Stoliki w pobliżu wejścia
AutorWiadomość
Stoliki w pobliżu wejścia
Stoliki dla gości znajdujące się tuż obok wejścia do pubu, wobec czego łatwiej tutaj o wolne miejsca ze względu na wchodzących, jak i wychodzących czarodziejów; wszak każdy woli napić się w spokoju. Za niezbyt czystej szyby można oglądać mugoli śpieszących przed siebie i całkowicie obojętnych na obecność Dziurawego Kotła. Tylko czasami jeden z nich przystanie zaszokowany, lecz po chwili potrząśnie głową i wróci do swoich spraw.
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, gargulki, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:19, w całości zmieniany 1 raz
| skądś
Pijacka czasoprzestrzeń Benjamina Wrighta zaprzeczała wszelkim prawom fizyki, zazwyczaj rządzącym przemiłą którąśtam planetą Układu Słonecznego. Nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć, którą planetą Ziemia była dokładnie, jakby najważniejsze nauki mugolskiej szkoły wyparowały z jego umysłu razem z ostatkami trzeźwości. Nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć także kilku innych istotnych faktów. Na przykład tego, czy zamknął drzwi mieszkania na pięć zasuw i czy w ogóle był w swoim kawalerskim przybytku w tym tygodniu. Wnosząc po zapachu chyba jednak wziął prysznic w ciągu ostatniej doby, bo ciemnogranatowa koszula mocno pachniała proszkiem do prania. Przedawkowanym; wokół barczystego brodacza unosiła się wyraźna aura alpejskich fiołków i morskiej bryzy, pasująca do ogólnego c(i)ałokształtu typa spod ciemnej gwiazdy jak pięść do nosa. Wright był przecież osobnikiem niezwykle eleganckim...jak na podłe speluny Śmiertelnego Nokturnu. Dziś zabłądził jednak w bardziej cywilizowane rejony, wirując w górę Pokątnej, chociaż grawitacja z trudem wypuszczała go z czułych objęć śmierdzącej zgnilizną Wywerny, gdzie zostawił nie tylko całą pulę złotych galeonów, otrzymanych za pewne równie cuchnące sprawki, ale także złote zęby pewnego niesprzyjającego mu biznesmena. Nie, Ben nie został spacyfikowany przez rosłych ochroniarzy - podobne burdy były w tych kręgach na porządku dziennym - ale narastające siły wroga nakazały ostatniemu mililitrowi zdrowego rozsądku na opuszczenie spelunki. Przynajmniej na resztę nocy. Nie uśmiechało się mu wracać do wybrakowanego (bo składzik Ognistej pozostawał nieuzupełniony) mieszkania, dlatego potoczył się wartko ku jedynym świecącym na Pokątnej oknom, witającym strudzonych wędrowców.
Lub chodzące reklamy magicznego proszku do prania, doskonale radzącego sobie z wszelkimi zapachami podłego życia eks-gwiazdy miotlarstwa. Dobrze, że bójka z złotozębnym przemytnikiem nie pozostawiła żadnej skazy na świeżo wykrochmalonej koszuli: tylko dłonie miał całe w zakrzepłej krwi, z brudnoczerwonymi półksiężycami niezbyt czystych paznokci. Do tego rozczochrana broda, niezwykle zużyta skórzana kurtka przerzucona przez ramię i kompletny płynny alkohol zamiast płynów ustrojowych, kiepsko radzących sobie z hydraulicznym utrzymaniem równowagi. Jakoś udało mu się przekroczyć próg, ba, przeszedł pomiędzy pierwszymi stolikami w niemalże królewskim stylu, machając znacząco barmanowi (filmowe to, co zwykle, w przypadku Bena naprawdę działało). Zapewne wyglądał nawet na względnie trzeźwego - trunki miały gdzie rozłożyć się w barczystym ciele - chociaż niedużo brakowało do zawstydzającego przywitania się z podłogą. Potrafił mierzyć siły na zamiary, dlatego przystanął obok jednego z filarów, próbując skupić wzrok na jakimś przytulnym stoliku, przy którym będzie mógł spędzić resztę wieczoru. Jego spojrzenie przesunęło się po zakapturzonych postaciach, garbatych nosach, poszarpanych ubraniach i w końcu spoczęło na idiotycznej koszuli w panterkę. Parsknął śmiechem, ale benjaminowy rechot nie zdążył wybrzmieć, bo wystarczyło trochę podnieść wzrok, by natychmiast otrzeźwieć.
Przynajmniej tak mu się zdawało, bo szedł do stolika ukochanego kuzyna nadzwyczajnie prosto a zanim usiadł na krześle naprzeciwko, udało mu się nawet przesunąć dłonią po jego lokach z odpowiednią siłą, umiejscowioną gdzieś pomiędzy pieszczotą a chęcią uderzenia jego skronią w drewniany blat. Powstrzymał się jednak, sadzając swoją drobną posturę tuż przed nim i posyłając Ceasarowi szeroki, serdeczny uśmiech.
- Bracie, druhu, kuzynie, drogi przyjacielu - zaczął z przesadną, pijacką egzaltacją, rzucając skórzaną kurtkę na oparcie krzesła. Stracił przy tym impet powitania i zawiesił się na chwilę. Wyjął z kieszeni koszuli paczkę mugolskich papierosów i odpalił jednego, powracając uporczywym wzrokiem do wąsatej twarzy panicza Lestrange. Mógł spytać o pogodę, o jego pedalską koszulę albo o politykę, ale nigdy nie był fanem niezobowiązujących pogawędek. Zwłaszcza z kimś, kto mimo sporadycznego kontaktu, wwiercał mu się w umysł najbardziej frustrującą igiełką zażenowania i fascynacji. - Myślisz czasem o tym? - spytał w końcu bezpardonowo, chociaż nieprecyzyjnie, zaciągając się powoli szarą chmurą dymu.
Pijacka czasoprzestrzeń Benjamina Wrighta zaprzeczała wszelkim prawom fizyki, zazwyczaj rządzącym przemiłą którąśtam planetą Układu Słonecznego. Nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć, którą planetą Ziemia była dokładnie, jakby najważniejsze nauki mugolskiej szkoły wyparowały z jego umysłu razem z ostatkami trzeźwości. Nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć także kilku innych istotnych faktów. Na przykład tego, czy zamknął drzwi mieszkania na pięć zasuw i czy w ogóle był w swoim kawalerskim przybytku w tym tygodniu. Wnosząc po zapachu chyba jednak wziął prysznic w ciągu ostatniej doby, bo ciemnogranatowa koszula mocno pachniała proszkiem do prania. Przedawkowanym; wokół barczystego brodacza unosiła się wyraźna aura alpejskich fiołków i morskiej bryzy, pasująca do ogólnego c(i)ałokształtu typa spod ciemnej gwiazdy jak pięść do nosa. Wright był przecież osobnikiem niezwykle eleganckim...jak na podłe speluny Śmiertelnego Nokturnu. Dziś zabłądził jednak w bardziej cywilizowane rejony, wirując w górę Pokątnej, chociaż grawitacja z trudem wypuszczała go z czułych objęć śmierdzącej zgnilizną Wywerny, gdzie zostawił nie tylko całą pulę złotych galeonów, otrzymanych za pewne równie cuchnące sprawki, ale także złote zęby pewnego niesprzyjającego mu biznesmena. Nie, Ben nie został spacyfikowany przez rosłych ochroniarzy - podobne burdy były w tych kręgach na porządku dziennym - ale narastające siły wroga nakazały ostatniemu mililitrowi zdrowego rozsądku na opuszczenie spelunki. Przynajmniej na resztę nocy. Nie uśmiechało się mu wracać do wybrakowanego (bo składzik Ognistej pozostawał nieuzupełniony) mieszkania, dlatego potoczył się wartko ku jedynym świecącym na Pokątnej oknom, witającym strudzonych wędrowców.
Lub chodzące reklamy magicznego proszku do prania, doskonale radzącego sobie z wszelkimi zapachami podłego życia eks-gwiazdy miotlarstwa. Dobrze, że bójka z złotozębnym przemytnikiem nie pozostawiła żadnej skazy na świeżo wykrochmalonej koszuli: tylko dłonie miał całe w zakrzepłej krwi, z brudnoczerwonymi półksiężycami niezbyt czystych paznokci. Do tego rozczochrana broda, niezwykle zużyta skórzana kurtka przerzucona przez ramię i kompletny płynny alkohol zamiast płynów ustrojowych, kiepsko radzących sobie z hydraulicznym utrzymaniem równowagi. Jakoś udało mu się przekroczyć próg, ba, przeszedł pomiędzy pierwszymi stolikami w niemalże królewskim stylu, machając znacząco barmanowi (filmowe to, co zwykle, w przypadku Bena naprawdę działało). Zapewne wyglądał nawet na względnie trzeźwego - trunki miały gdzie rozłożyć się w barczystym ciele - chociaż niedużo brakowało do zawstydzającego przywitania się z podłogą. Potrafił mierzyć siły na zamiary, dlatego przystanął obok jednego z filarów, próbując skupić wzrok na jakimś przytulnym stoliku, przy którym będzie mógł spędzić resztę wieczoru. Jego spojrzenie przesunęło się po zakapturzonych postaciach, garbatych nosach, poszarpanych ubraniach i w końcu spoczęło na idiotycznej koszuli w panterkę. Parsknął śmiechem, ale benjaminowy rechot nie zdążył wybrzmieć, bo wystarczyło trochę podnieść wzrok, by natychmiast otrzeźwieć.
