Poczekalnia
AutorWiadomość
Poczekalnia
Jest to długi korytarz z poustawianymi przy ścianach długimi rzędami krzeseł; ofiary śmigają środkiem sali na magicznie unoszonych noszach, czarodzieje o bardziej stabilnym stanie oraz ich przyjaciele zajmują miejsce na niewygodnych siedzeniach. Cisza niemal drga powietrzem; ponura atmosfera zniecierpliwienia mrozi krew w żyłach. Na ścianie widnieje tablica oprawiona w drewniane ramy, na której rozpisano plan szpitala.
PODZIEMIA, POZIOM I: Prosektorium (kostnica, chłodnica, archiwa);
Parter: WYPADKI PRZEDMIOTOWE (eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.);
Piętro I: URAZY MAGIZOOLOGICZNE (ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.);
Piętro II: ZAKAŻENIA MAGICZNE (choroby zakaźne, np: smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.);
Piętro III: URAZY MAGIPSYCHIATRYCZNE (nerwica, szoki, homoseksualizm, amnezje, urazy psychiczne etc.);
Piętro IV: ZATRUCIA ELIKSILARNE I ROŚLINNE (wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.);
Piętro V: URAZY POZAKLĘCIOWE (uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.);
Piętro VI: SKLEP i HERBACIARNIA dla odwiedzających.
PODZIEMIA, POZIOM I: Prosektorium (kostnica, chłodnica, archiwa);
Parter: WYPADKI PRZEDMIOTOWE (eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.);
Piętro I: URAZY MAGIZOOLOGICZNE (ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.);
Piętro II: ZAKAŻENIA MAGICZNE (choroby zakaźne, np: smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.);
Piętro III: URAZY MAGIPSYCHIATRYCZNE (nerwica, szoki, homoseksualizm, amnezje, urazy psychiczne etc.);
Piętro IV: ZATRUCIA ELIKSILARNE I ROŚLINNE (wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.);
Piętro V: URAZY POZAKLĘCIOWE (uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.);
Piętro VI: SKLEP i HERBACIARNIA dla odwiedzających.
Gnał właśnie ku poczekalni, naciągając w biegu fartuch. W jego wewnętrznej kieszeni umieścił różdżkę, po czym upewniając się dwa razy, że się tam znajduje począł opancerzać się w gumowe rękawiczki. Wszystko to czynił będąc w ciągłym ruchu, mając nadzieję, że dotrze do poczekalni przed magicznym pogotowiem i całe szczęście mu się to udało.
- Proszę wszystkich o przemieszczenie się w stronę tamtej ściany. - Rzucił donośnym, lekko zdyszanym głosem. - To nie są żarty, proszę przesunąć się we wskazany kąt, jeśli nie życzą sobie Państwo utknąć przykutym do łóżka na długie tygodnie! - Nuta groźby i zniecierpliwienia ostatecznie sprawiła bytującą gawędź do przemieszczenia się i wyludnienia ze wskazanej części poczekalni. Całe szczęście przy pomocy zaalarmowanych pielęgniarek udało uczynić się to na czas.
- Pokażcie mi się... - Sapnął, poprawiając nieco przyodziewek po tym morderczym biegu i wydał rozporządzenie, zbliżając się się do zebranych na opustoszałej części poczekalni. Gestem ręki powstrzymał jednocześnie ratowników przed odejściem. Chciał mieć wszystkich na oku. Wszystkich chorych i mogących potencjalnie zachorować. Mimo iż był towarzysko usposobiony, to nie uśmiechało mu się być odwiedzanym potem, przez połowę personelu szpitala na badaniu kontrolnym. Nie zamierzał równiez ciągać chorych bezsensownie po całym budynku dając im możliwość do roznoszenia grzyba po korytarzach. Tutaj, na chwilę obecną miał warunki na szybkie postawienie diagnozy.
- Gdzie ta tajemnicza wysypka? - Spytał się ogólnikowo, lecz wzrokiem przemykał z twarzy na twarz, wyczekując aż każdy z potencjalnych zarażonych okaże mu skrawek dowodu. Spodziewał się takowego, głównie przez wzgląd na to, że podejrzewano groszopryszczkę, a co za tym idzie potrzebowano mieć ku temu jakieś znaczące przesłanki, jak na przykład charakterystyczny zalążek wysypki. - No już już, nim tu wszyscy poumieramy. - Zachęcał entuzjastycznie do spowiadania się.
- Proszę wszystkich o przemieszczenie się w stronę tamtej ściany. - Rzucił donośnym, lekko zdyszanym głosem. - To nie są żarty, proszę przesunąć się we wskazany kąt, jeśli nie życzą sobie Państwo utknąć przykutym do łóżka na długie tygodnie! - Nuta groźby i zniecierpliwienia ostatecznie sprawiła bytującą gawędź do przemieszczenia się i wyludnienia ze wskazanej części poczekalni. Całe szczęście przy pomocy zaalarmowanych pielęgniarek udało uczynić się to na czas.
- Pokażcie mi się... - Sapnął, poprawiając nieco przyodziewek po tym morderczym biegu i wydał rozporządzenie, zbliżając się się do zebranych na opustoszałej części poczekalni. Gestem ręki powstrzymał jednocześnie ratowników przed odejściem. Chciał mieć wszystkich na oku. Wszystkich chorych i mogących potencjalnie zachorować. Mimo iż był towarzysko usposobiony, to nie uśmiechało mu się być odwiedzanym potem, przez połowę personelu szpitala na badaniu kontrolnym. Nie zamierzał równiez ciągać chorych bezsensownie po całym budynku dając im możliwość do roznoszenia grzyba po korytarzach. Tutaj, na chwilę obecną miał warunki na szybkie postawienie diagnozy.
- Gdzie ta tajemnicza wysypka? - Spytał się ogólnikowo, lecz wzrokiem przemykał z twarzy na twarz, wyczekując aż każdy z potencjalnych zarażonych okaże mu skrawek dowodu. Spodziewał się takowego, głównie przez wzgląd na to, że podejrzewano groszopryszczkę, a co za tym idzie potrzebowano mieć ku temu jakieś znaczące przesłanki, jak na przykład charakterystyczny zalążek wysypki. - No już już, nim tu wszyscy poumieramy. - Zachęcał entuzjastycznie do spowiadania się.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/ takie beznadziejne, bo muszę pędzić do Allie
Widząc kolejny strumień buchającej krwi, spanikował i mało brakowało, aby się rozpłakał – z furii, gorejącej złości oraz bezsilności, która dobijała go najbardziej. Nienawidził tracić kontroli i czuł się jakby nagle znalazł się w swoim najgorszym koszmarze. Umierająca Allison już przestawała się liczyć, najważniejsze był przecież Avery. Który w tej chwili prezentował się naprawdę okropnie, oklapły, przygnieciony nie tylko lękami, ale i swą porażką. Jako uzdrowiciela oraz brata, nie mógł chyba wypaść gorzej, a składanie niepowodzenia na krab stresu nie licowało zupełnie jego godności. Zawiódł i ta świadomość dotykała Samaela znacznie bardziej niż fakt, iż Allie przez chwilę balansowała na cienkiej granicy między życiem a śmiercią, a Mojry już szykowały się do przecięcia nici jej przeznaczenia. Nic jej już przecież nie groziło; Avery automatycznie wstał, aby towarzyszyć jej w drodze do Munga, lecz został kategorycznie zatrzymany przez blondynkę w uniformie uzdrowiciela. Wydął usta, niechętnie pozwalając się opatrzeć i starając się powstrzymać komentarze cisnące mu się na usta względem kobiety, fachowo zajmującej się jego ramieniem. Na nic również zdał się ostry sprzeciw mężczyzny, który nie zamierzał poddawać się wymyślnym zabiegom tylko dlatego, że stracił odrobinę krwi. Czekając w dobrze znanej mu poczekalni w szpitalu, Avery zamiast spokojnie czekać na jakiekolwiek wieści, dał ponieść się emocjom i niespokojnie spacerował wzdłuż korytarza. Gdy nareszcie przybył uzdrowiciel, Samael nie wysilił się na kurtuazyjne wymienianie uprzejmości. Jego siostra została wszak zabrana przez dwójkę mężczyzn i nikt nie chciał udzielić mu informacji, na jakim oddziale się znalazła – choć na litość Salazara, praktykował w Mungu od kilku lat i wszyscy pracownicy doskonale go znali.
