Witryna (wejście)
Od czasu, gdy Albus Dumbledore zginął, do Munga trafia coraz więcej pacjentów z magicznymi obrażeniami, których nabawili się w tajemniczych okolicznościach. Często zdarza się tak, że ranni nie chcą, bądź nie mogą opowiadać o swoim wypadku. Nie oznacza to jednak, że nie zostają przyjęci do szpitala. Tutaj nie odmawia się pomocy żadnemu potrzebującemu.
Szpital Świętego Munga jest chroniony potężnymi zaklęciami uniemożliwiającymi bezpośrednią teleportację do jego wnętrza.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Po śmierci Longinusa to zjawisko stało się dla niej jeszcze bliższe. Utożsamiła się z nim. Przestała się całkowicie jej bać. Bo dlaczego miałaby? Można lękać się nieznanego, ale nie obawiać się o swoje życie, które i tak pewnego dnia, jak bardzo byśmy się nie starali, utracimy. Zginiemy i zamienimy się w proch, po którym zostaną już tylko marne wspomnienia. I to na dodatek nie wieczne. Bo w momencie, gdy wszystkie osoby, które nas znały i pamiętały, bądź te, którym opowieści o nas zostały przekazane zginą jak i my. Wtedy i nawet pamięć o nas przestanie istnieć. Byliśmy istnieniem, nieznaczącym dla przyszłości i przeszłości, z nadzieją, że choć w teraźniejszości mieliśmy jakiś cel.
- Bywało lepiej. - Odparowała zerkając na mężczyznę, który pojawił się u jej boku. Sądząc po jego ubraniu musiał być Uzdrowicielem. Nareszcie przecisnęli się przez tą dzicz. Szkoda jednak, że odrobinę za późno... Zaraz po mężczyźnie zjawiło się jeszcze kilku Uzdrowicieli oraz pielęgniarzy. Rowan zwróciła się do jednego z nich z prośbą o przeniesienie ciała denata do prosektorium. Choć tam będzie w stanie mu pomóc... Nie oglądając się za siebie skierowała swe kroki do budynku.
|zt
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
Kolejna noc minęła jasnowłosej na przewracaniu się z boku na bok, na gorączkowych rozważaniach i ustalaniach scenariuszy, które nigdy się już nie wydarzą; na zamykaniu oczu, próbach zaśnięcia, kończących się fiaskiem i widokiem tamtego ciała. A poranek, cóż, należał do tych zdezorientowanych, nerwowych, gdy nie wiedziała co powinna zrobić najpierw. Miała dużo pracy, lecz niemożność skupienia się na wykonywanych czynnościach podpowiadała jej, że nic konkretnego nie wykona. Odkąd opuściła sypialnię miała zresztą wrażenie, że coś się dzisiaj wydarzy i wcale nie minęła się z prawdą, gdy usłyszała propozycję wspólnych zakupów, zwieńczonych herbatą ze strony ostatniej osoby, którą by posądziła o podobne plany.
Rzadko kiedy opuszczała dom w towarzystwie ciotki, która przeważnie nie mieszała się w jej sprawy, ale z początku nie uznała tego za coś podejrzanego, skoro ślub Odette zbliżał się a wujostwo potrzebowało idealnego prezentu dla młodszej – jeszcze – Baudelaire. Kiedy jednak spacer pokierował się w dziwne rejony, rejony, których nie znosiła, zauważyła uknuty za jej plecami spisek. Zmuszona więc siłą, zjawiła się wraz z ciotką przed wejściem do szpitala, z kolei świadomość, że nie ma odwrotu – jeśli nie chce kłótni w domu i zaburzania świętego spokoju – spowodowała, że nie uciekła przy najbliższej możliwej okazji.
