1925, przedślubnie
AutorWiadomość
15 sierpnia 1925 roku, posiadłość rodu Averych
- Niech panienka stoi prosto, jeszcze trochę cierpliwości! Rozumiem, że to najważniejszy dzień w życiu panienki i że panienka nie może się doczekać, ale jeszcze chwileczka! Bez ruchu, proszę! Kilka szpilek tutaj i tam…
Podobno schudła. Mierzona przed miesiącem suknia teraz zsuwała się z jej filigranowego ciała nawet pomimo niedorzecznie silnego ściśnięcia gorsetu, nie pozwalającego Laidan na wzięcie głębokiego oddechu. A wręcz histerycznie go potrzebowała. Żeby się uspokoić, żeby pozbyć się smaku przerażenia z ust, żeby powstrzymać drżenie półnagiego ciała, ściśniętego gorsetem i obleczonego tylko w bieliznę, mającą zachwycić przyszłego męża już za kilkanaście godzin. Było jej niedobrze, kiedy obserwowała siebie w lustrze, dlatego stała na podeście z zamkniętymi oczami, przyjmując bez słowa zaaferowane poprawki krążących wokół niej służek, pomagających jej w ubraniu długiej, białej sukni. Nie chciała widzieć swojego odbicia, swojej sylwetki, wklejonej do panieńskiego pokoju prosto ze ślubnego żurnala, chociaż przecież w bogato zdobionych ramach zwierciadła widziała normalną, siedemnastoletnią siebie. Złote włosy, upięte wysoko w prostym, klasycznym koku. Doskonale wyreżyserowane w swojej niesforności kosmyki, opadające na blade policzki. Żadnego dziewiczego rumieńca; twarz wyglądała jakby ktoś posypał ją talkiem, pozostawiając w kolorze wyłącznie różowe usta i jasnogranatowe oczy w ciemnej oprawie rzęs. Przypominała rozmytą podobiznę księżniczki z ulubionej baśni własnego, dziecięcego autorstwa. Pamiętała, jak mozolnie malowała królewnę akwarelami, dopieszczając szczegóły bogato zdobionej, krwistoczerwonej sukni. Biała farbka niezbyt sprawdzała się na jasnym płótnie, dlatego wybierała najostrzejszy kolor, który ukochała już na całe życie.
Tylko barwa krwi odróżniała ją od tamtego naiwnego obrazka; barwa krwi i pulsująca nieobecność obok niej kogoś, kogo domalowywała w samych odcieniach srebra, pewna, że obraz stanie się faktyczną przyszłością. To Marcolf powinien teraz stać obok niej, obejmując ją ramieniem i składając na jej ustach mocny pocałunek. To on powinien czekać na nią w ogrodzie, to on powinien powtarzać magiczną przysięgę i to z nim miała spędzić resztę życia, spełniając się jako jego żona, córka, kochanka. Na miano kobiety jego życia zasłużyła wyłącznie ona; byli ze sobą nierozłącznie powiązani, a teraz…a teraz oddawał ją w ręce kogoś innego.
Zgodziła się na to kilka tygodni temu a jej posłuszeństwo zostało wynagrodzone tak rozkosznie, że każdy z przedślubnych dni rozmywał się w obrazie zagryzionych warg i ekstremalnej bliskości. W ogóle nie przywiązywała wagi do przygotowań, zrzucając odpowiedzialność za tak przyziemne kwestie na liczne służki oraz rodzinę Reagana – sama pozostawała w miłosnym amoku, koncentrując się wyłącznie na chwilach spędzonych z Marcolfem. Koił jej strach, odsuwając go w ekstatyczną nieskończoność. W końcu mogli być tylko ze sobą: nikogo nie dziwił intensywny kontakt opiekuńczego ojca z wydawaną za mąż córką, przechodzącą już niedługo pod opiekę innego mężczyzny. Cieszyła się tymi chwilami, czując się absolutnie szczęśliwa i spełniona, jednocześnie w ogóle nie zdając sobie sprawy z zbliżającego się wielkimi krokami ślubu. Po raz pierwszy zachowywała się tak głupio, ignorując kolejne znikające kartki kalendarza, zatrzymujące się ostatecznie na dniu kaźni.
Tak przecież postrzegała ten najszczęśliwszy dzień życia każdej młodziutkiej arystokratki. Prowadzono ją tutaj na rzeź, rozbierano, pielęgnowano, później ponownie ubierano, dopieszczając estetykę rytualnego morderstwa. Wcześniej sądziła, że z rąk Reagana, ale teraz, kiedy stała już przed faktem dokonanym, przed złoconym lustrem, przed swoim największym koszmarem, wiedziała, że to Marcolf dzierżył w swojej dłoni ostrze podjętej decyzji. Nie potrafiła jednak wzbudzić w sobie żadnych negatywnych uczuć wobec niego – pozostawała jej tylko rozpacz, którą próbowała zdławić w zarodku, biernie pozwalając ubierać siebie jak lalkę. Podnosiła ręce, stała bez ruchu, prostowała się i kuliła na każdą prośbę rozchichotanych druhen i służek, będących bardziej podekscytowanymi niż sama bohaterka tego dnia.
Nie mogła znieść ich zachwyconych komentarzy, nie mogła wytrzymać gwaru głosów, dobiegających do pokoju przez otwarte okna, wychodzące na pełen gości ogród. Najchętniej uciekłaby stąd jak najdalej, jednak zanim zdążyła spojrzeć w kierunku wyjścia, ktoś inny przekroczył drzwi. Marcolf.
Najpierw zauważyła go w odbiciu lustra; w sekundzie odwróciła się w jego stronę, ignorując lamenty dziewcząt, podpinających jej suknie. Teraz nieskromnie odsłaniała jej nogi, ale Laidan w ogóle się tym nie przejmowała, po prostu wpatrując się w oczy ojca z bezbrzeżną rozpaczą. Na razie nie mogła się nawet odezwać; odprawiła tylko gestem służki i dopiero kiedy zniknęły za drzwiami pokoju, zeszła z podestu, podchodząc do mężczyzny.
- Ojcze, ja…ja nie mogę tego zrobić. Ja...nie chcę. Nigdy nie będę chciała. – zaczęła histerycznie, okazując skrajne nieposłuszeństwo, podyktowane jednak nadmiarem emocji. I bodźców, płynących od jego ciała, które teraz wcale nie działały na nią uspokajająco.
- Niech panienka stoi prosto, jeszcze trochę cierpliwości! Rozumiem, że to najważniejszy dzień w życiu panienki i że panienka nie może się doczekać, ale jeszcze chwileczka! Bez ruchu, proszę! Kilka szpilek tutaj i tam…
Podobno schudła. Mierzona przed miesiącem suknia teraz zsuwała się z jej filigranowego ciała nawet pomimo niedorzecznie silnego ściśnięcia gorsetu, nie pozwalającego Laidan na wzięcie głębokiego oddechu. A wręcz histerycznie go potrzebowała. Żeby się uspokoić, żeby pozbyć się smaku przerażenia z ust, żeby powstrzymać drżenie półnagiego ciała, ściśniętego gorsetem i obleczonego tylko w bieliznę, mającą zachwycić przyszłego męża już za kilkanaście godzin. Było jej niedobrze, kiedy obserwowała siebie w lustrze, dlatego stała na podeście z zamkniętymi oczami, przyjmując bez słowa zaaferowane poprawki krążących wokół niej służek, pomagających jej w ubraniu długiej, białej sukni. Nie chciała widzieć swojego odbicia, swojej sylwetki, wklejonej do panieńskiego pokoju prosto ze ślubnego żurnala, chociaż przecież w bogato zdobionych ramach zwierciadła widziała normalną, siedemnastoletnią siebie. Złote włosy, upięte wysoko w prostym, klasycznym koku. Doskonale wyreżyserowane w swojej niesforności kosmyki, opadające na blade policzki. Żadnego dziewiczego rumieńca; twarz wyglądała jakby ktoś posypał ją talkiem, pozostawiając w kolorze wyłącznie różowe usta i jasnogranatowe oczy w ciemnej oprawie rzęs. Przypominała rozmytą podobiznę księżniczki z ulubionej baśni własnego, dziecięcego autorstwa. Pamiętała, jak mozolnie malowała królewnę akwarelami, dopieszczając szczegóły bogato zdobionej, krwistoczerwonej sukni. Biała farbka niezbyt sprawdzała się na jasnym płótnie, dlatego wybierała najostrzejszy kolor, który ukochała już na całe życie.
Tylko barwa krwi odróżniała ją od tamtego naiwnego obrazka; barwa krwi i pulsująca nieobecność obok niej kogoś, kogo domalowywała w samych odcieniach srebra, pewna, że obraz stanie się faktyczną przyszłością. To Marcolf powinien teraz stać obok niej, obejmując ją ramieniem i składając na jej ustach mocny pocałunek. To on powinien czekać na nią w ogrodzie, to on powinien powtarzać magiczną przysięgę i to z nim miała spędzić resztę życia, spełniając się jako jego żona, córka, kochanka. Na miano kobiety jego życia zasłużyła wyłącznie ona; byli ze sobą nierozłącznie powiązani, a teraz…a teraz oddawał ją w ręce kogoś innego.
Zgodziła się na to kilka tygodni temu a jej posłuszeństwo zostało wynagrodzone tak rozkosznie, że każdy z przedślubnych dni rozmywał się w obrazie zagryzionych warg i ekstremalnej bliskości. W ogóle nie przywiązywała wagi do przygotowań, zrzucając odpowiedzialność za tak przyziemne kwestie na liczne służki oraz rodzinę Reagana – sama pozostawała w miłosnym amoku, koncentrując się wyłącznie na chwilach spędzonych z Marcolfem. Koił jej strach, odsuwając go w ekstatyczną nieskończoność. W końcu mogli być tylko ze sobą: nikogo nie dziwił intensywny kontakt opiekuńczego ojca z wydawaną za mąż córką, przechodzącą już niedługo pod opiekę innego mężczyzny. Cieszyła się tymi chwilami, czując się absolutnie szczęśliwa i spełniona, jednocześnie w ogóle nie zdając sobie sprawy z zbliżającego się wielkimi krokami ślubu. Po raz pierwszy zachowywała się tak głupio, ignorując kolejne znikające kartki kalendarza, zatrzymujące się ostatecznie na dniu kaźni.
Tak przecież postrzegała ten najszczęśliwszy dzień życia każdej młodziutkiej arystokratki. Prowadzono ją tutaj na rzeź, rozbierano, pielęgnowano, później ponownie ubierano, dopieszczając estetykę rytualnego morderstwa. Wcześniej sądziła, że z rąk Reagana, ale teraz, kiedy stała już przed faktem dokonanym, przed złoconym lustrem, przed swoim największym koszmarem, wiedziała, że to Marcolf dzierżył w swojej dłoni ostrze podjętej decyzji. Nie potrafiła jednak wzbudzić w sobie żadnych negatywnych uczuć wobec niego – pozostawała jej tylko rozpacz, którą próbowała zdławić w zarodku, biernie pozwalając ubierać siebie jak lalkę. Podnosiła ręce, stała bez ruchu, prostowała się i kuliła na każdą prośbę rozchichotanych druhen i służek, będących bardziej podekscytowanymi niż sama bohaterka tego dnia.
Nie mogła znieść ich zachwyconych komentarzy, nie mogła wytrzymać gwaru głosów, dobiegających do pokoju przez otwarte okna, wychodzące na pełen gości ogród. Najchętniej uciekłaby stąd jak najdalej, jednak zanim zdążyła spojrzeć w kierunku wyjścia, ktoś inny przekroczył drzwi. Marcolf.
Najpierw zauważyła go w odbiciu lustra; w sekundzie odwróciła się w jego stronę, ignorując lamenty dziewcząt, podpinających jej suknie. Teraz nieskromnie odsłaniała jej nogi, ale Laidan w ogóle się tym nie przejmowała, po prostu wpatrując się w oczy ojca z bezbrzeżną rozpaczą. Na razie nie mogła się nawet odezwać; odprawiła tylko gestem służki i dopiero kiedy zniknęły za drzwiami pokoju, zeszła z podestu, podchodząc do mężczyzny.
- Ojcze, ja…ja nie mogę tego zrobić. Ja...nie chcę. Nigdy nie będę chciała. – zaczęła histerycznie, okazując skrajne nieposłuszeństwo, podyktowane jednak nadmiarem emocji. I bodźców, płynących od jego ciała, które teraz wcale nie działały na nią uspokajająco.
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szklanka bursztynowego płynu wypełnionego niedawno przez posłusznego skrzata znów opustoszała, pozostawiając Marcolfa sam na sam z okrutnymi myślami, wdzierającymi się oślizgłymi, lepkimi mackami w jego świadomość, pozostawiającymi nieznikający ślad, na zawsze wryty w pamięć. Tym razem jednak nie uciekał przed nimi, pozostawiając myślom pełną swobodę, jakby samemu z własnej woli chciał się ukarać za to, co za chwilę zamierzał uczynić; jakby codzienne życie ze świadomością popełnionego przestępstwa miało być jego pokutą i zadośćuczynieniem za grzech wyrządzony jedynej istocie na ziemi, którą ukochał całym sobą. Tej istocie, od której dzieliły go grube ceglane ściany i potężne drewniane drzwi, za którymi od wieków panny z rodu Averych szykowały się do najważniejszego, a może najbrutalniejszego dnia w swoim życiu. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, którą z tych dwóch opcji wybrałaby Lai. Był aż nazbyt świadomy bólu i goryczy, które przelewały się przez nią w ostatnich dniach, a jemu pozostawało jedynie cierpienie w ciszy i to bez możliwości uzyskania słodkiego ukojenia. Dziesiątki razy podrywał się z fotela, by paść u stóp Lai i błagać ją o wybaczenie, by szukać rozgrzeszenia w jej oczach za to, że poważył się kiedykolwiek zaproponować jej... nie, rozkazać jej poślubienie obcego mężczyzny. Dziesiątki razy układał w myślach przemowę do gości, by w najbardziej eleganckich, dyplomatycznych słowach kazać im się wynosić z jego rezydencji, która miała zostać już na zawsze także rezydencją jego córki. I dziesiątki razy się powstrzymywał, by ulec dudniącemu w głowie przekonaniu o szacunku dla własnego rodu; o misji jego poszerzania, o szlacheckich obyczajach i wymogach, jakie stawiano przed ich stanem. Marcolf Avery nie mógł sobie pozwolić na to, by złamać wielowiekowe zasady rządzące arystokracją, a Laidan nie mogła sobie pozwolić na to, by wymówić posłuszeństwo swojemu ojcu. Oboje byli związani niepisanym traktatem chorej tradycji, paradoksalnie to właśnie jej zawdzięczając to, kim byli, kim się urodzili i jaką mają przed sobą przyszłość. Mógł jedynie zminimalizować tragiczne skutki planowanego ślubu, wybierając dla niej kandydata z własnej krwi - z odpowiednio dalekim pokrewieństwem, by nie wzbudzać w moralizatorskich matronach powodów do plotek. Reagan nadawał się doskonale, co jednak nie znaczyło, że miał sobie zaskarbić sympatię Marcolfa; było to o wiele trudniejsze ze względu na fakt, że ten ostatni wolał widzieć go w kawałkach, rozszarpanego, krwawiącego, z pulsującym jeszcze sercem na wierzchu i oczami wypełnionymi przerażeniem i bólem. Tak, taki obraz zięcia był w pełni do zaakceptowania, inne stanowiły jedynie śmieszne tło.