- Doktorze Carrow – rzekł oficjalnie, kiwając mężczyźnie głową – proszę załatwić to chyżo, moja siostra umiera i wypada, abym był teraz przy niej – powiedział kompletnie wypranym z uczuć tonem, choć na jego udręczonej twarzy widać było szczerą rozpacz. Z powodu utraty następnego zwierzątka?
Widząc kolejny strumień buchającej krwi, spanikował i mało brakowało, aby się rozpłakał – z furii, gorejącej złości oraz bezsilności, która dobijała go najbardziej. Nienawidził tracić kontroli i czuł się jakby nagle znalazł się w swoim najgorszym koszmarze. Umierająca Allison już przestawała się liczyć, najważniejsze był przecież Avery. Który w tej chwili prezentował się naprawdę okropnie, oklapły, przygnieciony nie tylko lękami, ale i swą porażką. Jako uzdrowiciela oraz brata, nie mógł chyba wypaść gorzej, a składanie niepowodzenia na krab stresu nie licowało zupełnie jego godności. Zawiódł i ta świadomość dotykała Samaela znacznie bardziej niż fakt, iż Allie przez chwilę balansowała na cienkiej granicy między życiem a śmiercią, a Mojry już szykowały się do przecięcia nici jej przeznaczenia. Nic jej już przecież nie groziło; Avery automatycznie wstał, aby towarzyszyć jej w drodze do Munga, lecz został kategorycznie zatrzymany przez blondynkę w uniformie uzdrowiciela. Wydął usta, niechętnie pozwalając się opatrzeć i starając się powstrzymać komentarze cisnące mu się na usta względem kobiety, fachowo zajmującej się jego ramieniem. Na nic również zdał się ostry sprzeciw mężczyzny, który nie zamierzał poddawać się wymyślnym zabiegom tylko dlatego, że stracił odrobinę krwi. Czekając w dobrze znanej mu poczekalni w szpitalu, Avery zamiast spokojnie czekać na jakiekolwiek wieści, dał ponieść się emocjom i niespokojnie spacerował wzdłuż korytarza. Gdy nareszcie przybył uzdrowiciel, Samael nie wysilił się na kurtuazyjne wymienianie uprzejmości. Jego siostra została wszak zabrana przez dwójkę mężczyzn i nikt nie chciał udzielić mu informacji, na jakim oddziale się znalazła – choć na litość Salazara, praktykował w Mungu od kilku lat i wszyscy pracownicy doskonale go znali.
- Doktorze Carrow – rzekł oficjalnie, kiwając mężczyźnie głową – proszę załatwić to chyżo, moja siostra umiera i wypada, abym był teraz przy niej – powiedział kompletnie wypranym z uczuć tonem, choć na jego udręczonej twarzy widać było szczerą rozpacz. Z powodu utraty następnego zwierzątka?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czerwone kropki na twarzy Prince'a jednak nie były żadnym przywidzeniem. Hereward przekonał się o tym, gdy do sali wpadli uzdrowiciele, którzy natychmiast zajęli się Allison. Omdlałą kobietę przejęły od niego znacznie bardziej wprawne, pewniejsze ręce. Miał nadzieję, że zajmą się nią lepiej niż brat. Wyglądała przerażająco, jakby przez te jednak niewielkie rany wylała się z niej cała krew. Nie potrafił wyobrazić sobie, że tak młoda dziewczyna miałaby umrzeć, nie po tym, co robili, żeby ją uratować. Dopiero, kiedy zabrali pannę Avery, zauważył jak brudny jest od krwi. Nie wiedział nawet czyjej, Samaela czy jego uroczej, nieprzytomnej siostry. Nasiąknęła nią cała szata, biała koszula, którą miał pod spodem nieprzyjemnie przykleiła się do ciała, stróżka karminowej cieczy ściekła mu po wreszcie opuszczonej ręce i po serdecznym palu skapnęła na ziemię. Nie zdziwił się, gdy i jego zabrali do Munga, wyglądał raczej kiepsko cały we krwi. Dopiero w szpitalu jednak dowiedział się, że na jego twarzy pojawiły się niepokojące czerwone pryszcze. Przez chwilę miał wizję samego siebie w rudych, roztrzepanych włosach z miniaturami tej fryzury rozrzuconymi po całej twarzy. Wydało mu się to całkiem zabawne. Personel medyczny jednak nie podzielał jego optymistycznego nastawienia. Co te winogrona mu zrobiły?
Samael Avery zdawał się kiepskim kompanem do rozmów, a Hereward wcale mu się nie dziwił, starał się mu raczej schodzić z drogi. Wiedział, jak musiał się denerwować losem własnej siostry, Bartius pewnie nie zachowywałby się dużo lepiej.
- Dzień dobry, doktorze... Carrow, tak? - Zwrócił się do medyka, gdy Samael skończył swoją kwiecistą przemowę. - To chyba wina winogron. Trafiliśmy tu ze stypy Horacego Slughorna i wbrew temu, co można sobie pomyśleć, nie z powodu winogron w winie się tu znaleźliśmy. To chyba o tę wysypkę chodzi, prawda? - Wskazał na swoją twarz. Póki co, czy to ze stresu, czy faktycznie nic poważnego mu nie było, czuł się dobrze. Miał nadzieję, że stan ten utrzyma się do końca jego życia, który oby nie nastąpił w ciągu najbliższych kilku godzin.
Samael Avery zdawał się kiepskim kompanem do rozmów, a Hereward wcale mu się nie dziwił, starał się mu raczej schodzić z drogi. Wiedział, jak musiał się denerwować losem własnej siostry, Bartius pewnie nie zachowywałby się dużo lepiej.
- Dzień dobry, doktorze... Carrow, tak? - Zwrócił się do medyka, gdy Samael skończył swoją kwiecistą przemowę. - To chyba wina winogron. Trafiliśmy tu ze stypy Horacego Slughorna i wbrew temu, co można sobie pomyśleć, nie z powodu winogron w winie się tu znaleźliśmy. To chyba o tę wysypkę chodzi, prawda? - Wskazał na swoją twarz. Póki co, czy to ze stresu, czy faktycznie nic poważnego mu nie było, czuł się dobrze. Miał nadzieję, że stan ten utrzyma się do końca jego życia, który oby nie nastąpił w ciągu najbliższych kilku godzin.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cóż za kłopot, a chciał tylko napić się paskudnego wina, bądź innych, podejrzanych trunków, które potencjalnie mogły być zatrute. Ach, i jeszcze powspominać Starego Ślimaka, dzięki któremu Amos miał praktycznie nieograniczony dostęp do działu Ksiąg Zakazanych, bo w końcu czego się nie robi dla swojej kolekcji? Nie, z planów nici. Bardzo (nie)przyjemne spotkanie z rodzeństwem Averych musiało to zepsuć. I do tego jeszcze ten okropny szpital! Prince dosłownie nienawidził takich miejsce, pełnych uzdrowicieli, przypominających mu o pewnej... kobiecie. Ale co zrobić? Zaraził się, ponoć, jakimś paskudztwem. Kolejny argument za tym, żeby nie wspominać tego dnia zbyt dobrze. Chociaż, dzięki niemu będzie miał specjalny powód do nabijania się z Samaela, uzdrowiciel od siedmiu boleści.