Nie zamierzała dłużej tłumaczyć swojej opiekunce, że przecież ta wizyta jest niepotrzebna i że ona nie ma zamiaru spędzić tu całego dnia, bo ma naprawdę dużo zajęć na głowie a informacja, że wizyta jest umówiona na konkretną godzinę wydała jej się zaskakująca. Nigdy przecież nie umawiali się na dany termin, szczególnie w czasach, gdy wokół szalały anomalie a ludzie zjawiali się tutaj w zdecydowanie gorszym stanie, niż naruszona psychika. Miała jednak plan, który zakładał utrudnienie życia biednemu lekarzowi, którego zresztą też nie znosiła; nigdy nie powiedział jej czegoś, czego nie wywnioskowała sama i to dodatkowo nastawiało ją przeciwko całej służbie zdrowia. Nim weszły do środka, zatrzymały się kilka metrów przed witryną z manekinem.
– Pójdę, muszę tylko zapalić. Poczekaj na mnie w poczekalni, przecież nie ucieknę... – chociaż pokusa zrobienia zwrotu w tył była niezwykle kusząca. Ciotka, w ogóle nieprzekonana do jej zapewnień, ostatecznie uległa, a Francuzka zajęła się nerwowym przeszukiwaniem torebki. I wyklinaniem pod nosem specjalisty, do którego miała się udać. Nie wiedziała jednak, że specjalista już dawno się zmienił a ona wyzywa od gumuchłonów i nieudaczników osobę stojącą gdzieś nieopodal, za jej plecami.
ain't enough.
- Może mogę panią poczęstować? – spytał uprzejmie. - Doktor Josyf Bojczuk – przedstawił się zarazem z najbardziej czarującym uśmiechem, do jakiego był zdolny. Był naturalnie przekonany, że już samo nazwisko wywoła u kobiety reakcję, chociażby najlepiej skrytą, na co niecierpliwie czekał. W końcu to nazwisko musiało już wzbudzić w niej taką niechęć, która byłaby znacznie bardziej zrozumiana, gdyby mieli już pierwsze spotkanie za sobą.
Oparła się o ścianę, niezrażona nieprzyjemną mgłą i przeszywającym ciało wiatrem, dopiero po chwili dostrzegając kątem oka zmierzającego ku niej mężczyznę. Gdy znalazł się obok, proponując papierosa, skonfrontowała swoje jasnoniebieskie tęczówki z jego spojrzeniem. Na przekór wszystkim i wszystkiemu, wcale nie zwróciła uwagi na nazwisko, znacznie bardziej i typowo dla siebie przypatrując się jego oczom. Miała wrażenie, że wcześniej u nikogo nie zauważyła podobnego koloru, w którym mieszał się błękit z zielenią, kontrastując z fioletową skórą pod oczami i kolorowymi, rzadko spotykanymi, strojami. Na te zresztą zwróciła uwagę po chwili, pozwalając sobie nawet na lekki uśmiech; lubiła, ceniła przede wszystkim, tego typu stroje a on był zaledwie drugą po Floreanie osobą na jej drodze, która pozwoliła sobie na odrobinę szaleństwa w codziennych kreacjach. Przesuwając wzrokiem powoli, od oczu przez sylwetkę, zatrzymała się na wystawionej w jej kierunku papierośnicy i wygrawerowanych na niej napisach. Naturalnie nie rozumiała ich, ale wrażenie, jakoby spotkała się z podobnie dziwnym językiem na prezencie od Anthony'ego, szybko zmyło uśmiech z jej ust; temat Macmillana dalej był dla niej tabu, którego nie zamierzała poruszać.
– Chętnie, dziękuję – odparła więc po krótkiej chwili milczenia, sięgając smukłymi palcami po zaoferowanego papierosa, jednak nie przedstawiła się, mając za nic dzisiaj dobre wychowanie. – Jak na lekarza nosi pan bardzo kolorowe stroje. Gdzie szpitalny uniform, pozbawiony kolorów i wzbudzający respekt wśród pacjentów? – Zagaiła, uznając, że zupełnie niezobowiązująca pogawędka będzie idealnym sposobem na opóźnienie wejścia w piekielne wrota szpitala.
ain't enough.