Przynajmniej tak mu się zdawało, bo szedł do stolika ukochanego kuzyna nadzwyczajnie prosto a zanim usiadł na krześle naprzeciwko, udało mu się nawet przesunąć dłonią po jego lokach z odpowiednią siłą, umiejscowioną gdzieś pomiędzy pieszczotą a chęcią uderzenia jego skronią w drewniany blat. Powstrzymał się jednak, sadzając swoją drobną posturę tuż przed nim i posyłając Ceasarowi szeroki, serdeczny uśmiech.
- Bracie, druhu, kuzynie, drogi przyjacielu - zaczął z przesadną, pijacką egzaltacją, rzucając skórzaną kurtkę na oparcie krzesła. Stracił przy tym impet powitania i zawiesił się na chwilę. Wyjął z kieszeni koszuli paczkę mugolskich papierosów i odpalił jednego, powracając uporczywym wzrokiem do wąsatej twarzy panicza Lestrange. Mógł spytać o pogodę, o jego pedalską koszulę albo o politykę, ale nigdy nie był fanem niezobowiązujących pogawędek. Zwłaszcza z kimś, kto mimo sporadycznego kontaktu, wwiercał mu się w umysł najbardziej frustrującą igiełką zażenowania i fascynacji. - Myślisz czasem o tym? - spytał w końcu bezpardonowo, chociaż nieprecyzyjnie, zaciągając się powoli szarą chmurą dymu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Informacje minionych dni wytrąciły go z równowagi. O ile stan roztrzęsienia emocjonalnego można byłoby ująć w ramy czegoś chociażby względnie stałego – był tak samo nieprzytomny, tak samo nachlany i jego szlacheckie usta zdobiło to samo nieeleganckie kurwa. Znów balansował nad przepaścią – zdążył już oswoić się z tą porywającą głębią, która wzywała go cichymi podszeptami. W drodze do świetności miał potknąć się o własne nogi, aby było zabawniej, i runąć, roztrzaskać się widowiskowo na tysiące połyskujących kawałków niczym liczne kieliszki, butelki i dzbany stające się ofiarami jego niekontrolowanego, pijackiego gniewu. W takich przykrych i z pozoru negatywnych drobnostkach potrafił dostrzec piękno, kryjący się w tysiącach szklanych odbić majestat. A tak naprawdę?
Tak naprawdę nie było na to odpowiedzi. Ani na to że pojedyncze stosunki pamiętał jako zapachy, barwy czy konkretne przedmioty, które w stanie otępienia zwracały jego rozproszoną uwagę.
Piękno było subiektywne i każdy pijak mógłby dostrzec je w nierównej, postrzępionej powierzchni drewnianego blatu, po którym wędrował obolałymi, dotąd zaciśniętymi w pięści, palcami, dopiero co wyprostowanymi z silnego uścisku. Czas na wytchnienie? Na złapanie oddechu, zatrzymanie się i obejrzenie za siebie – jak gdyby przeszłość miała jakiekolwiek znaczenie. Sprowadziła go do tego miejsca, do tu i teraz. To jedyne z jej funkcji. Czasem tylko wraca, a może co noc? Puka do drzwi, w okna, zagląda do środka. Bywa że naciska na klamkę i wchodzi, brudzi dywan zakrwawionymi buciorami i na nowo robi bałagan w twoim życiu. Ostatni przypadek to ten z listy awaryjnych, które upoważniają do puszczenia hamulców, do bezwiednego stracenia równowagi i runięcia w objęcia przywołującego go urwiska. Kolejna rocznica, kolejna okazja do rachunku sumienia, który wykonywał gorliwie przy każdej okazji, kolejny impuls. Do całej wyśmienitej otoczki winy i żalu dochodziła również wieść, na którą zareagował ze szczerym entuzjazmem służącego rodowi syna – rozmowa z ojcem o jego prędkich i nieuchronnych zaręczynach.
Rutyną było Wenus, przyjemnym oderwaniem od rzeczywistości kiedyś a dziś jego rzeczywistością – kobiety, whisky sączone z krzywym uśmiechem i równie krzywymi słowami, które szeptał chrapliwie do ucha tych, o których rankiem zapominał. Publiczne, samotne zwierzanie się drinkom podrzucanym przez obcych ludzi – ryzykowne? - miało być interesującą odmianą, a stało się przyjemnym ciężarem, którego nie miał ochoty zrzucać ze swoich obciążonych problemami ramion. Kaleki na duszy i kaleki znów na ciele, nad którym nie sprawował kontroli. Czyżby miał potrzebować pomocy, której nie będzie mógł, przez swoje wygórowane ego i kującą dumę, przyjąć? Najgorzej.
I najgorzej, gdy gościsz już w domu potwora przeszłości i do drzwi puka kolejny. Targa za twe włosy, siada naprzeciw Ciebie i mówi tak, jak gdyby jutra nie było. Nie liczy się z konsekwencjami lub może widzi, że nie będziesz w stanie ich wyciągnąć?
-Nie – dlaczego odpowiedział? Dlaczego w ogóle skrzyżował spojrzenia przymglonych oczu dwójki nieprzepadających za sobą mężczyzn? Pochylił się dwuznacznie nad blatem w kierunku brodatego kuzyna z leciutkim wręcz, odrobinę głupiutkim uśmiechem – Widzisz to prostokątne z klamką pośrodku? - szeptał zmysłowo w jego twarz alkoholowym oddechem – To drzwi – wytłumaczył – Czekają na Ciebie – kontynuował tonem, który brzmiał, jakby oferował mu co najmniej igraszki w wynajętym na noc, zapchlonym pokoju na górze.
Tak naprawdę nie było na to odpowiedzi. Ani na to że pojedyncze stosunki pamiętał jako zapachy, barwy czy konkretne przedmioty, które w stanie otępienia zwracały jego rozproszoną uwagę.
Piękno było subiektywne i każdy pijak mógłby dostrzec je w nierównej, postrzępionej powierzchni drewnianego blatu, po którym wędrował obolałymi, dotąd zaciśniętymi w pięści, palcami, dopiero co wyprostowanymi z silnego uścisku. Czas na wytchnienie? Na złapanie oddechu, zatrzymanie się i obejrzenie za siebie – jak gdyby przeszłość miała jakiekolwiek znaczenie. Sprowadziła go do tego miejsca, do tu i teraz. To jedyne z jej funkcji. Czasem tylko wraca, a może co noc? Puka do drzwi, w okna, zagląda do środka. Bywa że naciska na klamkę i wchodzi, brudzi dywan zakrwawionymi buciorami i na nowo robi bałagan w twoim życiu. Ostatni przypadek to ten z listy awaryjnych, które upoważniają do puszczenia hamulców, do bezwiednego stracenia równowagi i runięcia w objęcia przywołującego go urwiska. Kolejna rocznica, kolejna okazja do rachunku sumienia, który wykonywał gorliwie przy każdej okazji, kolejny impuls. Do całej wyśmienitej otoczki winy i żalu dochodziła również wieść, na którą zareagował ze szczerym entuzjazmem służącego rodowi syna – rozmowa z ojcem o jego prędkich i nieuchronnych zaręczynach.
Rutyną było Wenus, przyjemnym oderwaniem od rzeczywistości kiedyś a dziś jego rzeczywistością – kobiety, whisky sączone z krzywym uśmiechem i równie krzywymi słowami, które szeptał chrapliwie do ucha tych, o których rankiem zapominał. Publiczne, samotne zwierzanie się drinkom podrzucanym przez obcych ludzi – ryzykowne? - miało być interesującą odmianą, a stało się przyjemnym ciężarem, którego nie miał ochoty zrzucać ze swoich obciążonych problemami ramion. Kaleki na duszy i kaleki znów na ciele, nad którym nie sprawował kontroli. Czyżby miał potrzebować pomocy, której nie będzie mógł, przez swoje wygórowane ego i kującą dumę, przyjąć? Najgorzej.
I najgorzej, gdy gościsz już w domu potwora przeszłości i do drzwi puka kolejny. Targa za twe włosy, siada naprzeciw Ciebie i mówi tak, jak gdyby jutra nie było. Nie liczy się z konsekwencjami lub może widzi, że nie będziesz w stanie ich wyciągnąć?