Zrobił, co miał zrobić, wezwał pomoc, a kiedy ta przybyła, stał po prostu z boku, nieco na uboczu. Przyglądając się poczynaniom służb medycznych. Jego zadanie już się skończyło, teraz najchętniej wróciłby do domu, rzucił się w odmęty kołdry i w stos mięciutkich poduszek. Lecz nie! Nie było mu to dane. Musiał udać się z innymi ofiarami do Munga. Znaczy, mógł ich zignorować, ale po co? Nie był na tyle głupi, w ogóle nie był, żeby nie posłuchać rady, bo poleceń przecież nie przyjmuje, od kogoś, kto się zna na takich irytujących sprawach.
Amodeus oparł się o ścianę plecami, z założonymi rękoma na klatce piersiowej czekał na kogoś z personelu, kto zwolni go do domu. Jedni wydeptują dziury w podłodze z zdenerwowania, a Mos wystukuje palcem o ramię w takich chwilach jakiś dziwny rytm. Prychnął cicho, kiedy usłyszał to, co Samael miał do powiedzenia. Jakoś nie mógł się powstrzymać przed drobną złośliwością.
- Ciekawe, przez kogo... - powiedział niezbyt głośno, a jego głos zabarwiło nieznaczne rozbawienie.
Jakoś nie zainteresował się zbytnio przybyciem uzdrowiciela. Bartius żwawo udzielał informacji, więc po co miał powtarzać coś, co właśnie zostało powiedziane. Oczywiście, mógł wspomnieć, że choroba została wywołana przez, najpewniej, czarno-magiczny obiekt, ale, kogo to obchodzi. Teraz dużo bardziej wolał pozbyć się jej, niż badać źródło pochodzenia magicznej wysypki.
Zrobił, co miał zrobić, wezwał pomoc, a kiedy ta przybyła, stał po prostu z boku, nieco na uboczu. Przyglądając się poczynaniom służb medycznych. Jego zadanie już się skończyło, teraz najchętniej wróciłby do domu, rzucił się w odmęty kołdry i w stos mięciutkich poduszek. Lecz nie! Nie było mu to dane. Musiał udać się z innymi ofiarami do Munga. Znaczy, mógł ich zignorować, ale po co? Nie był na tyle głupi, w ogóle nie był, żeby nie posłuchać rady, bo poleceń przecież nie przyjmuje, od kogoś, kto się zna na takich irytujących sprawach.
Amodeus oparł się o ścianę plecami, z założonymi rękoma na klatce piersiowej czekał na kogoś z personelu, kto zwolni go do domu. Jedni wydeptują dziury w podłodze z zdenerwowania, a Mos wystukuje palcem o ramię w takich chwilach jakiś dziwny rytm. Prychnął cicho, kiedy usłyszał to, co Samael miał do powiedzenia. Jakoś nie mógł się powstrzymać przed drobną złośliwością.
- Ciekawe, przez kogo... - powiedział niezbyt głośno, a jego głos zabarwiło nieznaczne rozbawienie.
Jakoś nie zainteresował się zbytnio przybyciem uzdrowiciela. Bartius żwawo udzielał informacji, więc po co miał powtarzać coś, co właśnie zostało powiedziane. Oczywiście, mógł wspomnieć, że choroba została wywołana przez, najpewniej, czarno-magiczny obiekt, ale, kogo to obchodzi. Teraz dużo bardziej wolał pozbyć się jej, niż badać źródło pochodzenia magicznej wysypki.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Amodeus Prince
Zawód : Pracownik u Borgina & Burke’a, teoretyk magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Nie wiem, co to filozofia.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy schodził obrazek malujący się przed nim nie wyglądał zachęcająco. Jedna z osób była najwyraźniej na tyle w złym stanie, że od razu została poniesiona dalej, a pozostawiona gromadka umazana krwią wcale go nie zraziła. Ciągle uśmiechał się łagodnie i nie zrażony ponurymi nastojami pacjentów, wśród których swoją drogą znajdował się kolega po fachu, zachęcał w typowy dla siebie sposób do współpracy.
Uśmiech jednak zbladł, a na twarzy odmalowała się powaga. Ta rzadko bywała na twarzy Adriena, lecz nie potrafił zareagować inaczej widząc udręczenie na twarzy towarzysza z którym dzielił miejsce pracy.
- Dobrze wiesz, doktorze Avery, że skoro zostałem nagle wezwany pomimo dnia wolnego to nic nie pójdzie chyżo. - Zapewnił niechętnie. Nie zamierzał pozostawiać złudzeń. Przypomniał więc subtelnie, że jego nagła obecność jest zwiastunem potencjalnej epidemii, a to oznaczało, że nawet jeśli Samueal okaże się zdrowy to prawdopodobnie czeka go kwarantanna. Czyli żadnego szwędania się po szpitalu. - Rozumiem również Twój niepokój, jednak w tym stanie nic nie zwojujesz. Zaufaj naszym. - Ściszył ton, pozwalając sobie na bardziej prywatny wydźwięk tej wypowiedzi. - Poproszę pielęgniarkę by informowała nas na bieżąco w prawie twojej siostry.- Dodał po chwili, jeszcze nim jego wzrok przykuła nietypowa aparycja rudzielca i jego słowa. Zrobił dodatkowy krok w przód by lepiej się przyjrzeć, a usta zacisnął w wąską kreskę.
- Tak, dokładnie te...- Rzekł nie kryjąc niezadowolenia. Zapowiadał się ciekawy dzień, a właściwie co najmniej tydzień. Westchnął, po czym oddalił się nawołując z recepcji kilka pielęgniarek. Nie zbliżył się do nich lecz poinformował, by przyniosły na jego wydział co najmniej 4, a najlepiej 8 porcji maści z pijawek, a jeśli szpitalne zapasy świecą pustkami wydał rozkaz zagonienia na cito kogoś do kociołka.
- Proszę informować mnie również na bieżąco o kondycji Panienki Allison i zdezynfekować korytarz po naszym wyjściu...- Dokończył wydawać polecania, po czym wróciwszy do zgromadzenia, odezwał się z nieco wymuszonym uśmieszkiem.
- Niestety jestem zmuszony uziemić Panów na chwilę obecną na mym wydziale. Wszystkich proszę podążać za tymi Panami na przodzie. - Wskazał dwójkę dwójkę ratowników, którzy niechętnie przyjeli polecenie i zaczeli niemrawo kierować się w stronę znienawidzonego wydziału. - Proszę również unikać jakiegokolwiek kontaktu z czymkolwiek innym niż podłogą, jakkolwiek paranoicznie to nie brzmi. - Zakomunikował zostając na tyłach i zamykając w ten sposób pochód. Obawiał się, że w innym przypadku pan Avery da się ponieść emocjom i podążyć za Allison, korzystając z tego, że nikt by nie zauważył, że odłączył by się od grupy i zniknął w jakimś korytarzu. Choć brzmiało to również absurdalnie, to jednak Adrien był na tyle długo lekarzem by wiedzieć, że człowiek martwiący się o sobie bliską osobę nigdy nie postępuje racjonalnie. Carrow nie mógł sobie pozwolić na chwilę obecną na jakikolwiek brak kontroli.
\\Edit. W zależności od tego co machniecie, jakoś ogarnę zbiorowe z/t i postaramy się przeniesiemy o tutaj. Tak was nastawiam psychicznie na zaś : |
Uśmiech jednak zbladł, a na twarzy odmalowała się powaga. Ta rzadko bywała na twarzy Adriena, lecz nie potrafił zareagować inaczej widząc udręczenie na twarzy towarzysza z którym dzielił miejsce pracy.