Uniósł brwi na wspomnienie o jego ubiorze. Naturalnie był świadomy, że jest to jedna z rzeczy, które przykuwają uwagę jako pierwsze, ale ponieważ ten sposób ubierania był głęboko zakorzeniony w jego naturze, wciąż go to w jakiś sposób zaskakiwało na nowo. Przytaknął z uśmiechem, jeszcze nie wiedząc czy to była pochwała jego stylu, czy przytyk, a jego ręce instynktownie powędrowały do marynarki, by ją wygładzić. Tego dnia nie nosił się nawet aż tak krzykliwie, jak miał w zwyczaju gdy wychodził gdzieś poza pracą. Koszula była ciemnozielona z czerwonym ornamentem przy kołnierzu, który miał korespondować z ciemnoczerwoną marynarką, na której rozrastały się jasne kwiatowe wzory. Bardzo widoczne były też jasne zielone skarpetki, które uwielbiał. Gdyby ktoś z personelu go o to zagadnął, zapewniłby tylko, że zieleń działa kojąco na psychikę pacjentów i to wszystko jest dla ich dobra. Tak, rozegrał już sobie w głowie przebieg całej konwersacji.
- Taki też mam – zapewnił i od razu pomyślał o tym jak chętnie by spalił swój uniform. – Ale na przerwach wolę kolor od respektu – dodał i zapewne by w tym momencie przyjacielsko mrugnął, ale należał do ludzi, którzy nie potrafili tego zrobić bez zamykania obojga oczu, o czym czasem zapominał, ale nie tym razem. Była to, nawiasem mówiąc, półprawda, bo Josyf był zasadniczo rozdarty między buntowniczym odrzucaniem konwenansów, których do końca nie rozumiał, a chęcią podążania śladami wszystkich respektowanych i bardzo konwencjonalnych autorytetów w jego życiu. Z drugiej strony, Merlinie, jak bardzo kochał kolor.
- Poza tym, nie mógłbym wmawiać pacjentowi, by żył w zgodzie z samym sobą, bo najważniejszy jest jego respekt do siebie – zrobił szybką pauzę na zaciągnięcie się, myśląc, że oczywiście, że mógłby – gdybym sam tego nie przestrzegał.
Jak bardzo inne musiałoby być jego życie - pomyślał sobie od razu z rozbawieniem - gdyby, jako psychiatra, zastosował wszystkie własne rady i rozwiązania do własnego życia? Pewnie zdrowiej.
– Wiele osób zazwyczaj odgrywa pewne role. Poniekąd lekarz też to robi, szczególnie terapeuta. Słucha pacjenta, spisuje jego wyznania, dopowiada to, co nie zostało wypowiedziane a przy tym wszystkim gra, by zachować obiektywizm. – Odparła spokojnie, jakby właśnie rozprawiała o palonym papierosie, czy szwankującej pogodzie, która jak na lipiec była wprost nie do zniesienia. Poczuła też, że zaczyna marznąć. – Dlatego mógłbyś chodzić nawet na przerwach w szpitalnym kitlu i udawać, że to jest część prawdziwego ciebie. Nikt by o tym nie wiedział, poza tobą, tak jak ty nie wiesz, czy pacjent stosuje się do twoich rad i czy one faktycznie mu pomagają. – Chciała dodać, że respekt uzdrowiciela nie zależał od stroju, choć tu akurat nie była pewna swojej racji, gdy przecież szpitalny biały fartuch, elegancki w pewnym stopniu, zakodował się w ludzkich głowach jako coś, co daje respekt, podbija ludzką wiedzę, a kolorowe ubrania, cóż, mogły jedynie w czyjejś ocenie, podświadomie, podważyć kompetencje uzdrowiciela. Jej to było obojętne; wiele razy spotkała się z pochopną oceną własnej osoby, wysnutej na podstawie pudrowej, tiulowej sukienki – przypisywanej małym dziewczynkom – młodego wyglądu, czy samego faktu, że niewiele mówi – jakby niekontrolowany potok ust wyznaczał jej zdolności konwersacyjne i widzę o danej dziedzinie.