-Nie – dlaczego odpowiedział? Dlaczego w ogóle skrzyżował spojrzenia przymglonych oczu dwójki nieprzepadających za sobą mężczyzn? Pochylił się dwuznacznie nad blatem w kierunku brodatego kuzyna z leciutkim wręcz, odrobinę głupiutkim uśmiechem – Widzisz to prostokątne z klamką pośrodku? - szeptał zmysłowo w jego twarz alkoholowym oddechem – To drzwi – wytłumaczył – Czekają na Ciebie – kontynuował tonem, który brzmiał, jakby oferował mu co najmniej igraszki w wynajętym na noc, zapchlonym pokoju na górze.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zbyt świeży zapach proszku do prania drażnił nozdrza, dlatego zagłuszał go obrzydliwym dymem smrodliwych papierosków, doskonale wpisujących się w gęstą atmosferę Dziurawego Kotła. Co prawda przywykł do mniejszej higieny (blat stolika nie kleił się od wymiocin pomieszanych z rozlanym piwem) i znacznie niższych cen (do tego z wiecznymi bonusami w postaci złamanego nosa, karalucha wędrującego po butelce lub przemytniczą znajomością), ale był w stanie zbyt wielkiego upojenia, by zwracać uwagi na takie logiczne szczegóły. Liczyła się tylko rozkoszna metafizyka spotkania po latach, miesiącach, tygodniach...Naprawdę gubił się czasowo, dryfując niczym bajkowa królewna na jakiejś różowej chmurce nostalgii. Pedalskiej nostalgii, nostalgii hańbiącej, upadlającej, frustrującej i zarazem tak pociągającej, że nie mógł uporządkować myśli w odpowiednim porządku. Najpierw powinien przecież skupić się na tym, że Lestrange to skończony idiota, wymuskane paniczysko; że jest hańbą na honorze wydziedziczonej rodziny, że ma inteligencję obdartej z piór papugi, że te przeklęte loki nadają mu wygląd matrony z trwałą. Że nie, w ogóle, wcale, nigdy, p r z e n i g d y.
Niestety, to nie było takie proste, hierarchia wywracała się do góry nogami a wszelkie zaprzeczenia stawały się gorącymi potakiwaniami. I znów znajdywał się w złej bajce, na złej stronie historii, którje wcale nie chciał czytać a która stała się marnym scenariuszem podłego filmu noir. Nie miał długiego płaszcza, wszystkie kolory wydawały mu się niezwykle jaskrawe a cienie praktycznie nie istniały, chybocząc się tylko lekko tuż obok dopalającej się świecy. Do tego ten przeklęty zapach świeżości, kojarzący mu się jednoznacznie z z prysznicem, z męską szatnią...i zapach Cesara, kiedy nachylił się do niego z tym parszywym uśmieszkiem na wąskich wargach.
Tego było za wiele; zęby uderzyły o zęby - na szczęście swoje - a w ustach poczuł gorzki smak tytoniu, wypadającego z rozgryzionego papierosa, który teraz smętnie dopalał się tuż obok dłoni Lestrange'a. Sam Ben jednak nie odrywał wzroku od jego oczu; wzroku zbyt intensywnego, by móc tłumaczyć swoje zachowanie całkowitą utratą przytomności. Bo przecież wyraźnie czuł wszystkie emocje, podpalające powoli jego splot słoneczny, czuł jego zapach, czuł swój zapach i miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje z nadmiaru pedalskich bodźców, wyszczególnionych do jednego, najmniej męskiego zmysłu. Trochę wzbogaconego wizją i zmysłową fonią; powoli przesuwał spojrzeniem od jego warg do oczu, przełykając gorzki smak jutrzejszego upokorzenia i dzisiejszego tytoniu.
- Dlaczego nie? Nie podobało ci się? - spytał od razu, powoli, zakrwawioną dłonią przyciskając połowę papierosa do blatu. Zapiekło, ale inaczej złapałby Ceasara za materiał jego drogiej koszuli i przyciągnął do siebie...żeby złamać mu nos. Wybić równiutkie zęby? Wepchnąć język do ust? - I myślę, że myślisz. Ja myślę- podzielił się po chwili swoją filozoficzną, znaczącą maksymą, otrząsając się z tego okropnego transu dopiero w chwili, w której ktoś postawił przed nim butelkę Ognistej. Nie bawił się w korzystanie ze szklanki, musiał w tym momencie zalać gorzki, dławiący posmak jego ust z przeszłości, prawie krztusząc się alkoholem, wypalającym mu przełyk.
Niestety, to nie było takie proste, hierarchia wywracała się do góry nogami a wszelkie zaprzeczenia stawały się gorącymi potakiwaniami. I znów znajdywał się w złej bajce, na złej stronie historii, którje wcale nie chciał czytać a która stała się marnym scenariuszem podłego filmu noir. Nie miał długiego płaszcza, wszystkie kolory wydawały mu się niezwykle jaskrawe a cienie praktycznie nie istniały, chybocząc się tylko lekko tuż obok dopalającej się świecy. Do tego ten przeklęty zapach świeżości, kojarzący mu się jednoznacznie z z prysznicem, z męską szatnią...i zapach Cesara, kiedy nachylił się do niego z tym parszywym uśmieszkiem na wąskich wargach.
Tego było za wiele; zęby uderzyły o zęby - na szczęście swoje - a w ustach poczuł gorzki smak tytoniu, wypadającego z rozgryzionego papierosa, który teraz smętnie dopalał się tuż obok dłoni Lestrange'a. Sam Ben jednak nie odrywał wzroku od jego oczu; wzroku zbyt intensywnego, by móc tłumaczyć swoje zachowanie całkowitą utratą przytomności. Bo przecież wyraźnie czuł wszystkie emocje, podpalające powoli jego splot słoneczny, czuł jego zapach, czuł swój zapach i miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje z nadmiaru pedalskich bodźców, wyszczególnionych do jednego, najmniej męskiego zmysłu. Trochę wzbogaconego wizją i zmysłową fonią; powoli przesuwał spojrzeniem od jego warg do oczu, przełykając gorzki smak jutrzejszego upokorzenia i dzisiejszego tytoniu.
- Dlaczego nie? Nie podobało ci się? - spytał od razu, powoli, zakrwawioną dłonią przyciskając połowę papierosa do blatu. Zapiekło, ale inaczej złapałby Ceasara za materiał jego drogiej koszuli i przyciągnął do siebie...żeby złamać mu nos. Wybić równiutkie zęby? Wepchnąć język do ust? - I myślę, że myślisz. Ja myślę- podzielił się po chwili swoją filozoficzną, znaczącą maksymą, otrząsając się z tego okropnego transu dopiero w chwili, w której ktoś postawił przed nim butelkę Ognistej. Nie bawił się w korzystanie ze szklanki, musiał w tym momencie zalać gorzki, dławiący posmak jego ust z przeszłości, prawie krztusząc się alkoholem, wypalającym mu przełyk.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dlaczego nie?
Dlaczego nie, Caesarze? Dlaczego nie zmniejszysz dzielącej was odległości do minimum i nie zamkniesz mu ust w mało elegancki, być może nawet karalny, sposób. Oczywiście nie ścierając się z Wrightem w iście niezręcznym czy wyjątkowo zachłannym pocałunku – gdyby o tym pomyślał lub ktokolwiek z obecnych podsunął mu równie szalony, absurdalny i wykraczający poza normy pomysł, żale zapite w niedrogim, gorzkim trunku znalazłyby się u stóp brodacza lub na jego butach, po których żadne ze stóp nie płakałyby bardziej niż świecący pustkami portfel Wright'a. Nie, na zamykanie ust miał przygotowane bardziej tradycyjne metody, wspominania opcja nie była nawet ostateczną ostatecznością.
Ten jednak chwilę przed zadał jakieś pytanie, a te niczym echo w pustym pomieszczeniu – oczywiście staramy się unikać wszelakich aluzji – odbiło się po jego umyśle, że przy końcu swej wędrówki Lestrange nie wiedział, czego właściwie dotyczyło, chociaż docierające doń bodźce przyprawiały go o dreszcze. Wspomnienia jak zwykle niewyraźne, ledwie zakopał klucze do salonu, w którym rezydowała przeszłość, a ta znów pukała nieśmiało do drzwi, jak gdyby oczekiwała, że choćby zajrzy przez dziurkę od klucza, aby przekonać się, że nadal tam czeka i wołać będzie w nieskończoność. Dzisiaj miało liczyć się tylko dzisiaj. Dzisiaj miało nie być Isoldy, dzisiaj Rosier miał nie istnieć – ani jego urojone fantazje względem jego słodkiej siostrzyczki – dzisiaj miało zakończyć się jutro na tępym bólu głowy, niewyraźnym wspomnieniem nocy. To miał być wieczór samotny, choć spędzany w tłumie rozgorączkowanych ludzi – nie twarz w twarz z jednym z nocnych koszmarów, który objawiał się w najmniej oczekiwanej postaci. Dryblasa o szlacheckich korzeniach plugawiącego ród każdym ze swych oddechów i pech chciał, aby pewnego deszczowego razu podzielił się nim z Lestrangiem.
Dlaczego nie?
Dlaczego na nowo nie zakopywał swojej męskiej godności i nie starał się zetrzeć jej w pył? Pytanie powinno brzmieć d l a c z e g o w ogóle do tego doszło?