- Dobrze wiesz, doktorze Avery, że skoro zostałem nagle wezwany pomimo dnia wolnego to nic nie pójdzie chyżo. - Zapewnił niechętnie. Nie zamierzał pozostawiać złudzeń. Przypomniał więc subtelnie, że jego nagła obecność jest zwiastunem potencjalnej epidemii, a to oznaczało, że nawet jeśli Samueal okaże się zdrowy to prawdopodobnie czeka go kwarantanna. Czyli żadnego szwędania się po szpitalu. - Rozumiem również Twój niepokój, jednak w tym stanie nic nie zwojujesz. Zaufaj naszym. - Ściszył ton, pozwalając sobie na bardziej prywatny wydźwięk tej wypowiedzi. - Poproszę pielęgniarkę by informowała nas na bieżąco w prawie twojej siostry.- Dodał po chwili, jeszcze nim jego wzrok przykuła nietypowa aparycja rudzielca i jego słowa. Zrobił dodatkowy krok w przód by lepiej się przyjrzeć, a usta zacisnął w wąską kreskę.
- Tak, dokładnie te...- Rzekł nie kryjąc niezadowolenia. Zapowiadał się ciekawy dzień, a właściwie co najmniej tydzień. Westchnął, po czym oddalił się nawołując z recepcji kilka pielęgniarek. Nie zbliżył się do nich lecz poinformował, by przyniosły na jego wydział co najmniej 4, a najlepiej 8 porcji maści z pijawek, a jeśli szpitalne zapasy świecą pustkami wydał rozkaz zagonienia na cito kogoś do kociołka.
- Proszę informować mnie również na bieżąco o kondycji Panienki Allison i zdezynfekować korytarz po naszym wyjściu...- Dokończył wydawać polecania, po czym wróciwszy do zgromadzenia, odezwał się z nieco wymuszonym uśmieszkiem.
- Niestety jestem zmuszony uziemić Panów na chwilę obecną na mym wydziale. Wszystkich proszę podążać za tymi Panami na przodzie. - Wskazał dwójkę dwójkę ratowników, którzy niechętnie przyjeli polecenie i zaczeli niemrawo kierować się w stronę znienawidzonego wydziału. - Proszę również unikać jakiegokolwiek kontaktu z czymkolwiek innym niż podłogą, jakkolwiek paranoicznie to nie brzmi. - Zakomunikował zostając na tyłach i zamykając w ten sposób pochód. Obawiał się, że w innym przypadku pan Avery da się ponieść emocjom i podążyć za Allison, korzystając z tego, że nikt by nie zauważył, że odłączył by się od grupy i zniknął w jakimś korytarzu. Choć brzmiało to również absurdalnie, to jednak Adrien był na tyle długo lekarzem by wiedzieć, że człowiek martwiący się o sobie bliską osobę nigdy nie postępuje racjonalnie. Carrow nie mógł sobie pozwolić na chwilę obecną na jakikolwiek brak kontroli.
\\Edit. W zależności od tego co machniecie, jakoś ogarnę zbiorowe z/t i postaramy się przeniesiemy o tutaj. Tak was nastawiam psychicznie na zaś : |
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie protestował, gdy kazano mu udać się do szpitala -było mu to nawet na rękę, nie chciał tracić z oczu pozostałych. Obserwował ich. W odpowiednim momencie zacznie zadawać pytania -a tych miał wiele. Z każdą chwilą przybywało kolejne.
Trójka mężczyzn stanowiła zbieraninę, zaiste, dziwaczną. Pierwszy roztrzęsiony, ewidentnie zaskoczony faktem, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli -i desperacko usiłujący pochwycić ją na powrót. Drugi nonszalancki, wyglądający, jakby czarnomagiczny incydent nie zrobił nań wrażenia - może najwyżej lekko poirytowany. No i trzeci, ten rudzielec, rozbrajająco wręcz pomocny, prostodusznie zatroskany losem rannej, współpracujący z lekarzami... i do tego zbawca ich wszystkich.
James popatrywał na nich z pewnej odległości, oceniając, wydając sądy i snując podejrzenia. Z razu nie ingerował w, bądź co bądź, osobistą rozmowę rodziny i przyjaciół rannej z lekarzem. Szok po zdarzeniu nie pozwoliłby jego świadkom na sensowne odpowiedzi -z resztą, on sam tak naprawdę musiał wziąć się w garść, by móc zadawać sensowne pytania.
Zrobił się...senny. Jak kiedyś, gdy towarzysze przywlekli go do namiotu polowego medyka. Byłeś w bitwie, walczyłeś, zabijałeś, dokonywałeś nadludzkiego bohaterstwa i nadludzkiego okrucieństwa, oberwałeś, starałeś się przeżyć za wszelką cenę, tamować tryskającą z rany krew, czołgać się do swoich, wytrzymać... I nagle wszystko przestaje zależeć od ciebie. Nie masz już na nic wpływu, to już nie twój problem, teraz walczyć będą ci w białych kitlach. Ty, równie dobrze, możesz iść spać.
Są tacy, którzy walczą. Rzucają się w panice, jak ranne zwierzęta, wyją, krzyczą że nie chcą. Próżny trud. Jak felczer spojrzy bez przekonania na twoją nogę, i powie "tniemy", to żadne wrzaski nie pomogą, amputują ci ją i tak.
James nie pamiętał dokładnie istoty choroby, o której szeptali między sobą pozostali -na uzdrowiciela nigdy nie miał zadatków. Kojarzył jednak, że to poważna sprawa -dlatego też postanowił poddać się wszelkim zabiegom uzdrowicieli cierpliwie i bez szemrania. I, przy okazji, przeprowadzić śledztwo.
Trójka mężczyzn stanowiła zbieraninę, zaiste, dziwaczną. Pierwszy roztrzęsiony, ewidentnie zaskoczony faktem, że sytuacja wymknęła mu się spod kontroli -i desperacko usiłujący pochwycić ją na powrót. Drugi nonszalancki, wyglądający, jakby czarnomagiczny incydent nie zrobił nań wrażenia - może najwyżej lekko poirytowany. No i trzeci, ten rudzielec, rozbrajająco wręcz pomocny, prostodusznie zatroskany losem rannej, współpracujący z lekarzami... i do tego zbawca ich wszystkich.
James popatrywał na nich z pewnej odległości, oceniając, wydając sądy i snując podejrzenia. Z razu nie ingerował w, bądź co bądź, osobistą rozmowę rodziny i przyjaciół rannej z lekarzem. Szok po zdarzeniu nie pozwoliłby jego świadkom na sensowne odpowiedzi -z resztą, on sam tak naprawdę musiał wziąć się w garść, by móc zadawać sensowne pytania.
Zrobił się...senny. Jak kiedyś, gdy towarzysze przywlekli go do namiotu polowego medyka. Byłeś w bitwie, walczyłeś, zabijałeś, dokonywałeś nadludzkiego bohaterstwa i nadludzkiego okrucieństwa, oberwałeś, starałeś się przeżyć za wszelką cenę, tamować tryskającą z rany krew, czołgać się do swoich, wytrzymać... I nagle wszystko przestaje zależeć od ciebie. Nie masz już na nic wpływu, to już nie twój problem, teraz walczyć będą ci w białych kitlach. Ty, równie dobrze, możesz iść spać.
Są tacy, którzy walczą. Rzucają się w panice, jak ranne zwierzęta, wyją, krzyczą że nie chcą. Próżny trud. Jak felczer spojrzy bez przekonania na twoją nogę, i powie "tniemy", to żadne wrzaski nie pomogą, amputują ci ją i tak.