Nie miała pojęcia, że stojący u jej boku mężczyzna był tym, którego zaledwie za kilka minut miała znienawidzić, zrazić do siebie i obrazić pomiędzy wierszami, i zapewne żyłaby w błogiej nieświadomości do czasu przekroczenia progu jego gabinetu, gdyby nie ciocia Baudelaire. Słysząc jej ciężki chód, Francuzka odruchowo przeniosła spojrzenie jasnoniebieskich tęczówek w kierunku niskiej kobiety w średnim wieku dzielnie walczącej z popękanymi, krzywymi płytkami chodnika.
– Zaraz przyjdę, ciociu. Wracaj do środka, przeziębisz się. – Odezwała się, nim ta otworzyła usta, a gdy już je otworzyła, z niezwykłym entuzjazmem przywitała Josyfa, przedstawiła ich sobie, dodając, że tak, to właśnie ten psychiatra, do którego właśnie szły a że skoro już się poznali, to może wracać do domu. I tak jak powiedziała, tak też uczyniła, szybko żegnając się, rzucając ostatnie groźne spojrzenie swojej podopiecznej a potem uciekając do obowiązków dnia codziennego na Lavender Hill.
Z kolei Francuzka milczała, wpatrując się to w zmniejszającą się na horyzoncie sylwetkę cioci, to w Bojczuka, wyraźnie zmieniając swoje nastawienie. Bo o ile do tej pory była zwyczajnie neutralna, tak teraz spostrzegawcze oko było w stanie dostrzec zmianę w jej spojrzeniu; pociemniałym, kolorem zbliżającym się do pochmurnego nieba nad ich głowami.
– Jak widać kolejna wątpliwie przyjemna pacjentka, to ja. – Uśmiechnęła się ledwo zauważalnie. – Jest pan tu nowy? – Chciała się upewnić, czy był świeżo zatrudnionym pracownikiem, nieświadomym przypadku, jaki mu się trafił, czy może szpital wykorzystywał kolejno każdego psychiatrę na oddziale, chociaż po ostatniej wizycie sądziła, że jej dane personalne wiszą gdzieś w pokoju lekarskim na czarnej liście pacjentów.
zt??
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 21.07.18 15:30, w całości zmieniany 1 raz
Tu także w wyniku rozładowania magii zapanował istny chaos - moc magiczna była niestabilna, niebezpieczna. Choć za dnia Ministerstwo nie dopuszczało nikogo w pobliże okolic, w których magia szalała najbardziej, ministerialne próby zaprowadzania porządku kończyły się klęską. Nie minęło parę dni, gdy czarodzieje zaczęli zastanawiać się, czy aby na pewno Ministerstwo chce, aby magia została doprowadzona do porządku - postanowili więc wziąć to w swoje ręce.
Odkąd Ministerstwo Magii oznaczyło to miejsce jako niebezpieczne, pojawienie się w nim mogło grozić aresztowaniem przez Oddział Kontroli Magicznej. Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Skutki rozregulowanej magii dało się odczuć wszędzie. Takie miejsca omijano szerokim łukiem z zasady, aż w końcu najlepiej wyszkoleni ochotnicy z Ministerstwa udali się na miejsce, by ograniczyć (przynajmniej teoretycznie) dostęp do miejsc uważanych za niebezpieczne. Niespodziewanie, z dnia na dzień, jednym z nich stało się wejście do szpitala Św. Munga. Tuż obok szklanej witryny, w progu, magia zdestabilizowała się. W przeciwieństwie do innych miejsc w Londynie tu nic nie wybuchało, nic nie lewitowało, a stworzenia nie gromadziły się tu bez powodu. Stary, opuszczony dom handlowy zdawał się tętnić energią. Magię dało się wyczuć w jego ścianach, w cegłach, szkle. Przepływała przez każdy materiał, powietrze lekko wibrowało. Ofiar anomalii w innych miejscach było mnóstwo, ochotnicy przyprowadzali do szpitala znajomych, bliskich, a nawet zupełnie obcych czarodziejów. Od kilku dni ta droga przestała być bezpieczna. Nim ktokolwiek zdołał przekroczyć próg — słabł, jakby jakaś okrutna klątwa ciążyła na tym miejscu. Kości łamały się w połowie, wpierw nogi, które uniemożliwiały poruszanie się, a później ręce. Czarodzieje pozostawali jednak żywi, jęczący, krzyczący z bólu. Uzdrowiciele ze szpitala nie nadążali z przenoszeniem rannych, a każdy kto usiłował wejść głównym wejściem do środka padał ofiarą anomalii. Ministerstwo magii przygotowało inne przejście — to zostało tymczasowo zamknięte.
