnieć.
- To jak było z tą Allison Avery? - zapytał, szczerze zaciekawiony; obiło mu się o uszy, że stypa po pogrzebie Slughorna bogata była w absurdalne wydarzenia. Zawiły los społeczeństwa czarodziejów nie chciał ograniczyć się wyłącznie do utworzenia tajnej organizacji pod patronatem płomiennego Fawkesa; Garrett jednak kochał się w tym, że magiczny świat zaskakiwał go na każdym kroku, nawet pomimo faktu, że wkrótce świętować będzie tkwienie w nim - tylko i wyłącznie nim, bo mugolskie dzielnice nie interesowały go ani trochę - od trzech dekad. - I opowiedz mi o tej groszczopryszczce; mam nadzieję, że pozbyłeś się jej całkowicie, bo jak rano obudzę się z fioletowymi bąblami... - zaczął budować groźbę karykaturalnym tonem głosu, lecz wtedy zatonął w myślach, uważnie analizując każdą sylabę pobrzmiewającą w głowie. - Chociaż - zadumał się, wbijając wzrok w butelkę Ognistej - czy odkażające właściwości alkoholu nie uchronią nas przed wszystkimi zarazkami świata? - zakończył, wreszcie czując lekkie i dziwnie przyjemne dudnienie w głowie i - kierując się zasadą, że każdy pretekst jest dobry - sięgając ponownie po szklankę. Złoty trunek rozbujał się i oblizał brudne ścianki naczynia.
- Luno Skeeter, przechodzi kursy do wiedźmiej straży - ujął w telegraficznym skrócie życiorys mężczyzny (wciąż chłopca?), samemu wiedząc niewiele więcej. - Tak właściwie to poznałem go dopiero na stypie, ale najwidoczniej Dumbledore od dłuższego czasu miał na niego oko - dodał już pewniejszym głosem, zapominając jakby o konspiracji, w którą własnowolnie zaplątał się ledwie chwilę wcześniej. - A co do pozostałych - uśmiechnął się szerzej, może szelmowsko; nie rozwijał myśli, za oczywistość uznając fakt, że na pierwszym spotkaniu Zakonu pojawi się ktoś więcej, niż dwóch założycieli i rudy nauczyciel transmutacji - to traktuj to jako niespodziankę - dokończył, dla podkreślenia dobitności swych słów znów sięgając po szklankę. Tak naprawdę to wciąż rozważał, czy osoby, jakie wstępnie chciał zaprosić, na pewno były odpowiednie - w głowie nieustannie pobrzmiewały mu mądrości Albusa, który nakazywał ostrożność. Garrett nie chciał jednak wpadać w pułapkę nieufności, zamazywać granicy pomiędzy przyjaciółmi a obcymi.
Na kolejne słowa Barty'ego kiwnął tylko głową, ponownie zanurzając usta w Ognistej.
- Cieszę się - podsumował szczerze, snując powoli plany dotyczące zebrania Zakonu. Brzmiało to niebiańsko słodko, jak wizja zasłużonego szlabanu za czasów Hogwartu, gdy wrzucał łajnobomby do pokoju Ślizgonów. A gdy spostrzegł tylko, że znalazł się niebezpiecznie blisko opróżnienia klejącej się szklanki, ponownie rozlał alkohol do obu naczyń, przypominając sobie, że przybył tu utopić wątpliwości w procentach, by na chwilę chociaż móc o nich zapomnieć.