James nie pamiętał dokładnie istoty choroby, o której szeptali między sobą pozostali -na uzdrowiciela nigdy nie miał zadatków. Kojarzył jednak, że to poważna sprawa -dlatego też postanowił poddać się wszelkim zabiegom uzdrowicieli cierpliwie i bez szemrania. I, przy okazji, przeprowadzić śledztwo.
Gość
Gość
Nie zamierzał ingerować w sprawy Samaela. Wiedział jakie to uczucie, gdy zabierają siostrę, ledwo żywą, zabierają pozory kontroli, biorą w zupełnie inne miejsce, bo przecież też jesteś ranny. A potem dochodzisz do siebie, pomału bez wiedzy, co u niej. Boli kiedy jest dzieckiem i kiedy się nie rozumie. Kiedy jest się dorosłym, musi boleć nawet bardziej. Dlatego nic nie mówił, pozwolił działać uzdrowicielowi. Tak było najłatwiej dla wszystkich. Miał nadzieję, że Avery posłucha, podda się zabiegom. On i tak więcej już nie zrobi. Allison jest w najlepszych rękach, na pewno sobie poradzi, jest silna, przecież jest jego rodzoną siostrą.
Uwagę Amodeusa, którą usłyszał, uznał za co najmniej niestosowną. W zdenerwowaniu, kiedy nasi bliscy są na skraju życia i śmierci nie jest łatwo zachować stoicki spokój, odciąć się od emocji, od strachu, niepewności, petryfikującego przerażenia. Samael cały czas chciał dobrze, chciał ratować życie, a nie go pozbawiać. Najnaturalniejsza reakcja na jaką zdobyłby się każdy brat. A jeśli skrzywdził siostrę, takie słowa mogą uczynić nieodwracalne szkody, spotęgować ból, doprowadzać do coraz większego poczucia winy. Nie, to nie było właściwe.
Posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. Czuł coraz większą obawę o swoje zdrowie. Niebawem ma się zacząć rok szkolny, musi do tego czasu wydobrzeć, przygotować plan zajęć dla siedmiu roczników, zaopatrzyć się w rzeczy i zwierzęta niezbędne do prowadzenia zajęć. I jak najczęściej widzieć się z siostrą, z którą znów czeka go długa rozłąka. Choć ona pewnie nie zauważy. On jednak będzie sobie wyrzucał, że znów poświęcił jej za mało czasu. Zawsze za mało.
Krew na szacie i koszuli pomału wysychała, nieprzyjemnie zastygała przyklejona do ciała. Ubranie robiło się sztywne. Czuł też strupy, które przecież nie zakrywały żadnej rany, na twarzy. Róbcie z nami co chcecie, leczcie jak uważacie za słuszne, ale...
- Przepraszam, panie doktorze, czy będzie możliwość umycia się po tych wszystkich przygodach? - Zapytał po drodze do sali, do której prawdopodobnie ich prowadzono. - Woda i mydło z pewnością przysłużą się naszemu zdrowiu.
Powiódł wzrokiem po wszystkich, brudnych od krwi, śmierdzących czarną magią. A nie, to był tylko sok z winogron. Przeklęte owoce.
Uwagę Amodeusa, którą usłyszał, uznał za co najmniej niestosowną. W zdenerwowaniu, kiedy nasi bliscy są na skraju życia i śmierci nie jest łatwo zachować stoicki spokój, odciąć się od emocji, od strachu, niepewności, petryfikującego przerażenia. Samael cały czas chciał dobrze, chciał ratować życie, a nie go pozbawiać. Najnaturalniejsza reakcja na jaką zdobyłby się każdy brat. A jeśli skrzywdził siostrę, takie słowa mogą uczynić nieodwracalne szkody, spotęgować ból, doprowadzać do coraz większego poczucia winy. Nie, to nie było właściwe.
Posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. Czuł coraz większą obawę o swoje zdrowie. Niebawem ma się zacząć rok szkolny, musi do tego czasu wydobrzeć, przygotować plan zajęć dla siedmiu roczników, zaopatrzyć się w rzeczy i zwierzęta niezbędne do prowadzenia zajęć. I jak najczęściej widzieć się z siostrą, z którą znów czeka go długa rozłąka. Choć ona pewnie nie zauważy. On jednak będzie sobie wyrzucał, że znów poświęcił jej za mało czasu. Zawsze za mało.
Krew na szacie i koszuli pomału wysychała, nieprzyjemnie zastygała przyklejona do ciała. Ubranie robiło się sztywne. Czuł też strupy, które przecież nie zakrywały żadnej rany, na twarzy. Róbcie z nami co chcecie, leczcie jak uważacie za słuszne, ale...
- Przepraszam, panie doktorze, czy będzie możliwość umycia się po tych wszystkich przygodach? - Zapytał po drodze do sali, do której prawdopodobnie ich prowadzono. - Woda i mydło z pewnością przysłużą się naszemu zdrowiu.
Powiódł wzrokiem po wszystkich, brudnych od krwi, śmierdzących czarną magią. A nie, to był tylko sok z winogron. Przeklęte owoce.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim jego towarzysze niedoli również znaleźli się w poczekalni. Czuł się kompletnie zawieszony, bezradny, jakby w otępieniu musiał oczekiwać wyroku, co wywoływało w nim mdłości, zgoła niezależne od rzekomo złego stanu jego zdrowia. Nie dbał kompletnie o jakąś bzdurną chorobę, nie zwracał uwagi na powikłania, komplikacje, w tej chwili było to równie nieistotne, jak irytująca obecność Amodeusa. Operującego wielce niestosownymi hasłami, jednak nie wzbudzającymi w Averym większych emocji. Nie miał ochoty na groźby, ani sił na ich wykonanie. Przytłoczył go kompletnie zły stan Allison, na dodatek, odseparowanej od niego przeszkodami w postaci szeregu białych kitli i rozmazanych twarzy, blokujących mu dostępu do sali, w której spoczywała. Powinien teraz rozpętać apokalipsę i wypowiedzieć wojnę wszystkim, którzy nie zamierzali respektować jego słów i decyzji. Sprzeciwili się, za co karą miało być cierpienie i upadek w przepaść bez powrotu. Samael nie wahał już się przed podjęciem tych karkołomnych zmagań, występował samotnie, niczym narodowy bohater, lecz nie walczył o niepodległość, a o swoje prawa. Należały mu się przecież niezbywalnie, nie mogli mu zabronić widzenia się z siostrą. Ha! Kto?
Banda mało rozgarniętych prostaczków, z niedouczonym Carrowem na czele? Paradne, doprawdy! Żadna moc nie mogła go powstrzymać przed zobaczeniem Allie. Nie dowierzał nikomu, musiał mieć pełen wgląd w przebieg jej leczenia, chciał, aby to jego twarz była pierwszym, co dostrzeże, kiedy już wybudzi się z letargu spowodowanego utratą krwi. Zdobiącą również jego szatę, lecz o tym nie myślał zupełnie. Krople szkarłatu nadawały mu wygląd herosa, aczkolwiek błędny wzrok i ściągnięta twarz sugerowały raczej oszalałego z bólu żołnierza, który właśnie stracił wszystko. I jemu niewiele do tego brakowało; chciał przynajmniej pożegnać Allison jak należy. Żeby wypuścić ją w zaświaty z czystym sumieniem, iż dopełnił swego braterskiego obowiązku i spełnił obietnicę daną jej jeszcze w zamierzchłych czasach.
-Nie interesuje mnie to. Nie zgadzam się na żadne półśrodki – warknął cicho, ściskając Carrowa za ramię – ona się w y k r w a w i a, rozumie to pan? – nieświadomie podniósł głos, nie zawracając sobie głowy, iż wszczynanie awantury w Mungu nie jest zbyt rozsądne.