Wstał z fotela, spoglądając na pustą szklankę z pewnym zaniepokojeniem. Przydałaby mu się jeszcze odrobina zbawiennego płynu, jeden mały łyk, by móc zapomnieć, że za kilka godzin śnieżnobiała suknia spłynie z ciała Laidan, odkrywając przed jej mężem obraz, który do tej pory przez te wszystkie lata był przeznaczony wyłącznie dla oczu Marcolfa. Chciał zatopić niechęć, obrzydzenie i niesmak, jakie odczuwał na samą myśl, że dłonie innego mężczyzny będą błądziły po kobiecym ciele, które dotąd tak ochoczo reagowały jedynie na jego dotyk i delikatne muśnięcia palców. To było tak niedorzeczne, tak brutalne w swojej prostocie, że przez krótką chwilę ogarnęła go szalona wściekłość, a szklanka ściskana w dłoni pękła na kilkanaście mniejszych fragmentów, zdobiący połyskliwie dywan. Oparł się o framugę drzwi, oddychając ciężko. Pokój, w którym się znajdował, przez wieki służył panom młodym do ostatnich przygotowań, tym razem jednak Marcolf nie pozwolił Reaganowi zbliżyć się tutaj choćby na kilka metrów. Nie był gotowy, by dopuścić go tak blisko swojej córki - to byłoby świętokradztwo, gdyby te ostatnie chwile córki i ojca zostały zakłócone intruzem, do którego oboje czuli niechęć i nienawiść. Pewnym krokiem otworzył drzwi, przeszedł korytarz, z każdym kolejnym krokiem czując coraz mocniej ciężar stawianych stóp. Nie zawahał się, gdy chwycił dłonią klamkę, ale gdy jego oczy odnalazły w lustrze spojrzenie Lai, zatrzymał się gwałtownie. Ciężki oddech - ciążącej na nim świadomości popełnianego grzechu i niewybaczalnego wykroczenia przeciwko miłości, jaka ich łączyła - spięte mięśnie, pulsująca krew, która na pewno podniosła temperaturę jego ciała o kilka stopni. Ale świat nie zatrzymał się w miejscu i nie zaczął cofać, by dać Marcolfowi możliwość odkupienia swoich win; tym razem świat okazał się równie okrutny jak on sam, zmuszając Laidan do małżeństwa z Reaganem.
Wszedł do środka dopiero wtedy, gdy rozchichotane dziewczęta mijały go gęsiego, a trzask zamykanych drzwi był sygnałem, że w końcu zostali sami; wśród wymownej ciszy, pełnej pretensji czy może szczęścia, że jednak się pojawił? Obserwował, jak do niego pochodzi, jak stawia stopy na miękkim dywanie, jak otwiera usta - chciała go obrzucić gradem obelg, wzbudzić w nim poczucie winy, paść na kolana i błagać go o odroczenie wyroku? Jego twarz przybrała niewzruszony, obojętny wyraz - dokładnie taki, jakiego oczekiwał po córce, gdy będzie stała naprzeciw Reagana i wypowiadała słowa przysięgi. Wzruszenie, nieważne czy wywołane rozpaczą czy szczęściem, nie pasowało do Averych, od dzieciństwa wychowywanych twardą, szlachecką ręką. Znali swoje miejsce w świecie, na społecznej i magicznej drabinie i tego samego oczekiwali od innych; tak jak Marcolf znał swoją powinność względem rodu i tego samego żądał od Lai. Bez słowa złapał ją za rękę, odwracając tyłem do siebie i prowadząc z powrotem na podest, w stronę lustra, które kusząco okrywało teraz przed nimi ich własne odbicie; kobiecej sylwetki odzianej w ślubną suknię, podwiniętą do granic dobrego wychowania i mężczyzny z rozpiętą czarną szatą, spod której widać było dopasowaną ciemną koszulę. Dłonie Marcolfa spoczęły na ramionach córki, kiedy szukał w odbiciu jej spojrzenia.
- Możesz to zrobić i właśnie to zrobisz - ton jego głosu był o wiele twardszy niż delikatny dotyk palców, którymi powoli obdarzał jej kark, błąkając się nimi niepozornie po skórze i nie spuszczając wzroku z Lai. - Ubierzesz się, zejdziesz na dół i w odpowiednim momencie powiesz tak, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo byś mnie zawiodła, nie wykonując mojego polecenia. - Otwarte okno wpuszczało do środka ciepło, światło i odgłosy zebranego na dole tłumu, czekającego niecierpliwie na rozpoczęcie ceremonii. Marcolf jednak tego nie dostrzegał, zbyt skupiony na młodej kobiecie, która już za chwilę miała się stać żoną innego i opuścić bezpieczny panieński pokój.
//już nie jestem postowym prawiczkiem
Wstał z fotela, spoglądając na pustą szklankę z pewnym zaniepokojeniem. Przydałaby mu się jeszcze odrobina zbawiennego płynu, jeden mały łyk, by móc zapomnieć, że za kilka godzin śnieżnobiała suknia spłynie z ciała Laidan, odkrywając przed jej mężem obraz, który do tej pory przez te wszystkie lata był przeznaczony wyłącznie dla oczu Marcolfa. Chciał zatopić niechęć, obrzydzenie i niesmak, jakie odczuwał na samą myśl, że dłonie innego mężczyzny będą błądziły po kobiecym ciele, które dotąd tak ochoczo reagowały jedynie na jego dotyk i delikatne muśnięcia palców. To było tak niedorzeczne, tak brutalne w swojej prostocie, że przez krótką chwilę ogarnęła go szalona wściekłość, a szklanka ściskana w dłoni pękła na kilkanaście mniejszych fragmentów, zdobiący połyskliwie dywan. Oparł się o framugę drzwi, oddychając ciężko. Pokój, w którym się znajdował, przez wieki służył panom młodym do ostatnich przygotowań, tym razem jednak Marcolf nie pozwolił Reaganowi zbliżyć się tutaj choćby na kilka metrów. Nie był gotowy, by dopuścić go tak blisko swojej córki - to byłoby świętokradztwo, gdyby te ostatnie chwile córki i ojca zostały zakłócone intruzem, do którego oboje czuli niechęć i nienawiść. Pewnym krokiem otworzył drzwi, przeszedł korytarz, z każdym kolejnym krokiem czując coraz mocniej ciężar stawianych stóp. Nie zawahał się, gdy chwycił dłonią klamkę, ale gdy jego oczy odnalazły w lustrze spojrzenie Lai, zatrzymał się gwałtownie. Ciężki oddech - ciążącej na nim świadomości popełnianego grzechu i niewybaczalnego wykroczenia przeciwko miłości, jaka ich łączyła - spięte mięśnie, pulsująca krew, która na pewno podniosła temperaturę jego ciała o kilka stopni. Ale świat nie zatrzymał się w miejscu i nie zaczął cofać, by dać Marcolfowi możliwość odkupienia swoich win; tym razem świat okazał się równie okrutny jak on sam, zmuszając Laidan do małżeństwa z Reaganem.
Wszedł do środka dopiero wtedy, gdy rozchichotane dziewczęta mijały go gęsiego, a trzask zamykanych drzwi był sygnałem, że w końcu zostali sami; wśród wymownej ciszy, pełnej pretensji czy może szczęścia, że jednak się pojawił? Obserwował, jak do niego pochodzi, jak stawia stopy na miękkim dywanie, jak otwiera usta - chciała go obrzucić gradem obelg, wzbudzić w nim poczucie winy, paść na kolana i błagać go o odroczenie wyroku? Jego twarz przybrała niewzruszony, obojętny wyraz - dokładnie taki, jakiego oczekiwał po córce, gdy będzie stała naprzeciw Reagana i wypowiadała słowa przysięgi. Wzruszenie, nieważne czy wywołane rozpaczą czy szczęściem, nie pasowało do Averych, od dzieciństwa wychowywanych twardą, szlachecką ręką. Znali swoje miejsce w świecie, na społecznej i magicznej drabinie i tego samego oczekiwali od innych; tak jak Marcolf znał swoją powinność względem rodu i tego samego żądał od Lai. Bez słowa złapał ją za rękę, odwracając tyłem do siebie i prowadząc z powrotem na podest, w stronę lustra, które kusząco okrywało teraz przed nimi ich własne odbicie; kobiecej sylwetki odzianej w ślubną suknię, podwiniętą do granic dobrego wychowania i mężczyzny z rozpiętą czarną szatą, spod której widać było dopasowaną ciemną koszulę. Dłonie Marcolfa spoczęły na ramionach córki, kiedy szukał w odbiciu jej spojrzenia.
- Możesz to zrobić i właśnie to zrobisz - ton jego głosu był o wiele twardszy niż delikatny dotyk palców, którymi powoli obdarzał jej kark, błąkając się nimi niepozornie po skórze i nie spuszczając wzroku z Lai. - Ubierzesz się, zejdziesz na dół i w odpowiednim momencie powiesz tak, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo byś mnie zawiodła, nie wykonując mojego polecenia. - Otwarte okno wpuszczało do środka ciepło, światło i odgłosy zebranego na dole tłumu, czekającego niecierpliwie na rozpoczęcie ceremonii. Marcolf jednak tego nie dostrzegał, zbyt skupiony na młodej kobiecie, która już za chwilę miała się stać żoną innego i opuścić bezpieczny panieński pokój.
//już nie jestem postowym prawiczkiem
Gość
Gość
Szpilki krawieckie raz po raz wbijały się w jej uda, kiedy stawiała bose stopy na miękkim dywanie, ale w ogóle nie zwracała już uwagi na fizyczny dyskomfort. Płynący właściwie z całego ciała. Gorset miażdżył jej żebra a cały ciężar podwiniętej sukni wcale nie ułatwiał poruszania się w tej ślubnej instytucji, mającej uczynić z niej najpiękniejszą kobietę na ziemi. O kompletnie zniszczonej psychice młodej dziewczyny. Dopiero niedawno skończyła siedemnaście lat, dopiero przed trzema miesiącami opuściła mury Hogwartu: w gruncie rzeczy nie pozostawiła za sobą czasu dzieciństwa, pozostając w słodkim zawieszeniu pomiędzy słonecznymi wakacjami, spędzanymi zawsze przy ojcu a mrokami dorosłości, w jakie miała za chwilę zostać wepchnięta. To Marcolf uczynił ją kobietą i to przy nim chciała się spełniać każdej upojnej nocy, od dzisiaj przeznaczonej innemu mężczyźnie. Ta perspektywa przerażała ją i obrzydzała jednocześnie; nienawidziła kontaktu z Reaganem, jego ciepłych słów, radosnego śmiechu; całej tej otoczki perfekcyjnego przyszłego męża. Przyjaciółki wielokrotnie zachwycały się narzeczonym Laidan, opowiadając jej o szczęściu, jakie spadło na nią razem z wyborem życiowego partnera przez łaskawego ojca. Sama Lai odbierała to jednak jako cios w samo serce. Chyba do końca wierzyła, że Marcolf zmieni zdanie, że w ostatniej chwili naznaczy ją jako swoją i schowa przed całym światem, wyczekującym najważniejszego ślubu tego roku.
Tak się nie działo. Widziała w oczach ojca, że nie przychodził tutaj po to, żeby ją uratować. Nieustępliwe spojrzenie ukochanych oczu paliło ją żywym ogniem; nie mogła rozróżnić czy z nadmiaru miłości czy z jakiegoś wewnętrznego cierpienia, jakiego jednak nie okazywał. Postępując jak zawsze: twardo, zdecydowanie, stanowczo. Posłusznie wróciła na podest, drżąc, kiedy poczuła ciepłe palce, dotykające odsłoniętej skóry jej szyi. Znów przymknęła oczy, ale tylko na sekundę, nie mogąc na dłużej oderwać wzroku od odbicia w lustrze. Tak powinni wyglądać, tak to powinno się skończyć. Tylko oni, razem, w jasnym świetle pięknego, sierpniowego dnia.
Szczęśliwy widok powinien nieco ukoić początek kobiecej histerii, ale zamiast tego rozżalił ją jeszcze bardziej. Do tego dochodziła frustrująca bliskość Marcolfa - jeszcze nigdy nie wydawał się jej tak daleki i nieosiągalny jak teraz, kiedy dzieliły ich centymetry a ona nie mogła odwzajemnić jego dotyku, pewna, że wtedy zwariuje całkowicie. I tak naruszała nieopisaną zasadę posłuszeństwa, pozwalając sobie na wybuch słabości. Nie, nie płakała, jej oczy pozostawały suche, lśniąc wyłącznie z skrajnego żalu.
- Ale, ojcze, ja...ja nie mogę tego zrobić. Gardzę nim. To nawet nie jest mężczyzna, to jest jakiś...jakiś... - kontynuowała nerwowo, łamiącym się głosem, nie mogąc nawet znaleźć wystarczająco obrzydliwego określenia, które pasowałoby do jej przyszłego męża. Znów zadrżała pod dotykiem dłoni Marcolfa. Jednak nie mogła wytrzymać tej fizycznej separacji; odwróciła się przodem do niego, stając na palcach, by móc dosięgnąć ustami jego ust. Na sekundę, krótkie spięcie, smak jego warg; w końcu mogła złapać głębszy oddech, przepełniony zapachem perfum ojca. - Chcę ciebie. Tylko ciebie. - wyszeptała już spokojniej, chociaż jej ton dalej przepełniony był rozpaczą i tęsknotą. Patrzyła na niego błagalnie, wyczuwając nieodwołalność podjętej decyzji. Jej desperackie prośby były tak naprawdę naiwną próbą przesunięcia nieuchronnego, chwilą słabości młodej dziewczyny, przerażonej perspektywą rozłąki z prawdziwym ukochanym. Rozumiała już teraz rozpacz innych szlachcianek, przekazywanych w ręce kogoś, kogo nienawidziły z całego serca.
Tak się nie działo. Widziała w oczach ojca, że nie przychodził tutaj po to, żeby ją uratować. Nieustępliwe spojrzenie ukochanych oczu paliło ją żywym ogniem; nie mogła rozróżnić czy z nadmiaru miłości czy z jakiegoś wewnętrznego cierpienia, jakiego jednak nie okazywał. Postępując jak zawsze: twardo, zdecydowanie, stanowczo. Posłusznie wróciła na podest, drżąc, kiedy poczuła ciepłe palce, dotykające odsłoniętej skóry jej szyi. Znów przymknęła oczy, ale tylko na sekundę, nie mogąc na dłużej oderwać wzroku od odbicia w lustrze. Tak powinni wyglądać, tak to powinno się skończyć. Tylko oni, razem, w jasnym świetle pięknego, sierpniowego dnia.
Szczęśliwy widok powinien nieco ukoić początek kobiecej histerii, ale zamiast tego rozżalił ją jeszcze bardziej. Do tego dochodziła frustrująca bliskość Marcolfa - jeszcze nigdy nie wydawał się jej tak daleki i nieosiągalny jak teraz, kiedy dzieliły ich centymetry a ona nie mogła odwzajemnić jego dotyku, pewna, że wtedy zwariuje całkowicie. I tak naruszała nieopisaną zasadę posłuszeństwa, pozwalając sobie na wybuch słabości. Nie, nie płakała, jej oczy pozostawały suche, lśniąc wyłącznie z skrajnego żalu.