-To źle – skomentował krótko ojcowskim tonem, jak gdyby w przedsmaku dla dobrej, starej rady, którą miał mu udzielić, ale zaniechał zatapiając na nowo gardło w rozgrzewającym trunku, zamieniającym jego myśli w coraz to bardziej nieskładne, brudne i nietrzymające się jednego, określonego tematu, a błądzące pomiędzy szatnią, niepozorną herbaciarnią a pokojem Evandry, zawieszające się na moment, na sekundę dłużej na twarzy znienawidzonego Rosiera. Nie skończył jednak tematu: rozkojarzony, wpatrujący się ni to uważnymi, ni to niewidocznymi oczyma w twarz Bena milczał, a ta cisza wwiercała się w jego żołądek coraz to boleśniej i okrutniej – sądzę, że masz jakiś problem – oświadczył a brzmieć to miało rozważnie, aczkolwiek wypowiedział te słowa dosyć wyzywająco. Nie zauważył tego nawet, nie trudził się, aby sprawiać pozory spokojnego czy zrównoważonego, a w szczególności szczęśliwego i jakkolwiek napalonego – może potrzebujesz pomocy? – zaoferował się uprzejmie nadal pochylając się na blatem ze szczeniackim uśmieszkiem wkradającym mu się na twarz, chłonąc intensywny zapach bijący od Wrighta, jak gdyby ten, a przeszło mu to przez myśl, wyprał ciuchy specjalnie na tę okazję – nie radzisz sobie z tym, Ben? - kontynuował leniwie, z brwiami zmarszczonymi w wyrazie głębokiej troski. Twarz jak maska – dziś jednak żywa i całkowicie obdarta z plastikowej, niesmacznej powłoczki. I dziwiło go, że nadal pamięta jego imię. Co prawda zacznie go to dziwić za kilka godzin, które powitają go porankiem i boleśnie palącymi wzrok promieniami słońca. Póki co wszystko pozostawało we względnym porządku, choć ani Caesar, ani Wrigh nie znajdowali się na swoim miejscu. Co prawda Lestrange w obliczu ostatnich wydarzeń nie wiedział, gdzie dokładnie jest jego miejsce – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – lecz wiedział, że nie przy stoliku, kolano w kolano, twarz w twarz naprzeciwko Benjamina Wrighta.
Dlaczego nie, Caesarze? Dlaczego nie zmniejszysz dzielącej was odległości do minimum i nie zamkniesz mu ust w mało elegancki, być może nawet karalny, sposób. Oczywiście nie ścierając się z Wrightem w iście niezręcznym czy wyjątkowo zachłannym pocałunku – gdyby o tym pomyślał lub ktokolwiek z obecnych podsunął mu równie szalony, absurdalny i wykraczający poza normy pomysł, żale zapite w niedrogim, gorzkim trunku znalazłyby się u stóp brodacza lub na jego butach, po których żadne ze stóp nie płakałyby bardziej niż świecący pustkami portfel Wright'a. Nie, na zamykanie ust miał przygotowane bardziej tradycyjne metody, wspominania opcja nie była nawet ostateczną ostatecznością.
Ten jednak chwilę przed zadał jakieś pytanie, a te niczym echo w pustym pomieszczeniu – oczywiście staramy się unikać wszelakich aluzji – odbiło się po jego umyśle, że przy końcu swej wędrówki Lestrange nie wiedział, czego właściwie dotyczyło, chociaż docierające doń bodźce przyprawiały go o dreszcze. Wspomnienia jak zwykle niewyraźne, ledwie zakopał klucze do salonu, w którym rezydowała przeszłość, a ta znów pukała nieśmiało do drzwi, jak gdyby oczekiwała, że choćby zajrzy przez dziurkę od klucza, aby przekonać się, że nadal tam czeka i wołać będzie w nieskończoność. Dzisiaj miało liczyć się tylko dzisiaj. Dzisiaj miało nie być Isoldy, dzisiaj Rosier miał nie istnieć – ani jego urojone fantazje względem jego słodkiej siostrzyczki – dzisiaj miało zakończyć się jutro na tępym bólu głowy, niewyraźnym wspomnieniem nocy. To miał być wieczór samotny, choć spędzany w tłumie rozgorączkowanych ludzi – nie twarz w twarz z jednym z nocnych koszmarów, który objawiał się w najmniej oczekiwanej postaci. Dryblasa o szlacheckich korzeniach plugawiącego ród każdym ze swych oddechów i pech chciał, aby pewnego deszczowego razu podzielił się nim z Lestrangiem.
Dlaczego nie?
Dlaczego na nowo nie zakopywał swojej męskiej godności i nie starał się zetrzeć jej w pył? Pytanie powinno brzmieć d l a c z e g o w ogóle do tego doszło?
-To źle – skomentował krótko ojcowskim tonem, jak gdyby w przedsmaku dla dobrej, starej rady, którą miał mu udzielić, ale zaniechał zatapiając na nowo gardło w rozgrzewającym trunku, zamieniającym jego myśli w coraz to bardziej nieskładne, brudne i nietrzymające się jednego, określonego tematu, a błądzące pomiędzy szatnią, niepozorną herbaciarnią a pokojem Evandry, zawieszające się na moment, na sekundę dłużej na twarzy znienawidzonego Rosiera. Nie skończył jednak tematu: rozkojarzony, wpatrujący się ni to uważnymi, ni to niewidocznymi oczyma w twarz Bena milczał, a ta cisza wwiercała się w jego żołądek coraz to boleśniej i okrutniej – sądzę, że masz jakiś problem – oświadczył a brzmieć to miało rozważnie, aczkolwiek wypowiedział te słowa dosyć wyzywająco. Nie zauważył tego nawet, nie trudził się, aby sprawiać pozory spokojnego czy zrównoważonego, a w szczególności szczęśliwego i jakkolwiek napalonego – może potrzebujesz pomocy? – zaoferował się uprzejmie nadal pochylając się na blatem ze szczeniackim uśmieszkiem wkradającym mu się na twarz, chłonąc intensywny zapach bijący od Wrighta, jak gdyby ten, a przeszło mu to przez myśl, wyprał ciuchy specjalnie na tę okazję – nie radzisz sobie z tym, Ben? - kontynuował leniwie, z brwiami zmarszczonymi w wyrazie głębokiej troski. Twarz jak maska – dziś jednak żywa i całkowicie obdarta z plastikowej, niesmacznej powłoczki. I dziwiło go, że nadal pamięta jego imię. Co prawda zacznie go to dziwić za kilka godzin, które powitają go porankiem i boleśnie palącymi wzrok promieniami słońca. Póki co wszystko pozostawało we względnym porządku, choć ani Caesar, ani Wrigh nie znajdowali się na swoim miejscu. Co prawda Lestrange w obliczu ostatnich wydarzeń nie wiedział, gdzie dokładnie jest jego miejsce – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – lecz wiedział, że nie przy stoliku, kolano w kolano, twarz w twarz naprzeciwko Benjamina Wrighta.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zdecydowanie wolałby sponiewierać się z Caesarem w całkiem inny, boleśniejszy sposób. Byłby mu wdzięczny za każde uderzenie, za złamanie szczęki, za złamanie nosa i za wyłamanie ramienia ze stawu. Właściwie każde fizyczne cierpienie byłoby lepsze od tego upokarzającego rozpierdolu, wesoło wybuchającego w jego głowie, kiedy miał go na przeciwko siebie, oddzielonego wyłącznie wątłym stoliczkiem, nienadającym się nawet do rozbicia go na głowie ewentualnego rywala. Dziurawy Kocioł nie umywał się do standardu Mantykory czy Wywerny, gdzie meble były naprawdę wytrzymałe i gdzie Benjamin czułby się na pewno swobodniej niż tutaj, w tym przyzwoitym miejscu, gdzie zawadzał pomimo niespotykanie schludnego ubioru. Za dużo świec, za dużo światła, za dużo śmiechu gdzieś przy dalekim barze, niewielu ludzi w pelerynach i jeszcze mniej tych, należących do szemranego półświatka, jaki znał ze swojej ognistej codzienności. Zresztą, już sama obecność wyfiokowanego Lestrange'a nadawałaby nawet bardziej zabiedzonemu przybytkowi nieznośnie eleganckiej maniery. Benjamin nie rozumiał takiego życia, nie akceptował takiej pogardliwej aury i najchętniej poradziłby sobie z tym niedopasowaniem w jedyny znany sposób, znów łamiąc sobie palce na czyjejś twarzy. Prawa dłoń zapiekła go fantomowo, ale nie oderwał jej od opróżnianej właśnie butelki whisky. Dopiero, kiedy bursztynowy płyn zatrzymał się gdzieś w dwóch trzecich szklanej szkatułki płynnego szczęścia, odstawił ją na stolik, przygniatając już całkiem zgaszonego papierosa. Resztki tytoniu przykleiły się do drewna i gdyby ciągle miał w sobie chłopięcą ciekawość, zapewne zerkałby przez dno butelki na ten obraz destrukcji, jakby liściaste drobinki były rozciętymi zwłokami myszy, rozłożonymi pod mikroskopem. Niestety, awansował już na mężczyznę, którego zainteresowanie przechodziło na malowidła zniszczenia innego, człowieczego poziomu. Ceasar w jego oczach był przecież wrakiem: lubił tak o nim myśleć w tych nielicznych chwilach, kiedy powracał do gorzkiego okresu ostatnich miesięcy w Hogwarcie, gloryfikując swoje histeryczne zachowanie i zmieniając wspomnienia żałosne w takie godne dumy. Ben, wbrew pozorom skały nieskażonej łaską rozumu, doskonale radził sobie z automanipulacją oraz wyłączaniem zdrowego rozsądku na żądanie. Jak teraz, kiedy wysłuchiwał jego troskliwych słów i wpatrywał się gdzieś w okolice kołnierzyka jego koszuli, jakby podniesienie wzroku na znienawidzone oczy było chwilowo ponad jego siły, albo jakby naprawdę rozważał zaciśnięcie swoich dłoni na jego szyi.