- To jak było z tą Allison Avery? - zapytał, szczerze zaciekawiony; obiło mu się o uszy, że stypa po pogrzebie Slughorna bogata była w absurdalne wydarzenia. Zawiły los społeczeństwa czarodziejów nie chciał ograniczyć się wyłącznie do utworzenia tajnej organizacji pod patronatem płomiennego Fawkesa; Garrett jednak kochał się w tym, że magiczny świat zaskakiwał go na każdym kroku, nawet pomimo faktu, że wkrótce świętować będzie tkwienie w nim - tylko i wyłącznie nim, bo mugolskie dzielnice nie interesowały go ani trochę - od trzech dekad. - I opowiedz mi o tej groszczopryszczce; mam nadzieję, że pozbyłeś się jej całkowicie, bo jak rano obudzę się z fioletowymi bąblami... - zaczął budować groźbę karykaturalnym tonem głosu, lecz wtedy zatonął w myślach, uważnie analizując każdą sylabę pobrzmiewającą w głowie. - Chociaż - zadumał się, wbijając wzrok w butelkę Ognistej - czy odkażające właściwości alkoholu nie uchronią nas przed wszystkimi zarazkami świata? - zakończył, wreszcie czując lekkie i dziwnie przyjemne dudnienie w głowie i - kierując się zasadą, że każdy pretekst jest dobry - sięgając ponownie po szklankę. Złoty trunek rozbujał się i oblizał brudne ścianki naczynia.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Luno Skeeter. Nie słyszał o nim wcześniej. A może po prostu umknął mu w całej masie angielskich czarodziejów. Jeżeli jednak Garrett mu ufał, Hereward nie poddawał tego w wątpliwość. Poza tym, nie tylko Weasley postanowił powierzyć swoje życie w jego ręce. Całą sprawę zostawił w nich Albus Dumbledore, z którym Barty nie chciał się spierać. Wierzył w osąd starego czarodzieja znacznie bardziej niż w swój. Żałował, że nie może się go już pytać o radę w żadnej dziedzinie i odwdzięczać się za nią miętusami. Bardziej niż wytypowania do tak ważnego zadania, żałował, że nie miał okazji po raz ostatni zobaczyć byłego dyrektora, podziękować mu za pomoc, powiedzieć, że zrobi wszystko, by go godnie zastąpić. Chciał tego z czysto egoistycznych pobudek. Czy wykazałby się wystarczającą odwagą i wytrwałością, żeby na swoje barki wziąć taki ciężar? Tego nie był pewien. Dumbledore po raz kolejny pokazał, że na ludziach zna się lepiej niż oni sami na sobie.
- Lubię niespodzianki? Na tort też mogę liczyć? - Wyjął z kieszeni papierośnicę. Z tego wszystkiego zapomniał zapalić. Zapomniał, że już od dłuższego czasu ma na to ochotę. Popalił tytoniowy zwitek pocierając go palcem i wpuścił dym do płuc. Poczuł się zdecydowanie lepiej. Jakby ta szara chmura, którą wypuścił po chwili wyniosła z jego głowy przykre myśli. Rozkoszował się przez chwilę tym cudownym stanem. Przedłużył go nieco zapijając papierosa ognistą. Butelka była znacznie lżejsza. Podobnie jak jego głowa.
- Ach, powiem ci, że to przedziwna historia. Wyobraź sobie, że wredna zjawa zraniła Allison Avery. Jak zapewne wiesz jej brat jest uzdrowicielem. Nie wiem, co mu się stało, ale zaklęcia zupełnie mu nie wychodziły. Krew leciała z niej potokami. Musiałem ją zatamować ręcznie. A potem jeszcze z misy wyleciały winogrona, które po potrąceniu wybuchały. I zarażały mózgową groszopryszczką.
To brzmiało aż zbyt nieprawdopodobnie. Jak sen pijanego poltergeista.
- Wyleczyli mnie, inaczej siedziałbym w Mungu. Ale ostatnio wszędzie prześladuje mnie widok winogron - westchnął przypominając sobie paskudne sny, jakie go prześladują od czasów felernej stypy. Jeśli nie martwi się o siostrę, to rozgląda się z przestrachem szukając wzrokiem wrednych, fioletowych owoców. Jeszcze trochę mniej snu i źle się to dla niego skończy.