W progu czarodziejskiego szpitala co chwilę pojawiały się nowe ofiary anomalii. Uzdrowiciele zaś wydawali się być na te zaburzenia odporni. Jedna z najnowszych ofiar przedziwnej anomalii, niczego nieświadomy czarodziej, ledwie przekroczył próg budynku, kiedy jego nogi połamały się. Intuicyjnie poszukał pomocy i zamierzał się z błaganiem zwrócić prosto do czarodziejów, którzy się zbliżali w wejścia.
Wymaganie: Poprawnie rzucone zaklęcie Paxo maxima.
Niepowodzenie odbierze czarodziejowi 30 punktów żywotności. Ofiara, korzystając z ostatnich chwil posiadania sprawnych rąk zaatakuje czarodzieja zmuszając go do udzielenia mu jakiejkolwiek pomocy.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 110, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1. Postać posiadająca pierwszy poziom biegłości mnoży razy 1½.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Naprawa magii wiązała się ze stabilizacją potężnego ładunku energetycznego. Kiedy wszystko wskazywało na to, że czarodzieje są na dobrej drodze, niespodziewanie pobliskie budynki zatrzęsły się, a wraz z nimi zadrżała ziemia. Dachówki ze starego, zniszczonego budynku pospadały na ziemię. Drewniane stropy zaczęły się rozpadać. Jeden z nich runął wprost na czarodziejów.
Wymaganie: ST uchronienia się przed spadającą belką wynosi 50. Do rzutu należy bonus biegłości: ukrywanie się.
Niepowodzenie wiąże się z utratą 200 PŻ, gdy spadająca bala przygniecie czarodzieja.
Pamiętała te mury, witryny, przejście, pamiętała specyficzny szpitalny zapach unoszący się w powietrzu, pamiętała też zapach krwi, kiedy Grindelwald prowadził swoją wojnę - historia zatoczyła mało zabawne koło, dziś wojna rozpoczęła się od nowa - a ona co gorsza brała w niej udział i to jako jedna ze stron. Wspomnienia, które budziło to miejsce, były wyraźne, ale dziś już nic nie znaczące. Gdyby jej życie kilka lat temu potoczyło się inaczej, dziś byłaby kimś innym - a los w tym czasie i tej przestrzeni chciał widzieć ją u boku Czarnego Pana. Dlaczego - tego jeszcze nie wiedziała, choć coraz mocniej zaczynała wierzyć, że miała w tym wszystkim swoją rolę do spełnienia - i że nieszczęśliwy splot wydarzeń tego właśnie dla niej chciał.
- I znów wycieczka w przeszłość - ozwała się z nutą nostalgii do swojego towarzysza, przystając nieopodal - nie chcąc wchodzić w drogę czarodziejowi, który zbliżał się w kierunku witryny. Nikt nie powinien ich tutaj widzieć. Nie zamierzała się niepotrzebnie narażać. - Dziwnie tu spokojnie - zauważyła, nie odejmując spojrzenia od szyby witryny; żadnych latających szkieł, naczyń, noży, czyżby dotarła tutaj słabsza fala mrocznej mocy - czy może po prostu zalegająca wokół cisza zwiastowała jedynie przyszłą burzę? Być może - z daleka obserwowała, jak czarodziej pada na kolana, wykrzywiając się w grymasie bólu, oplatając palcami czarny kamień zdobiący biały dekolt wychodzący spod wciąż luźnej czarnej szaty. Szmaragdowe oko wpierw zwróciło się do towarzysza, potem znów ku cierpiącemu czarodziejowi. - Jeśli nic nie zrobimy, jego jęki zaraz sprowadzą patrol - mruknęła, postępując pierwsze kroki w stronę wejścia. - Jak właściwie zamierzamy przejść? - Czy anomalia zajęta czarodziejem przepuści dwójkę kolejnych? Wątpiła w to - ale nie widziała sensu w zajmowaniu się więcej niż jednym problemem jednocześnie. Ujęła w dłoń różdżkę, ostrożnie gładząc kciukiem jej obtartą od silnego uścisku rękojeść i podchodząc do mężczyzny na tyle blisko, by móc ulżyć mu w cierpieniach, przytknęła jej kraniec do jego skroni, cicho wypowiadając formułę zaklęcia:
- Paxo maxima - Nie była pewna, co mu właściwie dolegało, nie miała czasu ani warunków na sprawdzenie jego stanu, ale pomoc tego typu mogła dać mu ulgę - wydzierając tyle czasu, ile potrzebowali, by wedrzeć się do środka.