- To ty miałeś z tym problem, nie ja - odparł w końcu bardziej zrozumiale, znów zaciskając dłoń na chłodnej butelce. Wyprostował się na krześle, odsuwając się jednocześnie od nachylającego się ku niemu Lestrange'a tak daleko, jak tylko mógł na tym nieszczęsnym lilipucim miejscu, przewidzianym zapewne dla goblinów z Gringotta albo innych przeklętych pokurczy. - Ale nie winię cię za to, to wszystko przez tego sukinsyna - dodał, jakby czas na rzeczowe przekazywanie treści swojemu rozmówcy bezpowrotnie się skończył i Benjamin musiał powrócić do słów zupełnie wyrwanych z kontekstu, chociaż w jego głowie mających ciągle tworzących logiczną całość. Ciągle przecież widział tamto podobieństwo, jakie nakazało mu idiotycznie sprowokować Caesara; może już nie na tyle mocno, jak wtedy, kiedy chciał wyżyć na kimś swoją frustrację odtrącenia, jednak nie mógł zaprzeczyć, że kiedy przesuwał nieco roztargnionym wzrokiem po jego lokach, ostrych kościach policzkowych i linii nosa, widział kogoś innego. Otrząsnął się z tego wrażenia, tym razem nalewając już Ognistej do szklanki. Znów ostry płyn obmył jego usta, znów mógł patrzeć na Lestrange'a w zbawiennej nietrzeźwości. - Nie potrafisz pomóc sam sobie a co dopiero komuś innemu - prychnął, w końcu udanie wiążąc ze sobą strzępki myśli w jakiejś zrozumiałe zdanie. - Jesteś przynajmniej dobrym ojcem? - Zadał pytanie z kompletnie innego kosmosu, parodiując jego troskliwy ton, chociaż przecież posiadanie rodziny, którą - co wywnioskował z szybko roznoszących się owego czasu plotek - oczywiście zawiódł, było jedyną rzeczą, jakiej mógł mu zazdrościć.
- To ty miałeś z tym problem, nie ja - odparł w końcu bardziej zrozumiale, znów zaciskając dłoń na chłodnej butelce. Wyprostował się na krześle, odsuwając się jednocześnie od nachylającego się ku niemu Lestrange'a tak daleko, jak tylko mógł na tym nieszczęsnym lilipucim miejscu, przewidzianym zapewne dla goblinów z Gringotta albo innych przeklętych pokurczy. - Ale nie winię cię za to, to wszystko przez tego sukinsyna - dodał, jakby czas na rzeczowe przekazywanie treści swojemu rozmówcy bezpowrotnie się skończył i Benjamin musiał powrócić do słów zupełnie wyrwanych z kontekstu, chociaż w jego głowie mających ciągle tworzących logiczną całość. Ciągle przecież widział tamto podobieństwo, jakie nakazało mu idiotycznie sprowokować Caesara; może już nie na tyle mocno, jak wtedy, kiedy chciał wyżyć na kimś swoją frustrację odtrącenia, jednak nie mógł zaprzeczyć, że kiedy przesuwał nieco roztargnionym wzrokiem po jego lokach, ostrych kościach policzkowych i linii nosa, widział kogoś innego. Otrząsnął się z tego wrażenia, tym razem nalewając już Ognistej do szklanki. Znów ostry płyn obmył jego usta, znów mógł patrzeć na Lestrange'a w zbawiennej nietrzeźwości. - Nie potrafisz pomóc sam sobie a co dopiero komuś innemu - prychnął, w końcu udanie wiążąc ze sobą strzępki myśli w jakiejś zrozumiałe zdanie. - Jesteś przynajmniej dobrym ojcem? - Zadał pytanie z kompletnie innego kosmosu, parodiując jego troskliwy ton, chociaż przecież posiadanie rodziny, którą - co wywnioskował z szybko roznoszących się owego czasu plotek - oczywiście zawiódł, było jedyną rzeczą, jakiej mógł mu zazdrościć.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Problem. Całe życie Caesara Lestrange zamknięte w jednym słowie, w dwóch sylabach i siedmiu literach. P r o b l e m. W którą stronię by się nie ruszył – czy zdecydował się zrobić krok do przodu, czy wręcz cofnąć się, odwrócić i spojrzeć (po raz kolejny zresztą) w przeszłość, aby przeżyć ją na nowo. Każdego ranka, każdego wieczoru przeżywał wszystko jeszcze raz. Niesmaczne, bolesne wręcz przyzwyczajenie. Niemniej jednak całość sprowadzała się do ów chwil niepamięci, chwilowego ukojenia, którego harmonię burzył Benjamin Wright. Pojawił się i niszczył wspaniałą, niemal żałośnie idealną noc, ponieważ tego wieczoru miał nie czuć nic. Ani złości, ani dokuczliwej aczkolwiek nieszkodliwej irytacji, nie pojawił się także strach. Dopóki ten się nie wtrącił i swoim niemęskim rozpamiętywaniem wytrącał Lestrange'a z równowagi, którą utrzymywał, pozornie. W rzeczywistości chwiał się u podstaw, lecz to nieistotne. Nieistotne, bo przeklęty goryli brodacz był jednym z tych, którzy przy czołowym zderzeniu burzyli emocjonalne mocarstwa. Wątpił, by nawet cierpliwość Isoldy nie wyczerpała się przy konfrontacji z Wrightem. Lestrange jednak nadal pozostawał dziwacznie niewzruszony, głupkowato bo nieswojo wręcz uśmiechnięty i wpatrzony w mężczyznę zatroskanymi oczyma. Starał się przetworzyć całość, złączyć rzucone mu do stóp rozsypane fakty, ale po pewnym czasie – a może to wina procentów krążących w jego żyłach? - zdecydował się zaniechać marnych i nieprzynoszących efektów prób ułożenia puzzli w klarowny obraz. Wszystko nadal było rozmazane, jak twarz Bena majacząca gdzieś w oddali na horyzoncie, lecz Caesar pozostawał wyjątkowo obojętny, zanim temat – temat? Czy oni prowadzili dyskusję na jakiś, jakikolwiek temat? - nie wkroczył w niebezpieczne, nieprzyjemne nawet dla znieczulonego, zapijaczonego Caesara rejony. Zwłaszcza dla niego. W tym stanie był tak blisko całkowitego zobojętnienia jak i zwierzęcej, samczej furii.
Cofnął się, nie gwałtownie. Wyprostował na krześle zwiększając dystans między nimi do maksimum mierząc go wyjątkowo trzeźwym, ale tylko dla równie nietrzeźwego Benjamina, spojrzeniem. Ich świat był przecież taki sam: powolny, zamglony, więc i rozbiegane, niewidoczne spojrzenia zdawały się być prymitywnie groźne, a bełkot niezrozumiały już nawet dla wprawionego w rozszyfrowywaniu wesołych gaworzeń dorosłych dzieci barmana wyjątkowo jasny. Siedzieli tak naprzeciw siebie: warci każdej kropli, które wlewali do zmarnowanych żołądków.
-Na tej jednej płaszczyźnie radzę sobie po stokroć lepiej niż ty na jakiejkolwiek innej swojego zapijaczonego życia – powiedział całkowicie trzeźwy i zdrowy na umyśle Caesar Lestrange, który nie dusił smutków kolejnymi powolnymi, słodkimi łyczkami, nie uciszał niechcianych wspomnień tamtego felernego, deszczowego wieczoru. To się nie stało. Nie miał z tym problemu, ponieważ to się nie wydarzyło, proste – Swoją drogą... - zaczął z namysłem głosem świadczącym zdecydowanie o tym, że ma zamiar powiedzieć coś mądrego i zrozumiałego naturalnie – jeśli wsadzanie jęzora do cudzych, szczególnie niekobiecych, ust nie jest dla ciebie problemem, to już nawet ja nie mogę Ci pomóc – przy tym uśmiechnął się i z tym najpiękniejszym uśmiechem wymalowanym na jego wypielęgnowanej, gładziutkiej twarzyczce pochylił się w kierunku Wright'a, a głos jego ociekał najszczerszą prowokacyjną troską, słodyczą niemal, jak gdyby szeptał najczulej najpiękniejszej kobiecie na świecie wersy najdoskonalszych francuskich poetów. Przy tym zachowywał się cichutko, aby żadna z obecnych w tym miejscu osób nie wyczytała z jego ust nieodpowiedniej przesłanki.
