Ukryte stoliki
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ukryte stoliki
W wąskiej wnęce w każdej z bocznych sal, w wiecznym półmroku, zlokalizowano pojedyncze stoliki. Są one idealnym miejscem na ubicie niekoniecznie legalnych interesów. Nie świeci się na nich żadna świeca, dlatego często pomijane są przez wzrok gości lokalu... A jeśli wiesz, że kto tam się znajduje, lepiej nie patrz zbyt często w tamtym kierunku.
Możliwość gry w kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:44, w całości zmieniany 1 raz
W gęstym półmroku jaśniała rozżarzona końcówka papierosa, wetkniętego pomiędzy środkowy i wskazujący palec. Migotała za każdym razem, gdy przyciągał go do ust, odbijając się zwielokrotnieniem w szklanym, owalnym przedmiocie, niczym pajęcze ślepia strzelające z ciemności do tych, którzy nierozważnie kierowali się w jego stronę. Szybko zmieniali decyzję, jakby ciemne miejsce w kącie przy jednym z najodleglejszych stolików obłożone było zaklęciami, które nakazywały im na szybki odwrót. Ale nie było żadnych zaklęć. Nie paliła się też żadna świeca — jedynym źródłem światła był nieustająco tlący się papieros, kolejny, dopalający się już. Nie podnosił oczu znad kuli, która nieruchomo tkwiła na zmiętym, burgundowym skrawku materiału, którym wcześniej była owinięta. Niczym szklana przepowiednia, spoczywała przed jego obliczem, wewnątrz siebie przypominając przesuwający się nocny, rozgwieżdżony nieboskłon. On jednak widział w niej znacznie więcej. Pogrążony w obserwacji przyszłości przejawiającej się w widzianej przez niego symbolice, ułożeniu gwiazd, chmur przybierających rozmaitych kształtów. Nie robił tego już dawno — nie spoglądał w kryształową kulę, skupiając się najczęściej na kartach, które przed sobą rozkładał w poszukiwaniu odpowiedzi na trudniejsze pytania. To wymagało skupienia, ale tu, nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Ukryty w ciemnościach, głębiach Białej Wywerny mógł liczyć na całkowity spokój. Spoglądając w artefakt, koncentrował się na obrazach, które zaczynały się w nim z czasem pojawiać. Nie docierały do niego dźwięki z zewnątrz, szum głównej sali przybytku, głosy, szepty. Widział ślady stóp, okutych butów. Nie jednego, a wielu, dziesiątek może nawet setki. Ślady krwawe — odbite, jakby ktoś wdepnął w posokę nie przejmując się ruszył dalej. Ślady na bruku, chodnikach, wycieraczkach, ślady w ziemi — już mniej widoczne, krew wsiąkła w wilgotną glebę. Ślady ludzi, czarodziejów. Był tego pewien. Co oznaczały? Nie mógł jeszcze wiedzieć. Konflikt mieli pod kontrolą, żaden wróg nie mógł przeszkodzić im w drodze do potęgi. Ta, wybrukowana szkieletami ofiar, była prosta. Prostsza niż kiedykolwiek. Nie potkną się, nie przewrócą o głowy wymordowanych przeciwników. Nie sądził, by miało to związek z zagrożeniem, by było ostrzeżeniem. Zapamiętywał szczegóły, własne myśli i przeczucia. Będzie mógł je zweryfikować z czasem, przeanalizować, gdy obrazy podpowiadane przez kulę się w końcu ziszczą.
Ciepło papierosa zaczynało ogrzewać jego skórę, przypominając mu o tlącej się bibułce, którą przyciągnął do ust, jednocześnie odrywając się od wizji kłębiących się w artefakcie. Wizji jeszcze niepewnych, niezrozumiałych. Uniósł też wzrok wyżej, ponad własny stolik. Może tknięty przeczuciem, a może sprowokowany znajomym zapachem. Zapachem kobiety pięknej, intrygującej. Słodkim i ostrym jednocześnie; nutą jej perfum. Pociemniałe spojrzenie wzniósł prosto ku niej, do wyraźnych rysów jej sylwetki.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Słodka łuna ciemności objęła panowaniem nocne niebo, łącząc się z wiecznymi mrokami Białej Wywerny. Pozorne ukojenie brylowało w powietrzu; przesiąkniętym do cna ciężkim dymem, wonią gorzkiego alkoholu i kwaśnym zawodem codzienności; ileż naiwnych dusz krył w sobie przybytek; tych, które faktycznie z głupiutką ufnością liczyły na odrobinę wytchnienia w głębokiej szklance z ognistą; tych, które w murach nokturnowego lokalu poszukiwały zapomnienia; i tych, których zdecydowanie nie powinno było tutaj być. Kimże była panna Dolohov, przemierzająca ciemne korytarze, prędko wkładając we własną dłoń obfite rozmiarami szkło z jakże obficie napełnioną zawartością?
Mogłaby się przejmować; spojrzeniami, lawinowo podążającymi wraz z każdym kolejnym krokiem w głąb majaczących ciemności przybytku; czy szeptami, które wybrzmiewały, na tyle jednak nużąco i nieciekawie, by nie zechcieć wsłuchać się w ich faktyczną treść. Anglicy uwielbiali rozprawiać; peplać bez zastanowienia, bez sensu i bez umiaru; wylewać żale, frustracje i przechwałki; zapewniać sobie choć odrobinę ułudnego wrażenia, że komukolwiek faktycznie zależy, chociażby w tym najmniejszym ze stopni – by chociaż wysłuchać żałosnego jazgotu zakrapianego kolejną porcją alkoholu.
Stary Dolohov znów opuścił Londyn, a wraz z nim zapanowała cisza; jakże Tatiana nie znosiła ciszy. Tak wielu upatrywało w niej symboliki, chwili wytchnienia, swoistego azylu w przepełnionym bezmyślnymi słowami eterze; paradoksalnie wolała bezkształtne trajkotanie niosące się między ścianami Wywerny, niźli pogrążoną w ciszy i woni samotności kamienicę pod dziewiątym numerem.
Być może zrobiła to celowo, być może przypadek znów kpił sobie z niej, naśmiewając prosto w twarz, a być może faktycznie pieprzone gwiazdy, gwiazdozbiory i Merlin sam wiedział jakież święte zapiski spychały ją na ścieżkę, którą kroczył. Uraczone ciemną barwą wargi spotkały się raz jeszcze z taflą ostrego alkoholu; krok miękko przesunął się w bezgraniczną ciemność, gęstą i duszącą, zupełnie jak gdyby wchodziła w morskie głębiny, a latarnią, mającą wyznaczyć zbawienny punkt miał być żarzący się punkcik na końcówce spalanej bibułki.
Szkło z delikatnym brzdękiem zatańczyło na blacie stolika, kiedy nachyliła się w stronę mroku, podpierając dłonie o drewnianą powierzchnię. Spojrzenie spoczęło wpierw na jego twarz, nim nie zsunęło się na kulisty przedmiot, i znów wróciło do jegoż właściciela.
– Wydajesz się być zaskoczony, bracie – łagodne słowa przecięły względny spokój, kiedy podwinęła nieco materiał spódnicy by zająć miejsce na krześle naprzeciw niego – A może wręcz przeciwnie – spodziewałeś się mojej obecności? – ruch podbródka wskazał na szklaną kulę, nim ponownie nie ulokowała spojrzenia w tym należącym do niego, a w kąciku ust błysnął cień uśmiechu.
Mogłaby się przejmować; spojrzeniami, lawinowo podążającymi wraz z każdym kolejnym krokiem w głąb majaczących ciemności przybytku; czy szeptami, które wybrzmiewały, na tyle jednak nużąco i nieciekawie, by nie zechcieć wsłuchać się w ich faktyczną treść. Anglicy uwielbiali rozprawiać; peplać bez zastanowienia, bez sensu i bez umiaru; wylewać żale, frustracje i przechwałki; zapewniać sobie choć odrobinę ułudnego wrażenia, że komukolwiek faktycznie zależy, chociażby w tym najmniejszym ze stopni – by chociaż wysłuchać żałosnego jazgotu zakrapianego kolejną porcją alkoholu.
Stary Dolohov znów opuścił Londyn, a wraz z nim zapanowała cisza; jakże Tatiana nie znosiła ciszy. Tak wielu upatrywało w niej symboliki, chwili wytchnienia, swoistego azylu w przepełnionym bezmyślnymi słowami eterze; paradoksalnie wolała bezkształtne trajkotanie niosące się między ścianami Wywerny, niźli pogrążoną w ciszy i woni samotności kamienicę pod dziewiątym numerem.
Być może zrobiła to celowo, być może przypadek znów kpił sobie z niej, naśmiewając prosto w twarz, a być może faktycznie pieprzone gwiazdy, gwiazdozbiory i Merlin sam wiedział jakież święte zapiski spychały ją na ścieżkę, którą kroczył. Uraczone ciemną barwą wargi spotkały się raz jeszcze z taflą ostrego alkoholu; krok miękko przesunął się w bezgraniczną ciemność, gęstą i duszącą, zupełnie jak gdyby wchodziła w morskie głębiny, a latarnią, mającą wyznaczyć zbawienny punkt miał być żarzący się punkcik na końcówce spalanej bibułki.
Szkło z delikatnym brzdękiem zatańczyło na blacie stolika, kiedy nachyliła się w stronę mroku, podpierając dłonie o drewnianą powierzchnię. Spojrzenie spoczęło wpierw na jego twarz, nim nie zsunęło się na kulisty przedmiot, i znów wróciło do jegoż właściciela.
– Wydajesz się być zaskoczony, bracie – łagodne słowa przecięły względny spokój, kiedy podwinęła nieco materiał spódnicy by zająć miejsce na krześle naprzeciw niego – A może wręcz przeciwnie – spodziewałeś się mojej obecności? – ruch podbródka wskazał na szklaną kulę, nim ponownie nie ulokowała spojrzenia w tym należącym do niego, a w kąciku ust błysnął cień uśmiechu.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przywitał ją milczeniem i przenikliwym spojrzeniem stalowych, chłodnych oczu, ciemniejących w półmroku, sprawiających wrażenie głębszych i intensywniejszych niż były w rzeczywistości. Niemo przyglądał się z ukrycia, w które się nagle wdarła, materiałem okrywając artefakt, z którym go przyłapała. Bez mrugnięcia, jak urzeczony jej wdziękiem, urodą, zmysłowością wymalowaną na muśniętych ciemną pomadą wargach, przesuwając się spojrzeniem po jej kobiecych rysach twarzy. Była drobna, delikatna, o czarnych włosach i bladej cerze. W tej śnieżycy mogłaby wyglądać jak królowa śniegu... wyjawił mu ojciec, gdy przed rokiem odwiedzili mroźną, bezlitosną Syberię. Za każdym razem, gdy patrzył na Tatianę, gdy stawała przed nim, przywoływał w myśl te słowa i analizował je, jakby doszukiwał się w nich oszczerstwa. Ale to była najgłębsza prawda. Ona mogłaby wyglądać, jak królowa śniegu i oczami własnej wyobraźni potrafił stworzyć obraz matki na jej wzór, którą owymi słowami opisywał Ignotus. Kobiety, której nigdy nie dane mu było ujrzeć, poznać. Która zniknęła z tego świata nim zdołał ją odwiedzić i zacisnąć palce na jej łabędziej szyi.
Pochylona przed nim wypowiedziała pierwsze słowa. A mówiła tak, jakby dźwięki nie poruszały powietrza. Odczekał, aż usiądzie, zajmie należne jej miejsce, tuż przed nim, jak siostra, krewna, rodzina, za którą nigdy ją nie uważał, pozwalając, by odezwała się znów, pieszcząc jego ucho swym delikatnym głosem. Strzepnął popiół na stół, nie odrywając przegubu od blatu i mrugnął w końcu, odrywając od niej spojrzenie, niechętnie, bowiem w łatwo przyciągała męską uwagę.
— Zdradza mnie wygląd, milczenie, nerwowo palący się papieros?— wymieniał monotonnym, jakże znudzonym tonem, dopiero wtedy przyciągając dłoń do twarzy, by zaciągnąć się i nosem wypuścić tytoniowy dym. — Ukrywam się tu przed tobą, w ciemności, samotności, naiwnie wierząc, że do mnie nie dotrzesz i nie zaczniesz katować swoim widokiem. A oto jesteś, proszę. Znalazłaś mnie bez trudu, gratulacje. — Kpiący uśmiech zatańczył na twarzy, strzepnął popiół znów, ciepło żaru zaczynało powoli parzyć jego palce. — Zgubiłaś się? — Uniósł brew, w pierwszym wyrazie jakichkolwiek emocji. Posiadanych, odgrywanych; nieistotne. Spojrzał na nią podejrzliwie. Cóż tu robiła, w Białej Wywernie. Sama, pewnie i dumnie przemierzając zakamarki w poszukiwaniu najodleglejszych stolików. — Mogę cię odprowadzić do domu, jeśli boisz się sama wracać. Jest już późno, powinnaś być po pierwszej bajce, przykryta puchową kołdrą, pić ostani kieliszek taniego wina z wygrzanej pościeli, nie tutaj.— Droczenie się z nią sprawiało mu niebywałą satysfakcję, nie zamierzał jej odpuścić. Wiedział, że nie była głupią i bezbronną dziewuchą. Takiej, pozbawionej potencjału, wewnętrznej siły, magii i wyjątkowej umiejętności nigdy nie wprowadziłby w szeregi sojuszników. Nie mógł sobie odmówić niewinnej prowokacji. Zabawy. Wieczór był jeszcze młody, zdawało się, że spadła mu z nieba, przeszkadzając w analizowaniu tego, co jeszcze niezbadane, niepewne i niesprawdzone.