- Nie wiem jaki wpływ ma alkohol na pryszcze, za to wiem, jaki ma na mózg. Jeszcze trochę i nie dojdziemy do drzwi. Nie wiem tylko czy bardziej przeszkadza mi perspektywa czołgania się do drzwi, czy to, że wcale mi ona nie przeszkadza.
- Lubię niespodzianki? Na tort też mogę liczyć? - Wyjął z kieszeni papierośnicę. Z tego wszystkiego zapomniał zapalić. Zapomniał, że już od dłuższego czasu ma na to ochotę. Popalił tytoniowy zwitek pocierając go palcem i wpuścił dym do płuc. Poczuł się zdecydowanie lepiej. Jakby ta szara chmura, którą wypuścił po chwili wyniosła z jego głowy przykre myśli. Rozkoszował się przez chwilę tym cudownym stanem. Przedłużył go nieco zapijając papierosa ognistą. Butelka była znacznie lżejsza. Podobnie jak jego głowa.
- Ach, powiem ci, że to przedziwna historia. Wyobraź sobie, że wredna zjawa zraniła Allison Avery. Jak zapewne wiesz jej brat jest uzdrowicielem. Nie wiem, co mu się stało, ale zaklęcia zupełnie mu nie wychodziły. Krew leciała z niej potokami. Musiałem ją zatamować ręcznie. A potem jeszcze z misy wyleciały winogrona, które po potrąceniu wybuchały. I zarażały mózgową groszopryszczką.
To brzmiało aż zbyt nieprawdopodobnie. Jak sen pijanego poltergeista.
- Wyleczyli mnie, inaczej siedziałbym w Mungu. Ale ostatnio wszędzie prześladuje mnie widok winogron - westchnął przypominając sobie paskudne sny, jakie go prześladują od czasów felernej stypy. Jeśli nie martwi się o siostrę, to rozgląda się z przestrachem szukając wzrokiem wrednych, fioletowych owoców. Jeszcze trochę mniej snu i źle się to dla niego skończy.
- Nie wiem jaki wpływ ma alkohol na pryszcze, za to wiem, jaki ma na mózg. Jeszcze trochę i nie dojdziemy do drzwi. Nie wiem tylko czy bardziej przeszkadza mi perspektywa czołgania się do drzwi, czy to, że wcale mi ona nie przeszkadza.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zaczynało szumieć mu w głowie - w ten najlepszy sposób, wywabiający troski i obawy z chaotycznych myśli, sprawiający, że problemy pod naciskiem silnego spojrzenia kurczyły się, traciły na wadze, a życie okazywało się prostsze. Gubił się w analizie własnych uczuć, więc postanowił utopić je w kolejnej szklance Ognistej, łudząc się, że kumulujące się krople zdecydują o zniknięciu widma niebezpieczeństw.
- Tort powitalny? Musimy to przemyśleć - kiwnął głową z wyraźnym zastanowieniem, zupełnie, jakby naprawdę rozważał spędzenie nocy na tworzeniu wymyślnych wypieków. - Tylko kuchennymi rewolucjami może powinien zająć się Luno, wiesz przecież, jak niezwykle utalentowany jestem w dziedzinie smażenia, pieczenia i gotowania wody - parsknął śmiechem, mimowolnie przypominając sobie swój imponujący zakalec stulecia niszczący kilkugodzinne starania, by upiec przyzwoity i względnie zjadliwy jabłecznik. Eliksiry i przyrządzanie potraw opierało się na podobnych mechanizmach - doborze składników, podążaniu za niekończącymi się i skomplikowanymi przepisami, mieszaniu raz w lewo, potem w prawo, potrząśnięciu i pokrojeniu ziemniaków na idealnie równe sześcianiki; jak łatwo się domyślić, w obu dziedzinach był jednakowo beznadziejny.