- Wpuści mnie pan do niej po dobroci albo załatwimy to inaczej – zapowiedział, zaciskając trzęsącą się z wściekłości rękę na różdżce.
Banda mało rozgarniętych prostaczków, z niedouczonym Carrowem na czele? Paradne, doprawdy! Żadna moc nie mogła go powstrzymać przed zobaczeniem Allie. Nie dowierzał nikomu, musiał mieć pełen wgląd w przebieg jej leczenia, chciał, aby to jego twarz była pierwszym, co dostrzeże, kiedy już wybudzi się z letargu spowodowanego utratą krwi. Zdobiącą również jego szatę, lecz o tym nie myślał zupełnie. Krople szkarłatu nadawały mu wygląd herosa, aczkolwiek błędny wzrok i ściągnięta twarz sugerowały raczej oszalałego z bólu żołnierza, który właśnie stracił wszystko. I jemu niewiele do tego brakowało; chciał przynajmniej pożegnać Allison jak należy. Żeby wypuścić ją w zaświaty z czystym sumieniem, iż dopełnił swego braterskiego obowiązku i spełnił obietnicę daną jej jeszcze w zamierzchłych czasach.
-Nie interesuje mnie to. Nie zgadzam się na żadne półśrodki – warknął cicho, ściskając Carrowa za ramię – ona się w y k r w a w i a, rozumie to pan? – nieświadomie podniósł głos, nie zawracając sobie głowy, iż wszczynanie awantury w Mungu nie jest zbyt rozsądne.
- Wpuści mnie pan do niej po dobroci albo załatwimy to inaczej – zapowiedział, zaciskając trzęsącą się z wściekłości rękę na różdżce.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stał nieco z boku, przyglądając się tej całej szopce. Dalej nie odczuwał potrzeby włączania się w tą jakże interesującą rozmowę. W końcu po co? I tak teraz niczego nie zmieni, a nie ma co dodatkowo rozkojarzyć uzdrowiciela, który i tak miał już dużo na głowie. Zawiódł się nieco, gdy zauważył brak reakcji na jego szczere, lecz brutalne słowa. Przecież miał rację, Allison znalazła się w takim stanie przez pomoc jej utalentowanego braciszka, który teraz niemal wyłaził ze skóry, próbując jak najbardziej utrudnić robot medyka. Och, cóż za zabawny widok. Zazwyczaj opanowany pan, zachowywał się, niczym roztrzęsione dziecko. Na długo zapamięta ten widok.
Amodeus jakby się wyłączył, czyżby spał na stojąco? Nie, raczej nie. Po prostu przestał zwracać uwagi na tę szopkę. Na gacie Merlina, ile to jeszcze będzie trwało?! Lekko zniecierpliwiony, postukiwał palcem o ramię, wybijając jakiś przypadkowy rytm piosenki, którą gdzieś zasłyszał. Pewnie robiłby tak jeszcze przez chwilę, gdyby jego uwagi nie skupiło jakieś poruszenie. Pan psychiatra powinien chyba udać się na jakąś terapię, o ironio. Zazwyczaj nie zareagowałby na takie coś, bo w końcu co go interesują sprzeczki między obcymi ludźmi, ale teraz było inaczej. Jeśli wierzyć tym pannom, twarz Mosa była oszpecona... Jego przystojne lico! A pan Carrow to nadzieja na szybkie naprawienie tego stanu rzeczy. Prosta logika. Raczej tego nie zrobi, jeżeli Samael rzuci na niego jedno z tych swoich genialnych zaklęć. Kolejna fontanna krwi nie przysłuży się im. Boskość twarzy Księcia kontra stan zdrowia roztrzęsionego psychiatry, prosty wybór, prawda? Nie myśląc dużo, Amos wystrzelił. A raczej jego ręka wystrzeliła, ściskając różdżkę. W pierwszym odruchu chciał rzucić coś paskudnego. Ot, skrywana nienawiść do starszego Averego niemal wypłynęła na powierzchnię. Powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Nie był głupi. Rzucanie mrocznych czarów w jakiejś przypadkowej restauracji mogło jeszcze ujść płazem, ale zapewne nie skończyłoby się to tak tutaj. Ach, uciążliwe prawo. Wycelował różdżkę prosto w Samaela, który tak bardzo skupiony był na niewinnym uzdrowicielu, który miał tak ważne zadanie do spełnienia!
- Confundus. - powiedział tym swoim melodyjnym tonem, którego używał przy rzucaniu zaklęć.
Niech wdzięczny będzie Merlinowi, że wybrał takie zaklęcie. Zawsze mógł rzucić nim o ścianę, połamać dłoń, w której trzymał różdżkę czy kazać mu tańczyć i śpiewać. Taki łaskaw był! Po prostu zamiesza już w tym gównie, jakim obecnie był stan psychiczny Samaela, nic wielkiego. Najwyżej wyląduje na oddziale, na którym pracuje.
Amodeus jakby się wyłączył, czyżby spał na stojąco? Nie, raczej nie. Po prostu przestał zwracać uwagi na tę szopkę. Na gacie Merlina, ile to jeszcze będzie trwało?! Lekko zniecierpliwiony, postukiwał palcem o ramię, wybijając jakiś przypadkowy rytm piosenki, którą gdzieś zasłyszał. Pewnie robiłby tak jeszcze przez chwilę, gdyby jego uwagi nie skupiło jakieś poruszenie. Pan psychiatra powinien chyba udać się na jakąś terapię, o ironio. Zazwyczaj nie zareagowałby na takie coś, bo w końcu co go interesują sprzeczki między obcymi ludźmi, ale teraz było inaczej. Jeśli wierzyć tym pannom, twarz Mosa była oszpecona... Jego przystojne lico! A pan Carrow to nadzieja na szybkie naprawienie tego stanu rzeczy. Prosta logika. Raczej tego nie zrobi, jeżeli Samael rzuci na niego jedno z tych swoich genialnych zaklęć. Kolejna fontanna krwi nie przysłuży się im. Boskość twarzy Księcia kontra stan zdrowia roztrzęsionego psychiatry, prosty wybór, prawda? Nie myśląc dużo, Amos wystrzelił. A raczej jego ręka wystrzeliła, ściskając różdżkę. W pierwszym odruchu chciał rzucić coś paskudnego. Ot, skrywana nienawiść do starszego Averego niemal wypłynęła na powierzchnię. Powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Nie był głupi. Rzucanie mrocznych czarów w jakiejś przypadkowej restauracji mogło jeszcze ujść płazem, ale zapewne nie skończyłoby się to tak tutaj. Ach, uciążliwe prawo. Wycelował różdżkę prosto w Samaela, który tak bardzo skupiony był na niewinnym uzdrowicielu, który miał tak ważne zadanie do spełnienia!
- Confundus. - powiedział tym swoim melodyjnym tonem, którego używał przy rzucaniu zaklęć.
Niech wdzięczny będzie Merlinowi, że wybrał takie zaklęcie. Zawsze mógł rzucić nim o ścianę, połamać dłoń, w której trzymał różdżkę czy kazać mu tańczyć i śpiewać. Taki łaskaw był! Po prostu zamiesza już w tym gównie, jakim obecnie był stan psychiczny Samaela, nic wielkiego. Najwyżej wyląduje na oddziale, na którym pracuje.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Amodeus Prince
Zawód : Pracownik u Borgina & Burke’a, teoretyk magii
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Nie wiem, co to filozofia.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Amodeus Prince' has done the following action : Rzut kośćmi
'k100' : 36
'k100' : 36
Największą współpracę wykazywał o dziwo rudzielec. Nie żeby to było coś zaskakującego i złośliwego zaobserwowanie iż to przedstawiciel rudości wykazywał się najlepszymi zdolnościami interpersonalnymi.