- Ale, ojcze, ja...ja nie mogę tego zrobić. Gardzę nim. To nawet nie jest mężczyzna, to jest jakiś...jakiś... - kontynuowała nerwowo, łamiącym się głosem, nie mogąc nawet znaleźć wystarczająco obrzydliwego określenia, które pasowałoby do jej przyszłego męża. Znów zadrżała pod dotykiem dłoni Marcolfa. Jednak nie mogła wytrzymać tej fizycznej separacji; odwróciła się przodem do niego, stając na palcach, by móc dosięgnąć ustami jego ust. Na sekundę, krótkie spięcie, smak jego warg; w końcu mogła złapać głębszy oddech, przepełniony zapachem perfum ojca. - Chcę ciebie. Tylko ciebie. - wyszeptała już spokojniej, chociaż jej ton dalej przepełniony był rozpaczą i tęsknotą. Patrzyła na niego błagalnie, wyczuwając nieodwołalność podjętej decyzji. Jej desperackie prośby były tak naprawdę naiwną próbą przesunięcia nieuchronnego, chwilą słabości młodej dziewczyny, przerażonej perspektywą rozłąki z prawdziwym ukochanym. Rozumiała już teraz rozpacz innych szlachcianek, przekazywanych w ręce kogoś, kogo nienawidziły z całego serca.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziwne, że nie rozpadł się jeszcze na tysiąc małych kawałeczków, naśladując pechową szklankę, której resztki usłużne skrzaty zapewne już sprzątały w pokoju obok, nie pozostawiając na dywanie najmniejszego odłamka. Dziwne, że jego palce, dłonie i głos nie drżały od tłumionego bólu, który nosił głęboko w sobie, nie okazując go na zewnątrz i nie dając czekającym na jego potknięcie sępom choćby małego powodu do plotek. Nie chciał też okazywać rozpaczy przed Lai - wystarczył sam widok córki, której desperacja i histeria widoczna była w każdym ruchu, w każdym słowie, nawet w spojrzeniu, które kryło się w odbiciu lustra, jednocześnie bliskie, a sprawiające wrażenie odległego o tysiąc mil. Mimo swojej oschłości, mimo swoich postanowień, że zachowa się odpowiedzialnie, że nie pokaże po sobie żadnych gwałtowniejszych uczyć, Marcolf nie był w stanie spojrzeć Laidan w oczy, odgradzając się od niej bezpieczną szklaną taflą, która dawała złudne poczucie bezpiecznej odległości od rzeczywistości. Patrząc na odbicie córki w lustrze mógł jeszcze przez kilkadziesiąt sekund, może przez kilka minut cieszyć się jej pięknem i wolnością; mógł zapomnieć, że zaraz ujmie jej dłoń i pewnym krokiem podprowadzi do mężczyzny, oddając mu ją, jakby była nie żywą istotą z krwi i kości, przesyconą gwałtownymi uczuciami, ale przedmiotem, który wymienia się w szybkiej transakcji. W tym wypadku byłaby to jednak nie tyle transakcja, co darmowy podarunek dla Reagana, Marcolf bowiem odszedłby z niczym, a jedyną zapłatą byłaby wątła świadomość, że Lai nigdy nie będzie prawdziwie należeć do swojego męża.
Zsunął dłonie na jej przedramiona, próbując ją mocniej przytrzymać, by dać wyraz swojemu niezadowoleniu z jej buntowniczej postawy. Nie miał jej tego za złe, w pełni ją rozumiał i w pełni popierał - w głębi serca, gdzie jeszcze nie zasiano ziarna posłuszeństwa rodowej tradycji i obowiązkom - nie mógł jednak jej tego okazać. Nie teraz, gdy oboje tyle przecierpieli, tonąc w ostatnich tygodniach w fizycznej, psychicznej, w duchowej niepamięci, próbując zapomnieć i wyrzucić z myśli zbliżającą się przyszłość. Nigdy nie potrafiłby zaakceptować jakiegokolwiek związku Lai; nawet gdyby przyszła i przedstawiła mu mężczyznę, którego pokochała, nawet gdyby błagała go na kolanach, by jej wybaczył i zaakceptował jej wybór - nawet wtedy nie mógłby tego zrobić. Teraz jednak byli złączeni szczególną więzią nienawiści do Reagana, do osoby, która miała ich rozdzielić. Czy na zawsze? Och, Marcolf wielokroć zastanawiał się nad zawoalowanym pozbyciem się nieszczęsnego zięcia, lecz ile razy ta myśl pojawiała się w jego głowie, tyle razy była tłumiona przez rodowe zasady i szacunek nie tyle do osoby, co do nazwiska, które nosiła. Co innego pozbyć się kogoś wżenionego w Averych, ale czym innym było pozbawienie życia prawowitego potomka.
- To jest twój przyszły mąż - dokończył za nią, z trudem utrzymując kamienną maskę wyrytą na twarzy, jakby została wykonane z najlepszej jakości marmuru. Perfekcjonizm w każdym calu, który charakteryzował go przez minione lata, powoli ustępował miejsca zwykłemu ludzkiemu chaosowi, gdy Marcolf zmagał się z wewnętrzną burzą, z dualistycznymi, odległymi od siebie jak noc i dzień pragnieniami pozostania wiernym tradycji i pozostania wiernym córce. Jej prośby i wyznania wcale nie ułatwiały sytuacji. Jej drżące ciało, którym przylegała do jego klatki piersiowej tylko wszystko komplikowało, ale Marcolf nie chciał tego przerywać; pozbycie się tych ostatnich chwil bliskości nienaznaczonej piętnem małżeństwa było warte cierpienia, jakie targało jego umysłem i sercem. Ileż by dał, by zmusić nieposłuszne mięśnie do wykonania jednego prostego ruchu! By móc objąć Lai, przytulić mocno jak nigdy dotąd i szepnąć kojące słowa, że zły koszmar już się kończy. Zamiast tego stał nieruchomo, niewzruszony, z zimnym spojrzeniem obserwując, jak Laidan odwraca się sama, jak unosi głowę i odnajduje jego usta. Czy były tak samo lodowate jak tęczówki wbijające się w dziewczęcą twarz?
Nie odwzajemnił pocałunku, chociaż całe jego ciało, każdy nerw, każda najmniejsza komórka krwi wypełniona życiodajnym tlenem i krążąca w żyłach nie pragnęły w tej chwili niczego więcej. Nawet otwarte okno, gwar rozmów i niebezpieczeństwo nakrycia ich przez jednego z zaproszonych gości lub zagubionej służby nie powstrzymałyby go przez przygarnięciem Lai do siebie, przed wdarciem się językiem w jej usta, a dłonią pod suknię, która zadarta wysoko wyjątkowo ułatwiłaby mu zadanie. Czy coś powstrzymałoby go przed sięgnięciem po to, co mu się słusznie należało? Krew z jego krwi, dusza z jego duszy; należał do Lai równie mocno jak ona należała do niego, ale teraz musiał ją oddać innemu, którego jedyną zaletą było noszone nazwisko. Był wręcz boleśnie świadom faktu, że tego mu zrobić nie wolno, że przekroczenie tej granicy właśnie teraz zniweczyłoby wszystko, co z takim mozołem i wyrzeczeniem budował przez ostatnich kilka miesięcy.
- Jestem twój, nic się nie zmieni - ta krótka deklaracja musiała jej teraz wystarczyć; gdyby powiedział coś więcej, gdyby szukał odpowiedniejszych słów, gdyby okazał więcej człowieczeństwa i ojcowskiej troski, wszystko mogłoby runąć. Laidan poczułaby możliwość wpłynięcia na niego, naciskałaby, prosiła, błaga, histerycznie panikowała, balansując między cienką granicą posłuszeństwa wobec ojca i miłości, jaką ją darzył. Dłoń Marcolfa powędrowała do twarzy Lai, obrysowując jej kontur, szukając ust, które chwilę wcześniej dotykały jego warg, próbując wzruszyć niewzruszone. Wciąż były ciepłe, wciąż zachęcały i kusiły, wzmagając w nim podniecenie pulsujące podstępnie w żyłach.
Zsunął dłonie na jej przedramiona, próbując ją mocniej przytrzymać, by dać wyraz swojemu niezadowoleniu z jej buntowniczej postawy. Nie miał jej tego za złe, w pełni ją rozumiał i w pełni popierał - w głębi serca, gdzie jeszcze nie zasiano ziarna posłuszeństwa rodowej tradycji i obowiązkom - nie mógł jednak jej tego okazać. Nie teraz, gdy oboje tyle przecierpieli, tonąc w ostatnich tygodniach w fizycznej, psychicznej, w duchowej niepamięci, próbując zapomnieć i wyrzucić z myśli zbliżającą się przyszłość. Nigdy nie potrafiłby zaakceptować jakiegokolwiek związku Lai; nawet gdyby przyszła i przedstawiła mu mężczyznę, którego pokochała, nawet gdyby błagała go na kolanach, by jej wybaczył i zaakceptował jej wybór - nawet wtedy nie mógłby tego zrobić. Teraz jednak byli złączeni szczególną więzią nienawiści do Reagana, do osoby, która miała ich rozdzielić. Czy na zawsze? Och, Marcolf wielokroć zastanawiał się nad zawoalowanym pozbyciem się nieszczęsnego zięcia, lecz ile razy ta myśl pojawiała się w jego głowie, tyle razy była tłumiona przez rodowe zasady i szacunek nie tyle do osoby, co do nazwiska, które nosiła. Co innego pozbyć się kogoś wżenionego w Averych, ale czym innym było pozbawienie życia prawowitego potomka.
- To jest twój przyszły mąż - dokończył za nią, z trudem utrzymując kamienną maskę wyrytą na twarzy, jakby została wykonane z najlepszej jakości marmuru. Perfekcjonizm w każdym calu, który charakteryzował go przez minione lata, powoli ustępował miejsca zwykłemu ludzkiemu chaosowi, gdy Marcolf zmagał się z wewnętrzną burzą, z dualistycznymi, odległymi od siebie jak noc i dzień pragnieniami pozostania wiernym tradycji i pozostania wiernym córce. Jej prośby i wyznania wcale nie ułatwiały sytuacji. Jej drżące ciało, którym przylegała do jego klatki piersiowej tylko wszystko komplikowało, ale Marcolf nie chciał tego przerywać; pozbycie się tych ostatnich chwil bliskości nienaznaczonej piętnem małżeństwa było warte cierpienia, jakie targało jego umysłem i sercem. Ileż by dał, by zmusić nieposłuszne mięśnie do wykonania jednego prostego ruchu! By móc objąć Lai, przytulić mocno jak nigdy dotąd i szepnąć kojące słowa, że zły koszmar już się kończy. Zamiast tego stał nieruchomo, niewzruszony, z zimnym spojrzeniem obserwując, jak Laidan odwraca się sama, jak unosi głowę i odnajduje jego usta. Czy były tak samo lodowate jak tęczówki wbijające się w dziewczęcą twarz?
Nie odwzajemnił pocałunku, chociaż całe jego ciało, każdy nerw, każda najmniejsza komórka krwi wypełniona życiodajnym tlenem i krążąca w żyłach nie pragnęły w tej chwili niczego więcej. Nawet otwarte okno, gwar rozmów i niebezpieczeństwo nakrycia ich przez jednego z zaproszonych gości lub zagubionej służby nie powstrzymałyby go przez przygarnięciem Lai do siebie, przed wdarciem się językiem w jej usta, a dłonią pod suknię, która zadarta wysoko wyjątkowo ułatwiłaby mu zadanie. Czy coś powstrzymałoby go przed sięgnięciem po to, co mu się słusznie należało? Krew z jego krwi, dusza z jego duszy; należał do Lai równie mocno jak ona należała do niego, ale teraz musiał ją oddać innemu, którego jedyną zaletą było noszone nazwisko. Był wręcz boleśnie świadom faktu, że tego mu zrobić nie wolno, że przekroczenie tej granicy właśnie teraz zniweczyłoby wszystko, co z takim mozołem i wyrzeczeniem budował przez ostatnich kilka miesięcy.
- Jestem twój, nic się nie zmieni - ta krótka deklaracja musiała jej teraz wystarczyć; gdyby powiedział coś więcej, gdyby szukał odpowiedniejszych słów, gdyby okazał więcej człowieczeństwa i ojcowskiej troski, wszystko mogłoby runąć. Laidan poczułaby możliwość wpłynięcia na niego, naciskałaby, prosiła, błaga, histerycznie panikowała, balansując między cienką granicą posłuszeństwa wobec ojca i miłości, jaką ją darzył. Dłoń Marcolfa powędrowała do twarzy Lai, obrysowując jej kontur, szukając ust, które chwilę wcześniej dotykały jego warg, próbując wzruszyć niewzruszone. Wciąż były ciepłe, wciąż zachęcały i kusiły, wzmagając w nim podniecenie pulsujące podstępnie w żyłach.
Gość
Gość
Doskonale pamiętała chwilę, w której Marcolf przekazał jej radosną wieść o zaręczynach. Cały jej świat legł w gruzach, grzebiąc żywcem wszelkie plany i nadzieję. Gdyby nie natychmiastowy ratunek, gdyby nie pulsująca niecierpliwością zmysłowość, którą obdarzył ją ojciec, wprowadzając w świat dorosłych, pewnie postradałaby zmysły, popadając w typową dla szlachcianek schizofrenię. Nigdy nie uważała, że tamto działanie ojca było chłodną manipulacją, mającą zmusić ją do małżeństwa. Święcie wierzyła w to, że chciał dla niej jak najlepiej, że ukoronował wszystkie te szczęśliwe lata najdoskonalszą formą bliskości. Pragnęła go najmocniej na świecie. Nie liczyły się konwenanse, prawa boskie i ludzkie, moralność, genetyka; cały ten prymitywny światopogląd, oddzielający ją od kogoś, kto pozwolił jej przyjść na świat. Kochała Marcolfa całą sobą, oddając się mu całkowicie: zarówno fizycznie jak i psychicznie. Decyzje Avery'ego były ostateczne, niepodważalne, święte, a mimo tego okazywała teraz swoje rozżalenie niczym nieposłuszne dziecko. Najchętniej zatkałaby uszy, żeby nie słyszeć radosnych głosów, dobiegających zza okna i jeszcze okropniejszych słów o jej przyszłym mężu. Nie mogła jednak tego zrobić; lodowate spojrzenie Marcolfa sprawiało ból, lecz był to ból otrzeźwiający. Balansowała tuż przy cienkiej granicy szacunku do ojca, jakiej nigdy nie chciała przekroczyć. Tylko to powstrzymywało ją od rozpłakania się i wystosowywania rozpaczliwszych próśb. Została wychowana na kobietę odważną, pewną siebie, sprytną - okazywanie tak żałosnej słabości kompletnie nie pasowało do potomkini rodu Avery. Szacunek dla swojego pochodzenia stanowił podstawę jej edukacji, chociaż w tej chwili to nieodwzajemniony pocałunek ojca przywrócił zdrowy rozsądek do rozbuchanej z emocji psychiki.
Usta Laidan zadrżały, chociaż ciągle stała tak blisko niego, jak to tylko było możliwe, wytrzymując ostre spojrzenie Marcolfa. I dotyk jego dłoni, rozpraszający lęki w narastającym, niezaspokojonym pragnieniu.
- Nic się nie zmieni - powtórzyła wyraźnie jego słowa niczym zaklęcie, mające natychmiast ją uspokoić i wprawić w radosny nastrój. Tak się nie stało: nawet jeśli z jej bladej twarzy zniknął grymas skrajnej rozpaczy, to w środku pozostawała drżąco niepewna. Dotknęła dłoni Marcolfa i skierowała ją w dół, po swojej szyi, ciągle wpatrując się w jego oczy jak zahipnotyzowana, chociaż już bez łez szklących się gdzieś pod długimi rzęsami. - Nie podobam ci się, ojcze? - spytała powoli, nagle przerzucając ciężar uczuć na zupełnie inny poziom. Mocniejszy, czyszczący do tej pory jej wszystkie lęki. Bardziej od słów potrzebowała czynów, jego mocnych dłoni na swoim ciele, pragnienia, widocznego w tych chłodnych, dumnych oczach. Puściła jego dłoń, jakby zawstydzona swoją słabością, chociaż ciągle patrzyła na niego z coraz wyraźniejszym pragnieniem. Tym razem racjonalniejszym: nie marzyła już o tym, że ceremonia zaślubin zostanie odwołana. Chciała teraz tylko ostatnich minut w towarzystwie ojca, ostatniego dotyku i ostatniego pocałunku, który ponownie inicjowała, lekko przygryzając jego usta. Nie potrafiła i nie chciała wyobrazić sobie tego, co stanie się dzisiejszej nocy - pragnęła przecież tylko Marcolfa, sprawiającej, że czuła się naprawdę szczęśliwa. Nawet na kilkanaście minut przed ślubem, w trakcie przygotowań, tak naprawdę czynionych z myślą o ojcu. To dla niego się starała, dla niego wybierała długą suknię, dla niego upinała włosy i dla niego przywdziewała maskę radosnej panny młodej. Za chwilę, bo teraz przyciskała się do niego całym ciałem, ignorując ból ściśniętych żeber i ryzyko zsunięcia się z krawieckiego podwyższenia.
Usta Laidan zadrżały, chociaż ciągle stała tak blisko niego, jak to tylko było możliwe, wytrzymując ostre spojrzenie Marcolfa. I dotyk jego dłoni, rozpraszający lęki w narastającym, niezaspokojonym pragnieniu.