Czy nazywanie rzeczy po imieniu boli? Czy może powinien ukoronować go miodowo brzmiącym pedale?
Cofnął się, nie gwałtownie. Wyprostował na krześle zwiększając dystans między nimi do maksimum mierząc go wyjątkowo trzeźwym, ale tylko dla równie nietrzeźwego Benjamina, spojrzeniem. Ich świat był przecież taki sam: powolny, zamglony, więc i rozbiegane, niewidoczne spojrzenia zdawały się być prymitywnie groźne, a bełkot niezrozumiały już nawet dla wprawionego w rozszyfrowywaniu wesołych gaworzeń dorosłych dzieci barmana wyjątkowo jasny. Siedzieli tak naprzeciw siebie: warci każdej kropli, które wlewali do zmarnowanych żołądków.
-Na tej jednej płaszczyźnie radzę sobie po stokroć lepiej niż ty na jakiejkolwiek innej swojego zapijaczonego życia – powiedział całkowicie trzeźwy i zdrowy na umyśle Caesar Lestrange, który nie dusił smutków kolejnymi powolnymi, słodkimi łyczkami, nie uciszał niechcianych wspomnień tamtego felernego, deszczowego wieczoru. To się nie stało. Nie miał z tym problemu, ponieważ to się nie wydarzyło, proste – Swoją drogą... - zaczął z namysłem głosem świadczącym zdecydowanie o tym, że ma zamiar powiedzieć coś mądrego i zrozumiałego naturalnie – jeśli wsadzanie jęzora do cudzych, szczególnie niekobiecych, ust nie jest dla ciebie problemem, to już nawet ja nie mogę Ci pomóc – przy tym uśmiechnął się i z tym najpiękniejszym uśmiechem wymalowanym na jego wypielęgnowanej, gładziutkiej twarzyczce pochylił się w kierunku Wright'a, a głos jego ociekał najszczerszą prowokacyjną troską, słodyczą niemal, jak gdyby szeptał najczulej najpiękniejszej kobiecie na świecie wersy najdoskonalszych francuskich poetów. Przy tym zachowywał się cichutko, aby żadna z obecnych w tym miejscu osób nie wyczytała z jego ust nieodpowiedniej przesłanki.
Czy nazywanie rzeczy po imieniu boli? Czy może powinien ukoronować go miodowo brzmiącym pedale?
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słodkie zwierzenia, szeptane do uszka największego wroga (no, jednego z większych, nieco przeceniał możliwości tego oślizgłego szlachcica) przy butelce drogiego alkoholu, w pięknych okolicznościach przyzwoitych wnętrz - własnie tak powinien świętować wchodzenie w trzydziestoletnią dorosłość każdy odpowiedzialny mężczyzna. Zwłaszcza Benjamin, który niedawno oficjalnie porzucił swoją młodość, razem z całym jej potwornym balastem w postaci chorobliwej zaborczości, wybuchów agresji, tanich prowokacji, rubasznych żartów, nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, niebezpiecznych kontaktów towarzystkich...Tak, ciągle w to wierzył. Nawet po tym, co stało się na romantycznym wybrzeżu, które było przecież tylko leciutkim potknięciem, muśnięciem dawnego, nieokrzesanego Benjamina, zmienionego w świątobliwego zakonnika, jakim przecież od zawsze w głębi duszy był. Chciał czynić dobro, chciał zwalczać zło, a żyjąc w tak cudownie dwubiegunowym światku, każda szarość przeżerała go od środka, wpędzając w spiralę samoudręczenia. Radził sobie z nim po swojemu, nie chcąc sięgnąć po pomoc. Potrafił przecież sam o siebie zadbać, nawet jeśli ta troska równała się złamanym nosom wrogów i równie strzaskanym sercom zadurzonych w nim niewiast. Ściskał przecież wianek Harriett tak mocno, że ten rozsypał się w drobny pył zanim zdążył donieść go do swojego mieszkania i triumfalnie zawiesić na zardzewiałym gwoździu, na którym zawsze wisiał nieaktualny kalendarz Jastrzębi. Zniszczenia, jakich dokonywał swoimi swawolnymi i bezmyślnymi wyborami, na razie do niego nie docierały. Osiągnął przecież mistrzostwo w zakłamaniu, będąc - paradoksalnie! - najszczerszym człowiekiem na ziemi. Zabawa w okrągłe słówka nigdy go nie dotyczyła; bezpardonowo dotykał sedna problemu, nawet jeśli był on tematem tabu. Alkohol tylko pomagał w takiej narzuconej bliskości, jaką odczuwał także teraz, kolano przy kolanie z kimś, kogo kiedyś szczeniacko nie obdarzył sympatią a teraz po prostu nienawidził. Z każdym pieprzonym słowem, wypowiedzianym tymi pseudopercivalowymiustami, układającymi się w głoski, które uderzały prosto w co, to było dla niego najważniejsze. Czyli we własną męskość oraz godność.
Zadrżał tylko wewnętrznie, chociaż palce prawej dłoni wybębniły na blacie niebezpieczny rytm. Nawet nie próbował się uspokoić; przez rozgrzany Ognistą mózg nie przesączyła się żadna rozsądna myśl, nie, kiedy Caesar znowu pochylał się ku niemu przez ten wątły stoliczek, szczerząc zęby w jakimś upiornym, kpiącym uśmiechu, kiedyś mogącym przywołać obrazy raczej przyjemne. Teraz było jednak oddzielone od przeszłości jakąś śmierdzącą tytoniem zasłoną, spadającą na oczy Benjamina razem z falą równie duszącej wściekłości. Czym innym były przyjacielskie wspominki, w których to Wright był intelektualną górą (powiedzmy), widząc zawstydzenie rozmówcy, a czym innym był siarczysty, werbalny policzek, jaki Lestrange właśnie mu wymierzał, błyskając tymi równiutkimi zębami.
- Na jakiej płaszczyźnie radzisz sobie lepiej? Kurwienia się? Robiłeś to też wtedy, kiedy ginęły twoje kobiety, które przecież tak szanujesz? Prawdziwy z ciebie mężczyzna - wysyczał z całą nieprzytomną niechęcią, na jaką było go stać. Pamiętał tamte nagłówki gazet, plotki zataczały szerokie koło, dotykając nawet jego rodzinnego, zdradzieckiego domu. Nie wyobrażał sobie straty, jakiej doświadczył Caesar, ale był pewien, że wina leżała tylko po stronie tego puszczalskiego lalusia, nie potrafiącego obronić swojej rodziny.
Nie zastanawiał się długo. Zerknął tylko kontrolnie na opróżnioną w połowie butelkę Ognistej (stała w bezpiecznym miejscu) a później już nie myślał, łapiąc Caesara za przód koszuli, z zamiarem rozkosznego rzucenia nim o kamienną podłogę. Z nadzieją, że rozłupie sobie czaszkę na pół.
Zadrżał tylko wewnętrznie, chociaż palce prawej dłoni wybębniły na blacie niebezpieczny rytm. Nawet nie próbował się uspokoić; przez rozgrzany Ognistą mózg nie przesączyła się żadna rozsądna myśl, nie, kiedy Caesar znowu pochylał się ku niemu przez ten wątły stoliczek, szczerząc zęby w jakimś upiornym, kpiącym uśmiechu, kiedyś mogącym przywołać obrazy raczej przyjemne. Teraz było jednak oddzielone od przeszłości jakąś śmierdzącą tytoniem zasłoną, spadającą na oczy Benjamina razem z falą równie duszącej wściekłości. Czym innym były przyjacielskie wspominki, w których to Wright był intelektualną górą (powiedzmy), widząc zawstydzenie rozmówcy, a czym innym był siarczysty, werbalny policzek, jaki Lestrange właśnie mu wymierzał, błyskając tymi równiutkimi zębami.
- Na jakiej płaszczyźnie radzisz sobie lepiej? Kurwienia się? Robiłeś to też wtedy, kiedy ginęły twoje kobiety, które przecież tak szanujesz? Prawdziwy z ciebie mężczyzna - wysyczał z całą nieprzytomną niechęcią, na jaką było go stać. Pamiętał tamte nagłówki gazet, plotki zataczały szerokie koło, dotykając nawet jego rodzinnego, zdradzieckiego domu. Nie wyobrażał sobie straty, jakiej doświadczył Caesar, ale był pewien, że wina leżała tylko po stronie tego puszczalskiego lalusia, nie potrafiącego obronić swojej rodziny.
Nie zastanawiał się długo. Zerknął tylko kontrolnie na opróżnioną w połowie butelkę Ognistej (stała w bezpiecznym miejscu) a później już nie myślał, łapiąc Caesara za przód koszuli, z zamiarem rozkosznego rzucenia nim o kamienną podłogę. Z nadzieją, że rozłupie sobie czaszkę na pół.