Gdy Vigo pojawił się na horyzoncie z dwoma kuflami uniósł dłoń z końcówką papierosa i odchylił się w końcu na krześle. Barman wiedział, czego potrzebował i domniemywał, że lada moment pojawi się przy skrytym w ciemności stoliku z właściwym zamówieniem. Dopalił, a później zgasił w popielnicy Stibbonsa, przechylając głowę i powracając do niej spojrzeniem, jakby chciał spytać: co słychać, siostrzyczko?
— Złożyłaś świeże kwiaty na jego grobie? — Grahama, bo kogóż innego?
Pochylona przed nim wypowiedziała pierwsze słowa. A mówiła tak, jakby dźwięki nie poruszały powietrza. Odczekał, aż usiądzie, zajmie należne jej miejsce, tuż przed nim, jak siostra, krewna, rodzina, za którą nigdy ją nie uważał, pozwalając, by odezwała się znów, pieszcząc jego ucho swym delikatnym głosem. Strzepnął popiół na stół, nie odrywając przegubu od blatu i mrugnął w końcu, odrywając od niej spojrzenie, niechętnie, bowiem w łatwo przyciągała męską uwagę.
— Zdradza mnie wygląd, milczenie, nerwowo palący się papieros?— wymieniał monotonnym, jakże znudzonym tonem, dopiero wtedy przyciągając dłoń do twarzy, by zaciągnąć się i nosem wypuścić tytoniowy dym. — Ukrywam się tu przed tobą, w ciemności, samotności, naiwnie wierząc, że do mnie nie dotrzesz i nie zaczniesz katować swoim widokiem. A oto jesteś, proszę. Znalazłaś mnie bez trudu, gratulacje. — Kpiący uśmiech zatańczył na twarzy, strzepnął popiół znów, ciepło żaru zaczynało powoli parzyć jego palce. — Zgubiłaś się? — Uniósł brew, w pierwszym wyrazie jakichkolwiek emocji. Posiadanych, odgrywanych; nieistotne. Spojrzał na nią podejrzliwie. Cóż tu robiła, w Białej Wywernie. Sama, pewnie i dumnie przemierzając zakamarki w poszukiwaniu najodleglejszych stolików. — Mogę cię odprowadzić do domu, jeśli boisz się sama wracać. Jest już późno, powinnaś być po pierwszej bajce, przykryta puchową kołdrą, pić ostani kieliszek taniego wina z wygrzanej pościeli, nie tutaj.— Droczenie się z nią sprawiało mu niebywałą satysfakcję, nie zamierzał jej odpuścić. Wiedział, że nie była głupią i bezbronną dziewuchą. Takiej, pozbawionej potencjału, wewnętrznej siły, magii i wyjątkowej umiejętności nigdy nie wprowadziłby w szeregi sojuszników. Nie mógł sobie odmówić niewinnej prowokacji. Zabawy. Wieczór był jeszcze młody, zdawało się, że spadła mu z nieba, przeszkadzając w analizowaniu tego, co jeszcze niezbadane, niepewne i niesprawdzone.
Gdy Vigo pojawił się na horyzoncie z dwoma kuflami uniósł dłoń z końcówką papierosa i odchylił się w końcu na krześle. Barman wiedział, czego potrzebował i domniemywał, że lada moment pojawi się przy skrytym w ciemności stoliku z właściwym zamówieniem. Dopalił, a później zgasił w popielnicy Stibbonsa, przechylając głowę i powracając do niej spojrzeniem, jakby chciał spytać: co słychać, siostrzyczko?
— Złożyłaś świeże kwiaty na jego grobie? — Grahama, bo kogóż innego?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Była marą; daleką, obcą, okrytą śnieżnym puchem zagadką; tajemnicą na językach wysoko urodzonych i irytującym odciskiem w świadomości tych snujących niszowy żywot; świadomość tego przynosiła dziwaczne pokłady satysfakcji. Wiedza, że spoglądają na nią przez pryzmat rosyjskiej obczyzny potrafiła przytłoczyć; tym razem stanowiła jednak pole do zadowolenia. Nie zależało jej, by uznali ją za swoją; nie chciała stać się rodową Brytyjką w oczach rodowych Brytyjczyków; prędzej splunęłaby im pod nogi, ot tak, dla własnej, chorej zasady.
Wizje, wyobrażenia, pogłoski i żywe fakty plotły własne sieci, a panna Dolohov ani myślała ingerować w ów schemat; nęcona swoistym, jakże ułudnym poczuciem przynależności odsuwała na bok podrygi zdrowego rozsądku; odsuwała głęboko zakorzenione przekonania na rzecz rodzinnych więzów, które wszakże miały być niezbywalne, nawet w miejscu tak nieprzyjaznym, jakim była dlań Anglia.
Przekrzywiła głowę w jedną ze stron, sprawiając krótkotrwałe wrażenie wyraźnej zadumy, z nutą fałszywego znudzenia wkradającą się w jasne spojrzenie lustrowała rysy jego twarzy, dłonią obejmując podstawę szklanki; w rutynowym, kojącym geście przenosząc wskazujący palec na brzegi szkła i kreśląc trasę po granicach okręgu.
– Spojrzenie – zawyrokowała, tłumiąc drgający kącik ust, który desperacko pragnął przesunąć się do góry. Pozwoliła słowom płynąć, ironicznym zgłoskom znaczyć przestrzeń, słodkim literom ocierającym się o prawdę i fałsz wybrzmiewać; uśmiech zaszczycił ciemne wargi nader wyraźnie; rozbawiona uniosła jedną z brwi ku górze – Och, powinnam teraz wystosować przeprosiny? – pokornie przeprosić za ten jakże niewygodny kłopot? Zakłócenie spokoju? Dopięcie swego? Niebywale zabawny był fakt, jak łatwo stawiał się w roli ofiary; jaką przyjemność sprawiały jego słodko-gorzkie słowa i jej kolejna próba zrzucenia powodu jakże haniebnego zachowania na nieznajomość tutejszych zwyczajów – Musisz mi wybaczyć, nie okażę takiego miłosierdzia.
Miłosierdzia, pokory, podjęcia gry, w którą bawiła się nader często - odzywając się wtedy, kiedy powinna; uśmiechając wtedy, kiedy tego od niej oczekiwano, przepraszając, słodząc, mrugając i kokietując wtedy, kiedy wiedziała, ileż może jej to zagwarantować.
– Litość zaczęła mnie nużyć – westchnienie opuściło wargi, jakże teatralne i przesiąknięte żywym aktorstwem. Przez kilka krótkich chwil sunęła opuszkiem palca po krawędzi szklanki, by finalnie unieść ją do własnych ust i wychylić nieduży łyk. Paląca gorzkość zatańczyła na koniuszku języka, przez brwi przemknęło ledwo widoczne rozdrażnienie – Jest okropnie przereklamowana.
Konkretny haust pozbawił szkło zawartości; pusta szklanka z cichym łoskotem spoczęła ponownie na blacie stolika, a wszechobecną ciemność rozświetlił dźwięczny śmiech Tatiany; wyraźnie wesoły, choć niosący ze sobą nutę ironii, która prędko zawtórowała tej sączącej się spomiędzy warg Mulcibera. Zabawne – potrafiła wyobrazić sobie wszystkie te rzeczy, wszystkie czynności i obrazy, o których mówił, bez wahania; ujrzeć siebie w ciepłym łożu z lampką wina w dłoni, odurzoną, a może naiwną na tyle, by nie wiedzieć, nie chcieć wiedzieć, co wyprawiało się za szybą zakurzonej okiennicy, w jednym z ciemnych zaułków Nokturnu, czy w Białej Wywernie, która zawsze skrywała w sobie interesujące dziwy; tegoż wieczora ów znaleziskiem był jej drogi brat.
– Powinnam to, powinnam tamto... Powinności, Ramsey – zaczęła, z drżącym kącikiem ust unosząc na niego spojrzenie, otwarcie rozbawiona troską, jaką chciał ją otoczyć – Naprawdę będziemy się nimi ograniczać?
Pytanie nie oczekujące odpowiedzi; znała go przecież na tyle dobrze, by domyślać się werdyktu; na tyle słabo, by wciąż gdybać nad prawdziwością słów, które w jej stronę kierował, pozwalając słownej gierce przeciąć ciężkie od alkoholu, dymu i ludzkich roszczeń powietrze.
Orientacyjnie zerknęła w stronę, w którą skinął, niedługo później obserwując jak końcówka papierosa z cichym sykiem ginie w podłożu popielnicy; kiedy krótkie pytanie spięło kark, potoczyło się w dół kręgosłupa, zalegając nieprzyjemnie w lędźwiach.
– Sądzisz, że jestem na tyle sentymentalna, by raczyć go kwiatami? – oczywiście, że była; nawet jeśli tego nie chciała, prędzej czy później w pobliżu nagrobka pojawiały się smętne róże.
Wizje, wyobrażenia, pogłoski i żywe fakty plotły własne sieci, a panna Dolohov ani myślała ingerować w ów schemat; nęcona swoistym, jakże ułudnym poczuciem przynależności odsuwała na bok podrygi zdrowego rozsądku; odsuwała głęboko zakorzenione przekonania na rzecz rodzinnych więzów, które wszakże miały być niezbywalne, nawet w miejscu tak nieprzyjaznym, jakim była dlań Anglia.
Przekrzywiła głowę w jedną ze stron, sprawiając krótkotrwałe wrażenie wyraźnej zadumy, z nutą fałszywego znudzenia wkradającą się w jasne spojrzenie lustrowała rysy jego twarzy, dłonią obejmując podstawę szklanki; w rutynowym, kojącym geście przenosząc wskazujący palec na brzegi szkła i kreśląc trasę po granicach okręgu.
– Spojrzenie – zawyrokowała, tłumiąc drgający kącik ust, który desperacko pragnął przesunąć się do góry. Pozwoliła słowom płynąć, ironicznym zgłoskom znaczyć przestrzeń, słodkim literom ocierającym się o prawdę i fałsz wybrzmiewać; uśmiech zaszczycił ciemne wargi nader wyraźnie; rozbawiona uniosła jedną z brwi ku górze – Och, powinnam teraz wystosować przeprosiny? – pokornie przeprosić za ten jakże niewygodny kłopot? Zakłócenie spokoju? Dopięcie swego? Niebywale zabawny był fakt, jak łatwo stawiał się w roli ofiary; jaką przyjemność sprawiały jego słodko-gorzkie słowa i jej kolejna próba zrzucenia powodu jakże haniebnego zachowania na nieznajomość tutejszych zwyczajów – Musisz mi wybaczyć, nie okażę takiego miłosierdzia.
Miłosierdzia, pokory, podjęcia gry, w którą bawiła się nader często - odzywając się wtedy, kiedy powinna; uśmiechając wtedy, kiedy tego od niej oczekiwano, przepraszając, słodząc, mrugając i kokietując wtedy, kiedy wiedziała, ileż może jej to zagwarantować.
– Litość zaczęła mnie nużyć – westchnienie opuściło wargi, jakże teatralne i przesiąknięte żywym aktorstwem. Przez kilka krótkich chwil sunęła opuszkiem palca po krawędzi szklanki, by finalnie unieść ją do własnych ust i wychylić nieduży łyk. Paląca gorzkość zatańczyła na koniuszku języka, przez brwi przemknęło ledwo widoczne rozdrażnienie – Jest okropnie przereklamowana.
Konkretny haust pozbawił szkło zawartości; pusta szklanka z cichym łoskotem spoczęła ponownie na blacie stolika, a wszechobecną ciemność rozświetlił dźwięczny śmiech Tatiany; wyraźnie wesoły, choć niosący ze sobą nutę ironii, która prędko zawtórowała tej sączącej się spomiędzy warg Mulcibera. Zabawne – potrafiła wyobrazić sobie wszystkie te rzeczy, wszystkie czynności i obrazy, o których mówił, bez wahania; ujrzeć siebie w ciepłym łożu z lampką wina w dłoni, odurzoną, a może naiwną na tyle, by nie wiedzieć, nie chcieć wiedzieć, co wyprawiało się za szybą zakurzonej okiennicy, w jednym z ciemnych zaułków Nokturnu, czy w Białej Wywernie, która zawsze skrywała w sobie interesujące dziwy; tegoż wieczora ów znaleziskiem był jej drogi brat.