- Nic się nie zmieni - powtórzyła wyraźnie jego słowa niczym zaklęcie, mające natychmiast ją uspokoić i wprawić w radosny nastrój. Tak się nie stało: nawet jeśli z jej bladej twarzy zniknął grymas skrajnej rozpaczy, to w środku pozostawała drżąco niepewna. Dotknęła dłoni Marcolfa i skierowała ją w dół, po swojej szyi, ciągle wpatrując się w jego oczy jak zahipnotyzowana, chociaż już bez łez szklących się gdzieś pod długimi rzęsami. - Nie podobam ci się, ojcze? - spytała powoli, nagle przerzucając ciężar uczuć na zupełnie inny poziom. Mocniejszy, czyszczący do tej pory jej wszystkie lęki. Bardziej od słów potrzebowała czynów, jego mocnych dłoni na swoim ciele, pragnienia, widocznego w tych chłodnych, dumnych oczach. Puściła jego dłoń, jakby zawstydzona swoją słabością, chociaż ciągle patrzyła na niego z coraz wyraźniejszym pragnieniem. Tym razem racjonalniejszym: nie marzyła już o tym, że ceremonia zaślubin zostanie odwołana. Chciała teraz tylko ostatnich minut w towarzystwie ojca, ostatniego dotyku i ostatniego pocałunku, który ponownie inicjowała, lekko przygryzając jego usta. Nie potrafiła i nie chciała wyobrazić sobie tego, co stanie się dzisiejszej nocy - pragnęła przecież tylko Marcolfa, sprawiającej, że czuła się naprawdę szczęśliwa. Nawet na kilkanaście minut przed ślubem, w trakcie przygotowań, tak naprawdę czynionych z myślą o ojcu. To dla niego się starała, dla niego wybierała długą suknię, dla niego upinała włosy i dla niego przywdziewała maskę radosnej panny młodej. Za chwilę, bo teraz przyciskała się do niego całym ciałem, ignorując ból ściśniętych żeber i ryzyko zsunięcia się z krawieckiego podwyższenia.
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozłożył każdy jej gest na czynniki pierwsze, każde spojrzenie, każdy dotyk i oddech, który swoim ciepłem pobudzał zakończenia nerwowe na jego twarzy. I im dłużej się jej przyglądał, im pewnej jego dłoń gładziła jej policzek, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że uda im się to przetrwać. Nie okłamał jej; był jej i należał tylko do niej. Musieli jedynie przeżyć ten jeden dzień i jedną noc, cierpiąc najokrutniejsze katusze, jakie mogła wymyślić ludzkość i wszystko mogło wrócić do normy. Lai była jego ukochaną córką, jego jedynym dzieckiem i nikt nie powinien się dziwić ich ogromnemu przywiązaniu do siebie; trosce córki o ojca i odwiedzanie go tak często, jak to możliwe, szczególnie teraz, w pierwszych dniach po ślubie. Marcolf nie musiał o nic pytać Lai - już przy pierwszym spotkaniu jej i Reagana było widać, kto z ich dwojga jest bardziej zakochany i kto będzie dawał sobą manipulować. Nie obawiał się jakiejś idiotycznej zemsty z jego strony, podejrzeń, nieprzyjemnego napięcia, jakie często towarzyszy relacjom teścia z zięciem. Jakkolwiek pogardliwie traktowałby Reagana, ten był pod pewnymi względami zwyczajnym głupcem, ślepym na sygnały, które miał tuż przed oczami, a dzięki tej ślepocie zupełnie nieszkodliwy.
Prawie zadrżał pod jej dotykiem, zupełnie nieprzygotowany na jakikolwiek gest z jej strony i prawie wytrąciło go to z równowagi. Zaraz jednak przywołał się do porządku, chociaż nie cofnął ręki. Pulsująca skóra, pod którą w szaleńczym tempie płynęła krew, przypominała mu o tych cudownych, niezmąconych wizją rychłego ślubu chwilach, gdy odkrywał na ciele Lai każdą, nawet najmniejszą żyłkę; gdy błądził po nich palcami, odnajdując najbardziej ukryte ścieżki wiodące z każdego fragmentu jej ciała i prowadzące do miejsca, pod którym krył się ten najważniejszy, najistotniejszy w ludzkim ciele mięsień. W myślach powróciły obrazy chwil, w których przykładał ucho do jej piersi i liczył uderzenia; najpierw spokojne, nieśpieszne, wzmagające się z każdą kolejną sekundą, gdy w tym samym czasie jego dłoń błąkała się gdzieś w zakazanych rejonach, wydobywając ukryte tabu na wierzch i kpiąc sobie z zaściankowej ograniczoności, jaką nakładano na rodzicielską miłość. Merlinie, czyż był piękniejszy i cudowniejszy dowód miłości niż ten, który wzajemnie sobie podarowali? Lai wyszła mu naprzeciw, sterując jego dłonią, wysyłając mu sygnał... a może rzucając ostatnie wyzwanie? Może to był właśnie ten gest rozpaczy zmieszanej z rezygnacją?
- Szaleję na samą myśl o tym, że on mógłby... - nie dokończył, ale i nie musiał, gdy Lai ponownie dotknęła wargami jego ust. Tym razem nie pozostał obojętny; wizja Laidan w ramionach innego poruszyła strunę, która zabrzmiała fałszywym dźwiękiem, wywołując koszmarne, potworne, odpychające wizje Reagana, którego dłonie obejmowały ją zaborczo jak swoją własność. Nie znał innego sposobu, aby odgonić plugawe myśli, jak tylko zastąpić je innymi, piękniejszymi i wspanialszymi. Dłonie Marcolfa znalazły się nagle na plecach Lai, szukając sposobu, by wydostać ją z gorsetu bezwstydnie opinającego jej ciało, wystawiającego na pokaz publiczny to, co powinno być na zawsze przeznaczone wyłącznie dla oczu jej ojca. Tasiemki, wstążki, sznureczki - nie miał pojęcia za co szarpał, zbyt oszołomiony nagłą uległością Lai, nagłym przerwaniem walki, nagłą ciszą, która nie była już przerywana błaganiami, by odjął od niej ten kielich; w końcu udało mu się go nieco poluzować, a przyśpieszony oddech powoli wracał do normy, gdy uwolnił swoje usta spomiędzy jej warg. - Wróć do mnie jak najszybciej, bym mógł z ciebie zmyć piętno jego dotyku - szepnął w tej samej chwili, gdy zza okna dobiegła wyjątkowo głośna salwa śmiechu. Świat bawił się w najlepsze, pędząc ku nieskończoności, gdy dla nich zaczynała się skończoność życia, które wiedli do tej pory. Ostatnie minuty nieskrępowanego dotyku dobiegały końca, gdy męskie dłonie unosiły w górę białą suknię, wędrując wzdłuż kolan, ud, gładząc skórę drżącą pod najmniejszym dotykiem.
Prawie zadrżał pod jej dotykiem, zupełnie nieprzygotowany na jakikolwiek gest z jej strony i prawie wytrąciło go to z równowagi. Zaraz jednak przywołał się do porządku, chociaż nie cofnął ręki. Pulsująca skóra, pod którą w szaleńczym tempie płynęła krew, przypominała mu o tych cudownych, niezmąconych wizją rychłego ślubu chwilach, gdy odkrywał na ciele Lai każdą, nawet najmniejszą żyłkę; gdy błądził po nich palcami, odnajdując najbardziej ukryte ścieżki wiodące z każdego fragmentu jej ciała i prowadzące do miejsca, pod którym krył się ten najważniejszy, najistotniejszy w ludzkim ciele mięsień. W myślach powróciły obrazy chwil, w których przykładał ucho do jej piersi i liczył uderzenia; najpierw spokojne, nieśpieszne, wzmagające się z każdą kolejną sekundą, gdy w tym samym czasie jego dłoń błąkała się gdzieś w zakazanych rejonach, wydobywając ukryte tabu na wierzch i kpiąc sobie z zaściankowej ograniczoności, jaką nakładano na rodzicielską miłość. Merlinie, czyż był piękniejszy i cudowniejszy dowód miłości niż ten, który wzajemnie sobie podarowali? Lai wyszła mu naprzeciw, sterując jego dłonią, wysyłając mu sygnał... a może rzucając ostatnie wyzwanie? Może to był właśnie ten gest rozpaczy zmieszanej z rezygnacją?
- Szaleję na samą myśl o tym, że on mógłby... - nie dokończył, ale i nie musiał, gdy Lai ponownie dotknęła wargami jego ust. Tym razem nie pozostał obojętny; wizja Laidan w ramionach innego poruszyła strunę, która zabrzmiała fałszywym dźwiękiem, wywołując koszmarne, potworne, odpychające wizje Reagana, którego dłonie obejmowały ją zaborczo jak swoją własność. Nie znał innego sposobu, aby odgonić plugawe myśli, jak tylko zastąpić je innymi, piękniejszymi i wspanialszymi. Dłonie Marcolfa znalazły się nagle na plecach Lai, szukając sposobu, by wydostać ją z gorsetu bezwstydnie opinającego jej ciało, wystawiającego na pokaz publiczny to, co powinno być na zawsze przeznaczone wyłącznie dla oczu jej ojca. Tasiemki, wstążki, sznureczki - nie miał pojęcia za co szarpał, zbyt oszołomiony nagłą uległością Lai, nagłym przerwaniem walki, nagłą ciszą, która nie była już przerywana błaganiami, by odjął od niej ten kielich; w końcu udało mu się go nieco poluzować, a przyśpieszony oddech powoli wracał do normy, gdy uwolnił swoje usta spomiędzy jej warg. - Wróć do mnie jak najszybciej, bym mógł z ciebie zmyć piętno jego dotyku - szepnął w tej samej chwili, gdy zza okna dobiegła wyjątkowo głośna salwa śmiechu. Świat bawił się w najlepsze, pędząc ku nieskończoności, gdy dla nich zaczynała się skończoność życia, które wiedli do tej pory. Ostatnie minuty nieskrępowanego dotyku dobiegały końca, gdy męskie dłonie unosiły w górę białą suknię, wędrując wzdłuż kolan, ud, gładząc skórę drżącą pod najmniejszym dotykiem.
Gość
Gość
Pokój wypełniał zapach czerwonych róż, odurzająco słodki, wręcz osiadający na ustach cieniutką warstewką kryształków cukru. Laidan nie mogła jednak oblizać spierzchniętych warg, zbyt skupiona na swoim psychicznym cierpieniu, którego nie mogły ukoić wszystkie cuda tego świata, podsuwane jej dzisiejszego dnia na złotej tacy. To był jej dzień i od rana rozpieszczano ją jak najprawdziwszą księżniczkę, czesząc długie włosy, ubierając, serwując wyszukane potrawy a wszystko to przy akompaniamencie ciągłych komplementów. Dotyczących jej urody, fryzury, sukni, organizacji przyjęcia, nawet samej osoby pana młodego, na szczęście odseparowanego od niej sztywnymi tradycjami. Powinien zobaczyć pannę młodą dopiero tuż przy ślubnym kobiercu, co szczęśliwie pozwalało spędzić Lai ostatnie godziny w względnej samotności. Nie zauważała służek, nie wdawała się w żadne rozmowy z zachwyconymi druhnami: w milczeniu próbowała poradzić sobie z dziejącym się koszmarem. Niemalże czuła, jak na jej dłoniach zaciskają się złote kajdany a trzask zapadki brzmiał niczym gong pogrzebowy. Skarga nigdy jednak nie przeszła przez usta Laidan - była dziedziczką rodu, do jej obowiązków należało posłuszne wypełnianie woli ojca a później męża. Potrafiła zachowywać się pokornie, uprzejmie, prezentując się jako najwspanialszy materiał na wdzięczną żonę. Piękna, młodziutka, doskonale wychowana, z bogatym posagiem i szerokimi koneksjami. Razem z Reaganem musieli tworzyć doskonałą parę: słyszała to od momentu zaręczyn notorycznie, ledwie powstrzymując mdłości, kiedy mężczyzna obdarzał ją czułościami. Platonicznymi, ledwie muśnięciami palców czy pocałunkami składanymi na jej dłoni. Nawet te lekkie oznaki niezaspokojonego pragnienia wywoływały u Laidan skrajne obrzydzenie. Należała wyłącznie do swojego ojca, do prawdziwego mężczyzny: dojrzałego, pewnego siebie, inteligentnego, władczego. Reagan nie zasługiwał na miano marnej kopii Marcolfa, nie zasługiwał na nią a mimo tego musiała zostać jego żoną.
Rozumiała przesłanki decydujące o swoim ślubie, gwarantującym bezpieczeństwo finansowe i względny spokój. Z perspektywy chłodnego osądu Reagan wydawał się przecież kandydatem idealnym: całkowicie stracił dla niej głowę, czyniąc z siebie idealny materiał do kobiecej manipulacji. Kto wie, może następny narzeczony okazałby się inteligentniejszym brutalem? Teraz nie obawiała się żadnej krzywdy z jego strony, musząc po prostu zwalczać obrzydzenie. Tylko tyle, aż tyle: kiedy czuła na sobie ciepłe dłonie Marcolfa godziła się ze swoim przeznaczeniem, powtarzając w głowie słowa ojca jak mantrę. Nic się nie zmieni, dalej będą razem, nic nie jest w stanie zerwać rodzinnych więzi.
Teraz napinających się do granic możliwości, tak samo jak nitki jej systemu nerwowego. Nie chciała, żeby Marcolf kończył to przeklęte zdanie: wolała śpieszne pocałunki. W końcu odwzajemnione; dotyk jego warg rozpalał ją w ciągu kilku sekund. Wpiła się w usta ojca wręcz wygłodniale, nie protestując, kiedy pewnymi dłońmi rozpinał ciasny gorset. Mogła odetchnąć, ale jej serce biło zbyt szybko, by całkowicie się uspokoić. Znów leczyła własny lęk bliskością Avery'ego, kradnąc kolejne minuty zbliżającego się ślubu. Nie obchodziły ją dźwięki dobiegające z zewnątrz: ktoś zaśmiał się głośno, orkiestra powoli próbowała swoje instrumenty, piętro niżej stłuczono talerz z drogiej zastawy: cały dwór tętnił życiem, którego Laidan nie pragnęła a które musiała zaakceptować.
Obecność Marcolfa pomagała w tym horrendalnie trudnym zadaniu. Coraz śmielszym dotykiem udowadniał jej swoją miłość. Wolała ekstremalną bliskość od nawet najpiękniejszych słów. Ojciec rozbudził w niej nowe pragnienia, jeszcze świeże i ekstatyczne, dlatego też reagowała na każdy bodziec całym spektrum niecierpliwych emocji. Znów zamknęła jego usta pocałunkiem, wsuwając dłonie we włosy Marcolfa i przyciągając go jeszcze bliżej. - Przyjdę kiedy tylko będę mogła, ojcze, i dotknę cię tak, jak ostatnio… – mówiła cicho pomiędzy pocałunkami, praktycznie chwiejąc się na krawędzi podestu. Mogła się przewrócić, mogła zniszczyć spadającą z jej ciała suknie: w tej chwili nie dbała o nic, co nie było twardym ciałem Marcolfa. – Uklęknę przed tobą – wyszeptała, przesuwając paznokciami po karku mężczyzny, dystansując się od jego ust tylko na chwilę, by móc spojrzeć w ciemne oczy Marcolfa. Prowokująco a zarazem ulegle; chciała, żeby podczas ceremonii myślał tylko o niej, żeby był pewien jej całkowitego oddania, by nie mógł doczekać się następnego dnia, kiedy odwiedzi go będąc własnością innego mężczyzny – ale wyłącznie na magicznym papierze. Należała do niego od dnia swoich narodzin a nawet wcześniej. Takiego przeznaczenia nie mogły przekreślić żadne ceremonie i słowa nawet najodważniejszej przysięgi.