- Samael Avery zepsuł wszystkie zaklęcia? - spytał z jednoczesną nutą zdziwienia, fascynacji i kpiny w głosie; zaśmiał się jeszcze raz, dość cicho, lecz niekontrolowanie, nie potrafiąc wyobrazić sobie nakreślonej przez Herewarda, niezaprzeczalnie abstrakcyjnej sytuacji. - I, na Merlina, widzę, że nie tylko mnie spotkały na tej stypie szalone przygody - zauważył w końcu z podejrzaną powagą jednoznacznie przemawiającą za faktem, że z powodu procentów tańczących we krwi słowa wypadały z jego ust swobodnie, intonacja stała się sprawą drugorzędną, a cały świat wokół tracił na znaczeniu. - Nie zapomnij powiedzieć swoim uczniom o awersji do winogron, bo jeszcze ktoś w ramach przekupstwa za znośną ocenę z transmutacji zaoferuje ci rodzynki w czekoladzie. Pewnie zdziwiłby się, gdybyś wpadł w panikę, zaczął rzucać przedmiotami i zwyzywał go od czarcich pomiotów. - Uśmiechnął się do własnych myśli, tracąc ciężar do tej pory ugniatający mu klatkę piersiową. Wszystkie strapienia - Zakon Feniksa, trzecia potęga kształtująca się w czarodziejskim świecie, druzgocząca przypadłość jego siostry - odeszły w niepamięć. Alkohol, wbrew temu, co próbowali weprzeć mu inni, miał jednak zbawienne właściwości i w danej chwili nie potrafił zrozumieć, co złego było w nadużywaniu go. Co zdarzało się ostatnio Garrettowi stosunkowo często.
- Nie dojdziemy do drzwi? - spytał, marszcząc mocno brwi. Zbyt mocno, wyglądał przy tym idiotycznie. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - dodał, unosząc naczynie do ust i już chwilę później rozległ się charakterystyczny dźwięk cichego uderzenia szkła o zęby. - Cholera - burknął jeszcze, zanim zatopił gardło w złotym napoju bogów.
- Tort powitalny? Musimy to przemyśleć - kiwnął głową z wyraźnym zastanowieniem, zupełnie, jakby naprawdę rozważał spędzenie nocy na tworzeniu wymyślnych wypieków. - Tylko kuchennymi rewolucjami może powinien zająć się Luno, wiesz przecież, jak niezwykle utalentowany jestem w dziedzinie smażenia, pieczenia i gotowania wody - parsknął śmiechem, mimowolnie przypominając sobie swój imponujący zakalec stulecia niszczący kilkugodzinne starania, by upiec przyzwoity i względnie zjadliwy jabłecznik. Eliksiry i przyrządzanie potraw opierało się na podobnych mechanizmach - doborze składników, podążaniu za niekończącymi się i skomplikowanymi przepisami, mieszaniu raz w lewo, potem w prawo, potrząśnięciu i pokrojeniu ziemniaków na idealnie równe sześcianiki; jak łatwo się domyślić, w obu dziedzinach był jednakowo beznadziejny.
- Samael Avery zepsuł wszystkie zaklęcia? - spytał z jednoczesną nutą zdziwienia, fascynacji i kpiny w głosie; zaśmiał się jeszcze raz, dość cicho, lecz niekontrolowanie, nie potrafiąc wyobrazić sobie nakreślonej przez Herewarda, niezaprzeczalnie abstrakcyjnej sytuacji. - I, na Merlina, widzę, że nie tylko mnie spotkały na tej stypie szalone przygody - zauważył w końcu z podejrzaną powagą jednoznacznie przemawiającą za faktem, że z powodu procentów tańczących we krwi słowa wypadały z jego ust swobodnie, intonacja stała się sprawą drugorzędną, a cały świat wokół tracił na znaczeniu. - Nie zapomnij powiedzieć swoim uczniom o awersji do winogron, bo jeszcze ktoś w ramach przekupstwa za znośną ocenę z transmutacji zaoferuje ci rodzynki w czekoladzie. Pewnie zdziwiłby się, gdybyś wpadł w panikę, zaczął rzucać przedmiotami i zwyzywał go od czarcich pomiotów. - Uśmiechnął się do własnych myśli, tracąc ciężar do tej pory ugniatający mu klatkę piersiową. Wszystkie strapienia - Zakon Feniksa, trzecia potęga kształtująca się w czarodziejskim świecie, druzgocząca przypadłość jego siostry - odeszły w niepamięć. Alkohol, wbrew temu, co próbowali weprzeć mu inni, miał jednak zbawienne właściwości i w danej chwili nie potrafił zrozumieć, co złego było w nadużywaniu go. Co zdarzało się ostatnio Garrettowi stosunkowo często.