- Naturalnie. Mung wygląda, jak wygląda, lecz to nie dom pogrzebowy. Mamy tu ciepłą wodę oraz mydło, jednak najpierw obowiązki, następnie przyjemności. Co prawda, do Pana nie mam żadnych wątpliwości, że jest Pan chory. Wysypka świadczy sama za siebie. Są jednak dwie odmiany tej choroby, nie wspominając że zagadką jest ciągle stan Pańskich towarzyszy...Zaraz jednak zrobimy szczegółowe badania i wszystko będzie jasne. - Wyjaśnił spokojnie. Inni nie okazali mu wszak żadnych dowodów choroby, czy też nie skarżyli się na jakieś złe samopoczucie bądź przeciwnie - wyjątkowo dobre. Założyć więc musiał z góry, że prawdopodobnie również są zarażeni, skoro mieli kontakt z rudym. - Ale spokojnie. Kuracja polega na smarowaniu, leżeniu i nie zarażaniu innych. Nic strasznego. - Uspokoił, lecz na ni wszystkich podziałało. Samaelem bowiem wciąż miotały nerwy. Jego zaciskająca się na ramieniu dłoń Avrego tylko to potwierdzała.
- Tak, rozumiem, dlatego jest w s z p i t a l u, rozumie to pan? - Z ust zniknął śmiech, a pojawiła się stanowczość. Adrien wiele już widział i wiedział, że obecność Samaela będzie tylko zawadą dla lekarzy. Nie ma bowiem nic gorszego niż rozemocjonowany członek rodziny na sali operacyjnej. Nic jego obecność nie wniesie w życie nieprzytomnej, a może doprowadzić do błędu lekarzy, którzy to potem stanął się źródłem obwiniana. Samael równiez powinien to wiedzieć, a jednak dał się ponieść emocjom. Nie winił go za to, bo wszak był człowiekiem, jednak nie zamierzał też pozwolić by robił co chciał.
- Samaelu, jak na psychiatrę przystało zaczerpnij zdrowego rozsądku i pokory. Twoja obecność niczego tam nie zmieni, a tylko utrudnisz naszym prace. - Zakomunikował twardo, lecz spokojni widząc, jak jego przyjaciel po fachu zaciska różdżkę tak, że aż piątki m bieleją. Magią niczego w tym momencie nie rozwiąże, lecz Price zamierzał pokazać, że jego to założenie nie obowiązuje. Ku zaskoczeniu Adriena w powietrze wypuszczone zostało zaklęcie i to nie byle jakie, a confundus. Co prawda wystarczające by chwilowo sprowadzić do parteru Samaela, lecz za słabe by opanować na nowo jego rosnący gniew. Całe bowiem przemawianie do rozsądku Adrina wyparowało z myśli psychiatry wraz z owym zaklęciem, a jeśli nie to zapewne fakt ten jeszcze bardziej go rozjuszył toteż by powstrzymać rosnące zamieszanie uzdrowiciel postanowił sięgnąć po różdżkę i skierować ku Averemu zaklęcie.
-Attrequio omne!
- Naturalnie. Mung wygląda, jak wygląda, lecz to nie dom pogrzebowy. Mamy tu ciepłą wodę oraz mydło, jednak najpierw obowiązki, następnie przyjemności. Co prawda, do Pana nie mam żadnych wątpliwości, że jest Pan chory. Wysypka świadczy sama za siebie. Są jednak dwie odmiany tej choroby, nie wspominając że zagadką jest ciągle stan Pańskich towarzyszy...Zaraz jednak zrobimy szczegółowe badania i wszystko będzie jasne. - Wyjaśnił spokojnie. Inni nie okazali mu wszak żadnych dowodów choroby, czy też nie skarżyli się na jakieś złe samopoczucie bądź przeciwnie - wyjątkowo dobre. Założyć więc musiał z góry, że prawdopodobnie również są zarażeni, skoro mieli kontakt z rudym. - Ale spokojnie. Kuracja polega na smarowaniu, leżeniu i nie zarażaniu innych. Nic strasznego. - Uspokoił, lecz na ni wszystkich podziałało. Samaelem bowiem wciąż miotały nerwy. Jego zaciskająca się na ramieniu dłoń Avrego tylko to potwierdzała.
- Tak, rozumiem, dlatego jest w s z p i t a l u, rozumie to pan? - Z ust zniknął śmiech, a pojawiła się stanowczość. Adrien wiele już widział i wiedział, że obecność Samaela będzie tylko zawadą dla lekarzy. Nie ma bowiem nic gorszego niż rozemocjonowany członek rodziny na sali operacyjnej. Nic jego obecność nie wniesie w życie nieprzytomnej, a może doprowadzić do błędu lekarzy, którzy to potem stanął się źródłem obwiniana. Samael równiez powinien to wiedzieć, a jednak dał się ponieść emocjom. Nie winił go za to, bo wszak był człowiekiem, jednak nie zamierzał też pozwolić by robił co chciał.
- Samaelu, jak na psychiatrę przystało zaczerpnij zdrowego rozsądku i pokory. Twoja obecność niczego tam nie zmieni, a tylko utrudnisz naszym prace. - Zakomunikował twardo, lecz spokojni widząc, jak jego przyjaciel po fachu zaciska różdżkę tak, że aż piątki m bieleją. Magią niczego w tym momencie nie rozwiąże, lecz Price zamierzał pokazać, że jego to założenie nie obowiązuje. Ku zaskoczeniu Adriena w powietrze wypuszczone zostało zaklęcie i to nie byle jakie, a confundus. Co prawda wystarczające by chwilowo sprowadzić do parteru Samaela, lecz za słabe by opanować na nowo jego rosnący gniew. Całe bowiem przemawianie do rozsądku Adrina wyparowało z myśli psychiatry wraz z owym zaklęciem, a jeśli nie to zapewne fakt ten jeszcze bardziej go rozjuszył toteż by powstrzymać rosnące zamieszanie uzdrowiciel postanowił sięgnąć po różdżkę i skierować ku Averemu zaklęcie.
-Attrequio omne!
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Adrien Carrow' has done the following action : Rzut kośćmi
'k100' : 64
'k100' : 64
Tak to właśnie jest -prawie tu zasnął na stojąco, a wokół wszyscy stanęli o krok od bitwy. Czy ci ludzie nie są w stanie w spokoju przeprowadzić najprostszej czynności? Przejście z poczekalni do sali chorych naprawdę wymaga łapania za różdżki?
Cóż, winien zamieszania był ewidentnie ten spanikowany, krewny rannej, który usiłując ją opatrywać, omal nie amputował jej nogi. Pozostali próbowali opanować sytuację... Ale to najprostsze droga do wywołania tutaj tęgiej harataniny, wystarczy że tamten jakoś umknie ich klątwom i odpowie -James wcale by się nie zdziwił -czymś mocniejszym. Oni będą się bronić, aż w końcu padną trupy, i to niekoniecznie wyłącznie wśród walczących -w końcu znajdowali się w środku szpitala!
-Spokój! -ryknął nieznoszącym sprzeciwu tonem, odwracając się ku stojącym kilka kroków dalej uczestnikom sporu i unosząc różdżkę. - Następny, który rzuci zaklęcie, zostanie obezwładniony i aresztowany! -odnosiło się to do wszystkich obecnych, ale koniec różdżki Croucha mierzył w pierś Averego -to po nim spodziewał się ewentualnych głupstw. Był zwarty, gotowy, spokojny -i tylko czekał na gwałtowny ruch któregokolwiek z obecnych -nie wyłączając rudzielca -by rozbroić go lub sparaliżować. A potem...