Rozumiała przesłanki decydujące o swoim ślubie, gwarantującym bezpieczeństwo finansowe i względny spokój. Z perspektywy chłodnego osądu Reagan wydawał się przecież kandydatem idealnym: całkowicie stracił dla niej głowę, czyniąc z siebie idealny materiał do kobiecej manipulacji. Kto wie, może następny narzeczony okazałby się inteligentniejszym brutalem? Teraz nie obawiała się żadnej krzywdy z jego strony, musząc po prostu zwalczać obrzydzenie. Tylko tyle, aż tyle: kiedy czuła na sobie ciepłe dłonie Marcolfa godziła się ze swoim przeznaczeniem, powtarzając w głowie słowa ojca jak mantrę. Nic się nie zmieni, dalej będą razem, nic nie jest w stanie zerwać rodzinnych więzi.
Teraz napinających się do granic możliwości, tak samo jak nitki jej systemu nerwowego. Nie chciała, żeby Marcolf kończył to przeklęte zdanie: wolała śpieszne pocałunki. W końcu odwzajemnione; dotyk jego warg rozpalał ją w ciągu kilku sekund. Wpiła się w usta ojca wręcz wygłodniale, nie protestując, kiedy pewnymi dłońmi rozpinał ciasny gorset. Mogła odetchnąć, ale jej serce biło zbyt szybko, by całkowicie się uspokoić. Znów leczyła własny lęk bliskością Avery'ego, kradnąc kolejne minuty zbliżającego się ślubu. Nie obchodziły ją dźwięki dobiegające z zewnątrz: ktoś zaśmiał się głośno, orkiestra powoli próbowała swoje instrumenty, piętro niżej stłuczono talerz z drogiej zastawy: cały dwór tętnił życiem, którego Laidan nie pragnęła a które musiała zaakceptować.
Obecność Marcolfa pomagała w tym horrendalnie trudnym zadaniu. Coraz śmielszym dotykiem udowadniał jej swoją miłość. Wolała ekstremalną bliskość od nawet najpiękniejszych słów. Ojciec rozbudził w niej nowe pragnienia, jeszcze świeże i ekstatyczne, dlatego też reagowała na każdy bodziec całym spektrum niecierpliwych emocji. Znów zamknęła jego usta pocałunkiem, wsuwając dłonie we włosy Marcolfa i przyciągając go jeszcze bliżej. - Przyjdę kiedy tylko będę mogła, ojcze, i dotknę cię tak, jak ostatnio… – mówiła cicho pomiędzy pocałunkami, praktycznie chwiejąc się na krawędzi podestu. Mogła się przewrócić, mogła zniszczyć spadającą z jej ciała suknie: w tej chwili nie dbała o nic, co nie było twardym ciałem Marcolfa. – Uklęknę przed tobą – wyszeptała, przesuwając paznokciami po karku mężczyzny, dystansując się od jego ust tylko na chwilę, by móc spojrzeć w ciemne oczy Marcolfa. Prowokująco a zarazem ulegle; chciała, żeby podczas ceremonii myślał tylko o niej, żeby był pewien jej całkowitego oddania, by nie mógł doczekać się następnego dnia, kiedy odwiedzi go będąc własnością innego mężczyzny – ale wyłącznie na magicznym papierze. Należała do niego od dnia swoich narodzin a nawet wcześniej. Takiego przeznaczenia nie mogły przekreślić żadne ceremonie i słowa nawet najodważniejszej przysięgi.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby tylko mógł, odgrodziłby ich od tej całej ponurej rzeczywistości, która prześmiewczo ignorowała ich pragnienia i błagania, które w tym momencie zlewały się w jedno. Cały świat mógłby przestać istnieć, zapominając o tej dwójce, która skryta przed oczami gości, zasłonięta wieloletnim parawanem milczenia i tajemnicy, mogłaby żyć wtedy bez konieczności ukrywania się przed opluwaniem ich na każdym kroku. Łamanie boskich praw, ludzkich zasad, drwienie z wielowiekowej tradycji budowanej tysiące lat, mającej stać na straży moralności. Kogo to obchodziło, gdy jego krew mieszała się z jej krwią, ciała stawały się jednością, łącząc w akcie fizycznej satysfakcji to co najlepsze z dwóch rodowych pokoleń? Zsunął dłonie na talię Lai, mocno ją do siebie przyciągając i pomagając utrzymać równowagę na niewielkim podeście, który był przeznaczony wyłącznie dla jednej osoby. Jakie to jednak miało teraz znaczenie, ich ciała praktycznie stapiały się ze sobą? Wrócił palcami na jej uda, nieskrępowany obecnością niepotrzebnego materiału, złośliwej ślubnej sukni, która była ostatnią ochroną dzielącą go od miejsca, w którym chciał się teraz znaleźć. I jednocześnie ostatnim bastionem, który odgradzał Lai od Reagana. Tym razem to nie zazdrość, nie pierwotne pragnienie posiadania dyktowały mu myśli tłoczące się w głowie. Tym razem poddał się intuicji, pozwolił zdrowemu rozsądkowi na chwilę się zapomnieć i zaufał losowi - skorzystał z daru patrzenia na ludzi i dostrzegania tego, czego naprawdę chcą, czego potrzebują i pragną. Dotyk jego palców na skórze Lai nie był już dyktowany zazdrością o Reagana - bo czegóż tak naprawdę miałby mu teraz zazdrościć? To nie on stał przed Laidan, nie on hamował swój oddech, nie jego wzrok błądził w szerokim, poluźnionym dekolcie ślubnej sukni.
W chłodnym spojrzeniu Marcolfa błysnęło coś na kształt perwersyjnego zainteresowania, gdy Lai spojrzała prosto na niego, a jej szept zawisł między ich złączonymi ciałami, wykorzystując te nieliczne centymetry, które wciąż miały śmiałość ich bezczelnie dzielić. Stanowili kontrast, odbijając się w lustrze: śnieżnobiała panna młoda, ubrana w nieskalaną, dziewiczą biel niewinności i on, wyglądający jak pan młody, cały w czerni, z doświadczeniem życiowym i przewinami, jakby stanowiący zupełnie zaprzeczenie swojej ukochanej wybranki. Różnica polecała na tym, że żadne z nich odzwierciedlało noszonej barwy; byli czymś zupełnie innym, odcieniami szarości, na której budowali swoje dotychczasowe życie. Z radością zatopiłby teraz dłoń w jej włosach, zawinął kosmyk na palce i lekko pociągnął, odchylając jej głowę i do tyłu i obnażając szyję gotową na pocałunku. Podświadomie wiedział jednak, że nie powinien tego robić; zniszczenie ułożonej fryzury było niczym wobec propozycji Lai, która wypowiedziana cichym szeptem zadźwięczała mu w uszach, słodko oszałamiając na kilka cudownych chwil. Ale Marcolf nie chciał teraz niczego niszczyć, chciał budować nowy fundament, nowe podwaliny dla ich życia, które miało ulec diametralnej zmianie... a może tylko kosmetycznym poprawkom?
- Klękniesz - potwierdził i po raz pierwszy tego dnia na jego twarzy pojawiło się coś na wzór nikłego uśmiechu. Nie spuszczał z niej spojrzenia swoich brązowych oczu, gdy zręcznie wyminął palcami ślubną bieliznę, łaskawie nie rozrywając jej na dwoje, by jeszcze bardziej ułatwić sobie dostęp, i gdy wdarł się dłonią między jej uda, głuchym pomrukiem satysfakcji chwaląc ją za to, że była już gotowa na jego przyjęcie. - I zrobisz to już teraz - wypowiedziane słowa nie miały nawet najmniejszego charaktery prośby czy błagania; były czystym rozkazem opływającym w słodką obietnicę. Marcolf nie miał żadnych wątpliwości, że jego córka bardziej niż chętnie spełni polecenie, kradnąc jeszcze kilka chwil bliskości.
W chłodnym spojrzeniu Marcolfa błysnęło coś na kształt perwersyjnego zainteresowania, gdy Lai spojrzała prosto na niego, a jej szept zawisł między ich złączonymi ciałami, wykorzystując te nieliczne centymetry, które wciąż miały śmiałość ich bezczelnie dzielić. Stanowili kontrast, odbijając się w lustrze: śnieżnobiała panna młoda, ubrana w nieskalaną, dziewiczą biel niewinności i on, wyglądający jak pan młody, cały w czerni, z doświadczeniem życiowym i przewinami, jakby stanowiący zupełnie zaprzeczenie swojej ukochanej wybranki. Różnica polecała na tym, że żadne z nich odzwierciedlało noszonej barwy; byli czymś zupełnie innym, odcieniami szarości, na której budowali swoje dotychczasowe życie. Z radością zatopiłby teraz dłoń w jej włosach, zawinął kosmyk na palce i lekko pociągnął, odchylając jej głowę i do tyłu i obnażając szyję gotową na pocałunku. Podświadomie wiedział jednak, że nie powinien tego robić; zniszczenie ułożonej fryzury było niczym wobec propozycji Lai, która wypowiedziana cichym szeptem zadźwięczała mu w uszach, słodko oszałamiając na kilka cudownych chwil. Ale Marcolf nie chciał teraz niczego niszczyć, chciał budować nowy fundament, nowe podwaliny dla ich życia, które miało ulec diametralnej zmianie... a może tylko kosmetycznym poprawkom?
- Klękniesz - potwierdził i po raz pierwszy tego dnia na jego twarzy pojawiło się coś na wzór nikłego uśmiechu. Nie spuszczał z niej spojrzenia swoich brązowych oczu, gdy zręcznie wyminął palcami ślubną bieliznę, łaskawie nie rozrywając jej na dwoje, by jeszcze bardziej ułatwić sobie dostęp, i gdy wdarł się dłonią między jej uda, głuchym pomrukiem satysfakcji chwaląc ją za to, że była już gotowa na jego przyjęcie. - I zrobisz to już teraz - wypowiedziane słowa nie miały nawet najmniejszego charaktery prośby czy błagania; były czystym rozkazem opływającym w słodką obietnicę. Marcolf nie miał żadnych wątpliwości, że jego córka bardziej niż chętnie spełni polecenie, kradnąc jeszcze kilka chwil bliskości.
Gość
Gość
Kilkanaście metrów od nich pierwsi goście już raczyli się wykwintnymi przystawkami, prowadząc niezobowiązujące rozmowy o pogodzie; może nawet wznoszono wczesne toasty, wieszczące młodej parze długie, szczęśliwe życie. Krewni porównywali przyniesione prezenty, przyjaciele domu spacerowali pomiędzy ligustrowymi żywopłotami i gdzieś tam, wśród zaaferowanego dzisiejszą ceremonią ślubu, oczekiwał na nią Reagan. Na pewno już przygotowany, w odświętnej szacie, z tym radosnym, obleśnym uśmiechem. Przyjmował gratulacje, zerkając z niecierpliwością na drzwi dworu. Niedługo miała stanąć w nich panna młoda, prowadzona w stronę ołtarza przez swojego ojca; kobieta skrojona według jego wymogów i niespełnionych do tej pory marzeń. Głupi, naiwny i szczęśliwy Reagan, nie mający pojęcia, że dziewczyna z jego najskrytszych snów wcale nie drży z podekscytowania perspektywą pierwszego, uprawnionego pocałunku z ukochanym mężem.
Trzęsła się z całkiem innego pragnienia, najmocniejszego na świecie, niweczącego podszepty zdrowego rozsądku. Powinna skupić się na odgrywaniu niewinnej, słodkiej panienki, jednocześnie zawstydzonej jak i zachwyconej bliskością Reagana. Przybranie takiej maski nie sprawiało wcześniej Laidan żadnej trudności, ale tuż przed złożeniem ostatecznej przysięgi perfekcyjnie przygotowany spektakl napawał ją przerażeniem. Wiedziała, że sobie poradzi, że będzie potrafiła przywołać na swojej twarzy każdą emocję, przypisaną na stałe do stereotypowej panny młodej, co wcale nie oznaczało, że uczyni to z przyjemnością. Tej musiała zasmakować na zapas, już teraz, poddając się ciepłym dłoniom Marcolfa.
Mógł ponawiać uspokajającą mantrę, mógł obiecywać jej powrót do rozkosznej rutyny, mógł składać Wieczystą Przysięgę, ale i tak nie wpłynąłby na Laidan tak mocno, jak wtedy, kiedy śpiesznie rozpoczynał pieszczoty jej szczupłego ciała. Poddawała się nim z zachwytem, doskonale widocznym w do niedawna smutnych oczach: w tej chwili jej niebieskie tęczówki błyszczały niemalże radośnie, roziskrzając się, kiedy na twarzy Marcolfa wykwitł lekki uśmiech.
Zagryzła jasnoróżowe usta i wysunęła palce z jego siwych włosów, przemieszczając je na jego twarz. Obrysowywała opuszkami linię zmarszczek, kości policzkowych, żuchwy; nigdy nie spotkała bardziej przystojnego mężczyzny i nigdy żaden przedstawiciel męskiego świata nie działał na nią w ten sposób. Bywała przecież niepokorna, świadoma własnej inteligencji i umiejętności manipulacji, jednak każde słowo Marcolfa traktowała niczym czarodziejską prawdę objawioną. Mogła się buntować, ale to tylko plamiło honor perfekcyjnej córki, gotowej spełnić każdą prośbę ojca. Nawet – a może zwłaszcza? – wyartykułowaną jako rozkaz.
Nie usłyszała go w pierwszej chwili, nie mogąc powstrzymać cichego, kiedy jego ciepła dłoń musnęła skórę jej uda, wsuwając się za materiał koronkowej bielizny. Kolejny głośniejszy oddech stłumiła już w ustach ojca, wpijając się w nie z jeszcze nastoletnią namiętnością. Marcolf uczynił z niej dorosłą kobietę, ale dalej pozostawała nieokiełznana i nieco zbyt gwałtowna w swoich poczynaniach. Wsunęła dłonie pod materiał jego szaty, po omacku zsuwając się z podestu; ciągle całowała go namiętnie, głęboko, zaciskając konwulsyjnie uda i wręcz spalając się w niezaspokojonym pragnieniu. Dopiero po kilku sekundach łącząc głoski w słowa a słowa w rozkaz, wywołujący na jej nagich ramionach gęsią skórkę.
Oderwała się w końcu od jego ust, oddychając szybko, jak po morderczym biegu. Krew pulsująca w jej żyłach powinna wzbogacić nieco logiczną ocenę sytuacji, ale nie potrafiła w tej chwili myśleć racjonalnie. O gościach, czekających na dole, o zsuwającej się z jej ciała sukni, o tym, że musi być czysta, niewinna i słodka…Chociaż przecież na miano takiej właśnie córki zasługiwała, posłusznie klękając przed Marcolfem, z wzrokiem ciągle utkwionym w jego oczach. Biała suknia obkręciła się wokół jej ciała, krawieckie szpilki wbijały się w jej biodra a chłodny parkiet drażnił kolana, ale cały ten dyskomfort był niczym wobec palącego pragnienia. Rozbudzającego się coraz mocniej, kiedy drżącymi dłońmi sięgała do jego rozporka, policzkiem przesuwając powoli po materiale spodni.
Trzęsła się z całkiem innego pragnienia, najmocniejszego na świecie, niweczącego podszepty zdrowego rozsądku. Powinna skupić się na odgrywaniu niewinnej, słodkiej panienki, jednocześnie zawstydzonej jak i zachwyconej bliskością Reagana. Przybranie takiej maski nie sprawiało wcześniej Laidan żadnej trudności, ale tuż przed złożeniem ostatecznej przysięgi perfekcyjnie przygotowany spektakl napawał ją przerażeniem. Wiedziała, że sobie poradzi, że będzie potrafiła przywołać na swojej twarzy każdą emocję, przypisaną na stałe do stereotypowej panny młodej, co wcale nie oznaczało, że uczyni to z przyjemnością. Tej musiała zasmakować na zapas, już teraz, poddając się ciepłym dłoniom Marcolfa.
Mógł ponawiać uspokajającą mantrę, mógł obiecywać jej powrót do rozkosznej rutyny, mógł składać Wieczystą Przysięgę, ale i tak nie wpłynąłby na Laidan tak mocno, jak wtedy, kiedy śpiesznie rozpoczynał pieszczoty jej szczupłego ciała. Poddawała się nim z zachwytem, doskonale widocznym w do niedawna smutnych oczach: w tej chwili jej niebieskie tęczówki błyszczały niemalże radośnie, roziskrzając się, kiedy na twarzy Marcolfa wykwitł lekki uśmiech.