prządką
#1 'k100' : 53
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
— Miła odmiana?— wiedział, że spoglądanie w przyszłość było bolesne, dotkliwe, a czasem uciążliwe; że mogło ich spotkać w najmniej oczekiwanym momencie i narazić na trudności; że to co widzieli potrafiło być potworne. Ostatnim razem podobna wycieczka przyniosła ze sobą mnóstwo zabawy. Dwójka młodych, mniej doświadczonych czarodziejów pogrążonych w cierpieniu, a później poddających się bez cienia sprzeciwu jego silnej woli. Szedł blisko niej, rozglądając się dookoła, szukając podejrzanych ruchów, błyszczących par oczu, nasłuchując nieodpowiednich szmerów, a przede wszystkim, wyczuwając obcych zapachów. Póki co, przyjemnie towarzyszył mu słodki aromat miodu i suszonych ziół.
Zatrzymał się pół kroku przed nią, dłonią powoli sięgnął po różdżkę, obserwując czarodzieja przechodzącego, lub raczej próbującego przejść przez witrynę do Munga.
— Nie — zaprzeczył, dla niego nie było tu wcale spokojnie. Magia tętniła z bruku, przepływała przez ściany, towarzyszyła im, gdy się zbliżali. —Ona tu jest — anomalia. Spojrzał na jej piękną, bladą twarz i zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że byli na miejscu. Spojrzał w kierunku przejścia, do szpitala, przez które sam przechodził ledwie kilka razy w życiu — czarodziej upadł na ziemię. Cokolwiek mu się stało, miała rację - jeśli niczego nie zrobią sprowadzą na siebie niechciane towarzystwo. Dłonie zaciskał na różdżce, bardzo łatwo i szybko mógł uciszyć mężczyznę, ale Cassandra postanowiła inaczej, a on pozwolił jej działać, zrobić to po swojemu, zachowując czujność, na wypadek niepowodzenia. To jednak nie nastąpiło — jakżeby mogło, była wybitną uzdrowicielką.
— Zrobimy to stąd — nie będą wchodzić do środka, narażać się na działanie anomalii. Nie odstępował jej na krok, śledząc jej poczynania, a raczej pod groźbą śmierci patrząc na cierpiącego. — Lubię swoje nogi — dodał ciszej, zerkając na nią kątem oka. — Nie zbliżaj się do niej bardziej, do drzwi. Pamiętasz jak się to robi?— Upewnił się. Przekazał jej list, widziała jak się to odbywa, próbowała — na pewno nie zapomniała.
Kiedy zajęła się przypadkowym pacjentem, odwrócił się do nich plecami, postanawiając prewencyjnie ukryć ich przed obcymi.