Make my messes matter, make this chaos count.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 18.11.15 18:13, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Słowa same ulatywały – choć to nazbyt gładkie jak na tę okazję określenie – z jego ust, zanim zdążył je do końca uformować w swoim sennie gotującym się umyśle, a co dopiero... przemyśleć? Był lekki, jego usta też były lekkie, mimo że zapewne dla trzeźwego, w pełni rozumnego obserwatora cezarowe zdania brzmiały wręcz ciężko i niewyraźnie. Charyzma opuściła jego upośledzone od alkoholu ciało zakuwając je w żelazne łańcuchy – po czarującym już-nie-młodzieńcu pozostał jedynie piękny uśmiech ukoronowany bełkotem i rozbieganym, nieszczęśliwym spojrzeniem błękitnych oczu mierzącym twarz Bena z tak daleka, a potem znów bliska. Chciał zadać mu ból, nie pomyślał tego, lecz podświadomie chciał sprawić, by cierpiał za subtelne aluzje jakoby to życie Caesara znajdowało się – bo tak w istocie było – w ruinie. Całym sercem pompującym procenty pragnął uświadomić mu, udowodnić, że nie ma racji, że jest spedalonym pogrzebanym zerem o dumnych dwóch metrach. Nie posiadał przecież nazwiska. Nie posiadał pieniędzy, a przynajmniej nie tyle, ile miał ich Lestrange. Stracił też bezpowrotnie dobrą (bo ta zła nadal trzymała się, zresztą słusznie, jego osoby) sławę. Jednak każdy z tych argumentów posiadał moc materialną – to wszystko w jakiś sposób można było zdobyć, takim się urodzić lub odzyskać coś, co się niegdyś straciło. Musiał celować, zresztą nieświadomie a intuicyjnie z wprawą słownego szermierza, w jego godność.
Okazało się jednak, że w starciu jeden na jeden to nie Benjamin rozsypywał się – choć magiczny alkohol przecież działał cuda – na najdrobniejsze kawałki z tą szlachecką majestatycznością co kosztowny stary wazon ciśnięty niegdyś przez Marianne na jedną z tych złoconych pięknych ścian. Ścian okrytych krwią – niewidoczną dla oka – lecz odbijającą się na duszy.
Znaczenie słów mężczyzny, choć niedorzeczne i takie nieprawdziwe, nierealne, dotarło do niego niemal natychmiast, a uśmiech automatycznie zszedł z jego twarzy jakby zdjęty magiczną dłonią, w zamian za to zastąpiony wyrazem najczystszej beznadziejności oraz niemego zaskoczenia: rozchylone usta, na tę jedną krótką chwilę przestraszone, niemal przytomne już oczy. W tej jednej sekundzie mieściło się całe ich życie: jej śpiew, który wyrwał mu serce z klatki piersiowej i zamknął w złotej szkatule, narodziny ciemnookich, piegowatych bliźniąt a kolejno pojawienie się Rabastana – jasnowłosego chłopca o morzu zamkniętym w roziskrzonych tęczówkach. Dźwięki pianina noszące się po pustych korytarzach mieszkania i jej lekki niczym bryza głosik ożywiający zimne ściany nadmorskiej rezydencji. I ostatnia złość, ostatnie rzucone na wiatr groźby, które nie miały doświadczyć spełnienia, i krew odbijająca się na jasnych, złoconych ścianach, gdy wesół i pijany jak dziś przekraczał próg domu.
Wszystko zamknięte w tej jednej chwili otępienia, kiedy do jego umysłu nie zdążyła przewiercić się jeszcze nienawiść – ani choć iskierka świadomości, choć jego oczy już myślały.
Umarła. Jego żona – oto koniec historii – nazwana przez Benjamina jego kobietą. I córeczka. Drobne ciałko majaczące wyraźnie przed oczyma, na którego wspomnienie jego ciałem targały niekontrolowane drgawki. Gdyby Wright dał mu chwilę na odpowiedź, ta z pewnością nie brzmiałaby w ogóle – bo czy to byłyby słowa? Czy może nienawiść i krótkie zabiję cię kołaczące w jego umyśle?
Szarpnięcie jedynie wybudziło go z trwającego nie dłużej niż mrugnięcie okiem transu – oblana krwią kontrastującą z bielą przeplataną delikatnym złotem ściana majaczyła mu przed oczyma, kiedy z całej siły, instynktownie wręcz w geście obrony, pochwycił Wrighta za koszulę, aby zmierzyć się z jego brodatymi dwoma metrami wzrostu, które miał zamiar pchnąć na podłogę.
Okazało się jednak, że w starciu jeden na jeden to nie Benjamin rozsypywał się – choć magiczny alkohol przecież działał cuda – na najdrobniejsze kawałki z tą szlachecką majestatycznością co kosztowny stary wazon ciśnięty niegdyś przez Marianne na jedną z tych złoconych pięknych ścian. Ścian okrytych krwią – niewidoczną dla oka – lecz odbijającą się na duszy.
Znaczenie słów mężczyzny, choć niedorzeczne i takie nieprawdziwe, nierealne, dotarło do niego niemal natychmiast, a uśmiech automatycznie zszedł z jego twarzy jakby zdjęty magiczną dłonią, w zamian za to zastąpiony wyrazem najczystszej beznadziejności oraz niemego zaskoczenia: rozchylone usta, na tę jedną krótką chwilę przestraszone, niemal przytomne już oczy. W tej jednej sekundzie mieściło się całe ich życie: jej śpiew, który wyrwał mu serce z klatki piersiowej i zamknął w złotej szkatule, narodziny ciemnookich, piegowatych bliźniąt a kolejno pojawienie się Rabastana – jasnowłosego chłopca o morzu zamkniętym w roziskrzonych tęczówkach. Dźwięki pianina noszące się po pustych korytarzach mieszkania i jej lekki niczym bryza głosik ożywiający zimne ściany nadmorskiej rezydencji. I ostatnia złość, ostatnie rzucone na wiatr groźby, które nie miały doświadczyć spełnienia, i krew odbijająca się na jasnych, złoconych ścianach, gdy wesół i pijany jak dziś przekraczał próg domu.
Wszystko zamknięte w tej jednej chwili otępienia, kiedy do jego umysłu nie zdążyła przewiercić się jeszcze nienawiść – ani choć iskierka świadomości, choć jego oczy już myślały.
Umarła. Jego żona – oto koniec historii – nazwana przez Benjamina jego kobietą. I córeczka. Drobne ciałko majaczące wyraźnie przed oczyma, na którego wspomnienie jego ciałem targały niekontrolowane drgawki. Gdyby Wright dał mu chwilę na odpowiedź, ta z pewnością nie brzmiałaby w ogóle – bo czy to byłyby słowa? Czy może nienawiść i krótkie zabiję cię kołaczące w jego umyśle?
Szarpnięcie jedynie wybudziło go z trwającego nie dłużej niż mrugnięcie okiem transu – oblana krwią kontrastującą z bielą przeplataną delikatnym złotem ściana majaczyła mu przed oczyma, kiedy z całej siły, instynktownie wręcz w geście obrony, pochwycił Wrighta za koszulę, aby zmierzyć się z jego brodatymi dwoma metrami wzrostu, które miał zamiar pchnąć na podłogę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Caesar Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Słowa uleciały z jego ust jeszcze zanim zdążył je poprawnie ułożyć, tuż przed tym, jak czerwona lampka alarmowa zasygnalizowała całkowitą dekompresję godności, jakiej tak zażarcie chciał bronić tą wycedzoną kwintesencją wściekłości. Najlepszą obroną był atak, a więc atakował, oczywiście z rycerskim honorem Nokturnu, poniżej pasa, podle, żałośnie. Liczył się przecież efekt, nienawistne słowa stały się ciałem o bladej twarzy i teatralnie znikającym uśmiechu. W tym chwilowym szoku nie było jednak nic zabawnego, nic, co mogłoby wywołać u Benjamina radosny rechot czy przywrócić triumf. Nie, żadna z tych emocji, pojawiająca się zawsze po trafiającym w sedno komentarzu, zazwyczaj witanym owacjami mętów obserwujących jego werbalną grę wstępną z aktualnym przeciwnikiem w barowych rozgrywkach męskości. Im więcej przekleństw, zmieszanych ze szkłem z roztłuczonych na głowach butelek, tym lepiej. Instynktownie chciał dotrzeć tą relacją do tego własnie poziomu, zejść z różowych chmurek wspomnień i inteligenckich docinek, ubrudzić się, docierając do kompletnego dna, bo przecież tam było jego miejsce.