Potem posadzi winnego do Azkabanu, ot tak, żeby sobie ulżyć. O ile żaden nie sięgnie po czarną magię, a było to raczej mało prawdopodobne, to oczywiście kara winna być stosownie mniejszą -ale zawsze można tam kogoś umieścić na wszelki wypadek, do wyjaśnienia sprawy. A potem to wyjaśnienie nieco przeciągnąć... Sowy, szczególnie te niosące pisma urzędowe, nieraz potrafią poważnie się spóźniać...
Te sadystyczne rozważania toczyły się gdzieś w odległym zakamarku jego mózgu, nie odciągając jego uwagi od zgromadzonych, szczególnie od ich oczu i dłoni. Oczy i dłonie mówią najwięcej o zamiarach człowieka... W oczach Jamesa malowało się zimne zacięcie. Dłoń dzierżyła różdżkę, swobodnym chwytem pojedynkowicza.
Cóż, winien zamieszania był ewidentnie ten spanikowany, krewny rannej, który usiłując ją opatrywać, omal nie amputował jej nogi. Pozostali próbowali opanować sytuację... Ale to najprostsze droga do wywołania tutaj tęgiej harataniny, wystarczy że tamten jakoś umknie ich klątwom i odpowie -James wcale by się nie zdziwił -czymś mocniejszym. Oni będą się bronić, aż w końcu padną trupy, i to niekoniecznie wyłącznie wśród walczących -w końcu znajdowali się w środku szpitala!
-Spokój! -ryknął nieznoszącym sprzeciwu tonem, odwracając się ku stojącym kilka kroków dalej uczestnikom sporu i unosząc różdżkę. - Następny, który rzuci zaklęcie, zostanie obezwładniony i aresztowany! -odnosiło się to do wszystkich obecnych, ale koniec różdżki Croucha mierzył w pierś Averego -to po nim spodziewał się ewentualnych głupstw. Był zwarty, gotowy, spokojny -i tylko czekał na gwałtowny ruch któregokolwiek z obecnych -nie wyłączając rudzielca -by rozbroić go lub sparaliżować. A potem...
Potem posadzi winnego do Azkabanu, ot tak, żeby sobie ulżyć. O ile żaden nie sięgnie po czarną magię, a było to raczej mało prawdopodobne, to oczywiście kara winna być stosownie mniejszą -ale zawsze można tam kogoś umieścić na wszelki wypadek, do wyjaśnienia sprawy. A potem to wyjaśnienie nieco przeciągnąć... Sowy, szczególnie te niosące pisma urzędowe, nieraz potrafią poważnie się spóźniać...
Te sadystyczne rozważania toczyły się gdzieś w odległym zakamarku jego mózgu, nie odciągając jego uwagi od zgromadzonych, szczególnie od ich oczu i dłoni. Oczy i dłonie mówią najwięcej o zamiarach człowieka... W oczach Jamesa malowało się zimne zacięcie. Dłoń dzierżyła różdżkę, swobodnym chwytem pojedynkowicza.
Gość
Gość
Avery przemienił się w kłębek nerwów, miotany sprzecznymi uczuciami i wzbierającą w nim dziką furią. Nakazującą roznieść w pył wszystko, co tylko znajdowało się na jego drodze. Kwestia Allison już nie była tą najistotniejszą; Samael nie potrafił przeboleć, iż ktoś ważył mu się sprzeciwić. Teraz zaś miał przed sobą kilku antagonistów, jak jeden mąż stających przeciwko niemu. Chcieli walki? Bardzo dobrze, dostaną ją, mogli być tego pewni. Potem nie pozostanie im już nic innego, jak czołganie się po podłodze i całowanie skraju jego szaty, żebrząc o łaskę. Ściskał różdżkę, aż pobielały mu knykcie, rzucając wściekłe spojrzenia na zmianę na doktora Carrowa, jak i Amodeusa. Którego obecność deprymowała go skutecznie: powinien zostać odizolowany od ludzi, choćby ze względu na podwyższanie jego ciśnienia.
Zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi Adriena. Śmiał go pouczać? Mówić mu, co ma robić? Żałosne i jeśli sądził, że Samael potulnie skinie głową, zostawiając życie Allison w brudnych rękach plebejskich uzdrowicieli, to grubo się mylił. Nie zamierzał odpuścić tak łatwo, a niezłomność decyzji wyraźnie biła z jego postawy, kiedy dumnie wyprostowany, słuchał tyrady Carrowa, nie odpowiadając na nią jednak ani słowem. Wszystko w nim krzyczało, miał ochotę kląć i bluźnić, lecz nie tak został przecież wychowany. Manifestacje uczuć wrzaskami oraz obrzucanie się wulgarnymi inwektywami było stanowczo poniżej jego godności – wystarczyło, że obrzucił Adriena lodowatym spojrzeniem, mijając go obojętnie, głuchy na jego przytyki. Lekceważąc doktorzynę, wraz z Herewardem, Amodeusem oraz niezintegrowanym z nikim Crouchem. Nie spodziewał się ataku – a już na pewno, nie wtedy, kiedy był odwrócony plecami do Prince’a. Który okazał się prawdziwym ścierwem (wspaniale dobrali się z Sorenem), jako że atakował go w momencie, gdy nie miał najmniejszych szans na jakąkolwiek reakcję. Żałosne – jego poczynanie nie zasłużyło na inne, łagodniejsze określenie, podobnie jak on, nie powinien mienić się mężczyzną. Carrow okazał się jego wart, Avery usłyszał kolejne świst różdżki oraz inkantację kolejnego zaklęcia. Nie zwracał uwagi na zgiełk, jaki czynił Crouch (roszcząc sobie prawo do przywołania porządku?), uśmiechając się drwiąco, jakby godząc się z losem ofiary, a w myślach planował krwawy odwet na tych kawalerach, którym bliżej było do panienek, bojących się zmierzyć z nim w uczciwym pojedynku.
Zmarszczył brwi, wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi Adriena. Śmiał go pouczać? Mówić mu, co ma robić? Żałosne i jeśli sądził, że Samael potulnie skinie głową, zostawiając życie Allison w brudnych rękach plebejskich uzdrowicieli, to grubo się mylił. Nie zamierzał odpuścić tak łatwo, a niezłomność decyzji wyraźnie biła z jego postawy, kiedy dumnie wyprostowany, słuchał tyrady Carrowa, nie odpowiadając na nią jednak ani słowem. Wszystko w nim krzyczało, miał ochotę kląć i bluźnić, lecz nie tak został przecież wychowany. Manifestacje uczuć wrzaskami oraz obrzucanie się wulgarnymi inwektywami było stanowczo poniżej jego godności – wystarczyło, że obrzucił Adriena lodowatym spojrzeniem, mijając go obojętnie, głuchy na jego przytyki. Lekceważąc doktorzynę, wraz z Herewardem, Amodeusem oraz niezintegrowanym z nikim Crouchem. Nie spodziewał się ataku – a już na pewno, nie wtedy, kiedy był odwrócony plecami do Prince’a. Który okazał się prawdziwym ścierwem (wspaniale dobrali się z Sorenem), jako że atakował go w momencie, gdy nie miał najmniejszych szans na jakąkolwiek reakcję. Żałosne – jego poczynanie nie zasłużyło na inne, łagodniejsze określenie, podobnie jak on, nie powinien mienić się mężczyzną. Carrow okazał się jego wart, Avery usłyszał kolejne świst różdżki oraz inkantację kolejnego zaklęcia. Nie zwracał uwagi na zgiełk, jaki czynił Crouch (roszcząc sobie prawo do przywołania porządku?), uśmiechając się drwiąco, jakby godząc się z losem ofiary, a w myślach planował krwawy odwet na tych kawalerach, którym bliżej było do panienek, bojących się zmierzyć z nim w uczciwym pojedynku.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczekalnia
Szybka odpowiedź