- Nie dojdziemy do drzwi? - spytał, marszcząc mocno brwi. Zbyt mocno, wyglądał przy tym idiotycznie. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - dodał, unosząc naczynie do ust i już chwilę później rozległ się charakterystyczny dźwięk cichego uderzenia szkła o zęby. - Cholera - burknął jeszcze, zanim zatopił gardło w złotym napoju bogów.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ognista była swoistym paradoksem. Największą magią, jaką Hereward znał. Wypalając gardło, drażniąc kubki smakowe, powodując pieczenie w ustach, łagodziła myśli. Jakby między tymi dwoma ośrodkami istniało niewidzialne połączenie odwracające ból w coś miękko przyjemnego. Jako człowiek dorosły i poważny, jako znany i ceniony profesor, jako mężczyzna dojrzały i doświadczony doskonale wiedział, co nadmiar alkoholu robi z człowiekiem. Ale jako mężczyzna i człowiek poczuł silną potrzebę zamówienia kolejnej butelki, którą jego profesorski język natychmiast spełnił z elastyczną gracją podpitego.
- Uwielbiam torty. Proponuję, żeby w ramach specjalnego efektu drożdże spłonęły zamieniając się w ciasto. I tak, niech Luno piecze, jeśli umie, to na pewno się polubimy - wesoły nastrój ogarniał w miarę tracenia zdolności wyrażania swoich myśli. Jaki to człowiek, potrafi być szczęśliwy, gdy pomimo wydawania z siebie ledwie nieartykułowanych jęków rozmówca rozumie go doskonale i jeszcze odpowiada!
- Wszystkie! - Parsknął podniecony opowieścią niczym mały chłopiec. - Najpierw rozciął nogę Allison, a potem swoje i jej ramię w nieudanej próbie transfuzji - kto by pomyślał, że tak szybko zacznie naśmiewać się z tej historii. Ale bawmy się póki możemy, jutro pojawią się konsekwencje męsko-ludzkich słabości.
- No Merlina, to nie spotkałem, ale pewnie nawet on by się bał winogron po tej przygodzie! I żebyś wiedział, że powiem. Powiem wszystkim. Daj mi bogina, to zobaczysz, że będzie przeklętym winogronem!
Śmiał się zwilżając gardło coraz słabszą ognistą. Magia alkoholu działała. Stypa, zakony, feniksy, nawet siostra, nagle wszystko zostało zepchnięte gdzieś do tyłu. Był w Świńskim Łbie z Garrettem, który zdawał się mu dorównywać w tym niesamowitym stanie i nic innego się nie liczyło. Wreszcie miał wrażenie, że zaśnie, a w nocy nie zbudzi go koszmar. Nic go nie zbudzi, nawet pomyje wylane na rudą głowę, jeśli zaśnie na ulicy.
- Nie dojdziemy - potwierdził. - Ale się doczołgamy. Albo dotelertu... dotelpro.... DO-TE-LE-PO-rtujemy!