Zagryzła jasnoróżowe usta i wysunęła palce z jego siwych włosów, przemieszczając je na jego twarz. Obrysowywała opuszkami linię zmarszczek, kości policzkowych, żuchwy; nigdy nie spotkała bardziej przystojnego mężczyzny i nigdy żaden przedstawiciel męskiego świata nie działał na nią w ten sposób. Bywała przecież niepokorna, świadoma własnej inteligencji i umiejętności manipulacji, jednak każde słowo Marcolfa traktowała niczym czarodziejską prawdę objawioną. Mogła się buntować, ale to tylko plamiło honor perfekcyjnej córki, gotowej spełnić każdą prośbę ojca. Nawet – a może zwłaszcza? – wyartykułowaną jako rozkaz.
Nie usłyszała go w pierwszej chwili, nie mogąc powstrzymać cichego, kiedy jego ciepła dłoń musnęła skórę jej uda, wsuwając się za materiał koronkowej bielizny. Kolejny głośniejszy oddech stłumiła już w ustach ojca, wpijając się w nie z jeszcze nastoletnią namiętnością. Marcolf uczynił z niej dorosłą kobietę, ale dalej pozostawała nieokiełznana i nieco zbyt gwałtowna w swoich poczynaniach. Wsunęła dłonie pod materiał jego szaty, po omacku zsuwając się z podestu; ciągle całowała go namiętnie, głęboko, zaciskając konwulsyjnie uda i wręcz spalając się w niezaspokojonym pragnieniu. Dopiero po kilku sekundach łącząc głoski w słowa a słowa w rozkaz, wywołujący na jej nagich ramionach gęsią skórkę.
Oderwała się w końcu od jego ust, oddychając szybko, jak po morderczym biegu. Krew pulsująca w jej żyłach powinna wzbogacić nieco logiczną ocenę sytuacji, ale nie potrafiła w tej chwili myśleć racjonalnie. O gościach, czekających na dole, o zsuwającej się z jej ciała sukni, o tym, że musi być czysta, niewinna i słodka…Chociaż przecież na miano takiej właśnie córki zasługiwała, posłusznie klękając przed Marcolfem, z wzrokiem ciągle utkwionym w jego oczach. Biała suknia obkręciła się wokół jej ciała, krawieckie szpilki wbijały się w jej biodra a chłodny parkiet drażnił kolana, ale cały ten dyskomfort był niczym wobec palącego pragnienia. Rozbudzającego się coraz mocniej, kiedy drżącymi dłońmi sięgała do jego rozporka, policzkiem przesuwając powoli po materiale spodni.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stojąca przed nim dziewczyna, kobieta obleczona białą suknią była tą samą małą dziewczynką, którą nosił na rękach, sadzał sobie na kolanach, której pierwsze ułożone bajki i rysunki podziwiał z ojcowskim zachwytem, nie dopuszczając do niej żadnego zła, żadnego bólu, chroniąc ją przed okrucieństwem rzeczywistości. Ta sama dziewczynka, którą całował na dobranoc, której oddechu nasłuchiwał z rosnącym w sercu niepokojem, która była całym jego światem, kończącym się nagle w dniu wyjazdu do Hogwartu tylko po to, by mógł go odbudowywać na nowo. Znacznie lepszy, doskonalszy w każdym szczególe - ich każdy kolejny świat był piękniejszy od poprzedniego, osiągając apogeum wspaniałości kilka miesięcy temu, gdy rzucili wyzwanie tradycji i zasadom, gdy zdeptali najświętsze prawa natury, pozostawiając po sobie jednak nie zniszczenia i katastrofę, ale zupełnie nową rzeczywistość, w której najważniejsze miejsce zajęło łączące ich uczucie. Jego ukochana córeczka, którą kilka lat temu trzymał mocno za rękę, prowadzając ją po szlacheckich salonach i wytrzymując z wymuszonym uśmiechem zachwyty statecznych matron, stawała się oto żoną, jednak nie tego, do którego naprawdę należała. Jej prawowity mężczyzna miał stać z boku, puszczając jej dłoń na długie, dramatyczne godziny, które miała spędzić z nowo poślubionym mężem, wypełniając swój małżeński obowiązek i stając się w pełni żoną. Ale potem... potem wszystko miało wrócić do względnej normy; Marcolf nawet w najczarniejszych scenariuszach nie przewidywał innej możliwości, chociażby takiej, że szczęśliwe małżeństwo miałoby się wyprowadzić gdzieś daleko, naruszając niepisany pakt rodziny Averych o zasiedlaniu ich hrabstwa. Pocieszał się myślą, że od spotkania z córką dzielić go będzie zaledwie spacer lub - co było o wiele bardziej zakorzenione w jego naturze - krótka teleportacja. To głównie ten fakt trzymał go w ryzach i pozwalał zachować twardą, kamienną maskę, nie poddającą się najmniejszemu wzruszeniu... prócz tego, które ogarniało jego ciało przy każdym dotyku dłoni Lai.
Dotykała jego twarzy powoli, ostrożnie, badając każdy jej kontur, jakby odgrywała go po raz pierwszy albo wręcz przeciwnie, robiła to po raz ostatni i chciała zapamiętać każdy rys, by móc go potem odtworzyć. Był pewien, że nigdy nie dotknęła i nie dotknie w ten sposób Reagana; był pewien, że Laidan za nic w świecie nie chciała zapamiętywać twarzy męża, a jej dłonie będą leżały nieruchomo i bezwładnie na pościeli, nie dotykając ciała, które darzyła wyłącznie obrzydzeniem. To było w pewien sposób satysfakcjonujące - mimo oddania Lai innemu wiedzieć, że ten inny pozostanie na zawsze obcy; że nigdy jego dotyk nie będzie na nią działał tak, jak palce Marcolfa ślizgające się między dziewczęcymi udami i z pozorną nieśmiałością badające kolejne centymetry gorącej, wilgotnej skóry. Całował ją z równą namiętnością, jaką sama go obdarzała, hamując się z całych sił, by nie zagryźć jej wargi do krwi, której metaliczny posmak byłby jeszcze jednym dowodem przynależności Laidan do ojca. Kusiło go, by naznaczyć ją jeszcze raz, ostatni raz przed tym, gdy za kilka godzin stanie się oficjalnie własnością Reagana; głupca liczącego na szczęśliwe małżeństwo i gromadkę dzieci. Błądząc językiem w ciepłym wnętrzu jej ust to samo zrobił z palcami, napierając nimi mocno i stanowczo mimo ud coraz gwałtowniej zaciskających się na jego dłoni. Wypuścił z satysfakcją powietrze, odrywając na moment od niej usta, by po chwili znów je zaatakować z identyczną gwałtownością, z jaką ją pieścił, głuchy na weselne odgłosy dobiegające zza okna. Świadomość, że zakazany obraz ich dwojga dzieli od odkrycia jedynie kilkanaście metrów i szklana, uchylona bariera, była świadomością wzbudzającą jeszcze większe podniecenie.
W milczeniu obserwował, jak dłoń Lai przesuwa się po jego szacie i koszuli i jak jego dłoń została w końcu wypuszczona z rozkosznej pułapki, pozostawiając wilgotny ślad na jej ciele. Patrzył, jak jedyna osoba na świecie, którą kochał prawdziwe i bezwarunkowo, opuszcza się powoli, zginając kolana i opadając na podłogę ze spojrzeniem wbitym nieruchomo w jego twarz. Pożądliwie, bez najmniejszego skrępowania czy zawstydzenia zatopił wzrok w doskonale widocznym dekolcie, wciąż podniecająco unoszącym piersi, wabiącym i kuszącym go do granic wytrzymałości. Wystarczyło, żeby wyciągnął rękę, a bez problemu mógłby ich dotknąć, musnąć, objąć - jak robił to dziesiątki razy wcześniej... nie, setki razy, powoli z dziewczynki i nastolatki wybudzając świadomą swojego ciała i swoich pragnień młodą kobietę. Jedyną, jaką kiedykolwiek kochał i szanował, dla jakiej był zdolny naginać - delikatnie i ledwie zauważanie, ale mimo wszystko naginał - swoje odwieczne zasady. Zamiast tego stał nieruchomo, niewzruszony jej kolejnym dotykiem na swoim torsie; dopiero dłoń Lai drżąco sięgająca do spodni, jej twarz ocierająca się o materiał sprawiały, że zadrżał, po raz pierwszy okazując tak gwałtowną reakcję. Palce Marcolfa zacisnęły się na klamrze spodni, odpinając ją szybko i bez wahania, a skórzany pasek zawisł po chwili złożony na pół w męskiej dłoni. - Chcę, byś właśnie o tym myślała, gdy twój mąż - prawie wypluł ostatnie słowo, jakby wypowiadał jakieś paskudne przekleństwo - będzie cię wprowadzał do małżeńskiej sypialni. - Dotknął paskiem jej brody, zmuszając Lai do uniesienia twarzy jeszcze bardziej. Chciał zobaczyć w jej oczach to samo pragnienie i pożądanie, tą samą miłość i czułość, która czaiła się teraz w jego sercu i która opanowała do tej pory chłodny męski umysł. Zamknął jej dłoń w swojej, ściskając ją lekko - uspokajająco czy nagląco? - a palcami drugiej pośpiesznie odpinał spodnie, rozporek, szarpnął za materiał, aż zawisły na biodrach, wciąż stanowiące granicę między nieodpowiedzialnością a pragnieniami.
Dotykała jego twarzy powoli, ostrożnie, badając każdy jej kontur, jakby odgrywała go po raz pierwszy albo wręcz przeciwnie, robiła to po raz ostatni i chciała zapamiętać każdy rys, by móc go potem odtworzyć. Był pewien, że nigdy nie dotknęła i nie dotknie w ten sposób Reagana; był pewien, że Laidan za nic w świecie nie chciała zapamiętywać twarzy męża, a jej dłonie będą leżały nieruchomo i bezwładnie na pościeli, nie dotykając ciała, które darzyła wyłącznie obrzydzeniem. To było w pewien sposób satysfakcjonujące - mimo oddania Lai innemu wiedzieć, że ten inny pozostanie na zawsze obcy; że nigdy jego dotyk nie będzie na nią działał tak, jak palce Marcolfa ślizgające się między dziewczęcymi udami i z pozorną nieśmiałością badające kolejne centymetry gorącej, wilgotnej skóry. Całował ją z równą namiętnością, jaką sama go obdarzała, hamując się z całych sił, by nie zagryźć jej wargi do krwi, której metaliczny posmak byłby jeszcze jednym dowodem przynależności Laidan do ojca. Kusiło go, by naznaczyć ją jeszcze raz, ostatni raz przed tym, gdy za kilka godzin stanie się oficjalnie własnością Reagana; głupca liczącego na szczęśliwe małżeństwo i gromadkę dzieci. Błądząc językiem w ciepłym wnętrzu jej ust to samo zrobił z palcami, napierając nimi mocno i stanowczo mimo ud coraz gwałtowniej zaciskających się na jego dłoni. Wypuścił z satysfakcją powietrze, odrywając na moment od niej usta, by po chwili znów je zaatakować z identyczną gwałtownością, z jaką ją pieścił, głuchy na weselne odgłosy dobiegające zza okna. Świadomość, że zakazany obraz ich dwojga dzieli od odkrycia jedynie kilkanaście metrów i szklana, uchylona bariera, była świadomością wzbudzającą jeszcze większe podniecenie.
W milczeniu obserwował, jak dłoń Lai przesuwa się po jego szacie i koszuli i jak jego dłoń została w końcu wypuszczona z rozkosznej pułapki, pozostawiając wilgotny ślad na jej ciele. Patrzył, jak jedyna osoba na świecie, którą kochał prawdziwe i bezwarunkowo, opuszcza się powoli, zginając kolana i opadając na podłogę ze spojrzeniem wbitym nieruchomo w jego twarz. Pożądliwie, bez najmniejszego skrępowania czy zawstydzenia zatopił wzrok w doskonale widocznym dekolcie, wciąż podniecająco unoszącym piersi, wabiącym i kuszącym go do granic wytrzymałości. Wystarczyło, żeby wyciągnął rękę, a bez problemu mógłby ich dotknąć, musnąć, objąć - jak robił to dziesiątki razy wcześniej... nie, setki razy, powoli z dziewczynki i nastolatki wybudzając świadomą swojego ciała i swoich pragnień młodą kobietę. Jedyną, jaką kiedykolwiek kochał i szanował, dla jakiej był zdolny naginać - delikatnie i ledwie zauważanie, ale mimo wszystko naginał - swoje odwieczne zasady. Zamiast tego stał nieruchomo, niewzruszony jej kolejnym dotykiem na swoim torsie; dopiero dłoń Lai drżąco sięgająca do spodni, jej twarz ocierająca się o materiał sprawiały, że zadrżał, po raz pierwszy okazując tak gwałtowną reakcję. Palce Marcolfa zacisnęły się na klamrze spodni, odpinając ją szybko i bez wahania, a skórzany pasek zawisł po chwili złożony na pół w męskiej dłoni. - Chcę, byś właśnie o tym myślała, gdy twój mąż - prawie wypluł ostatnie słowo, jakby wypowiadał jakieś paskudne przekleństwo - będzie cię wprowadzał do małżeńskiej sypialni. - Dotknął paskiem jej brody, zmuszając Lai do uniesienia twarzy jeszcze bardziej. Chciał zobaczyć w jej oczach to samo pragnienie i pożądanie, tą samą miłość i czułość, która czaiła się teraz w jego sercu i która opanowała do tej pory chłodny męski umysł. Zamknął jej dłoń w swojej, ściskając ją lekko - uspokajająco czy nagląco? - a palcami drugiej pośpiesznie odpinał spodnie, rozporek, szarpnął za materiał, aż zawisły na biodrach, wciąż stanowiące granicę między nieodpowiedzialnością a pragnieniami.
Gość
Gość
Łamanie nienaruszalnego tabu, usankcjonowanego przez praktycznie wszystkie kultury świata, powinno wiązać się z wielkim bólem, z lepkimi mackami przerażającego losu, owijającymi się wokół dusz największych grzeszników już na zawsze. Z posępnym korowodem, wiodącym ku śmierci w męczarniach. Z potępieniem za życia, z zepchnięciem na margines społeczeństwa, z ukaraniem mitologicznym piorunem. Ze wszystkimi okropieństwami ostatniego kręgu piekielnego, przygotowanego specjalnie z myślą o duszach skalanych grzechem kazirodztwa. Laidan nie odczuwała jednak żadnych przerażających następstw swojego czynu, ba, w ogóle nie postrzegała swojej relacji z ojcem w kategorii najpodlejszego występku przeciwko moralności.
Kochała go przecież od ponad siedemnastu lat. Każdy dzień jej egzystencji był powiązany z Marcolfem. Uczył ją chodzić, czytał pierwsze baśnie barda Beedle, sprowadzał najzdolniejszych magomedyków, by móc uchronić ją przed ostatecznością Klątwy Ondyny. We wspomnieniach z dzieciństwa praktycznie nie istniał obraz matki: liczył się tylko ukochany ojciec, którego powrotów z pracy wyczekiwała z bolesną niecierpliwością. Z każdym rokiem uczucie nasilało się, wzbogacało. Miłość rodzicielska, miłość posłusznej uczennicy do mądrego mistrza, miłość córki do głowy rodziny, miłość stęskniona, w końcu: miłość zmysłowa, będąca rozkosznym przedłużeniem wcześniejszego przywiązania. Kolejne stopnie uczuciowego wtajemniczenia były dla Laidan czymś oczywistym, prostą ścieżką, jaką podążała bez wahania. Konwenanse nie miały dla niej znaczenia, tak samo jak niby święte prawdy, głoszące, że taka miłość była czymś nienaturalnym. Bzdura, dla Lai nie istniało nic naturalniejszego od dotyku ojca na swojej skórze. Najpierw platonicznego w swojej czułości, później już bardziej namiętnego, zdecydowanego.
Taka bezpośrednia afirmacja fizyczności tylko początkowo nieco ją wystraszyła: bała się, że nie sprosta postawionym przed nią wymaganiom. Chciała być przecież najdoskonalszą córką i najdoskonalszą kochanką, pragnęła odzwierciedlić całą rozkosz, jaką obdarowywał ją Marcolf. Czego nauczyła się z czasem, upływającym od odrobinę bolesnego wejścia w świat kobiet na samych przyjemnościach. Znów czekała na powroty ojca z pracy, znów siadała mu na kolanach, znów pomagał jej w wyborze sukienek, zdobiących jej ciało, ale tym razem każda czynność aż pulsowała z erotycznej tęsknoty. Tylko wzmaganej rozłąką, względną separacją, która tego sierpniowego dnia stawała się rzeczywistością.
Dlatego reagowała jeszcze gwałtowniej, mając wrażenie, że płonie żywcem. Od rana drżała z chłodu, będąc bladą i obojętną – w tej chwili w ogóle nie przypominała ślubnego manekina, przestawianego z kąta w kąt. Jej spojrzenie, mimo pożądliwego amoku, pozostawało bystre, utkwione na dobre w oczach ojca. Przebywanie na kolanach mogło godzić w jej kobiecą dumę, ale nie, kiedy klęczała przed Marcolfem, przed kimś, kogo kochała najmocniej na świecie i kogo równie intensywnie pragnęła. W ogóle nie myślała o Reaganie, o ślubie, mającym odbyć się za niecałe pół godziny. Liczył się tylko ten trudny do zaspokojenia głód, kiedy przesuwała wolną dłonią po jego męskości. Ciągle patrzyła w górę, na twarz Avery’ego; zimny materiał paska drażnił jej skórę, ale nie protestowała, oblizując spierzchnięte usta z niecierpliwością. – Będę myślała tylko o tym, ojcze – potwierdziła ochrypłym tonem, tylko przez sekundę wahając się przed wypowiedzeniem posłuszeństwa. Mogła czekać na jego ruch, na władcze położenie dłoni na jej głowie, ale zamiast tego po prostu zbliżała się do spragnionego ciała, przesuwając powoli wargami po pulsującej erekcji. Nie liczyło się nic więcej od zaspokojenia potrzeb ojca, od zagwarantowania mu najintensywniejszej rozkoszy, od odczuwania tej ekstremalnej bliskości, tak niemoralnej i niegodnej, że aż zachwycającej. Skupiała się wyłącznie na sprawianiu mu przyjemności, na coraz szybszych ruchach języka, na zamglonym spojrzeniu, jakie mu posyłała, wsuwając go głęboko w usta. Nie protestowała, kiedy w końcu Marcolf przyciągnął ją wręcz histerycznie do swojego ciała, pozwalając jej poczuć gorzki smak nasienia: to właśnie było jej świętem i jej przysięgą, składaną tylko jedynemu mężczyźnie. Zakrztusiła się lekko, z oczu pociekły łzy, ale była przecież dzielną dziewczynką, idealną panną młodą, klęczącą przed swoim ojcem i wycierającą usta wierzchem dłoni, na której niedługo miała zabłysnąć złota obrączka.
Kochała go przecież od ponad siedemnastu lat. Każdy dzień jej egzystencji był powiązany z Marcolfem. Uczył ją chodzić, czytał pierwsze baśnie barda Beedle, sprowadzał najzdolniejszych magomedyków, by móc uchronić ją przed ostatecznością Klątwy Ondyny. We wspomnieniach z dzieciństwa praktycznie nie istniał obraz matki: liczył się tylko ukochany ojciec, którego powrotów z pracy wyczekiwała z bolesną niecierpliwością. Z każdym rokiem uczucie nasilało się, wzbogacało. Miłość rodzicielska, miłość posłusznej uczennicy do mądrego mistrza, miłość córki do głowy rodziny, miłość stęskniona, w końcu: miłość zmysłowa, będąca rozkosznym przedłużeniem wcześniejszego przywiązania. Kolejne stopnie uczuciowego wtajemniczenia były dla Laidan czymś oczywistym, prostą ścieżką, jaką podążała bez wahania. Konwenanse nie miały dla niej znaczenia, tak samo jak niby święte prawdy, głoszące, że taka miłość była czymś nienaturalnym. Bzdura, dla Lai nie istniało nic naturalniejszego od dotyku ojca na swojej skórze. Najpierw platonicznego w swojej czułości, później już bardziej namiętnego, zdecydowanego.
Taka bezpośrednia afirmacja fizyczności tylko początkowo nieco ją wystraszyła: bała się, że nie sprosta postawionym przed nią wymaganiom. Chciała być przecież najdoskonalszą córką i najdoskonalszą kochanką, pragnęła odzwierciedlić całą rozkosz, jaką obdarowywał ją Marcolf. Czego nauczyła się z czasem, upływającym od odrobinę bolesnego wejścia w świat kobiet na samych przyjemnościach. Znów czekała na powroty ojca z pracy, znów siadała mu na kolanach, znów pomagał jej w wyborze sukienek, zdobiących jej ciało, ale tym razem każda czynność aż pulsowała z erotycznej tęsknoty. Tylko wzmaganej rozłąką, względną separacją, która tego sierpniowego dnia stawała się rzeczywistością.
Dlatego reagowała jeszcze gwałtowniej, mając wrażenie, że płonie żywcem. Od rana drżała z chłodu, będąc bladą i obojętną – w tej chwili w ogóle nie przypominała ślubnego manekina, przestawianego z kąta w kąt. Jej spojrzenie, mimo pożądliwego amoku, pozostawało bystre, utkwione na dobre w oczach ojca. Przebywanie na kolanach mogło godzić w jej kobiecą dumę, ale nie, kiedy klęczała przed Marcolfem, przed kimś, kogo kochała najmocniej na świecie i kogo równie intensywnie pragnęła. W ogóle nie myślała o Reaganie, o ślubie, mającym odbyć się za niecałe pół godziny. Liczył się tylko ten trudny do zaspokojenia głód, kiedy przesuwała wolną dłonią po jego męskości. Ciągle patrzyła w górę, na twarz Avery’ego; zimny materiał paska drażnił jej skórę, ale nie protestowała, oblizując spierzchnięte usta z niecierpliwością. – Będę myślała tylko o tym, ojcze – potwierdziła ochrypłym tonem, tylko przez sekundę wahając się przed wypowiedzeniem posłuszeństwa. Mogła czekać na jego ruch, na władcze położenie dłoni na jej głowie, ale zamiast tego po prostu zbliżała się do spragnionego ciała, przesuwając powoli wargami po pulsującej erekcji. Nie liczyło się nic więcej od zaspokojenia potrzeb ojca, od zagwarantowania mu najintensywniejszej rozkoszy, od odczuwania tej ekstremalnej bliskości, tak niemoralnej i niegodnej, że aż zachwycającej. Skupiała się wyłącznie na sprawianiu mu przyjemności, na coraz szybszych ruchach języka, na zamglonym spojrzeniu, jakie mu posyłała, wsuwając go głęboko w usta. Nie protestowała, kiedy w końcu Marcolf przyciągnął ją wręcz histerycznie do swojego ciała, pozwalając jej poczuć gorzki smak nasienia: to właśnie było jej świętem i jej przysięgą, składaną tylko jedynemu mężczyźnie. Zakrztusiła się lekko, z oczu pociekły łzy, ale była przecież dzielną dziewczynką, idealną panną młodą, klęczącą przed swoim ojcem i wycierającą usta wierzchem dłoni, na której niedługo miała zabłysnąć złota obrączka.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za zbrodnię, jakiej się dopuszczali, nie było przewidzianej ludzkiej kary - rozum nie sięgał tak daleko, by móc wymyślić godny sposób ukarania tak skrajnego, tak niemoralnego wykroczenia, które było ich udziałem. A skoro kara nie istniała, skoro nie było nikogo, kto na światło dzienne wyciągnąłby ich zgniliznę i kto krzywiłby się z obrzydzeniem i niesmakiem odczytując im w twarz akt oskarżenia i wydając wyrok - skoro nie było nikogo takiego, pozostała im jedynie słodka nagroda, z której korzystali bez umiaru. Czerpali przyjemność z każdego dotyku, pocałunku i spojrzenia. Nawet szelest sukni poniewierającej się po podłodze, ledwie wiszącej na ramionach Lai był dla Marcolfa kolejnym bodźcem, kolejnym ukłuciem podniecenia wdzierającego się w każdą komórkę jego ciała, bezwarunkowo poddaną temu, by odczuwała jak największą satysfakcję z najmniejszego nawet muśnięcia. Ciężkie drzwi pozostawały zamknięte, stanowiąc przeciwwagę dla otwartego okna, za którym świat nie stanął w miejscu, tocząc się leniwie dalej jak karuzela, na którą nie każdy zdążył wsiąść, która pozostawiła ich tutaj, w pokoju panny młodej, klęczącej ulegle, ale nie poddańczo u stóp ojca. Zbrodnią jeszcze większą od tej, którą popełniali, byłoby teraz jej niepopełnianie, oderwanie ciała od ust Lai, zaprotestowanie przed łamaniem naturalnych praw rządzących światem i cywilizacją przez tysiące pokoleń. Bestialstwem byłoby odegnanie córki w ramiona innego bez tego ostatniego aktu bezwarunkowej, nieopisanej miłości, bez podarowania jej tej części siebie, która zawsze należała tylko do niej i do żadnej innej kobiety. Jakże zresztą mogła należeć, skoro gardził nimi jak nikim innym na świecie, a ich towarzystwo, chociaż niekiedy potrzebne i niezbędne, stawało się dla niej piekłem na ziemi, jeszcze bardziej wzmagając tęsknotę za córką, której dusza, umysł i ciało nie zostały nigdy skalane kobiecą przewrotnością i fałszywością.
Niegodziwość kobiecych ust tak żarliwie sprawiających mu przyjemność nie była warta okrucieństwa kary; była warta najpiękniejszej, najbardziej subtelnej nagrody, jaką mógł teraz podarować Lai. Właśnie to chciał dać pokoleniom, które przyjdą po nich; osobom dzierżącym równie wielką władzę i potęgę: chciał, by dla nich bezkresna rodzicielska miłość i bezkresne dziecięce zaufanie miało być czymś najważniejszym na świecie, stojącym ponad tradycjami rodu i zasadami, które narzucał im będzie pusty, ograniczony świat moralności chroniącej rozkładające się bagno podskórnej zgnilizny. Jęknął, gdy wargi Lei objęły go w rozpaczliwie intymny sposób, zaciskając się na jego męskości w akcie największej pokory i posłuszeństwa wobec rozkazu wydanego ojcowskim, stanowczym tonem. To nie był aktu upokorzenia i upodlenia, na jaki zasługiwały wszystkie kobiety – wszystkie prócz tej jednej, tej wyjątkowej, która stanowiła centrum jego życia ułożonego tylko dla niej – to był akt ofiarny składany na ołtarzu przeznaczenia, którego wyższość na ten jeden dzień musieli oboje uznać. Kilkanaście godzin rozstania, które znaczyło dla nich więcej niż długie miesiące rozłąki powodowanej wyjazdem do Hogwartu; godziny, w czasie których będzie krążył po pokoju, po rezydencji, desperacko chwytając się każdych myśli, by odegnać wizję brudnych, niegodnych rąk i ust Reagana błądzących po ciele Lai. Nie chciał, by parszywa osoba dalekiego kuzyna zniszczyła mu cudowną przyjemność czerpaną z ust Laidan, zaborczo wsuwających go jeszcze głębiej, jakby w prezencie za jego ojcowską miłość. Palce zaciśnięte na skórze paska wbiły się w niego głęboko; ale to już nie był zwykły pasek, który w wyobraźni Marcolfa stał się nagle gardłem najbardziej znienawidzonego na świecie człowieka, gardłem rozpłatanym na dwoje.
To była ich chwila i właśnie taki obraz chciał zapamiętać, by cieszyć się nim przez kolejne godziny; obraz klęczącej kobiety, doprowadzającej go pewnymi ruchami na szczyt rozkoszy. Obraz ukochanej kobiety z radością przyjmującą jego jęki i drżenie ciała, która nie cofnęła się ze strachem, gdy objął dłonią jej kark, przyciągając ją do siebie gwałtownie i z równą gwałtownością wbił się w jej usta na kilka bajecznych sekund, w czasie których cały podły świat przestał istnieć. Oddychał ciężko, zsuwając dłoń na ramiona Lai, nakazując jej pozostać w dotychczasowej pozycji, jakby jeszcze nie zdążył się napatrzeć na jej pełny i bezdyskusyjny akt uległości, na jej prawdziwe posłuszeństwo. W ciszy zapiął spodnie, znów stając się chłodnym, wyrafinowanym i władczym panem Averym, ale było to wrażenie chwilowe. Kiedy sam klękał obok Lai, gładząc dłonią jej policzek, wargami przesuwając po jej ustach i wdzierając się w ich wnętrze językiem, nie był kalkulującym i autorytatywnym urzędnikiem. Był zrozpaczonym ojcem boleśnie uświadamiającym sobie, że czas przeznaczony im dzisiejszego dnia właśnie dobiegł końca.
Niegodziwość kobiecych ust tak żarliwie sprawiających mu przyjemność nie była warta okrucieństwa kary; była warta najpiękniejszej, najbardziej subtelnej nagrody, jaką mógł teraz podarować Lai. Właśnie to chciał dać pokoleniom, które przyjdą po nich; osobom dzierżącym równie wielką władzę i potęgę: chciał, by dla nich bezkresna rodzicielska miłość i bezkresne dziecięce zaufanie miało być czymś najważniejszym na świecie, stojącym ponad tradycjami rodu i zasadami, które narzucał im będzie pusty, ograniczony świat moralności chroniącej rozkładające się bagno podskórnej zgnilizny. Jęknął, gdy wargi Lei objęły go w rozpaczliwie intymny sposób, zaciskając się na jego męskości w akcie największej pokory i posłuszeństwa wobec rozkazu wydanego ojcowskim, stanowczym tonem. To nie był aktu upokorzenia i upodlenia, na jaki zasługiwały wszystkie kobiety – wszystkie prócz tej jednej, tej wyjątkowej, która stanowiła centrum jego życia ułożonego tylko dla niej – to był akt ofiarny składany na ołtarzu przeznaczenia, którego wyższość na ten jeden dzień musieli oboje uznać. Kilkanaście godzin rozstania, które znaczyło dla nich więcej niż długie miesiące rozłąki powodowanej wyjazdem do Hogwartu; godziny, w czasie których będzie krążył po pokoju, po rezydencji, desperacko chwytając się każdych myśli, by odegnać wizję brudnych, niegodnych rąk i ust Reagana błądzących po ciele Lai. Nie chciał, by parszywa osoba dalekiego kuzyna zniszczyła mu cudowną przyjemność czerpaną z ust Laidan, zaborczo wsuwających go jeszcze głębiej, jakby w prezencie za jego ojcowską miłość. Palce zaciśnięte na skórze paska wbiły się w niego głęboko; ale to już nie był zwykły pasek, który w wyobraźni Marcolfa stał się nagle gardłem najbardziej znienawidzonego na świecie człowieka, gardłem rozpłatanym na dwoje.
To była ich chwila i właśnie taki obraz chciał zapamiętać, by cieszyć się nim przez kolejne godziny; obraz klęczącej kobiety, doprowadzającej go pewnymi ruchami na szczyt rozkoszy. Obraz ukochanej kobiety z radością przyjmującą jego jęki i drżenie ciała, która nie cofnęła się ze strachem, gdy objął dłonią jej kark, przyciągając ją do siebie gwałtownie i z równą gwałtownością wbił się w jej usta na kilka bajecznych sekund, w czasie których cały podły świat przestał istnieć. Oddychał ciężko, zsuwając dłoń na ramiona Lai, nakazując jej pozostać w dotychczasowej pozycji, jakby jeszcze nie zdążył się napatrzeć na jej pełny i bezdyskusyjny akt uległości, na jej prawdziwe posłuszeństwo. W ciszy zapiął spodnie, znów stając się chłodnym, wyrafinowanym i władczym panem Averym, ale było to wrażenie chwilowe. Kiedy sam klękał obok Lai, gładząc dłonią jej policzek, wargami przesuwając po jej ustach i wdzierając się w ich wnętrze językiem, nie był kalkulującym i autorytatywnym urzędnikiem. Był zrozpaczonym ojcem boleśnie uświadamiającym sobie, że czas przeznaczony im dzisiejszego dnia właśnie dobiegł końca.