Ich miejsce? Alkohol (a może agresja?) rozmywały twarz Caesara, czyniąc ją nierzeczywistą, jednocześnie przerażająco obcą i równie strasznie znajomą, jakby uosabiał koszmary znane i te, które dopiero miały nawiedzić go w snach, zatykając mu usta brudną szmatą i nie pozwalając się obudzić. Czyżby te same pragnął wzbudzić w przeklętym kuzynie? Nie uderzał przecież na oślep, doskonale wiedząc, co może go zaboleć i co - a właściwie kto - był całym jego światem, chociaż jednocześnie nie dowierzał, jak mógł pozwolić na to, by ktoś odebrał mu żonę i córkę. Caesar naprawdę musiał być tchórzem większym od niego i w pełni zasługiwał na bolesne odsłonięcie prawdy, pijackie, żałosne w swej szczeniackości, ale Benjamin histerycznie potrzebował rozgrzeszenia za zadanie ciosu w widocznie wrażliwą część jego alfonsowego jestestwa. Chciał naprawdę ucieszyć się z jego reakcji, klasnąć w dłonie i kontynuować obelgi najniższego rzędu; chciał zdeptać jego świętości z błotem, w jakimś nienormalnym odwecie za poruszenie tej części wrightowskiej godności, która pulsowała zawsze największym cierpieniem. Wyrzutami sumienia. Tęsknotą za kimś, kto go zostawił. Palącym pragnieniem, zaspokajanym w prymitywny sposób. Uderzając w Caesara uderzał w siebie, zasługując w pełni na miano zdesperowanej panienki, utożsamiającej błąd z przeszłości z całym nieszczęściem, jakie go nagle (na własne życzenie) spotykało.
Tak było o wiele prościej. Nie musiał konfrontować się z tym problemem, mógł całą wściekłość na siebie przelać na kogoś innego, kto utożsamiał dosłownie wszystko, czego nienawidził. Ślizgonów, szlachty, durnych lamusów, złych ludzi, Percivala, idiotów z lokami, bogatych idiotów, idiotów, nie potrafiących ochronić swoich najbliższych. Wściekłość była doskonałym katalizatorem autodestrukcji, zmieniając jednak jej szaleńczy wektor. Dlatego chciał miotnąć nim o podłogę i dlatego, rozwścieczony do granic absurdu po raz drugi w ciągu kilku dni, chybił, czując w zamian jego dłonie zaciskające się na wyprasowanej koszuli. Później świat faktycznie nieco zawirował, a pod plecami poczuł lodowate kamienie posadzki. Uderzenie o podłogę na krótką chwilę zaparło mu dech w piersiach, ale nie na tyle, by nie zauważył, że przeciążony Caesar przewrócił się na niego, ciągle pozostając w zasięgu jego pięści. I równie subtelnych słów.
- Zabolało cię to, wiem, prawda zawsze boli - warknął ciągle na wydechu, zamierzając się z całej nieco nietrzeźwej siły pięścią w piękną twarz Caesara.
Ich miejsce? Alkohol (a może agresja?) rozmywały twarz Caesara, czyniąc ją nierzeczywistą, jednocześnie przerażająco obcą i równie strasznie znajomą, jakby uosabiał koszmary znane i te, które dopiero miały nawiedzić go w snach, zatykając mu usta brudną szmatą i nie pozwalając się obudzić. Czyżby te same pragnął wzbudzić w przeklętym kuzynie? Nie uderzał przecież na oślep, doskonale wiedząc, co może go zaboleć i co - a właściwie kto - był całym jego światem, chociaż jednocześnie nie dowierzał, jak mógł pozwolić na to, by ktoś odebrał mu żonę i córkę. Caesar naprawdę musiał być tchórzem większym od niego i w pełni zasługiwał na bolesne odsłonięcie prawdy, pijackie, żałosne w swej szczeniackości, ale Benjamin histerycznie potrzebował rozgrzeszenia za zadanie ciosu w widocznie wrażliwą część jego alfonsowego jestestwa. Chciał naprawdę ucieszyć się z jego reakcji, klasnąć w dłonie i kontynuować obelgi najniższego rzędu; chciał zdeptać jego świętości z błotem, w jakimś nienormalnym odwecie za poruszenie tej części wrightowskiej godności, która pulsowała zawsze największym cierpieniem. Wyrzutami sumienia. Tęsknotą za kimś, kto go zostawił. Palącym pragnieniem, zaspokajanym w prymitywny sposób. Uderzając w Caesara uderzał w siebie, zasługując w pełni na miano zdesperowanej panienki, utożsamiającej błąd z przeszłości z całym nieszczęściem, jakie go nagle (na własne życzenie) spotykało.
Tak było o wiele prościej. Nie musiał konfrontować się z tym problemem, mógł całą wściekłość na siebie przelać na kogoś innego, kto utożsamiał dosłownie wszystko, czego nienawidził. Ślizgonów, szlachty, durnych lamusów, złych ludzi, Percivala, idiotów z lokami, bogatych idiotów, idiotów, nie potrafiących ochronić swoich najbliższych. Wściekłość była doskonałym katalizatorem autodestrukcji, zmieniając jednak jej szaleńczy wektor. Dlatego chciał miotnąć nim o podłogę i dlatego, rozwścieczony do granic absurdu po raz drugi w ciągu kilku dni, chybił, czując w zamian jego dłonie zaciskające się na wyprasowanej koszuli. Później świat faktycznie nieco zawirował, a pod plecami poczuł lodowate kamienie posadzki. Uderzenie o podłogę na krótką chwilę zaparło mu dech w piersiach, ale nie na tyle, by nie zauważył, że przeciążony Caesar przewrócił się na niego, ciągle pozostając w zasięgu jego pięści. I równie subtelnych słów.
- Zabolało cię to, wiem, prawda zawsze boli - warknął ciągle na wydechu, zamierzając się z całej nieco nietrzeźwej siły pięścią w piękną twarz Caesara.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Uderzenie o podłogę – wspólne, wręcz zjednoczone runięcie prosto na niewysprzątaną, wieczorną podłogę dziurawego kotła – otrzeźwiło jego zamglony umysł. Świat, a w szczególności twarz Bena czy jego własne ściskające jego koszulę, zaciśnięte aż do bólu dłonie, wszystko to stało się wyraźne, oblane jaskrawymi, intensywnymi barwami. Równie ekspresywne emocje kotłujące się pod kopułą zdobioną roztarganymi, chwilę przed idealnie ułożonymi (czy to może pozory i urok przyciemnionego pomieszczenia) czarnymi lokami, gdy pochylał się nad nim ignorując zatrważającą bliskość. Ta zlękłaby go, odebrała dech i wprawiła w niemałe obrzydzenie, gdyby nie nienawidził. Ale nienawidził tak prawdziwie, nienawidził na śmierć i nie wyobrażał sobie na półwydechach jak roztrzaskuje czaszkę Benjamina o parkiet. We wściekłości, w furii – z bezsilności, bo oprawca, który umknął, znajdował się poza jego zasięgiem. Z urazy, tak dotkliwej, smakującej słonymi wylanymi w hektolitrach łzami i pocieszającymi, słodkimi pocałunkami, które zbierał łapczywie po jej śmierci – szukając swojej kobiety po omacku, szukając nadal, próbując zapełnić pustkę ciążącą w stęsknionym za jej ciepłym głosem czy spojrzeniem o barwie ciepłego brązu sercu pustkę. Lecz ona nie istniała, po prostu, przepadła wraz z ostatnim oddechem – żyła tylko we wspomnieniach i pragnieniach, które nie przekładały się w rzeczywistość. A jeśli odnajdywał choć namiastkę tego, czego tak poszukiwał, z każdym kolejnym dniem zabijało go tłumione alkoholem rozczarowanie.
Nie wiedział nic, nie miał prawa nawet o niej wspominać ani mianować ją czymś tak obojętnym jak jego kobietą, jak gdyby nie była nikim więcej jak tylko przedmiotem, ozdobą dla jego nazwiska. Wtargnął do strefy sacrum, okaleczył najczulsze punkty i lęki, a przede wszystkim sumienie, które ciążyło mu na duszy od czterech długich, obfitych lat. Ledwie radził sobie z nim sam na sam.
Twarzą w twarz, jak teraz, gdy, nie licząc się z konsekwencjami – wszak one nie istniały w jego bajecznym, puszystym świecie, przyszłość w nim także nie istniała i nic co złe – chciał go po prostu...
...zniszczyć?
Dłoń uformowała się w pięść, która w niedalekiej przyszłości i w snach najskrytszych zmasakrować miała brodatą twarz Benjaminie. Czy dostrzeże coś jeszcze?, pod koniec? Czy, jeśli będzie konał, przestanie plugawić jego życie, czy przestanie się uśmiechać?
Nie wiedział nic, nie miał prawa nawet o niej wspominać ani mianować ją czymś tak obojętnym jak jego kobietą, jak gdyby nie była nikim więcej jak tylko przedmiotem, ozdobą dla jego nazwiska. Wtargnął do strefy sacrum, okaleczył najczulsze punkty i lęki, a przede wszystkim sumienie, które ciążyło mu na duszy od czterech długich, obfitych lat. Ledwie radził sobie z nim sam na sam.
Twarzą w twarz, jak teraz, gdy, nie licząc się z konsekwencjami – wszak one nie istniały w jego bajecznym, puszystym świecie, przyszłość w nim także nie istniała i nic co złe – chciał go po prostu...
...zniszczyć?
Dłoń uformowała się w pięść, która w niedalekiej przyszłości i w snach najskrytszych zmasakrować miała brodatą twarz Benjaminie. Czy dostrzeże coś jeszcze?, pod koniec? Czy, jeśli będzie konał, przestanie plugawić jego życie, czy przestanie się uśmiechać?
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Caesar Lestrange' has done the following action : rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Stoliki w pobliżu wejścia
Szybka odpowiedź