- Uwielbiam torty. Proponuję, żeby w ramach specjalnego efektu drożdże spłonęły zamieniając się w ciasto. I tak, niech Luno piecze, jeśli umie, to na pewno się polubimy - wesoły nastrój ogarniał w miarę tracenia zdolności wyrażania swoich myśli. Jaki to człowiek, potrafi być szczęśliwy, gdy pomimo wydawania z siebie ledwie nieartykułowanych jęków rozmówca rozumie go doskonale i jeszcze odpowiada!
- Wszystkie! - Parsknął podniecony opowieścią niczym mały chłopiec. - Najpierw rozciął nogę Allison, a potem swoje i jej ramię w nieudanej próbie transfuzji - kto by pomyślał, że tak szybko zacznie naśmiewać się z tej historii. Ale bawmy się póki możemy, jutro pojawią się konsekwencje męsko-ludzkich słabości.
- No Merlina, to nie spotkałem, ale pewnie nawet on by się bał winogron po tej przygodzie! I żebyś wiedział, że powiem. Powiem wszystkim. Daj mi bogina, to zobaczysz, że będzie przeklętym winogronem!
Śmiał się zwilżając gardło coraz słabszą ognistą. Magia alkoholu działała. Stypa, zakony, feniksy, nawet siostra, nagle wszystko zostało zepchnięte gdzieś do tyłu. Był w Świńskim Łbie z Garrettem, który zdawał się mu dorównywać w tym niesamowitym stanie i nic innego się nie liczyło. Wreszcie miał wrażenie, że zaśnie, a w nocy nie zbudzi go koszmar. Nic go nie zbudzi, nawet pomyje wylane na rudą głowę, jeśli zaśnie na ulicy.
- Nie dojdziemy - potwierdził. - Ale się doczołgamy. Albo dotelertu... dotelpro.... DO-TE-LE-PO-rtujemy!
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zmrużył oczy, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że świat wkoło powoli przestawał być całkowicie stabilny (nawet nie wiedział, jak to się stało, że właśnie rozlewał Ognistą po raz kolejny - czy ledwie chwilę wcześniej Barty nie otwierał pierwszej butelki?), a błogie pomruki gdzieś z tyłu głowy uniemożliwiały skupienie myśli. Garry odchrząknął cicho, próbując stłumić tym samym bezsensowne parsknięcie śmiechu; ono jednak i tak wypadło z jego ust, przypominając raczej długo powstrzymywane i niezręczne kichnięcie.
- Kto nie lubi tortów? - spytał egzystencjalnie, chcąc brzmieć poważnie, co nie wyszło mu najlepiej przez cień radości błąkający się wciąż po ustach. - I żadnych płonących... niczego. Ostatnio sam podpaliłem sobie kaptur podczas akcji na Nokturnie, zasługuję na tytuł aurora roku - westchnął, a raczej wyburczał, lecz chwila żalu nad samym sobą (i swoją nieudolnością, którą zaczynał dostrzegać coraz mocniej; porady najbliższych mogły okazać się prawdziwe, może rzeczywiście powinien zastąpić substytut drzemki w postaci kawy głębokim snem) odeszła równie szybko, co się pojawiła. Historia konającej Avery bawiła go zbyt mocno - pewnie rano zda sobie sprawę, jak żałosne było ich zachowanie, dwóch poważnych mężczyzn, którzy zajmowali szanowane w społeczeństwie czarodziejów stanowiska i zapijali kumulujące się od dawna troski w karczmie o wyjątkowo wątpliwej renomie. Wtedy jednak nie myślał racjonalnie - nie chciał myśleć, pozwalając promilom dudniącym w żyłach podejmować decyzje za niego. Mimochodem odnalazł ukojenie w zapomnieniu; wszystko zdawało się prostsze, gdy za stołem majaczyła twarz roześmianego Herewardach, a w ustach wciąż gościła oczyszczająca gorycz whisky. - Czekaj, ale ta Allison - przypomniał sobie znikąd, ponownie sięgając po szklankę, której klejąca się powierzchnia przestała mu przeszkadzać - zemdlała nagle na twoich oczach, a jej brat uznał, że ta - chciał użyć słowa prowizoryczna, ale szybko doszedł do wniosku, że wymówienie tak trudnego słowa nie będzie należeć do najprzyjemniejszych - polowa transfuzja to świetny pomysł? - zaśmiał się beztrosko z wyobrażenia tej sytuacji; z jakiegoś powodu w jego głowie wszyscy zdawali się równie rozradowani, jak on teraz i nikt nie był o krok od śmierci przez wykrwawienie.