Gość
Gość
To w tym pokoju po raz pierwszy poczuła na swoich ustach wargi ojca, kiedy żegnał ją przed rozpoczęciem nauki w Hogwarcie, to tutaj powoli pieścił jej ciało podczas wyczekiwanych wakacji i to tutaj, pod bogato wyszywanym baldachimem łóżka, uczynił z niej prawdziwą kobietę, barwiąc prześcieradła krwią. Nie wyobrażała sobie, by mogła oddać swoją cnotę komukolwiek innemu, by kiedykolwiek pokochała kogoś tak silnie, by obnażyć przednim każdy swój lęk i każde pragnienie. Marcolf stanowił centrum wszechświata, oś, wokół której poruszały się jej myśli, marzenia, plany na przyszłość. Musiała przebywać blisko niego, inaczej kompletnie traciła zmysły z tęsknoty, umiejętnie podsycanej wspomnieniami bliskości, która tylko wzbogacała ich uczucie.
Nawet najpiękniejsze słowa byłyby niczym bez paraliżującego dotyku jego dłoni. Czuła się pożądana, chciana; fakt, że ktoś taki jak jej ojciec – heros, prywatny pogański bożek, ideał – naznaczył ją jako swoją kobietę, wybierając ją z nieprzebranego grona chętnych młódek, sprawiał, że nie mogłaby być szczęśliwsza. Decyzja Marcolfa całkowicie zmieniła jej życie: bez niej zniknęłaby w szarym tłumie pięknych szlachcianek o zaplanowanej egzystencji u boku mężów. Przystojnych, mądrych, fascynujących, nieważne, i tak żaden z nich nie mógł równać się z Avery’m, dla którego była w stanie zrobić wszystko.
Przysięgać mu wierność na wieki, zgadzać się na ślub z Reaganem, pokornie wykonywać wszystkie rozkazy i, w końcu, sprawiać mu największą przyjemność, nawet kosztem własnego dyskomfortu. Nie była jednak smętną ofiarą, ze łzami w oczach zmuszaną do upadlającej czynności – pragnęła tego tak mocno, jak Marcolf. Każdy jego jęk, każde gwałtowniejsze przyciągnięcie jej bliżej traktowała niczym kolejne wyzwanie, kolejny stopień do ekstatycznej przyjemności, opanowującej także i samą Laidan.
Posłusznie pozostającą na kolanach. Ciągle czuła jego gorzki smak na języku i z trudem łapała oddech, ale patrzyła na ojca z lekkim uśmiechem, oblizując wargi. Nie mógł pomóc jej bardziej; nie pamiętała już swojej paniki sprzed kilku minut, podyktowanej chwilową słabością, teraz zepchniętą daleko do podświadomości. Letnie słońce, wpadające przez uchylone okna, już jej nie drażniło, zsuwająca się z ciała suknia okazała się naprawdę piękna a perspektywa opuszczenia panieńskiego pokoju, by podać dłoń przyszłemu mężowi aspirowała do miana znośnej. Ten krótki, zmysłowy akt sprawił, że naprawdę uwierzyła w szczęśliwe zakończenie. Złoty pierścionek na jej palcu nie mógł zniszczyć tak odważnej bliskości. Nie, kiedy Marcolf klękał tuż obok Laidan, przesuwając spierzchniętymi wargami po jej ustach, smakując samego siebie.
Odwzajemniła pocałunek po chwili, z trudem uspokajając oddech. Obolałe kolana domagały się zmiany pozycji, ale nie poruszyła się wcale, ponownie wsuwając dłonie w jego włosy, by móc całować go głębiej i mocniej, by znaczyć zdrętwiałym językiem ostrą linię zębów. Krew szumiała w jej uszach, tłumiąc coraz wyraźniejsze odgłosy, nieznośnie wyszarpujące ją z erotycznego amoku. Nie chciała wracać do weselnej rzeczywistości, ale już nie obawiała się kolejnych godzin. Akceptowała upływający czas, działający na ich niekorzyść. Przerwanie namiętnego pocałunku wydawało się teraz niemożliwością, jednak musiała to zrobić, odsuwając się odrobinę od ojca. – Ja…powinnam…powinnam się przygotowywać… - wychrypiała resztkami przytomności, chociaż najchętniej przyciągnęłaby go jeszcze bliżej siebie, pozwalając mu na całkowicie pozbycie się ciężkiej sukienki i drutów gorsetu, pełniącego raczej funkcję estetyczną. W niczym nie przypominała teraz usztywnionej panny młodej; kilka złotych kosmyków wysunęło się z koka, ostry rumieniec barwił jej policzki a spuchnięte usta przyciągały wzrok karminową czerwienią. Wolała siebie w takiej wersji, wersji nieprzyzwoitej, przeznaczonej jednakże tylko dla oczu Marcolfa. Przyglądała mu się uważnie, błądząc dłońmi gdzieś w okolicach jego szyi i torsu, jakby zastanawiała się nad rozpięciem jego szaty, zaprzeczając własnym rozsądnym słowom. – Jesteś zadowolony, ojcze? – spytała ciszej, wręcz nieśmiało, znów odgrywając najcnotliwszą córkę, dbającą tylko o przyjemność mężczyzny, będącą rozkoszą i dla niej samej.
Nawet najpiękniejsze słowa byłyby niczym bez paraliżującego dotyku jego dłoni. Czuła się pożądana, chciana; fakt, że ktoś taki jak jej ojciec – heros, prywatny pogański bożek, ideał – naznaczył ją jako swoją kobietę, wybierając ją z nieprzebranego grona chętnych młódek, sprawiał, że nie mogłaby być szczęśliwsza. Decyzja Marcolfa całkowicie zmieniła jej życie: bez niej zniknęłaby w szarym tłumie pięknych szlachcianek o zaplanowanej egzystencji u boku mężów. Przystojnych, mądrych, fascynujących, nieważne, i tak żaden z nich nie mógł równać się z Avery’m, dla którego była w stanie zrobić wszystko.
Przysięgać mu wierność na wieki, zgadzać się na ślub z Reaganem, pokornie wykonywać wszystkie rozkazy i, w końcu, sprawiać mu największą przyjemność, nawet kosztem własnego dyskomfortu. Nie była jednak smętną ofiarą, ze łzami w oczach zmuszaną do upadlającej czynności – pragnęła tego tak mocno, jak Marcolf. Każdy jego jęk, każde gwałtowniejsze przyciągnięcie jej bliżej traktowała niczym kolejne wyzwanie, kolejny stopień do ekstatycznej przyjemności, opanowującej także i samą Laidan.
Posłusznie pozostającą na kolanach. Ciągle czuła jego gorzki smak na języku i z trudem łapała oddech, ale patrzyła na ojca z lekkim uśmiechem, oblizując wargi. Nie mógł pomóc jej bardziej; nie pamiętała już swojej paniki sprzed kilku minut, podyktowanej chwilową słabością, teraz zepchniętą daleko do podświadomości. Letnie słońce, wpadające przez uchylone okna, już jej nie drażniło, zsuwająca się z ciała suknia okazała się naprawdę piękna a perspektywa opuszczenia panieńskiego pokoju, by podać dłoń przyszłemu mężowi aspirowała do miana znośnej. Ten krótki, zmysłowy akt sprawił, że naprawdę uwierzyła w szczęśliwe zakończenie. Złoty pierścionek na jej palcu nie mógł zniszczyć tak odważnej bliskości. Nie, kiedy Marcolf klękał tuż obok Laidan, przesuwając spierzchniętymi wargami po jej ustach, smakując samego siebie.
Odwzajemniła pocałunek po chwili, z trudem uspokajając oddech. Obolałe kolana domagały się zmiany pozycji, ale nie poruszyła się wcale, ponownie wsuwając dłonie w jego włosy, by móc całować go głębiej i mocniej, by znaczyć zdrętwiałym językiem ostrą linię zębów. Krew szumiała w jej uszach, tłumiąc coraz wyraźniejsze odgłosy, nieznośnie wyszarpujące ją z erotycznego amoku. Nie chciała wracać do weselnej rzeczywistości, ale już nie obawiała się kolejnych godzin. Akceptowała upływający czas, działający na ich niekorzyść. Przerwanie namiętnego pocałunku wydawało się teraz niemożliwością, jednak musiała to zrobić, odsuwając się odrobinę od ojca. – Ja…powinnam…powinnam się przygotowywać… - wychrypiała resztkami przytomności, chociaż najchętniej przyciągnęłaby go jeszcze bliżej siebie, pozwalając mu na całkowicie pozbycie się ciężkiej sukienki i drutów gorsetu, pełniącego raczej funkcję estetyczną. W niczym nie przypominała teraz usztywnionej panny młodej; kilka złotych kosmyków wysunęło się z koka, ostry rumieniec barwił jej policzki a spuchnięte usta przyciągały wzrok karminową czerwienią. Wolała siebie w takiej wersji, wersji nieprzyzwoitej, przeznaczonej jednakże tylko dla oczu Marcolfa. Przyglądała mu się uważnie, błądząc dłońmi gdzieś w okolicach jego szyi i torsu, jakby zastanawiała się nad rozpięciem jego szaty, zaprzeczając własnym rozsądnym słowom. – Jesteś zadowolony, ojcze? – spytała ciszej, wręcz nieśmiało, znów odgrywając najcnotliwszą córkę, dbającą tylko o przyjemność mężczyzny, będącą rozkoszą i dla niej samej.
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzeczywistość na nowo oblepiała ich ciała swoimi niechcianymi mackami, wsuwając się z ponurym sprytem w umysły i myśli poświęcone temu drugiemu, klęczącemu naprzeciwko i wpatrującemu się z takim samym oddaniem, jakie było widoczne w oczach pierwszego. Może mogliby jakimś zaklęciem odgrodzić się od niej jeszcze na chwilę, może mogliby zignorować rozum i rozsądek, pozostawiając słuchanie ich na później, gdy już mogłoby się okazać na to za późno. Mogli błagać, żeby już nic nie stało na przeszkodzie, by trwali tak wiecznie, zawieszeni między dwoma światami, z których tylko jeden był w stanie zaakceptować ich uczucie, relację i wszystko, co kiedykolwiek ich łączyło. Ale ponura rzeczywistość w swoim prostym okrucieństwie nie dawała im o sobie zapomnieć; odgłosy gości wdzierały się głęboko, wymuszając odegnanie pięknych chwil zapomnienia. Moment prawdy zbliżał się wielkimi krokami, gdy miało się finalnie okazać - bez arystokratycznej pompy i przepychu - czy Lai wykona swoje zadanie do końca, będąc posłuszną aż do końca. Czy wypije kielich upokorzenia, który Marcolf sam jej wręczy, oddając rękę ukochanej córki znienawidzonej osobie? Czy nie odmówi przełknięcia gorzkich kropel, symbolizując jej poddanie mężowi? Tyle niewiadomych, które tak naprawdę nie były niewiadomymi - nie teraz, gdy Lai swoim aktem posłuszeństwa wyraziła zgodę na każde wyrzeczenie, jakiemu będzie się musiała poddać przez następne godziny. Kara małżeństwa, która miała ją dosięgnąć, warta była jednak nagrody, którą Marcolf już starannie przygotowywał, obiecując córce wynagrodzenie stokroć potężniejsze od upokorzenia i uniżenia, którego miała za chwilę doświadczyć.
Podniósł się z kolan, splatając dłonie na jej biodrach i podciągając ją ze sobą, by znów stała przy nim jak wtedy, gdy kurczowo wczepiona w ojcowską szatę, pierwszy raz doświadczała przyjemności męskiego dotyku. Poprawił swoje ubrania, znów wyglądając nienagannie, elegancko, jakby wyszedł prosto od najlepszego magicznego krawca. Przy jego spokoju, opanowaniu i wyrytym dłutem mistrza wyglądzie Lai wyglądała jak jego zupełne przeciwieństwo, ale już sam fakt, że jej stan był wywołany obecnością Marcolfa, jego gwałtownymi pocałunkami, dłońmi błądzącymi po jej ciele i rozkazem, który padł z jego ust, był wystarczającym usprawiedliwieniem. I jeszcze większym bodźcem podniecenia, które na nowo budziło się w jego lędźwiach. - Nigdy mnie nie zawiodłaś - odpowiedział w końcu, stawiając dwa kroki do tyłu, chociaż całym sobą pragnął czegoś zupełnie innego. Nie mógł znów poddać się rozkoszy chwili, musiał na nowo przywołać chłód swojego zachowania, jedynego dopuszczalnego w tej sytuacji, gdy arystokratyczny ojciec wydaje za mąż swoją arystokratyczną córkę. - I liczę, że pozostanie tak do końca - dodał, a jego spojrzenie łakomie śledzące dziewczęce usta rozchylone w oddechu przeniosło się w górę, wbijając się z całą swoją siłą w tęczówki Lai. Nie była już siedemnastoletnią dziewczyną, której los za pośrednictwem Marcolfa wyznaczył małżeństwo z Reaganem. Była przyszłą żoną mylnie poślubioną temu, który na nie zasługiwał. Poczekał kilka chwil, aż Lai doprowadzi się do porządku; względnego porządku, który miał zatuszować bezeceństwa, jakich się dopuścili, czerpiąc z nich nieograniczoną niczym przyjemność. A potem otworzył drzwi, wpuszczając na powrót służki, które niecierpliwie i z wyrzutem obrzuciły go niechcianymi spojrzeniami, obwiniając za poważne opóźnienie w przygotowaniach. Nie chciał na to patrzeć.
koniec
Podniósł się z kolan, splatając dłonie na jej biodrach i podciągając ją ze sobą, by znów stała przy nim jak wtedy, gdy kurczowo wczepiona w ojcowską szatę, pierwszy raz doświadczała przyjemności męskiego dotyku. Poprawił swoje ubrania, znów wyglądając nienagannie, elegancko, jakby wyszedł prosto od najlepszego magicznego krawca. Przy jego spokoju, opanowaniu i wyrytym dłutem mistrza wyglądzie Lai wyglądała jak jego zupełne przeciwieństwo, ale już sam fakt, że jej stan był wywołany obecnością Marcolfa, jego gwałtownymi pocałunkami, dłońmi błądzącymi po jej ciele i rozkazem, który padł z jego ust, był wystarczającym usprawiedliwieniem. I jeszcze większym bodźcem podniecenia, które na nowo budziło się w jego lędźwiach. - Nigdy mnie nie zawiodłaś - odpowiedział w końcu, stawiając dwa kroki do tyłu, chociaż całym sobą pragnął czegoś zupełnie innego. Nie mógł znów poddać się rozkoszy chwili, musiał na nowo przywołać chłód swojego zachowania, jedynego dopuszczalnego w tej sytuacji, gdy arystokratyczny ojciec wydaje za mąż swoją arystokratyczną córkę. - I liczę, że pozostanie tak do końca - dodał, a jego spojrzenie łakomie śledzące dziewczęce usta rozchylone w oddechu przeniosło się w górę, wbijając się z całą swoją siłą w tęczówki Lai. Nie była już siedemnastoletnią dziewczyną, której los za pośrednictwem Marcolfa wyznaczył małżeństwo z Reaganem. Była przyszłą żoną mylnie poślubioną temu, który na nie zasługiwał. Poczekał kilka chwil, aż Lai doprowadzi się do porządku; względnego porządku, który miał zatuszować bezeceństwa, jakich się dopuścili, czerpiąc z nich nieograniczoną niczym przyjemność. A potem otworzył drzwi, wpuszczając na powrót służki, które niecierpliwie i z wyrzutem obrzuciły go niechcianymi spojrzeniami, obwiniając za poważne opóźnienie w przygotowaniach. Nie chciał na to patrzeć.
koniec
Gość
Gość
1925, przedślubnie
Szybka odpowiedź