– Powinnam to, powinnam tamto... Powinności, Ramsey – zaczęła, z drżącym kącikiem ust unosząc na niego spojrzenie, otwarcie rozbawiona troską, jaką chciał ją otoczyć – Naprawdę będziemy się nimi ograniczać?
Pytanie nie oczekujące odpowiedzi; znała go przecież na tyle dobrze, by domyślać się werdyktu; na tyle słabo, by wciąż gdybać nad prawdziwością słów, które w jej stronę kierował, pozwalając słownej gierce przeciąć ciężkie od alkoholu, dymu i ludzkich roszczeń powietrze.
Orientacyjnie zerknęła w stronę, w którą skinął, niedługo później obserwując jak końcówka papierosa z cichym sykiem ginie w podłożu popielnicy; kiedy krótkie pytanie spięło kark, potoczyło się w dół kręgosłupa, zalegając nieprzyjemnie w lędźwiach.
– Sądzisz, że jestem na tyle sentymentalna, by raczyć go kwiatami? – oczywiście, że była; nawet jeśli tego nie chciała, prędzej czy później w pobliżu nagrobka pojawiały się smętne róże.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przyglądał jej się milcząco, gdy jej usta układały się w tym uśmiechu, niezbyt zawracając sobie głowę klientelą przewijającą się gdzieś daleko za jej plecami, na granicy żółtawego światła świec i półmroku. Uchwyciwszy jej spojrzenie, delektował się tym widokiem, dźwiękiem jej głosu. Obco brzmiący akcent, w przeciwieństwie do jego: czystego, płynnego i nienagannego, szarpał brutalnie głoski. Kiedy wypowiadała najprostsze słowa brzmiała tak, jakby raczyła go najsurowszymi obelgami w obcym języku, ale i to miło łechtało jego zmysły.
— To straszne — westchnął teatralnie i zadarł brodę wyżej. — Mawiają, że z oczu można wyczytać wszystko, jakby były bramą do tego, co kryje się w środku. — Brednie, czy nie, na poezji się nie znał, miały w sobie coś z prawdy. To od oczu biły emocje. Obnażały je najszybciej, najtrudniej było zapanować nad spojrzeniem, tym, co w sobie kryło. Nie mogła wiedzieć, jakie demony tkwiły głęboko ukryte w jego wnętrzu. Nie mogła nawet podejrzewać, jak zgniłe miał trzewia, jak cuchnące rozkładem serce. Wiedział tez, że na swój uroczy sposób żartowała. Tak jak on, choć zdecydowanie z mniejszym wdziękiem. — A potrafisz ładnie przepraszać? — spytał z nagłym zainteresowaniem, w lustrzany sposób przechylając głowę w bok, drocząc się z nią wyraźnie. — Tylko takie przeprosiny mogłyby mnie interesować. — Wstrzymał się wiec z oceną, czy gotów jest jej wybaczyć kwestię ich braku, oczekując odpowiedzi, jakby to od niej zależało jej życie, choć przecież tutaj i teraz, była całkowicie bezpieczna.
Kobiety, które próbowały wydawać się na zewnątrz twardsze niż były często gardziły tym — tym czymś, co pięknie określało się mianem miłosierdzia. Budowały powłokę skórną z kamienia, kryjąc strukturę kruchą jak porcelana, a im więcej i głośniej o tym mówiły, tym więcej miały do ukrycia samych siebie. Miękkich, wrażliwych, delikatnych. Na swój sposób czułych. Może nawet tęskniących? Kochających? Czy Tatiana tęskniła? Za Grahamem? Czy to właśnie jego odejście uczyniło ją tak pozornie zimną i cierpką w obyciu? Nie wiedział. I nie próbował się przekonać ani na siłę zgłębiać jej tajemnic. Miała znacznie więcej do zaoferowania niż czysto emocjonalne powody swoich działań.
— Tak często ją stosowałaś, że ci się przejadło jej stosowanie? Litość bywa gorsza od śmierci. Bardziej okrutna. Wyrahowana. — Uśmiechnął się pod nosem i umilkł znów, gdy przy ich stoliku pojawił się Vigo z dwoma szklankami ognistej, niczym nierozcieńczonej i bez lodu. Tym ostatnim z pewnością po prostu nie zawracał sobie nigdy głowy. Niektórzy zarzucali mu, że był podły. Nie miał litości. Ale być może mylił ją z czymś innym; zamiast odjąć trosk i cierpienia, przysparzając go więcej. Zmieniając w agonię. I to mu pasowało. Obserwowanie powolnego rozpadu człowieczeństwa, umykającej z ciała duszy w emocjach, których sam nie odczuwał zbyt często. A niektórych wcale.
Spojrzał na jej drobne palce, szczupłe i smukłe jak u pianistki, gdy błądziła opuszkiem palca po brzegu szklanki.
— Nic nas nie ogranicza, Tatiano.— Upił łyk, dumając przez moment. Jak wiele ich łączyło, jak niewiele dzieliło. Nie miał poszanowania dla zasad, ograniczeń. Nie uznawał powszechnych norm i wartości. Wszystko co robił, czynił dla własnych korzyści, dla osiągnięcia swojego własnego celu. — Wszyscy jednak musimy czasem udawać, że nas coś wiąże, pęta. Nie mając żadnych barier bylibyśmy w oczach innych tylko szaleńcami. — Których nikt nie traktowałby poważnie; których należało odizolować od społeczeństwa jako chore, zainfekowane jednostki. — W związku z tym sądzę, że któreś z nas powinno świecić przykładem i odwiedzać jego grób, a skoro ja tego nie robię... — Nie dokończył. Spojrzał na nią znacząco, dopiero teraz uśmiechając się perfidnie. Patrzył na nią też stale, nieprzerwanie i bez mrugnięcia, czekając na jedno potkniecie, które ją zdradzi. — Tęsknisz za nim, prawda?— Raczej stwierdził niż spytał, pochylając się do przodu i opierając przedramionami o blat, tuż przed otulonym materiałem zawiniątkiem. — Mało o tobie mówił. — wypomniał jej, czując, że zmierza tym w stronę granicy jej cierpliwości, dobrego nastroju. Chciał ją zobaczyć prawdziwą, bez sztuczności, które przywdziewała jak futra, na które nie było ją stać.
— To straszne — westchnął teatralnie i zadarł brodę wyżej. — Mawiają, że z oczu można wyczytać wszystko, jakby były bramą do tego, co kryje się w środku. — Brednie, czy nie, na poezji się nie znał, miały w sobie coś z prawdy. To od oczu biły emocje. Obnażały je najszybciej, najtrudniej było zapanować nad spojrzeniem, tym, co w sobie kryło. Nie mogła wiedzieć, jakie demony tkwiły głęboko ukryte w jego wnętrzu. Nie mogła nawet podejrzewać, jak zgniłe miał trzewia, jak cuchnące rozkładem serce. Wiedział tez, że na swój uroczy sposób żartowała. Tak jak on, choć zdecydowanie z mniejszym wdziękiem. — A potrafisz ładnie przepraszać? — spytał z nagłym zainteresowaniem, w lustrzany sposób przechylając głowę w bok, drocząc się z nią wyraźnie. — Tylko takie przeprosiny mogłyby mnie interesować. — Wstrzymał się wiec z oceną, czy gotów jest jej wybaczyć kwestię ich braku, oczekując odpowiedzi, jakby to od niej zależało jej życie, choć przecież tutaj i teraz, była całkowicie bezpieczna.
Kobiety, które próbowały wydawać się na zewnątrz twardsze niż były często gardziły tym — tym czymś, co pięknie określało się mianem miłosierdzia. Budowały powłokę skórną z kamienia, kryjąc strukturę kruchą jak porcelana, a im więcej i głośniej o tym mówiły, tym więcej miały do ukrycia samych siebie. Miękkich, wrażliwych, delikatnych. Na swój sposób czułych. Może nawet tęskniących? Kochających? Czy Tatiana tęskniła? Za Grahamem? Czy to właśnie jego odejście uczyniło ją tak pozornie zimną i cierpką w obyciu? Nie wiedział. I nie próbował się przekonać ani na siłę zgłębiać jej tajemnic. Miała znacznie więcej do zaoferowania niż czysto emocjonalne powody swoich działań.
— Tak często ją stosowałaś, że ci się przejadło jej stosowanie? Litość bywa gorsza od śmierci. Bardziej okrutna. Wyrahowana. — Uśmiechnął się pod nosem i umilkł znów, gdy przy ich stoliku pojawił się Vigo z dwoma szklankami ognistej, niczym nierozcieńczonej i bez lodu. Tym ostatnim z pewnością po prostu nie zawracał sobie nigdy głowy. Niektórzy zarzucali mu, że był podły. Nie miał litości. Ale być może mylił ją z czymś innym; zamiast odjąć trosk i cierpienia, przysparzając go więcej. Zmieniając w agonię. I to mu pasowało. Obserwowanie powolnego rozpadu człowieczeństwa, umykającej z ciała duszy w emocjach, których sam nie odczuwał zbyt często. A niektórych wcale.
Spojrzał na jej drobne palce, szczupłe i smukłe jak u pianistki, gdy błądziła opuszkiem palca po brzegu szklanki.
— Nic nas nie ogranicza, Tatiano.— Upił łyk, dumając przez moment. Jak wiele ich łączyło, jak niewiele dzieliło. Nie miał poszanowania dla zasad, ograniczeń. Nie uznawał powszechnych norm i wartości. Wszystko co robił, czynił dla własnych korzyści, dla osiągnięcia swojego własnego celu. — Wszyscy jednak musimy czasem udawać, że nas coś wiąże, pęta. Nie mając żadnych barier bylibyśmy w oczach innych tylko szaleńcami. — Których nikt nie traktowałby poważnie; których należało odizolować od społeczeństwa jako chore, zainfekowane jednostki. — W związku z tym sądzę, że któreś z nas powinno świecić przykładem i odwiedzać jego grób, a skoro ja tego nie robię... — Nie dokończył. Spojrzał na nią znacząco, dopiero teraz uśmiechając się perfidnie. Patrzył na nią też stale, nieprzerwanie i bez mrugnięcia, czekając na jedno potkniecie, które ją zdradzi. — Tęsknisz za nim, prawda?— Raczej stwierdził niż spytał, pochylając się do przodu i opierając przedramionami o blat, tuż przed otulonym materiałem zawiniątkiem. — Mało o tobie mówił. — wypomniał jej, czując, że zmierza tym w stronę granicy jej cierpliwości, dobrego nastroju. Chciał ją zobaczyć prawdziwą, bez sztuczności, które przywdziewała jak futra, na które nie było ją stać.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Słowa były nietrwałe; obracały się w niwecz wraz z momentem ich wypowiedzenia, ulatując w bezlitosny eter; głupcy wierzyli w ich moc sprawczą, inni we wzniosłe obietnice; wszyscy wierzyli, że są znaczące. W ciemności Białej Wywerny, wśród cieni igrających między meblami, w powietrzu nasączonym dymem z tlącego się papierosa rzeczywiście wydawały się mieć sens; istniały, ulatując równie prędko co wychylany ze szkła alkohol; paradoksalnie zostawały gdzieś w środku, osiedlały na dnie świadomości, w trzewiach; zabawnie łaskocząc lub wiercąc nieprzyjemną dziurę.
Słodkie przekomarzanki z Ramseyem łaskotały. Wywoływały uśmiech; na skraju fałszu i prawdy, rozbawienia i zdumienia; wciąż jednak przynosiły dziwaczne pokłady przyjemności w zatęchłym, obskurnym przybytku; teatralność i rozedrgane zgłoski pozornie ukrywały, że poza ironią i cierpkością sarkazmu kryje się coś więcej.
Błogosławieni byli w takim razie ślepcy, mogący skryć tajemnice za wymarłą tęczówką pokrytą szklistą mgłą. Coś na kształt uśmiechu spoczęło na pełnych wargach kobiety.
– Ładnie? Co to znaczy ładnie? – rozbawienie zawibrowało w głosie i kąciku ust; brew pomknęła ku górze; koniuszek języka zwilżył wargi, napotykając na ich fakturze gorzki, kojący posmak – angielskie poczucie estetyki bywa dla mnie niebywale problematyczne – i tak w istocie było, choć kolejne słowa Tatiany były jedynie następną słowną przepychanką, zaburzeniem szali, atrapą pozornej niewinności, próbą zamazania brudactw, jak gdyby rozmawiali na kwiecistej, urokliwej polanie, nie w mrokach lokalu o wątpliwej renomie.