- Nie będę się czołgać. A dotelepo..., no, w tym stanie... - Zawiesił głos, uświadamiając sobie nagle, że rzeczywiście nie da rady dojść do drzwi. Westchnął. - Od jutra zaczynam być odpowiedzialny - rzucił, a dla podkreślenia słów napił się raz jeszcze.
- Kto nie lubi tortów? - spytał egzystencjalnie, chcąc brzmieć poważnie, co nie wyszło mu najlepiej przez cień radości błąkający się wciąż po ustach. - I żadnych płonących... niczego. Ostatnio sam podpaliłem sobie kaptur podczas akcji na Nokturnie, zasługuję na tytuł aurora roku - westchnął, a raczej wyburczał, lecz chwila żalu nad samym sobą (i swoją nieudolnością, którą zaczynał dostrzegać coraz mocniej; porady najbliższych mogły okazać się prawdziwe, może rzeczywiście powinien zastąpić substytut drzemki w postaci kawy głębokim snem) odeszła równie szybko, co się pojawiła. Historia konającej Avery bawiła go zbyt mocno - pewnie rano zda sobie sprawę, jak żałosne było ich zachowanie, dwóch poważnych mężczyzn, którzy zajmowali szanowane w społeczeństwie czarodziejów stanowiska i zapijali kumulujące się od dawna troski w karczmie o wyjątkowo wątpliwej renomie. Wtedy jednak nie myślał racjonalnie - nie chciał myśleć, pozwalając promilom dudniącym w żyłach podejmować decyzje za niego. Mimochodem odnalazł ukojenie w zapomnieniu; wszystko zdawało się prostsze, gdy za stołem majaczyła twarz roześmianego Herewardach, a w ustach wciąż gościła oczyszczająca gorycz whisky. - Czekaj, ale ta Allison - przypomniał sobie znikąd, ponownie sięgając po szklankę, której klejąca się powierzchnia przestała mu przeszkadzać - zemdlała nagle na twoich oczach, a jej brat uznał, że ta - chciał użyć słowa prowizoryczna, ale szybko doszedł do wniosku, że wymówienie tak trudnego słowa nie będzie należeć do najprzyjemniejszych - polowa transfuzja to świetny pomysł? - zaśmiał się beztrosko z wyobrażenia tej sytuacji; z jakiegoś powodu w jego głowie wszyscy zdawali się równie rozradowani, jak on teraz i nikt nie był o krok od śmierci przez wykrwawienie.
- Nie będę się czołgać. A dotelepo..., no, w tym stanie... - Zawiesił głos, uświadamiając sobie nagle, że rzeczywiście nie da rady dojść do drzwi. Westchnął. - Od jutra zaczynam być odpowiedzialny - rzucił, a dla podkreślenia słów napił się raz jeszcze.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Widział oczami wyobraźni tort na przyjęcie Zakonu Feniksa. Nie miał w prawdzie pojęcia, kto go upiecze, ale już ciekła mu na niego ślinka. Żeby choć trochę zaspokoić swoje kubki smakowe musiał popić kolejnego łyka ognistej. A wtedy zdarzyło się coś niesamowitego. Tuż przed nim na stoliku zamajaczył najprawdziwszy tort w kształcie feniksa. W prawdzie, kiedy mrugnął, obraz zniknął. Smak jednak pozostał. Potrząsną lekko głową, co nagle okazało się złym pomysłem. Sięgnął więc do kieszeni, z której wyciągnął papierośnicę. Podał ją Garrettowi częstując go papierosem. Sam wyciągnął jednego i po dwóch nieudanych próbach za trzecim razem wreszcie go zapalił i mógł zaciągnąć się dymem. Wydawało mu się czy dopiero co skończył palić poprzedniego? Już nie pamiętał, kogo by to obchodziło. Trwaj, chwilo, trwaj.