— Salvio hexia— wyartykułował cicho, a nadgarstek drgnął lekko.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Nieszczególnie - odparła w końcu zdawkowo, ostatecznie koszmar przeszłości był gorszy od koszmaru przyszłości - temu drugiemu, wbrew temu co dotąd sądziła, dało się zaradzić, mniej lub bardziej skutecznie. Na tyle skutecznie, że jej córka żyła - i oby nie był to tylko szyderczy chichot losu. Ściągnęła brwi, mimowolnie wracając do bliższej przeszłości - do ostatniego dnia, w którym była tutaj z Ramseyem. Opuściła go, nim skończył zabawę - wiedziała, że Selwyn udał się razem z nimi do Azkabanu, ale dzieci było dwoje. - Co się stało z tamtą dziewczyną? - zapytała, unosząc ku niemu spojrzenie. Nie obawiała się ponownego ataku - wiedziała, że Zakon Feniksa mógł kręcić się w okolicy, ale ona była w stanie szybko usunąć się z walki - coraz sprawniej posługiwała się swoją wronią postacią - a Ramsey - wierzyła w to - był sobie w stanie poradzić z każdym niebezpieczeństwem, jakie mogli nieść za sobą ci ludzie.
Jej zaklęciem z powodzeniem uspokoiło cierpiącego człowieka - oszołomiło go jak morfina, pozwalając odpełznąć na bok, w ciszy, Cassandra dobrze wiedziała, jak wiele siły wymagało od człowieka cierpienie - choć kto nigdy go nie zaznał, nie był w stanie tego pojąć. Odprowadziła go spojrzeniem, ze znużeniem wspartego o ścianę. Będzie miał dużo szczęścia, jeśli uzdrowiciele z Munga go tutaj odnajdą. Zerknęła spode łba na Ramseya, mniej dyskretne środki sprowadziłyby tutaj tylko więcej wrzasku - a oni musieli pozostać dyskretni. Mulciber nie znał specyfiki tego miejsca ani zabezpieczeń nałożonych na wejście - śmierć natychmiast zaalarmowałaby uzdrowicieli.
Stanąwszy u progu, obejrzała się na towarzysza, z niepokojem oglądając się na krótko przez ramię - nie sądziła, że od wewnątrz sięgną źródła - ale zamierzała zaufać jego ocenie, niewątpliwie miał w tej materii większą wiedzę niż ona. Skinęła głową, w skupieniu obracając między palcami różdżkę. - Jak sobie życzysz - stwierdziła, zbierając myśli. Naturalnie, że pamiętała metodykę wypracowaną przez rycerzy, nie podchodziła do takich ruchów bez przygotowania. Jednak pamięć a możliwości to dwie różne rzeczy - nie władała nad czarną mocą równie skutecznie, co on i zdawała sobie z tego sprawę. Chciała jednak znaleźć się bliżej - poczuć tę moc. Pojąć. Zrozumieć. Zbliżyć się do niej.
- Proszę, proszę - mruknęła - pierwszy raz widzę, kiedy gotów jesteś zadbać o swoje ciało. Co się zmieniło? - Nie bez złośliwości uchwyciła jego spojrzenie, następnie przenosząc je na barierę, która osłoniła ich przed obcymi. Słuszne posunięcie. - Ile mamy czasu? - Nim bariera zniknie, nie powinni zwlekać - wysunęła przed siebie różdżkę, podążając za intuicją zamierzając uciszyć znajdującą się tutaj anomalię.
prządką
'k100' : 98
— Twoje życie potoczyło się lepiej, niż gdyby wtedy udało ci się zaradzić cieniom nadchodzącej przyszłości. — Wiedział, co mówił i nie były to czcze słowa; na takie w jej towarzystwie szkoda mu było czasu, nie zamierzał kłamstwami i iluzjami mącić jej rzeczywistości, szanował ją, wbrew temu, co względem niej okazywał. Sam nie praktykował powrotów do przeszłości, wspominków, nie magazynował chwil, które były dotkliwe. Gromadził z nich rzeczowe informacje, które miały pomóc uniknąć podobnych w przyszłości, a bezwartościową sferę emocji usuwał w kąt. Dzięki temu niczego w życiu nie żałował, a może prawie niczego. Uczył się na błędach, doceniał trudności, które napotykał na swojej drodze, bo dzięki nim dziś był silny i wierzył, głęboko wierzył, że mało, co mogło go prawdziwie złamać. Pragmatyzm nie ustępował, poświęcał ludzkie przyjemności na poczet poprawy skuteczności własnych rozwiązań, swojej osoby. Dopiero kiedy ściągnęła brwi i spytała o czarownicę odjął od niej spojrzenie i przeniósł je na witrynę, za którą mieścił się niewidoczny dla mugoli, czarodziejski szpital.
— Była aurorką, trwale usunąłem jej pamięć— wspomniał krótko, nie widząc sensu w nakreślaniu jej całej sytuacji z pikantnymi szczegółami dotyczącymi scenerii i czynności, jakich się dopuścił na tej dziewczynie, zanim wymazał jej z umysłu nie tylko wspomnienie tamtego wieczoru, ale i wspomnienie całego życia, własnej tożsamości. — Miała coś jeszcze dla mnie zrobić — dodał, tłumacząc, czemu jej nie odebrał ostatecznie życia. Podejrzewał, że znała go na tyle, by wiedzieć, że uczyniłby to bez wachania. Nie chciał jednak wracać do tematu Mii, którą biedna, mała Josie miała odszukać, i której miała zrujnować aurorską karierę. Nie chciał wywlekać tego tematu — uznawał go za zakończony, dla samego siebie. Ostatecznie i niepodważalnie. Dziś już wiedział, że jego kuzynka nie żyła, że zmarła, próbując ratować innych. Zginęła szlachetnie, tak jak i jej głupi brat, zginęła bo okazała się równie słaba, co Graham i Vasyl i Alisa, która nie przemyślała swoich działań. Bo tylko głupcy umierają.
Spojrzał na człowieka, którego ból ukoiła. Bez cienia pogardy, ale i bez cienia współczucia, beznamiętnie. Jego los go nie obchodził — jej rozwiązanie było na razie skuteczne, dawało im spokój i czas, którego potrzebowali, by okiełznać to miejsce. Ufał jej intuicji — niechętnie, z trudem próbował zapanować nad swoimi własnymi instynktami, rozsądek jednak zawsze brał górę, a on podpowiadał mu, że wiedziała o Mungu o stokroć więcej niż on. Zatrzymał ich więc za niewidzialną barierą, na wypadek, gdyby ktokolwiek próbował ich odwiedzić, gdyby ktoś tędy przechodził, uzdrowiciele ściągnięci obecnością poszkodowanego postanowili mu pomóc, lub ktoś obserwował ich z ukrycia. Wolał minimalizować ryzyko. Dla niego było codziennością, lecz Cassandry nie powinien narażać, była zbyt wartościowa, cenna.
Spojrzał na nią znów po chwili, z wysoko uniesioną brwią.
— Zakładam od pewnego czasu, że masz zaćmę, ostatnio zdarza ci się niedowidzieć pewnych kwestii — odpowiedział jej równie złośliwie wyjaśniając kwestię wielu ostatnich nieporozumień, jakie się pojawiły. — Nie dbam — sprostował jednoznacznie i sucho, spoglądając jej w oczy. — Ale jeśli stracę nogi to będziesz musiała je poskładać, a to miejsce jest niebezpieczne. To nieopłacalne— a dla niego wszystko mogło być bardziej lub mniej opłacalne i tym najczęściej się kierował, biorąc pod uwagę — oczywiście — długofalowe skutki. Był szachistą, nie strategiem, nie wojownikiem z pierwszego frontu. —Wystarczająco — by uporać się samodzielnie z anomalią.
Obserwował jej dłoń i wyciągnięta w kierunku przejścia różdżkę. Nawet nie zadrżała. Uczyniła to perfekcyjnie, pewnie, wkładając w to całą swoją ambicję i siłę. — Myślałem, że będzie gorzej — dodał z przekąsem, ale pod nosem, na jego ustach, wykwitł szelmowski uśmiech. Uniósł różdżkę, wspomagając ją — tylko tyle, bo załatwiła większość sama, co przyprawiło go niemałe zadowolenie, a nawet dumę, do której nie zamierzał się jednak przyznać.
Skupił się na ustabilizowaniu mocy, według instrukcji Czarnego Pana, dokańczając to, co rozpoczęła w pięknym stylu uzdrowicielka.
| Naprawa rycerzy oczywiście | 98 +1,5*1 = 100
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
'k100' : 82