Litość; czym właściwie była?
Momentalnie, jak na zawołanie próbowała przypomnieć sobie rodzimy, rosyjski odpowiednik tego jakże kłopotliwego słowa; odnaleźć zaczepienie, odpowiedź i podstawę tego, czymże tak naprawdę było miłosierdzie.
– Mniemam, że mówisz mi to w oparciu o własne doświadczenia? – nie odpowiedziała na przypuszczenia płynące z jego ust; w miękkich zgłoskach zawibrowała uszczypliwość; krnąbrna i nieodpowiednia balansowała gdzieś na granicy fałszywej życzliwości, a zarzutu. Brytyjczycy byli momentami doprawdy dziwaczni, mimo to panna Dolohov próbowała zobrazować sobie przejaw ów litości jako sztukę; teatralną, przerysowaną, groteskową operę z dolinami i górami dramatyzmu. Wciąż na nic.
Być może musiał ją tego nauczyć?
Postawiona na blacie stolika szklanka z bursztynową zawartością była jak przedłużenie łańcucha konieczności, punkt stały spektaklu; unosząc szkło w stronę ust czuła się niemalże tak uczennica; słowa brzmiące jak wykład ulatywały w przestrzeń, spijane były w ciszy i akompaniamencie nieodgadnionego uśmiechu; uważne i przyjemne; znajome, bo wygrywane we własnych usprawiedliwieniach.
Przyjemne zgłoski, otulająca gorycz alkoholu i azyl w cieniach Wywerny wystawiony na szwank; boleśnie drażniąca szpilka w okolicach lędźwi spowodowana jego spekulacją – jakże żałośnie prawdziwą – sprawiła, że panna Dolohov wpierw spięła, następnie wyprostowała sylwetkę. Drażniący punkt, zalegający gdzieś w żołądku, by niebezpiecznie podejść aż pod krtań i zacisnąć się na niej boleśnie. Jakiż był cel kłamać, że nie tęskniła? Jaki powód, by mówić, że żal nie zżerał jej od środka ilekroć wracała wspomnieniami do obietnic, które już nigdy miały się nie spełnić?
Świat miał upaść, spłonąć, spłynąć krwią; tak, by oni zostali jedynymi.
Cóż za szaleniec przyrzeka coś takiego, by później zniknąć z ziemskiego padołu?
W kontrze nachyliła się bliżej, skrzyżowała spojrzenie z bratem; jak gdyby szukała w jego ślepiach odpowiedzi, a być może widma Grahama, potwierdzenia przysięgi. Sekunda goniła sekundę, zamieniając pozorne ułamki chwili w nieskończoność; czyż nie dzielili się wtedy wszystkim, co rzekomo stało za bramą ich oczu; chowało w niewypowiedzianych słowach i niepotrzebnych odpowiedziach?
– Gdybym mogła, zabiłabym go za to, że zdechł. To już tęsknota? – mruknęła, na kilka krótkich chwil zaciskając szczękę, nim wychyliła łyk ze szklanki; duży, palący i nieprzyjemny. Przymknięte, zaledwie na moment, powieki, były marną próbą skrycia się przed zarzutem płynącym z jego ust; przed bezlitosną tęsknotą; przed całym światem. Przed ukłuciem żalu, które pragnęło wyprzeć zdrowy rozsądek i gwałtownym zrywem złości, w którym zarzuciłaby Ramseyowi okrutne kłamstwo. Żałośnie próbowała znaleźć usprawiedliwienie, uparcie trzymając się jedynej stałej, w którą wierzyła; stale, bezustannie i naiwnie; tezy, która trzymała w ryzach okruchy zdrowego rozsądku, jaśniała pozornym światłem i chroniła przed szaleństwem – Graham ją kochał.
– Widocznie miał ku temu powód.
Słodkie przekomarzanki z Ramseyem łaskotały. Wywoływały uśmiech; na skraju fałszu i prawdy, rozbawienia i zdumienia; wciąż jednak przynosiły dziwaczne pokłady przyjemności w zatęchłym, obskurnym przybytku; teatralność i rozedrgane zgłoski pozornie ukrywały, że poza ironią i cierpkością sarkazmu kryje się coś więcej.
Błogosławieni byli w takim razie ślepcy, mogący skryć tajemnice za wymarłą tęczówką pokrytą szklistą mgłą. Coś na kształt uśmiechu spoczęło na pełnych wargach kobiety.
– Ładnie? Co to znaczy ładnie? – rozbawienie zawibrowało w głosie i kąciku ust; brew pomknęła ku górze; koniuszek języka zwilżył wargi, napotykając na ich fakturze gorzki, kojący posmak – angielskie poczucie estetyki bywa dla mnie niebywale problematyczne – i tak w istocie było, choć kolejne słowa Tatiany były jedynie następną słowną przepychanką, zaburzeniem szali, atrapą pozornej niewinności, próbą zamazania brudactw, jak gdyby rozmawiali na kwiecistej, urokliwej polanie, nie w mrokach lokalu o wątpliwej renomie.
Litość; czym właściwie była?
Momentalnie, jak na zawołanie próbowała przypomnieć sobie rodzimy, rosyjski odpowiednik tego jakże kłopotliwego słowa; odnaleźć zaczepienie, odpowiedź i podstawę tego, czymże tak naprawdę było miłosierdzie.
– Mniemam, że mówisz mi to w oparciu o własne doświadczenia? – nie odpowiedziała na przypuszczenia płynące z jego ust; w miękkich zgłoskach zawibrowała uszczypliwość; krnąbrna i nieodpowiednia balansowała gdzieś na granicy fałszywej życzliwości, a zarzutu. Brytyjczycy byli momentami doprawdy dziwaczni, mimo to panna Dolohov próbowała zobrazować sobie przejaw ów litości jako sztukę; teatralną, przerysowaną, groteskową operę z dolinami i górami dramatyzmu. Wciąż na nic.
Być może musiał ją tego nauczyć?
Postawiona na blacie stolika szklanka z bursztynową zawartością była jak przedłużenie łańcucha konieczności, punkt stały spektaklu; unosząc szkło w stronę ust czuła się niemalże tak uczennica; słowa brzmiące jak wykład ulatywały w przestrzeń, spijane były w ciszy i akompaniamencie nieodgadnionego uśmiechu; uważne i przyjemne; znajome, bo wygrywane we własnych usprawiedliwieniach.
Przyjemne zgłoski, otulająca gorycz alkoholu i azyl w cieniach Wywerny wystawiony na szwank; boleśnie drażniąca szpilka w okolicach lędźwi spowodowana jego spekulacją – jakże żałośnie prawdziwą – sprawiła, że panna Dolohov wpierw spięła, następnie wyprostowała sylwetkę. Drażniący punkt, zalegający gdzieś w żołądku, by niebezpiecznie podejść aż pod krtań i zacisnąć się na niej boleśnie. Jakiż był cel kłamać, że nie tęskniła? Jaki powód, by mówić, że żal nie zżerał jej od środka ilekroć wracała wspomnieniami do obietnic, które już nigdy miały się nie spełnić?
Świat miał upaść, spłonąć, spłynąć krwią; tak, by oni zostali jedynymi.
Cóż za szaleniec przyrzeka coś takiego, by później zniknąć z ziemskiego padołu?
W kontrze nachyliła się bliżej, skrzyżowała spojrzenie z bratem; jak gdyby szukała w jego ślepiach odpowiedzi, a być może widma Grahama, potwierdzenia przysięgi. Sekunda goniła sekundę, zamieniając pozorne ułamki chwili w nieskończoność; czyż nie dzielili się wtedy wszystkim, co rzekomo stało za bramą ich oczu; chowało w niewypowiedzianych słowach i niepotrzebnych odpowiedziach?
– Gdybym mogła, zabiłabym go za to, że zdechł. To już tęsknota? – mruknęła, na kilka krótkich chwil zaciskając szczękę, nim wychyliła łyk ze szklanki; duży, palący i nieprzyjemny. Przymknięte, zaledwie na moment, powieki, były marną próbą skrycia się przed zarzutem płynącym z jego ust; przed bezlitosną tęsknotą; przed całym światem. Przed ukłuciem żalu, które pragnęło wyprzeć zdrowy rozsądek i gwałtownym zrywem złości, w którym zarzuciłaby Ramseyowi okrutne kłamstwo. Żałośnie próbowała znaleźć usprawiedliwienie, uparcie trzymając się jedynej stałej, w którą wierzyła; stale, bezustannie i naiwnie; tezy, która trzymała w ryzach okruchy zdrowego rozsądku, jaśniała pozornym światłem i chroniła przed szaleństwem – Graham ją kochał.
– Widocznie miał ku temu powód.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W odpowiednich ustach słowa mogły mieć wielką moc. Może były nietrwałe — może obłudne, potrafiły nadawać kierunek, kształtować myśli, konstruować emocje. Przyczyniały się nierzadko do świszczącego strachem wdechu i drgającego od wzruszeń jęku. Potrafiły poruszyć skamieniałe serce i wyrwać z piersi bezradny okrzyk paniki. Potrafiły wiele — odpowiednio wykorzystywane, przy właściwym akompaniamencie głosu, w danej chwili — mogły niemalże wszystko. Bawiła się nimi, bawił się też on, odnajdując w jej nieplanowanej obecności jakąś niewysłowioną przyjemność, niczym prezent niespodziankowy, który powoli, bez pośpiechu, wstążka po wstążce otwierał w samotności. Miejsce nie miało dla niego znaczenia, tak jak otoczenie. Wokół kręciły się podejrzane jednostki, ale jego postać, choć nieszczególnie dbająca o rozgłos, przestała być już na Nokturnie anonimowa. Nikt nie odważył się podejść, zbliżyć do stolika nieproszony — wręcz przeciwnie, każde uniesienie oczu zdawało się alarmować każdego, by się nie zbliżał. Było jak syk węża, ostrzegawczy, informujący o zagrożeniu każdego, kto planował krok w jego kierunku. Ona była bezpieczna. Jasne oczy odnajdywały w niej spokój, choć prześlizgiwały się po niej raz po raz. Słabo ją dostrzegał. Nie widział szczegółów, umykały mu drobne zmarszczki wokół oczu i ust, po głosie próbował wychwycić jej nastrój i intencję. To zza niej biło słabe światło głębi Wywerny, na jego tle wyraźny pozostawał więc kontur jej ciała. Koncentrował się bardziej, przyglądał jej silniej, żałując, że nie siedzą odwrotnie — ona w tym ponurym kącie, gdzie wciąć odbijało się słabe, dalekie i przygaszone światło lokalu.
— Vy vyrazhayete glubokoye sozhaleniye— zwrócił się do niej po rosyjsku, bez akcentu, nieco koślawo i prosto — wciąż miał przecież ten melodyjny, angielski ton; za miękki na rosjanina, choć w jego żyłach płynęła krew syberyjskich przodków. Wciąż nie mówił biegle i płynnie, ale najprościej mógł się porozumieć, również z nią. Nie był pewien, jak dosadniej i jednocześnie prościej wyjaśnić jej swoją intencję. Mimo własnych słów, lewy kącik ust uniósł się szelmowsko, jakby ten uśmiech — lekki, niejednoznaczny, wciąż twierdził inaczej niż wyrazy, które padły. Zgrywała niewinną dziewczynę o nienagannych manierach, ale całą sobą niemalże krzyczała, śmiała się z samej siebie, własnej pozy. Ta sprzeczność była nawet pociągająca, choć zdecydowanie bardziej byłaby, gdyby widział więcej; dokładniej wyraz jej twarzy, czy drobne gesty, jak zwilżanie ust koniuszkiem języka, które ginęły w ciemności.
— Nie znajdziesz drugiego człowieka tak pięknie okazującego litość, jak ja— odparł z całą pewnością, a głos nie zawahał mu się ani przez chwilę. Ale nie było w tym krzty prawdy. Nie miał w sobie za grosz litości. Nie dlatego, że była oznaką słabości. Był okrutny. Podły. Nie znał umiaru, wiecznie było mu mało. Ale kobiety bywały litościwe i potrafiły zamienić słabość w siłę. Jako jedyne, w tak wyjątkowy i równie podły sposób. Widziałby ją w tej roli. Dobijającej konającego, a może odchodzącej od rannego przed wymierzeniem mu ostatniego ciosu. Zimnej jak rzeźba wykuta z najprawdziwszego lodu, jak królowa śniegu, czernią włosów i karminem ust odznaczającą się na bieli miękkiego, chłodnego puchu.
Przyglądał jej się, a raczej stale próbował dostrzec te wszystkie zmiany pojawiające się na jej twarzach. W milczeniu utracił możliwość doszukiwania się w drżących głoskach niepewności, a może rozbawienia. Pochylił się więc znów nad stół, do przodu, bliżej niej — na tyle, że przez blat, w parnym kącie bez trudu zaciągnął się zmieszaną z ostrym zapachem tytoniu wonią jej perfum. Ciężkich, intensywnych, a jednocześnie niebywale słodkich — perfum, które zapadały w pamięć, wżynały się w mózg, by tam pozostać i przypominać o sobie przy okazji napotkania zupełnie innych zapachów, innych perfum, jakby dla dotkliwego porównania i przypomnienia zarazem. Wrażliwy na aromaty nos zaciągnął się tą wonią, która w głębokim wdechu dotarła do samego końca, wypełniając go od środka. Czekał. I milczał na jej ruch, jak szachowego przeciwnika, który rozważał taktykę na kilka chwil naprzód.
Kiedy się zbliżyła obniżył głowę, nie spuszczając z niej spojrzenia.
Nie znajdzie w nim widma Grahama, a to, co odkryje kiedy już bezmyślnie ruszy do przodu będzie znacznie gorsze. Jego oczy zdawały się ostrzegać: nie idź tą drogą; lekko wygięte usta zachęcały zaś do podjęcia wyzwania.
— Największa — przyznał z nutą podziwu w głosie; nieco prześmiewcza nuta zabłąkała się gdzieś w połowie krótkiego wyrazu. — Jak myślisz, jaki? — spytał cicho, prawie szeptem, nie ruszając się ani o cal.
— Vy vyrazhayete glubokoye sozhaleniye— zwrócił się do niej po rosyjsku, bez akcentu, nieco koślawo i prosto — wciąż miał przecież ten melodyjny, angielski ton; za miękki na rosjanina, choć w jego żyłach płynęła krew syberyjskich przodków. Wciąż nie mówił biegle i płynnie, ale najprościej mógł się porozumieć, również z nią. Nie był pewien, jak dosadniej i jednocześnie prościej wyjaśnić jej swoją intencję. Mimo własnych słów, lewy kącik ust uniósł się szelmowsko, jakby ten uśmiech — lekki, niejednoznaczny, wciąż twierdził inaczej niż wyrazy, które padły. Zgrywała niewinną dziewczynę o nienagannych manierach, ale całą sobą niemalże krzyczała, śmiała się z samej siebie, własnej pozy. Ta sprzeczność była nawet pociągająca, choć zdecydowanie bardziej byłaby, gdyby widział więcej; dokładniej wyraz jej twarzy, czy drobne gesty, jak zwilżanie ust koniuszkiem języka, które ginęły w ciemności.
— Nie znajdziesz drugiego człowieka tak pięknie okazującego litość, jak ja— odparł z całą pewnością, a głos nie zawahał mu się ani przez chwilę. Ale nie było w tym krzty prawdy. Nie miał w sobie za grosz litości. Nie dlatego, że była oznaką słabości. Był okrutny. Podły. Nie znał umiaru, wiecznie było mu mało. Ale kobiety bywały litościwe i potrafiły zamienić słabość w siłę. Jako jedyne, w tak wyjątkowy i równie podły sposób. Widziałby ją w tej roli. Dobijającej konającego, a może odchodzącej od rannego przed wymierzeniem mu ostatniego ciosu. Zimnej jak rzeźba wykuta z najprawdziwszego lodu, jak królowa śniegu, czernią włosów i karminem ust odznaczającą się na bieli miękkiego, chłodnego puchu.
Przyglądał jej się, a raczej stale próbował dostrzec te wszystkie zmiany pojawiające się na jej twarzach. W milczeniu utracił możliwość doszukiwania się w drżących głoskach niepewności, a może rozbawienia. Pochylił się więc znów nad stół, do przodu, bliżej niej — na tyle, że przez blat, w parnym kącie bez trudu zaciągnął się zmieszaną z ostrym zapachem tytoniu wonią jej perfum. Ciężkich, intensywnych, a jednocześnie niebywale słodkich — perfum, które zapadały w pamięć, wżynały się w mózg, by tam pozostać i przypominać o sobie przy okazji napotkania zupełnie innych zapachów, innych perfum, jakby dla dotkliwego porównania i przypomnienia zarazem. Wrażliwy na aromaty nos zaciągnął się tą wonią, która w głębokim wdechu dotarła do samego końca, wypełniając go od środka. Czekał. I milczał na jej ruch, jak szachowego przeciwnika, który rozważał taktykę na kilka chwil naprzód.
Kiedy się zbliżyła obniżył głowę, nie spuszczając z niej spojrzenia.
Nie znajdzie w nim widma Grahama, a to, co odkryje kiedy już bezmyślnie ruszy do przodu będzie znacznie gorsze. Jego oczy zdawały się ostrzegać: nie idź tą drogą; lekko wygięte usta zachęcały zaś do podjęcia wyzwania.
— Największa — przyznał z nutą podziwu w głosie; nieco prześmiewcza nuta zabłąkała się gdzieś w połowie krótkiego wyrazu. — Jak myślisz, jaki? — spytał cicho, prawie szeptem, nie ruszając się ani o cal.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Coraz częściej zaczynała zastanawiać się nad złośliwością losu; nad psotliwością dziwnego bytu, który splatał i rozłączał ludzkie ścieżki, bawił się uczuciami, relacjami, mieszał zdarzenia i miejsca – czyż to nie przeznaczenie w jakiś dziwaczny, pokrętny sposób postawiło ich na swojej drodze? Zwykle odrzucała myśli tak niematerialne, trudne do uchwycenia, określenia, wycenienia czy chociażby dotknięcia; zwykle nie podchodziła też do niego – do nikogo – z tak dziwaczną ekscytacją jarzącą w jasnym spojrzeniu; niebezpiecznie, nieumyślnie, naiwnie; wystarczająco nęcona tym, że to nie mógł być przypadek.
Doszukiwała się; znaków, podobieństw, słów czy chociażby tych samych rysów twarzy, które mogłyby go łączyć z Grahamem; interpretowała jego słowa, szukając w odmętach wspomnień podobnych, które padły z ust nieżyjącego brata; wywracała rzeczywistość, rysowała ją na nowo, naginała faktyczny stan na potrzeby fałszywych wspomnień; gdzieś tam pozornie, ułudnie, ślepo faktycznie dostrzegała podobieństwa, desperacko pragnąc znaleźć w Ramseyu tego, który ją zostawił.
Zostawił, porzucił, zniszczył, a mimo to wciąż go idealizowała, nieświadoma niczego, tkwiąc w fałszywej wizji tego, kim dla niej był.
Być może doszukiwała się w Mulciberze tego samego; być może nie zależało jej na Grahamie, a na kimś, kto wypełniłby jego miejsce; zaszył dziurę, wypełnił lukę, zamknął w granicach czegoś, czegokolwiek, oschły, nieprzyjazny świat, który nie był nawet w połowie tak szorstki i surowy jak Rosja, a mierził Dolohov ze zdwojoną siłą.
Uśmiech zatańczył na wargach wyraźnie; przymknęła oczy, niemalże z przyjemnością i nutą rozbawienia, słysząc ojczysty język w jego miękkich, angielskich ustach, łaskoczący zabawnie harde zgłoski. Gdzieś na granicy faktycznego roześmiania się, kiwnęła głową, w geście pozornej aprobaty, być może przystając na jego formę przeprosin, choć przepraszać bynajmniej nie miała go za co.
Przekrzywiła głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, przeciągając się kocio, nim nie sięgnęła znów po szkło, ponownie walcząc z drgającym na wargach uśmiechem.
– Nie mogę się doczekać, by to zobaczyć – mruknęła przeciągle, nieco leniwie; obdarzali się kłamstwami bezustannie, żadne z nich nie wierzyło w prawdziwość wypowiadanych słów, a mimo to te płynęły, rwącą rzeką lub spokojnym strumieniem, bądź kolejnym haustem alkoholu lądującym w rozgrzanej krtani.
Na moment spuściła wzrok, pozwalając Ramseyowi na jego własne spojrzenie, którego ciężar czuła wyraźnie na własnej twarzy; zakładając kosmyk włosów za ucho znów zerknęła na bursztynową zawartość przemykającą gdzieś barwą między mrokiem a lichymi podrygami światła. A później utopiła w alkoholu ochłapy niepewności, bolesną tęsknotę wywołaną wspomnieniem brata, idiotyczną nostalgię, do której się przyznała, gdzieś na granicy złości a faktycznego żalu; finalnie podniosła spojrzenie, nachylając się bliżej, w geście niemalże rzucanego wyzwania unosząc brew ku górze, słysząc jego pytanie; miało ją zirytować, ukłuć lekko w czułe miejsce, podjudzić. Zamiast tego Dolohov uśmiechnęła się; licho, marnie, jedynie jednym kącikiem ust, który wzniósł się ledwo zauważalnie. Następnie przekrzywiła głowę w jedną ze stron i oblizała wargi.
– Nie lubił się mną dzielić – stwierdziła, zgodnie z prawdą, powstrzymując się przed żałosnym śmiechem. Och, jak bardzo nie lubił. – Widocznie w jego oczach nie byłeś godny tego zapoznania – dodała, marszcząc ciemne brwi, niemalże w wyrazie pełnego żalu, dołączając do tego drobne wygięcie warg w dół – A szkoda. Ominęło nas tyle okazji do pobawienia się w rodzinę.
Doszukiwała się; znaków, podobieństw, słów czy chociażby tych samych rysów twarzy, które mogłyby go łączyć z Grahamem; interpretowała jego słowa, szukając w odmętach wspomnień podobnych, które padły z ust nieżyjącego brata; wywracała rzeczywistość, rysowała ją na nowo, naginała faktyczny stan na potrzeby fałszywych wspomnień; gdzieś tam pozornie, ułudnie, ślepo faktycznie dostrzegała podobieństwa, desperacko pragnąc znaleźć w Ramseyu tego, który ją zostawił.
Zostawił, porzucił, zniszczył, a mimo to wciąż go idealizowała, nieświadoma niczego, tkwiąc w fałszywej wizji tego, kim dla niej był.
Być może doszukiwała się w Mulciberze tego samego; być może nie zależało jej na Grahamie, a na kimś, kto wypełniłby jego miejsce; zaszył dziurę, wypełnił lukę, zamknął w granicach czegoś, czegokolwiek, oschły, nieprzyjazny świat, który nie był nawet w połowie tak szorstki i surowy jak Rosja, a mierził Dolohov ze zdwojoną siłą.
Uśmiech zatańczył na wargach wyraźnie; przymknęła oczy, niemalże z przyjemnością i nutą rozbawienia, słysząc ojczysty język w jego miękkich, angielskich ustach, łaskoczący zabawnie harde zgłoski. Gdzieś na granicy faktycznego roześmiania się, kiwnęła głową, w geście pozornej aprobaty, być może przystając na jego formę przeprosin, choć przepraszać bynajmniej nie miała go za co.
Przekrzywiła głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, przeciągając się kocio, nim nie sięgnęła znów po szkło, ponownie walcząc z drgającym na wargach uśmiechem.
– Nie mogę się doczekać, by to zobaczyć – mruknęła przeciągle, nieco leniwie; obdarzali się kłamstwami bezustannie, żadne z nich nie wierzyło w prawdziwość wypowiadanych słów, a mimo to te płynęły, rwącą rzeką lub spokojnym strumieniem, bądź kolejnym haustem alkoholu lądującym w rozgrzanej krtani.
Na moment spuściła wzrok, pozwalając Ramseyowi na jego własne spojrzenie, którego ciężar czuła wyraźnie na własnej twarzy; zakładając kosmyk włosów za ucho znów zerknęła na bursztynową zawartość przemykającą gdzieś barwą między mrokiem a lichymi podrygami światła. A później utopiła w alkoholu ochłapy niepewności, bolesną tęsknotę wywołaną wspomnieniem brata, idiotyczną nostalgię, do której się przyznała, gdzieś na granicy złości a faktycznego żalu; finalnie podniosła spojrzenie, nachylając się bliżej, w geście niemalże rzucanego wyzwania unosząc brew ku górze, słysząc jego pytanie; miało ją zirytować, ukłuć lekko w czułe miejsce, podjudzić. Zamiast tego Dolohov uśmiechnęła się; licho, marnie, jedynie jednym kącikiem ust, który wzniósł się ledwo zauważalnie. Następnie przekrzywiła głowę w jedną ze stron i oblizała wargi.
– Nie lubił się mną dzielić – stwierdziła, zgodnie z prawdą, powstrzymując się przed żałosnym śmiechem. Och, jak bardzo nie lubił. – Widocznie w jego oczach nie byłeś godny tego zapoznania – dodała, marszcząc ciemne brwi, niemalże w wyrazie pełnego żalu, dołączając do tego drobne wygięcie warg w dół – A szkoda. Ominęło nas tyle okazji do pobawienia się w rodzinę.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie byli do siebie podobni. Graham przypominał ojca, on matkę. Graham miał serce, z którego potrafił zrobić użytek, on pozwolił, by jego własne zgniło, gdy zabawiał się cudzymi, wyrywał je z prostych piersi. Graham bawił się w sentymenty i tworzenie wielopłaszczyznowych relacji, podczas gdy on tworzył związki płytkie, niestałe, oparte głównie na poszukiwaniu korzyści. Wieczna kalkulacja, rachunki zysków i strat. Starał się być przebiegły, oceniał, co mógłby wykorzystać, co miało szansę zaowocować, a jeśli nie dostrzegał żadnych profitów w przyszłości, odcinał suche korzenie. Nie dbał o uczucia, nie dbał o myśli innych — tych nieważnych w całej tej machinerii opartej a zależnościach. Nie dbałby też wcale o reputację, gdyby nie to, że często dzięki niej często mógł osiągnąć to, czego pragnął i dostać to, tego szukał. Nie udowadniał nikomu niczego, podczas gdy Graham miał tendencję do walki o tych, którzy go otaczali. Ale jak mogło być inaczej, kiedy wychowany pod dachem Dolohova nigdy nie mógł spełnić jego wygórowanych ambicji; syn obcego mężczyzny, bękart, dzięki parszywej matce. Chłód i poszukiwanie najlepszej okazji też musiał odziedziczyć drugi z braci. Co widział w Tatianie, za kogo ją miał — nie wiedział. Nie pojął nigdy słabostek jego serca, nie doszukiwał w nich logiki ni sensu. Jego żona okazała się być zdrajczynią krwi, sojuszniczką wrogów kiedy on pokładał nadzieje w Czarnym Panu. Był głupcem, ale zawsze powtarzał: głupcy umierają.
Tatiana, niczym carska księżniczka, nieoszlifowany klejnot, ukryta gdzieś we wspomnieniach, którymi niechętnie się dzielił. Może nie chciał się dzielić, miała rację. Może obawiał się, że znów będzie musiał udowadniać, że z nich dwóch to on zasługuje na jej uznanie. A może znał go już na tyle, że bał się wizji, jakoby stała się ofiarą przeszłości i złych decyzji własnej matki. Wieszczyli przyszłość; któż jeden mógł wiedzieć, co tkwiło naprawdę w jego głowie. Troska, czy egoizm?
Mógłby stać się Grahamem, gdyby tylko chciał. Dla zabawy, dla oglądania jak jej cienka, porcelanowa skóra pęka. Nie bacząc ani na konsekwencje ani na jej ból. Ale nie była łatwym przeciwnikiem. Posiadała umiejętności ukrywania w sobie wszystkiego, co było nieprzydatne w danej chwili i zamykania umysłu przed światem. Dobry aktor prócz znania swej roli musiał wiedzieć, dla jakiej publiczności gra, inaczej łatwo o przesadę.
— Któregoś dnia ci pokażę — nie po to, by jej cokolwiek udowodnić; byłby to wtedy wyraz dobrej woli, przyjacielski akt, wyciągnięcie do niej dłoni. — Zaproszę cię w sekretne miejsce i przedstawię coś, o czym nigdy ci się nie śniło. Może skorzystamy na tym oboje — zapowiedział, myślami będąc gdzie indziej przez moment, choć utkwione w niej oczy były wyraźnie tu i teraz. Miał dla niej obiekt, który mógł przez chwilę jej się przydać do nauki, ale na to jeszcze nie pora. — Porozmawiajmy jednak o sprawach ważnych, skoro już tu jesteśmy. — Odchylił się w końcu na krześle i sięgnął po kolejnego papierosa, którego odpalił jednym pstryknięciem i nim kontynuował zaciągnął się dymem dwukrotnie. Zignorował jej słowa o bracie, przynajmniej początkowo. — Znam legilimentę, który mógłby cię czegoś nauczyć, jeśli będziesz mieć takie życzenie.— On miał, tego jej jednak nie zdradził. W ich szeregach brakowało takich ludzi; ona miała do tego piekielne predyspozycje i możliwości. Graham nie potrafił oszlifować tego kamienia, ale on sobie z tym poradzi, czy mu na to pozwoli czy nie. Strzepnął popiół do popielnicy i przeciągnął językiem po wargach, pozbywając się z nich smaku ognistej, podobnie jak i ona. — Uwielbiam się bawić w rodzinę. Nic straconego.— Zapewnił ją po chwili i uśmiechnął się szelmowsko. — Ja i ty przy świątecznym stole. Przygotujesz pieczeń?
Tatiana, niczym carska księżniczka, nieoszlifowany klejnot, ukryta gdzieś we wspomnieniach, którymi niechętnie się dzielił. Może nie chciał się dzielić, miała rację. Może obawiał się, że znów będzie musiał udowadniać, że z nich dwóch to on zasługuje na jej uznanie. A może znał go już na tyle, że bał się wizji, jakoby stała się ofiarą przeszłości i złych decyzji własnej matki. Wieszczyli przyszłość; któż jeden mógł wiedzieć, co tkwiło naprawdę w jego głowie. Troska, czy egoizm?
Mógłby stać się Grahamem, gdyby tylko chciał. Dla zabawy, dla oglądania jak jej cienka, porcelanowa skóra pęka. Nie bacząc ani na konsekwencje ani na jej ból. Ale nie była łatwym przeciwnikiem. Posiadała umiejętności ukrywania w sobie wszystkiego, co było nieprzydatne w danej chwili i zamykania umysłu przed światem. Dobry aktor prócz znania swej roli musiał wiedzieć, dla jakiej publiczności gra, inaczej łatwo o przesadę.
— Któregoś dnia ci pokażę — nie po to, by jej cokolwiek udowodnić; byłby to wtedy wyraz dobrej woli, przyjacielski akt, wyciągnięcie do niej dłoni. — Zaproszę cię w sekretne miejsce i przedstawię coś, o czym nigdy ci się nie śniło. Może skorzystamy na tym oboje — zapowiedział, myślami będąc gdzie indziej przez moment, choć utkwione w niej oczy były wyraźnie tu i teraz. Miał dla niej obiekt, który mógł przez chwilę jej się przydać do nauki, ale na to jeszcze nie pora. — Porozmawiajmy jednak o sprawach ważnych, skoro już tu jesteśmy. — Odchylił się w końcu na krześle i sięgnął po kolejnego papierosa, którego odpalił jednym pstryknięciem i nim kontynuował zaciągnął się dymem dwukrotnie. Zignorował jej słowa o bracie, przynajmniej początkowo. — Znam legilimentę, który mógłby cię czegoś nauczyć, jeśli będziesz mieć takie życzenie.— On miał, tego jej jednak nie zdradził. W ich szeregach brakowało takich ludzi; ona miała do tego piekielne predyspozycje i możliwości. Graham nie potrafił oszlifować tego kamienia, ale on sobie z tym poradzi, czy mu na to pozwoli czy nie. Strzepnął popiół do popielnicy i przeciągnął językiem po wargach, pozbywając się z nich smaku ognistej, podobnie jak i ona. — Uwielbiam się bawić w rodzinę. Nic straconego.— Zapewnił ją po chwili i uśmiechnął się szelmowsko. — Ja i ty przy świątecznym stole. Przygotujesz pieczeń?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uczucia przelewane z miejsca na miejsce, lawirujące między rzeczywistością a wspomnieniem, pragnące znaleźć dla siebie kąt, w którym osiądą; porównywała ich bezustannie, momentami być może nie rejestrując, że rozmawia z kimś zupełnie obcym; bo obcym był, nieznanym sekretem, którego powinna się wystrzegać, unikać, najlepiej zapomnieć; nie wplatać we własne życie w imię wypełnienia pustki. Jak ślepe dziecko, desperacko pragnące powrócić do poprzedniego stanu; ignorowała to, jak całkowicie różni od siebie byli, ignorowała tajemnice i zbrodnie, jakie Graham zabrał do grobu, pozwalając by krótkie stwierdzenie, stan, fakt; braterska krew podyktowała stosunek wobec Mulcibera, tak różny od tego, jaki – z uwagi chociażby na rodzinę i tradycje – powinna go obdarzyć. Być może powinna go nienawidzić, tak samo jak nienawidziła matki i nienawidziła Anglii; jak bardzo nie znosiła wszystkiego co obce i nieznane.
Był mrokiem, najczerniejszym i najgłębszym, a mimo to, strawiony stratą i ślepotą umysł postrzegał go jako absurdalne światło. Światło, do którego ona – jak ćma – niebezpiecznie się zbliżała.
Światło; ułudne, pozorne, nieodpowiednie – rozbłysło machinalnie w jasnym spojrzeniu niosącym ciężar mroku Wywerny, papierosowego dymu i obietnicy, która daleka była jakiejkolwiek światłości; Tatiana oblizała nieznacznie wargi, kiedy sens słów wydobywający się z jego ust dotarł do świadomości. Kolejna porcja sekretów, kolejna wiązka tajemnic, która miała ich ze sobą połączyć, związać; gdzieś na krawędzi pokusy a zdrowego pomyślunku przeniosła spojrzenie na własną szklankę, na kilka drobnych chwil, finalnie wychylając całość bursztynowego płynu ze szkła.
Któregoś dnia; wizja tego, co miało nadejść rozbryzgała się o ścianki umysłu i przyjemnie ukoiła nadszarpnięte nerwy, połączyła się z alkoholem, przynosząc fałszywą ulgę; fałszywą, bo to, co mógł jej pokazać dalekie było od ukojenia. Ale tego nie wiedziała; nie chciała wiedzieć, brnąc w własne wyobrażenie tego, kim dla niej był i miał się stać.
Wstrzymała oddech, zaledwie na chwilę, opierając się znów o oparcie krzesła, błądząc tęczówkami po jego twarzy, obracając we własnych myślach kolejne słowa, które zaległy się gdzieś w dole żołądka i chłodnym dreszczem przebrnęły przez kręgosłup. Ekscytacja, mieszająca się gdzieś z nerwowością i podnieceniem wpełzła na pierwszy plan, nim kropla podejrzliwości nie zatańczyła w spojrzeniu.
Robił to z troski? Obowiązku? Miłosierdzia?
– Dlaczego to robisz? – spytała; miękko, niemalże z całkowitym spokojem skrywającym niewiadomą i niepewność w głosie. Na granicy faktycznej pokusy, zaintrygowania, niemalże podniecenia tym, co chciał jej ofiarować, starała się – choć raz, jedyny – zachować resztki chłodnego rozsądku. Po co to robił?
W międzyczasie wysunęła z jego popielnicy papierosa, wsuwając go między wargi, odpalając z pomocą różdżki i odchylając się na krześle, znacząc duszne powietrze kolejnym, dźwięcznym śmiechem.
– Nie potrafię piec. Marna ze mnie gosposia – wymruczała, odrobinę chrypliwie, poniekąd żartując, poniekąd drocząc się z nim w najlepsze z chytrym uśmiechem na wargach – Ale postaram się cię zadowolić. W końcu święta są raz do roku.
Był mrokiem, najczerniejszym i najgłębszym, a mimo to, strawiony stratą i ślepotą umysł postrzegał go jako absurdalne światło. Światło, do którego ona – jak ćma – niebezpiecznie się zbliżała.
Światło; ułudne, pozorne, nieodpowiednie – rozbłysło machinalnie w jasnym spojrzeniu niosącym ciężar mroku Wywerny, papierosowego dymu i obietnicy, która daleka była jakiejkolwiek światłości; Tatiana oblizała nieznacznie wargi, kiedy sens słów wydobywający się z jego ust dotarł do świadomości. Kolejna porcja sekretów, kolejna wiązka tajemnic, która miała ich ze sobą połączyć, związać; gdzieś na krawędzi pokusy a zdrowego pomyślunku przeniosła spojrzenie na własną szklankę, na kilka drobnych chwil, finalnie wychylając całość bursztynowego płynu ze szkła.
Któregoś dnia; wizja tego, co miało nadejść rozbryzgała się o ścianki umysłu i przyjemnie ukoiła nadszarpnięte nerwy, połączyła się z alkoholem, przynosząc fałszywą ulgę; fałszywą, bo to, co mógł jej pokazać dalekie było od ukojenia. Ale tego nie wiedziała; nie chciała wiedzieć, brnąc w własne wyobrażenie tego, kim dla niej był i miał się stać.
Wstrzymała oddech, zaledwie na chwilę, opierając się znów o oparcie krzesła, błądząc tęczówkami po jego twarzy, obracając we własnych myślach kolejne słowa, które zaległy się gdzieś w dole żołądka i chłodnym dreszczem przebrnęły przez kręgosłup. Ekscytacja, mieszająca się gdzieś z nerwowością i podnieceniem wpełzła na pierwszy plan, nim kropla podejrzliwości nie zatańczyła w spojrzeniu.
Robił to z troski? Obowiązku? Miłosierdzia?
– Dlaczego to robisz? – spytała; miękko, niemalże z całkowitym spokojem skrywającym niewiadomą i niepewność w głosie. Na granicy faktycznej pokusy, zaintrygowania, niemalże podniecenia tym, co chciał jej ofiarować, starała się – choć raz, jedyny – zachować resztki chłodnego rozsądku. Po co to robił?
W międzyczasie wysunęła z jego popielnicy papierosa, wsuwając go między wargi, odpalając z pomocą różdżki i odchylając się na krześle, znacząc duszne powietrze kolejnym, dźwięcznym śmiechem.
– Nie potrafię piec. Marna ze mnie gosposia – wymruczała, odrobinę chrypliwie, poniekąd żartując, poniekąd drocząc się z nim w najlepsze z chytrym uśmiechem na wargach – Ale postaram się cię zadowolić. W końcu święta są raz do roku.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Było kilka różnych wersji odpowiedzi na zadane przez nią pytanie, ale nie zdecydował się na żadną, przynajmniej nie od razu, nie spiesząc się, odwlekając ten moment w czasie. Wtedy też tą pustkę, którą w normalnym dialogu powinna wypełnić odpowiedź, przerwały głośne wdechy i wydechy, drobne westchnienia. Oczy skierowały się wpierw ku papierośnicy, w której wreszcie utopił i zgasił papierosa, a potem w szklance bursztynowej whisky, niezbyt dobrej jakości, choć w porównaniu z tym, co serwowano tu dawniej, przed Rycerzami Walpurgii w końcu przypominało to ognistą, a nie portowe, zmieszane z wodą popłuczyny. Lubił prowadzić takie rozmowy, podobało mu się to pytanie. Zawsze. Dlaczego. W zależności od rozmówcy, od tego kim był, jak się czuł mogło nieść ze sobą niezrozumienie, radość, smutek. Każdą, najdziwniejszą emocję. Z chęcią je odkrywał, przyglądał im się, badał je i analizował. I choć był ubogi w odczuwanie, w pewien sposób upośledzony, nigdy nie przestawały go interesować. Dlatego uciekał do prowokacji. Badał, patrzył, uczył się — a w końcu naśladował. Tak, by czasem trudno było go odróżnić od zwyczajnego, empatycznego człowieka. Teraz, kiedy jej wzrok skierowany był ku niemu nagląco, nie doczekawszy się jeszcze odpowiedzi, wcale się nie zastanawiał nad wariantem. Pozwalał jej myśleć, że szuka w głowie odpowiedzi, ale znał ją od razu. Wolał, by myślała, że wyjawienie jej tego było niczym sekret, którym trudno było się podzielić, nadając słowom znamiona prawdy, szczerości i głębi, której nie posiadał.
Upił w końcu łyk, a potem drugi, kończąc zawartość szkła i odstawiając je cicho, niemalże bezgłośnie na drewnianym blacie dzielącego ich stołu.
— Lubię, gdy otaczają mnie mądrzy ludzie, od których sam wiele mogę się uczyć — odparł wreszcie, bez pośpiechu spoglądając jej w oczy, nie zdradzając niczym ile prawdy było w wypowiedzianym przez niego stwierdzeniu. Lubił też otaczać się ludźmi użytecznymi, pomocnymi, a najbardziej cenił sobie... przysługi. Stalowe tęczówki skoncentrowały się na jej jasnych, przenikliwych oczach. — Jesteś moją siostrą — może to nic, że jej nazwisko nie mogło mu przejść przez gardło. Powinna je zmienić, jak najszybciej. — Graham nie żyje. Nie żyje też Vasily. Mój ojciec zniknął bez śladu po raz kolejny, o kogo miałbym dbać, jak nie o moją młodszą siostrzyczkę? — Szyderczy uśmiech wykwitł na jego twarzy, tym razem jasno nadając słowom odpowiedniego wydźwięku. Nie potrzebował ani Tatiany, ani Ignotusa. Być może pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że nie potrzebował nikogo, ale to nie była prawda. Pozwolił sobie na jedną słabość i ta słabość związała go na tyle mocno, że nie chciał jej tracić. — Rycerze Walpurgii potrzebują takich kobiet — odpowiedział znów poważnie. Nigdy nie umniejszał ich roli; nie tych, które potrafiły każdą własną słabość, beznadziejność i kruchość przeobrazić w niezwykłą siłę. Kobiety miały też niesamowitą umiejętność manipulowania mężczyznami, owijania ich sobie wokół palca. Nie docenianie ich, nawet jeśli rola wielu z nich powinna sprowadzić się do czterech ścian domowego ogniska, było poważnym błędem. — Silnych, zdecydowanych, umiejętnie wykorzystujących swoje atuty. A ja mam możliwości, dlaczego miałabyś z nich nie skorzystać? — Westchnął znów, jakby z lekkim zniecierpliwieniem. Wbrew pozorom wcale nie podawał jeszcze tej gry. Sięgnął dłonią do kieszeni, by z papierowej torebki wyciągnąć cytrynową landrynkę i odchylił się wygodnie wsuwając ją do ust. Zajął się nią przez chwilę, patrząc nieprzerwanie na kobietę.
— Jak dobrze wyjdziesz za mąż będzie cię stać na lepszą— gosposię, rzecz jasna. — Trudno mnie zadowolić. Ale jestem pewien, że lubisz wyzwania.— Uniósł brew, a lewy kącik ust uniósł się ku górze podstępnie.
Upił w końcu łyk, a potem drugi, kończąc zawartość szkła i odstawiając je cicho, niemalże bezgłośnie na drewnianym blacie dzielącego ich stołu.
— Lubię, gdy otaczają mnie mądrzy ludzie, od których sam wiele mogę się uczyć — odparł wreszcie, bez pośpiechu spoglądając jej w oczy, nie zdradzając niczym ile prawdy było w wypowiedzianym przez niego stwierdzeniu. Lubił też otaczać się ludźmi użytecznymi, pomocnymi, a najbardziej cenił sobie... przysługi. Stalowe tęczówki skoncentrowały się na jej jasnych, przenikliwych oczach. — Jesteś moją siostrą — może to nic, że jej nazwisko nie mogło mu przejść przez gardło. Powinna je zmienić, jak najszybciej. — Graham nie żyje. Nie żyje też Vasily. Mój ojciec zniknął bez śladu po raz kolejny, o kogo miałbym dbać, jak nie o moją młodszą siostrzyczkę? — Szyderczy uśmiech wykwitł na jego twarzy, tym razem jasno nadając słowom odpowiedniego wydźwięku. Nie potrzebował ani Tatiany, ani Ignotusa. Być może pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że nie potrzebował nikogo, ale to nie była prawda. Pozwolił sobie na jedną słabość i ta słabość związała go na tyle mocno, że nie chciał jej tracić. — Rycerze Walpurgii potrzebują takich kobiet — odpowiedział znów poważnie. Nigdy nie umniejszał ich roli; nie tych, które potrafiły każdą własną słabość, beznadziejność i kruchość przeobrazić w niezwykłą siłę. Kobiety miały też niesamowitą umiejętność manipulowania mężczyznami, owijania ich sobie wokół palca. Nie docenianie ich, nawet jeśli rola wielu z nich powinna sprowadzić się do czterech ścian domowego ogniska, było poważnym błędem. — Silnych, zdecydowanych, umiejętnie wykorzystujących swoje atuty. A ja mam możliwości, dlaczego miałabyś z nich nie skorzystać? — Westchnął znów, jakby z lekkim zniecierpliwieniem. Wbrew pozorom wcale nie podawał jeszcze tej gry. Sięgnął dłonią do kieszeni, by z papierowej torebki wyciągnąć cytrynową landrynkę i odchylił się wygodnie wsuwając ją do ust. Zajął się nią przez chwilę, patrząc nieprzerwanie na kobietę.
— Jak dobrze wyjdziesz za mąż będzie cię stać na lepszą— gosposię, rzecz jasna. — Trudno mnie zadowolić. Ale jestem pewien, że lubisz wyzwania.— Uniósł brew, a lewy kącik ust uniósł się ku górze podstępnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Rozbawiony uśmiech przemknął przez czerwień warg; krótko, zabawnie, podsycany alkoholem, zanim ciała nie nawiedził drobny dreszcz, paraliżujący mięśnie na kolejne ułamki sekund. Smuga przypominająca żywy prąd nawiedziła myśli na pół uderzenia serca, wystarczająco długo by zetrzeć – przynajmniej na chwilę – rozchichotane uniesienie warg.
Rodzina była świętością.
Wypaczonym musem, przykrą koniecznością, przywarą i przekleństwem zyskanym wraz z dniami narodzin; jednocześnie najświętszą z wartości, zespalającą ciaśniej niż inne więzy i uczucia. Ambiwalentna, niszcząca, wciąż skrząca się dziwaczną łuną ułudnych uczuć nawet nie przypominających ciepła.
Tatiana stawiała ją ponad wszystko.
Głupio i naiwnie, ślepo, bo tylko tak można było nazwać niemalże destrukcyjne oddanie wobec czegoś tak szkodliwego. Nawet teraz, gdy zdawało jej się, że nie ma już nikogo, stanowiła niezbywalną wartość.
Albo o tym wiedział, albo miał niebywałe szczęście, decydując się zagrać na tę właśnie nutę.
Kącik ust uniósł się dopiero po dłuższej chwili; kobieta wpierw przymknęła nieco powieki, by zaraz potem pokręcić głową i uśmiechnąć się raz jeszcze; jakby zmęczona, doświadczona ciężarem, jaki mogła nieść rodzina.
Wypaczona troska; choć podsycana nader wyraźnie jego szyderczym uśmiechem, na moment roznieciła dziwaczną potrzebę troski. Był w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie – a ona wręcz przeciwnie, jak naiwne dziecko łapczywie łapiące ostatnie skrawki bezpieczeństwa, które jedynie takowe udawało.
– W Rosji byłoby nam łatwiej – jej, jemu, im – o ile to w ogóle istniało, oni, ich rodzina, cokolwiek ponad samotne byty snujące się brudnymi, londyńskimi uliczkami – nie była pewna, czy powiedziała to samej sobie, czy skierowała słowa w jego kierunku; myśl zepchnięta na bok świadomości zniknęła wraz z kolejnym zaciągnięciem się papierosem.
Wraz z jej zniknięciem pojawiła się drobna uwaga, niechciana, choć nieunikniona; nigdy tam nie wróci.
– Któżby się spodziewał, że masz w sobie tyle troski, braciszku – mruknęła, przekrzywiając lekko głowę w jedną ze stron, w międzyczasie wypuszczając spomiędzy warg krągły podmuch ciężkiej szarości – Odprowadzisz mnie też do mieszkania, by żaden zły pan nie próbował mi się naprzykrzać, w tym brzydkim miejscu? – pociągnęła dalej, gdzieś pomiędzy wyraźną aprobatą wobec jego propozycji, a kolejnym, niewybrzmiałym pytaniem, pozwalając sobie na drobną nutę ironii.
– Ponadto mówisz do mnie w tak ładny sposób, oferując tak ładne możliwości... – strzepując spalony tytoń do popielnicy uniosła wzrok, by w ciszy obserwować drogę cukierka z kieszeni do jego ust. Uniesiona ku górze brew prędko przeobraziła się w grymas i ciche zacmokanie.
– Męża też mi wybierzesz? Sprawdzisz? Na Merlina, chyba naprawdę byłam grzeczną dziewczynką – ciche parsknięcie śmiechem towarzyszyło pokręceniu głową, kiedy Rosjanka odchyliła się na krześle, zakładając nogę na nogę.
Lawirowała wzrokiem nieskrępowanie, przesuwając nim bezustannie w obrębach jego twarzy, krzyżując spojrzenie w ciszy, przerywanej jedynie skrzącą się bibułką, finalnie cichym brzdękiem szkła, kiedy uniosła szklankę ku góry i wychyliła z niej całą zawartość.
– Mój ojciec, on, cóż...nie tryska radością z powodu naszego cudownego odnalezienia się. Zabawna sprawa, co?
Rodzina była świętością.
Wypaczonym musem, przykrą koniecznością, przywarą i przekleństwem zyskanym wraz z dniami narodzin; jednocześnie najświętszą z wartości, zespalającą ciaśniej niż inne więzy i uczucia. Ambiwalentna, niszcząca, wciąż skrząca się dziwaczną łuną ułudnych uczuć nawet nie przypominających ciepła.
Tatiana stawiała ją ponad wszystko.
Głupio i naiwnie, ślepo, bo tylko tak można było nazwać niemalże destrukcyjne oddanie wobec czegoś tak szkodliwego. Nawet teraz, gdy zdawało jej się, że nie ma już nikogo, stanowiła niezbywalną wartość.
Albo o tym wiedział, albo miał niebywałe szczęście, decydując się zagrać na tę właśnie nutę.
Kącik ust uniósł się dopiero po dłuższej chwili; kobieta wpierw przymknęła nieco powieki, by zaraz potem pokręcić głową i uśmiechnąć się raz jeszcze; jakby zmęczona, doświadczona ciężarem, jaki mogła nieść rodzina.
Wypaczona troska; choć podsycana nader wyraźnie jego szyderczym uśmiechem, na moment roznieciła dziwaczną potrzebę troski. Był w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie – a ona wręcz przeciwnie, jak naiwne dziecko łapczywie łapiące ostatnie skrawki bezpieczeństwa, które jedynie takowe udawało.
– W Rosji byłoby nam łatwiej – jej, jemu, im – o ile to w ogóle istniało, oni, ich rodzina, cokolwiek ponad samotne byty snujące się brudnymi, londyńskimi uliczkami – nie była pewna, czy powiedziała to samej sobie, czy skierowała słowa w jego kierunku; myśl zepchnięta na bok świadomości zniknęła wraz z kolejnym zaciągnięciem się papierosem.
Wraz z jej zniknięciem pojawiła się drobna uwaga, niechciana, choć nieunikniona; nigdy tam nie wróci.
– Któżby się spodziewał, że masz w sobie tyle troski, braciszku – mruknęła, przekrzywiając lekko głowę w jedną ze stron, w międzyczasie wypuszczając spomiędzy warg krągły podmuch ciężkiej szarości – Odprowadzisz mnie też do mieszkania, by żaden zły pan nie próbował mi się naprzykrzać, w tym brzydkim miejscu? – pociągnęła dalej, gdzieś pomiędzy wyraźną aprobatą wobec jego propozycji, a kolejnym, niewybrzmiałym pytaniem, pozwalając sobie na drobną nutę ironii.
– Ponadto mówisz do mnie w tak ładny sposób, oferując tak ładne możliwości... – strzepując spalony tytoń do popielnicy uniosła wzrok, by w ciszy obserwować drogę cukierka z kieszeni do jego ust. Uniesiona ku górze brew prędko przeobraziła się w grymas i ciche zacmokanie.
– Męża też mi wybierzesz? Sprawdzisz? Na Merlina, chyba naprawdę byłam grzeczną dziewczynką – ciche parsknięcie śmiechem towarzyszyło pokręceniu głową, kiedy Rosjanka odchyliła się na krześle, zakładając nogę na nogę.
Lawirowała wzrokiem nieskrępowanie, przesuwając nim bezustannie w obrębach jego twarzy, krzyżując spojrzenie w ciszy, przerywanej jedynie skrzącą się bibułką, finalnie cichym brzdękiem szkła, kiedy uniosła szklankę ku góry i wychyliła z niej całą zawartość.
– Mój ojciec, on, cóż...nie tryska radością z powodu naszego cudownego odnalezienia się. Zabawna sprawa, co?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kiedy na nią patrzył nie tylko kierował wzrok na jej iskrzące od wypitego alkoholu oczy ani podsycone ognistą czerwone wargi. Nie patrzył na to, z jaką nonszalancją chwytała i odkładała szklankę, ani uśmiechała się w odpowiedzi. Gdyby pozwalało mu na to światło, śledziłby też jej drobne zmarszczki pojawiające się przy kącikach ust, kiedy próbowała za ironicznym uśmiechem ukryć ukłucie w piersi, albo jak gaśnie blask w jej jasnych tęczówkach, kiedy mówił o rzeczach dotykających delikatne tematy. Półcień jaki ich otulał i jasność zachodząca ją od pleców nie pozwalały mu na analizowanie tych wszystkich szczegółów, na które zwykle zwracał uwagę, ale i nie widząc dobrze jej twarzy błądził po niej wzrokiem, próbując wyobrazić sobie wszystko, a za pomoc miał służyć mu tylko jej głos. Zmieniająca się barwa musiała wystarczyć. Wiedział już jednak, że więzy krwi będą podatnym gruntem do rozmowy. Kroczył po nim delikatnie, wsłuchując się w jej słowa i szukając w nim stłumionych emocji, tego wszystkiego, co chciała przed nim ukryć.
— Zabiorę cię tam kiedyś — przyrzekł cicho, z łatwością sięgając po czulszy ton głosu. Na jego twarzy odmalowała się też powaga, a skierowane do pustej szklanki oczy wpadły w swoiste zamyślenie. — Pokażesz mi wszystko to, co przegapiłem — i czego nie pokazał mu ojciec, gdy zabrał go na zimną Syberię, do krainy jego przodków. Przez chwilę jego myśli samoistnie ruszyły w jego stronę i stronę dalekiego wschodu. Czy to właśnie tam Ignotus się ukrywał? Żył? Zmagał z kolejnymi trudnościami? Nie obchodził go już jego los. Liczyło się tylko to, że zgodnie ze złożoną obietnicą trzymał się z dala od wieszczki i jej dzieci; z dala od jego syna.
Uniósł wzrok na Tatianę, wyrywając się z zamyślenia i uśmiechnął, pomimo innych osób, które pojawiły się na chwilę w jego głowie nie zgubił się w ich rozmowie. Pokiwał głową i okrył szczelniej materiałem szklaną kulę.
— Oczywiście, choć miałem jedną, bardzo brzydką myśl, siostro. Zastanawiałem się kto w takim układzie byłby ofiarą. Ty, czy ten nieszczęśnik, którego zaciągnęłabyś do siebie. Ale przecież nie byłabyś do tego zdolna, jesteś mądrą kobietą. Nie zhańbiłabyś siebie, oddając w ręce pierwszemu lepszemu parszywcowi o ładniejszej gębie. Nawet pod wpływem alkoholu — mruknął, podnosząc się z krzesła. Obszedł stół i pochylił się nad nim, ku jej twarzy, palcami ujmując ją delikatnie pod brodę, by zadrzeć ją. Chciał, by spojrzała mu w oczy. — Muszę o ciebie dbać. Tylko ty mi zostałaś — wyznał cicho i złożył na jej wargach delikatny, pozbawiony namiętności pocałunek. Kryształową kulę zwiniętą w materiał wziął w wolną dłoń, a drugą pozostawił wolną, na wypadek, gdyby potrzebowała pomocy przy wyjściu. — Jeśli nie zdołasz dokonać właściwego wyboru sama — to owszem, znajdzie jej męża. Otaczali go czarodzieje, którzy byliby zadowoleni, otrzymując taki klejnot w dłonie. — Masz jeszcze czas. Ale nie zwlekaj zbyt długo. Wpływowy i silny towarzysz ci się przyda. Mamy wojnę — przypomniał jej sucho, nie spuszczając z niej wzroku. — A twój ojciec… Zapewniam cię, że kiedy się spotkamy będzie tryskał ze szczęścia. Możemy? — spytał nagląco, czekając aż dopali papierosa i uda się z nim do wyjścia. I choć w jego słowach i postawie niewiele dziś było prawdy, propozycja odprowadzenia jej do domu wydawała się najprawdziwsza i zamierzał ją zrealizować.
| ztx2
— Zabiorę cię tam kiedyś — przyrzekł cicho, z łatwością sięgając po czulszy ton głosu. Na jego twarzy odmalowała się też powaga, a skierowane do pustej szklanki oczy wpadły w swoiste zamyślenie. — Pokażesz mi wszystko to, co przegapiłem — i czego nie pokazał mu ojciec, gdy zabrał go na zimną Syberię, do krainy jego przodków. Przez chwilę jego myśli samoistnie ruszyły w jego stronę i stronę dalekiego wschodu. Czy to właśnie tam Ignotus się ukrywał? Żył? Zmagał z kolejnymi trudnościami? Nie obchodził go już jego los. Liczyło się tylko to, że zgodnie ze złożoną obietnicą trzymał się z dala od wieszczki i jej dzieci; z dala od jego syna.
Uniósł wzrok na Tatianę, wyrywając się z zamyślenia i uśmiechnął, pomimo innych osób, które pojawiły się na chwilę w jego głowie nie zgubił się w ich rozmowie. Pokiwał głową i okrył szczelniej materiałem szklaną kulę.
— Oczywiście, choć miałem jedną, bardzo brzydką myśl, siostro. Zastanawiałem się kto w takim układzie byłby ofiarą. Ty, czy ten nieszczęśnik, którego zaciągnęłabyś do siebie. Ale przecież nie byłabyś do tego zdolna, jesteś mądrą kobietą. Nie zhańbiłabyś siebie, oddając w ręce pierwszemu lepszemu parszywcowi o ładniejszej gębie. Nawet pod wpływem alkoholu — mruknął, podnosząc się z krzesła. Obszedł stół i pochylił się nad nim, ku jej twarzy, palcami ujmując ją delikatnie pod brodę, by zadrzeć ją. Chciał, by spojrzała mu w oczy. — Muszę o ciebie dbać. Tylko ty mi zostałaś — wyznał cicho i złożył na jej wargach delikatny, pozbawiony namiętności pocałunek. Kryształową kulę zwiniętą w materiał wziął w wolną dłoń, a drugą pozostawił wolną, na wypadek, gdyby potrzebowała pomocy przy wyjściu. — Jeśli nie zdołasz dokonać właściwego wyboru sama — to owszem, znajdzie jej męża. Otaczali go czarodzieje, którzy byliby zadowoleni, otrzymując taki klejnot w dłonie. — Masz jeszcze czas. Ale nie zwlekaj zbyt długo. Wpływowy i silny towarzysz ci się przyda. Mamy wojnę — przypomniał jej sucho, nie spuszczając z niej wzroku. — A twój ojciec… Zapewniam cię, że kiedy się spotkamy będzie tryskał ze szczęścia. Możemy? — spytał nagląco, czekając aż dopali papierosa i uda się z nim do wyjścia. I choć w jego słowach i postawie niewiele dziś było prawdy, propozycja odprowadzenia jej do domu wydawała się najprawdziwsza i zamierzał ją zrealizować.
| ztx2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wewnątrz Białej Wywerny rzadko kiedy panował gwar typowy dla niegdysiejszych londyńskich pubów. Dawniej obleganych przez czarodziejów i mugoli, dziś przyjemnie pustych, przestronnych i pozbawionych niemagicznego motłochu. Wywerna pozostawała taka, jak zawsze — umiarkowana. Klientela zjawiała się tam zwykle po to, by w bezpiecznym miejscu omówić niebezpieczne sprawy, dobić targu w nielegalnych interesach, czy podjąć dysputy, których na innym terenie się nie poruszało. Biała Wywerna to było także jego królestwo, miejsce od dawien dawna wybierane i sygnowane obecnością Rycerzy Walpurgii, Śmierciożerców. Dziś to, kim był przestało być dla ludzi tajemnicą. Był śmierciożercą. Człowiekiem, który na obchody rocznicy wypędzenia mugoli z Londynu pojawił się bez maski zasłaniającej twarz. Nosił to miano z dumą — było dla niego istotniejsze niż otrzymany Order Merlina. Istotniejsze, bowiem od niego zależało jego życie.
Wybrał to miejsce, bo był za nie pewien, wszak osobiście uczestniczył w odbudowie tego przybytku po tym, jak został spalony. Był też pewien, że tu nikt im nie przeszkodzi, a każdy kto choćby spróbuje podsłuchać ich rozmowę opuści Wywernę bez uszu. Nie miał czasu ani chęci na zabawę, dlatego właśnie wybrał stoliki na uboczu. Oddalone od głównej części lokalu, który i tak nie był tłumnie wypełniony gośćmi o tej godzinie. Zwykle to on zjawiał się po czasie — był niezwykle zapracowanym człowiekiem. Dziś jednak jego stopy przekroczyły progi pubu kilka chwil przed umówioną porą. Przekazał informacje barmanowi — wiedział, że Vigo doprowadzi Rigela na miejsce, prosto do niego. Był pewien, że nie bywał w miejscach takich jak to, trudno go będzie znaleźć między filarami, w zacienionym stoliku, na uboczu. Młody Black przywykł do blichtru i oczu skierowanych w jego stronę. Tu nie będzie gapiów ani dodatkowych widzów. Będą we dwóch, całkiem sami — własne takiej aury potrzebował. Miał mu do zakomunikowania kilka rzeczy, a piętro Departamentu Tajemnic dziś było pełne czarodziejów.
Odziany jak zawsze w czerń zasiadł przy jednym z tych stolików. Czarną pelerynę przerzucił przez krzesło obok, założył nogę na nogę, lekko i dla wygody poruszając kostką z wysokim, skórzanym butem. Ze srebrnej papierośnica wyciągnął papierosa, którego w domu skręcił i umagicznił samodzielnie, dzięki czemu wystarczyło pstryknięcie palcem, by ten zapłonął. Zaciągnął się dymem, delektując smakiem doskonałego tytoniu ( w końcu).
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ukryte stoliki
Szybka odpowiedź