- Podpaliłeś sobie kaptur? - w głosie Herewarda brzmiało źle zamaskowane rozbawienie. - Miałeś kaptur w kolorze włosów?
Wyobraźnia podsunęła mu niezwykle zabawny obraz przyjaciela z ogniem zamiast włosów. To by dopiero był auror. Chodzące oblicze sprawiedliwości. Człowiek feniks. Drzyjcie wszyscy, oto nadchodzi Phoenixman. Na szczęście część jego umysłu nie poddała się głupawemu nastrojowi.
- Nic ci się nie stało? - Zapytała ta trzeźwiejsza cząstka jego jaźni. Głupio się śmieje, a przecież kaptur w ogniu to nie przelewki.
- Tak, dokładnie to stwierdził Samael Avery. Nie dałem rady go powstrzymać, byłem zajęty tamowaniem poprzednich krwotoków - zrobił przesadnie zbolałą minę. Choć wciąż doskonale pamiętał zdenerwowanie, jakie wtedy czuł. To, że Allison przeżyła stypę było chyba największym i jedynym sukcesem całej imprezy. No, nie licząc widma Albusa, magicznych fletów, groźnych skarpet i Garretta, który stanął na czele organizacji mającej walczyć ze złem. Nawet jak na magiczny świat brzmiało to bajkowo.
- Od jutra zawsze jest się odpowiedzialnym - rzekł filozoficznie. - A potem jutro staje się dzisiaj.
Dla podkreślenia głębi słów zaciągnął się papierosem i upił łyk ognistej. Tak, to zdanie wyjątkowo mu się udało. Pokiwał głową z poważną, zamyśloną miną i lekkim, wszechwiedzącym uśmiechem.
- Podpaliłeś sobie kaptur? - w głosie Herewarda brzmiało źle zamaskowane rozbawienie. - Miałeś kaptur w kolorze włosów?
Wyobraźnia podsunęła mu niezwykle zabawny obraz przyjaciela z ogniem zamiast włosów. To by dopiero był auror. Chodzące oblicze sprawiedliwości. Człowiek feniks. Drzyjcie wszyscy, oto nadchodzi Phoenixman. Na szczęście część jego umysłu nie poddała się głupawemu nastrojowi.
- Nic ci się nie stało? - Zapytała ta trzeźwiejsza cząstka jego jaźni. Głupio się śmieje, a przecież kaptur w ogniu to nie przelewki.
- Tak, dokładnie to stwierdził Samael Avery. Nie dałem rady go powstrzymać, byłem zajęty tamowaniem poprzednich krwotoków - zrobił przesadnie zbolałą minę. Choć wciąż doskonale pamiętał zdenerwowanie, jakie wtedy czuł. To, że Allison przeżyła stypę było chyba największym i jedynym sukcesem całej imprezy. No, nie licząc widma Albusa, magicznych fletów, groźnych skarpet i Garretta, który stanął na czele organizacji mającej walczyć ze złem. Nawet jak na magiczny świat brzmiało to bajkowo.
- Od jutra zawsze jest się odpowiedzialnym - rzekł filozoficznie. - A potem jutro staje się dzisiaj.
Dla podkreślenia głębi słów zaciągnął się papierosem i upił łyk ognistej. Tak, to zdanie wyjątkowo mu się udało. Pokiwał głową z poważną, zamyśloną miną i lekkim, wszechwiedzącym uśmiechem.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stoliki pod ścianą
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem