Pijacka melina, Nokturn, 1953
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Wtoczył się do ciemnego wnętrza pubu bardziej z rozżaleniem niż nadzieją; los nie był mu ostatnio łaskawy, wystawiając go na ciężkie próby i zderzenia z ponurą rzeczywistością, która dla separującego się od życia szlachcica była wyjątkowo brutalna. Ostatnimi dniami nie było takiego, by Colin choć przez chwilę nie zastanawiał się nad swoim postępowaniem i by nie myślał nad tym, czy dobrze robi, lekką ręką zgarniając na bok szlacheckie brednie i absurdy, odkładając je jako niepotrzebny dodatek do jego życia. Nie było trudno wieść żywot magicznego przedsiębiorcy z roku na rok pomnażającego swoją fortunę, jednak po pewnym czasie Colin trafił na milczący mur układów i traktatów, niepisanych umów i przyzwoleń, które przeskoczyć mógł jedynie jako szlachcic - Colin Fawley, potomek jednego z arystokratycznych rodów, a nie Colin Fawley, przedsiębiorca z Inverness. Chcąc czy nie, odwiesił na haczyk swoją dumę, zapomniał na moment, że miał nigdy nie dać się wciągnąć w arystokratyczne rozgrywki i wkroczył na salony u jednych wywołując jawne zainteresowane, zaś u tych bardziej restrykcyjnych i tradycyjnych jawną niechęć. Był tym już zmęczony, ciągłym robieniem dobrem miny do złej gry i płaszczeniem się przed tymi, których znajomość i sympatia mogła mu przynieść jakieś korzyści. Był zmęczony, zirytowany i rozżalony, zamawiając kolejną szklankę - a może to był kufel - jakiegoś alkoholowego trunku, który bez wahania i chwili zastanowienia niknął w jego gardle z precyzją wieloletniego alkoholika. Alkoholika wracającego na stare śmieci po wieloletnim odwyku, gdy raczył się wyłącznie starą szkocką, której szlachecki smak i zapach godny był węchu i podniebienia najbardziej eleganckich gości. Tym bardziej więc smakowało mu podrzędne piwo, które zapewne obok piwa nawet nie leżało; to ono stanowiło nowość, ale i powrót do normalności tak dalekiej od wykwintnych arystokratycznych przyjęć pełnych sztywności wywołanej obrzydliwym przepychem, na którego widok zaciskało się gardło.
Szklanka uniesiona do ust zawisła w pół drogi, gdy wzrok Colina, rozmazany nieco upojnym trunkiem, zawisł na przeciwległej ścianie sali, przy której mieściły się pojedyncze stoliki z pojedynczymi gośćmi, najwyraźniej nie życzącymi sobie dodatkowego towarzystwa. Miejsca przy barze wypełnione były klientelą wszelkiej maści, od skromnie ubranych bywalców, którzy przychodzili tu na męskie plotki - niezależnie od tego, jak abstrakcyjnie to brzmi - po towarzystwo, które swoim wyglądem bardziej pasowało do mrocznych zaułków Nokturna, w których co chwile padały mniej lub bardziej moralne propozycje handlu wszelakiego, od magicznych amuletów, przez eliksiry, w końcu po walory własnego ciała. Jednak te szczególne stoliki mieściły głównie osoby, które nie były zainteresowane żadnymi interesami, a ich jedynym celem - bliższym lub dalszym - było pobicie prywatnego rekordu zapijaczenia. Czyli cel mniej więcej zbieżny z celem, jaki na dzisiaj upatrzył sobie Colin; tak jak upatrzył sobie brodacza, opartego niedbale o krzesło; brodacza, którego w innych okolicznościach minąłby pewnie bez słowa, jedynie w duszy wzdychając z rozżalenia, że mężczyzna mógłby się aż tak oszpecić, zapuszczając kudły godne rasowego sznaucera. Na szczęście dla Colina, a może to tylko złośliwa przewrotność losu, wlany w siebie alkohol znacznie załagodził bojowy nastrój, zmieniając go z bardziej przyjacielski, by nie rzecz wręcz - wylewny, kiedy pewnym, ale powolnym krokiem zbliżał się do odległego stolika, z każdym kolejnym metrem zyskując większą jasność umysłu.
Krzesło zaszurało, gdy Colin odciągał je od sąsiedniego stolika, chwilowo pustego, niezbyt się przejmując faktem, czy siedząca przy nim osoba poszła gdzieś na chwilę, czy zwolniła go na stałe. - Nie wypada pić samemu, gdy wokół tyle towarzystwa - bez ociągania postawił swój kufel, bo to jednak był kufel, na drewnianym blacie i rozparł się równie wygodnie, co jego towarzysz. Z tego odległości mógł mu się w końcu swobodnie przyjrzeć i z zadowoleniem pomieszanym z alkoholowym oszołomieniem stwierdził, że ta paskudna broda wcale nie jest taka zła. Ujdzie w tłumie, a po kolejnym kuflu może okaże się nawet przyjemnym dodatkiem do całej facjaty?
Szklanka uniesiona do ust zawisła w pół drogi, gdy wzrok Colina, rozmazany nieco upojnym trunkiem, zawisł na przeciwległej ścianie sali, przy której mieściły się pojedyncze stoliki z pojedynczymi gośćmi, najwyraźniej nie życzącymi sobie dodatkowego towarzystwa. Miejsca przy barze wypełnione były klientelą wszelkiej maści, od skromnie ubranych bywalców, którzy przychodzili tu na męskie plotki - niezależnie od tego, jak abstrakcyjnie to brzmi - po towarzystwo, które swoim wyglądem bardziej pasowało do mrocznych zaułków Nokturna, w których co chwile padały mniej lub bardziej moralne propozycje handlu wszelakiego, od magicznych amuletów, przez eliksiry, w końcu po walory własnego ciała. Jednak te szczególne stoliki mieściły głównie osoby, które nie były zainteresowane żadnymi interesami, a ich jedynym celem - bliższym lub dalszym - było pobicie prywatnego rekordu zapijaczenia. Czyli cel mniej więcej zbieżny z celem, jaki na dzisiaj upatrzył sobie Colin; tak jak upatrzył sobie brodacza, opartego niedbale o krzesło; brodacza, którego w innych okolicznościach minąłby pewnie bez słowa, jedynie w duszy wzdychając z rozżalenia, że mężczyzna mógłby się aż tak oszpecić, zapuszczając kudły godne rasowego sznaucera. Na szczęście dla Colina, a może to tylko złośliwa przewrotność losu, wlany w siebie alkohol znacznie załagodził bojowy nastrój, zmieniając go z bardziej przyjacielski, by nie rzecz wręcz - wylewny, kiedy pewnym, ale powolnym krokiem zbliżał się do odległego stolika, z każdym kolejnym metrem zyskując większą jasność umysłu.
Krzesło zaszurało, gdy Colin odciągał je od sąsiedniego stolika, chwilowo pustego, niezbyt się przejmując faktem, czy siedząca przy nim osoba poszła gdzieś na chwilę, czy zwolniła go na stałe. - Nie wypada pić samemu, gdy wokół tyle towarzystwa - bez ociągania postawił swój kufel, bo to jednak był kufel, na drewnianym blacie i rozparł się równie wygodnie, co jego towarzysz. Z tego odległości mógł mu się w końcu swobodnie przyjrzeć i z zadowoleniem pomieszanym z alkoholowym oszołomieniem stwierdził, że ta paskudna broda wcale nie jest taka zła. Ujdzie w tłumie, a po kolejnym kuflu może okaże się nawet przyjemnym dodatkiem do całej facjaty?
Ostatnio zmieniony przez Colin Fawley dnia 26.09.15 19:00, w całości zmieniany 1 raz
Anglia wcale nie zmieniła się przez te dwa lata. Ulice Londynu pozostały tak samo wąskie, z nieba ciągle padał śmierdzący kanałami deszcz a pojawiająca się wieczorami mgła utrudniała romantyczne spacery wzdłuż Tamizy, dławiąc swoimi oparami nieszczęsnych kochanków. Do których Benjamin na szczęście już nie należał, zostawiając za sobą nie tylko miłosne uniesienia ale i resztki przyzwoitości. Dwadzieścia sześć spędzonych na wygnaniu miesięcy wydawało się mu wiecznością, zmieniającą każdy pojedynczy aspekt rzeczywistości. Quidditch, sława, ukochana narzeczona, dziecko, plany, marzenia, stosiki galeonów, pliki zdjęć z autografami, wywiady, flesze aparatów, pełne usta Harriett - wszystko to po prostu zniknęło, zmiecione krótką serią niefortunnych zdarzeń. Wystarczyło mrugnięcie oka, popchnięcie jednej kostki domina, leciutkie zadrapanie pozłacanej puszki Pandory, by Wright z przeszłości po prostu zginął, wciągnięty do prywatnego bagna, o którego rozwijanie tak pieczołowicie dbał. Sam szykował sobie stryczek, sam podpalał grunt pod nogami, będąc jednocześnie święcie przekonanym o tym, że robi dobrze. Tak, pierwszy raz w swoim życiu przyznawał się przed samym sobą do tego, że jest skończonym idiotą.
Ale do takich wniosków doszedł dawno, dwa lata temu, w obcym kraju, z dziwnym alkoholem w ustach i w dziwnych, bałkańskich spelunach. W dobrze znanej nokturnowej melinie, przesiąkniętej zapachem ukochanej ognistej i ogłuszającym trajkotem wyraźnego angielskiego akcentu dawne wyrzuty sumienia całkowicie zniknęły. Minęło wystarczająco dużo czasu, by mógł wrócić, by zaczął od nowa ustawiać chwiejną wieżę z butelek, strzelając w nią zaklęciem - ot tak, dla zabawy. Nie miał przecież nikogo: rodziców, przyjaciół, narzeczonej, kochanków; odciął się od dawnego świata zdecydowanie, mogąc całkowicie anonimowo zachlewać mordę w dawnej ulubionej piwiarni, zasługującej raczej na miano najpodlejszej knajpy w mieście.
Jaimie nie miał jednak wysokich wymagań, chociaż odkąd ponownie znalazł się na ojczystej ziemi tydzień temu, wiodło mu się nawet znośnie. W Peak District przyjęto go z otwartymi ramionami - nikt inny nie chciał ryzykować bezpośredniego kontaktu ze smokami - a wynajęta przed laty kawalerka ciągle znajdowała się w znośnym stanie. Mógł więc ze spokojnym sumieniem świętować swój powrót do kraju, nie wiedząc właściwie gdzie ani kiedy zaczął knajpiany maraton.
Ważne, że kończył go samotnie, otwierając Ognistą i polewając sobie hojnie do brudnej szklanki. Siedział w stoliku w samym koncie, w łagodnym półcieniu, z dala od handlu wymiennego bądź ewentualnych burd. Jeszcze nie wkręcił się aż tak w podejrzany półświatek, jeszcze bardziej kusił go ostry posmak alkoholu niż niecne kontakty biznesowe. Z kimkolwiek, nawet z gładziutkim przystojniakiem, bezpardonowo przekraczającym jego strefę komfortu. Uniósł wzrok znad szklanki, przyglądając się z umiarkowanym zainteresowaniem szurającemu krzesłu, drogiemu ubraniu a w końcu: buzi przypadkowego przyjaciela, postanawiającego umilić mu wieczór.
- Zbytek łaski - mruknął niezbyt przyjaźnie, chociaż okłamywał samego siebie: naprawdę brakowało mu kogoś, do kogo mógł otworzyć spierzchnięte usta. Zwłaszcza kogoś o interesującej fizjonomii. - Może cenię samotność i chcę wypłakać sobie oczy po utracie miłości mojego życia? - dodał już mniej obrazoburczo, chociaż treść romantycznej wypowiedzi nijak pasowała do wyglądu zarośniętego gbura, prędzej szlochającego za stłuczoną butelką niż jakąkolwiek kobietą. Sięgnął po papierosa do kieszeni kurtki i skrzywił się nieznacznie - świeży tatuaż, pokrywający bok jego brzucha, ciągle bolał, uniemożliwiając mu najprostsze akrobacje. Udało mu się jednak w końcu wyjąć paczkę, którą przesunął w stronę nieznajomego w geście szarmanckiego poczęstunku.
Ale do takich wniosków doszedł dawno, dwa lata temu, w obcym kraju, z dziwnym alkoholem w ustach i w dziwnych, bałkańskich spelunach. W dobrze znanej nokturnowej melinie, przesiąkniętej zapachem ukochanej ognistej i ogłuszającym trajkotem wyraźnego angielskiego akcentu dawne wyrzuty sumienia całkowicie zniknęły. Minęło wystarczająco dużo czasu, by mógł wrócić, by zaczął od nowa ustawiać chwiejną wieżę z butelek, strzelając w nią zaklęciem - ot tak, dla zabawy. Nie miał przecież nikogo: rodziców, przyjaciół, narzeczonej, kochanków; odciął się od dawnego świata zdecydowanie, mogąc całkowicie anonimowo zachlewać mordę w dawnej ulubionej piwiarni, zasługującej raczej na miano najpodlejszej knajpy w mieście.
Jaimie nie miał jednak wysokich wymagań, chociaż odkąd ponownie znalazł się na ojczystej ziemi tydzień temu, wiodło mu się nawet znośnie. W Peak District przyjęto go z otwartymi ramionami - nikt inny nie chciał ryzykować bezpośredniego kontaktu ze smokami - a wynajęta przed laty kawalerka ciągle znajdowała się w znośnym stanie. Mógł więc ze spokojnym sumieniem świętować swój powrót do kraju, nie wiedząc właściwie gdzie ani kiedy zaczął knajpiany maraton.
Ważne, że kończył go samotnie, otwierając Ognistą i polewając sobie hojnie do brudnej szklanki. Siedział w stoliku w samym koncie, w łagodnym półcieniu, z dala od handlu wymiennego bądź ewentualnych burd. Jeszcze nie wkręcił się aż tak w podejrzany półświatek, jeszcze bardziej kusił go ostry posmak alkoholu niż niecne kontakty biznesowe. Z kimkolwiek, nawet z gładziutkim przystojniakiem, bezpardonowo przekraczającym jego strefę komfortu. Uniósł wzrok znad szklanki, przyglądając się z umiarkowanym zainteresowaniem szurającemu krzesłu, drogiemu ubraniu a w końcu: buzi przypadkowego przyjaciela, postanawiającego umilić mu wieczór.
- Zbytek łaski - mruknął niezbyt przyjaźnie, chociaż okłamywał samego siebie: naprawdę brakowało mu kogoś, do kogo mógł otworzyć spierzchnięte usta. Zwłaszcza kogoś o interesującej fizjonomii. - Może cenię samotność i chcę wypłakać sobie oczy po utracie miłości mojego życia? - dodał już mniej obrazoburczo, chociaż treść romantycznej wypowiedzi nijak pasowała do wyglądu zarośniętego gbura, prędzej szlochającego za stłuczoną butelką niż jakąkolwiek kobietą. Sięgnął po papierosa do kieszeni kurtki i skrzywił się nieznacznie - świeży tatuaż, pokrywający bok jego brzucha, ciągle bolał, uniemożliwiając mu najprostsze akrobacje. Udało mu się jednak w końcu wyjąć paczkę, którą przesunął w stronę nieznajomego w geście szarmanckiego poczęstunku.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wnętrze pubu albo raczej czegoś, co kiedyś za pub uchodziło, rozmywało się powoli przed jego oczami, tworząc zupełnie nowe, abstrakcyjne i oderwane od rzeczywistości obrazy; wlewany alkohol z każdym kolejnym łykiem tworzył wizje, których nie powstydziłby się nawet sławetny Tolkien, którego dzieła ostatnim czasy zawojowały mugolskie rynki i w których Colin sam się zaczytywał, a że chodziły słuchy o szykowaniu przez autora wielkiego dzieła, tym uważniej śledził wszystko, co się dzieje w mugolskich wydawnictwach. Mrugnął kilka razy, przywołując przed oczy obraz poprawnej rzeczywistości, niewzbogaconej żadnymi marami i fantazjami na jawie, które mąciły wzrok i tępiły inne zmysły. Pożądał chwili zapomnienia, chwili oderwania się od szlacheckiego bałwochwalstwa, ale nie chwili kompletnej bezładności umysłu, czarnej dziury w czasie i przestrzeni, o której potem nikt ze wstydem nie chce pamiętać.
Jeśli chwilę tę mógł mu dostarczyć siedzący naprzeciwko brodacz, zabawiając go normalną rozmową lub męskim milczeniem przerywanym jedynie stukotem szkła o drewniany blat, nie było sensu rzucać wyzwania losowi i wybierać innego wyjścia. Świat w czterech ścianach pubu był światem oderwanym od szlacheckiej mentalności; tutaj każdy mógł być tym, kim zapragnął, a po kilku szklankach alkoholu nawet tym, nikt nigdy nie chciałby się stać - brutalnym szaleńcem lub uległą ofiarą. Odgrywanie ról wpisane było niejako w regulamin tego miejsca, a wraz z przekroczeniem progu każdy godził się na to, że rzeczywistość zostawała za drzwiami, potulnie świadoma, że każdy, nawet największy pijaczyna i mordoklep, ma prawo do chwili odpoczynku. Krzesło zaszurało ponownie, gdy Colin przysuwał się bliżej, zdobiąc podłogę okazałą rysą, która raczej dodała piękno całemu przybytkowi, niż jeszcze bardziej go oszpeciła.
- Nie wyglądasz na kogoś, kto po takiej stracie płakałby jak bóbr - zrezygnował z jakichkolwiek konwenansów, bo te byłyby cokolwiek nie na miejscu; nie tutaj, gdzie sacrum mieszało się z profanum, a różnice zacierały się łagodnie, stawiając wszystkich na równi. Różnice wychodziły na wierzch dopiero wtedy, gdy w pierwszym oszołomieniu para nieznajomych sobie dotąd osób postanowiła opuścić progi pijackiej meliny, czy to w celach czysto duchowych, kontynuując alkoholowe dysputy o życiu i śmierci, czy w celach bardziej fizycznych, zaszywając się w ciemnych zaułkach, skąd szelest ubrań i tłumione jęki mieszały się z ponurymi odgłosami Nokturnu. - Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje kompana zdolnego stanąć w pijackie szranki - przechylił kufel, a łyk złotego płynu zwilżył gardło, odsłonięte lubieżnie odchyleniem głowy. W takie same gardła wpijał się kiedyś żarliwie, głuchy na kobiece protesty, które dopiero gwałtownością uderzenia przywracały go do rzeczywistości. A potem zapomniał o nich i o dziewczynach, młodych kobietach, które wielbił z daleka oczami, zbyt niepewny siebie i zbyt przerażony kolejną porażką, by móc spróbować ponownie. Zaszył się w swoim własnym świecie książek, całą energię kierując na życiowe doświadczenie w innym kierunku: nie przelotnych miłostek i poszukiwaniu małżeńskiego szczęścia, ale robienia kariery, która uczyniłaby go zamożnym na tyle, by mógł bez wstydu spojrzeć w twarz osobom z rodu ojca i nie skłaniać przy tym głowy w niemym szacunku i świadomości, jak wielka przepaść ich dzieli.
Cichy dar został przyjęty z milczącym podziękowaniem i wdzięcznym spojrzeniem, które świdrowało twarz Wrighta bez najmniejszego skrępowania; z zainteresowaniem wzmacnianym działającym alkoholem, które czyniło Colina nie tylko bardziej otwartym i chętnym, ale przede wszystkim bardziej ludzkim. Wyciągało go z codziennego zamknięcia i duszącego pyłu obowiązków i zadań do wypełnienia. Nie wsunął papierosa do ust, w zamyśleniu obracając go w palcach, jakby nie chciał popełnić jakiejś karygodnej nieuprzejmości, kosztując rozkoszy dymu zanim zrobi to jego dobroczyńca.
Jeśli chwilę tę mógł mu dostarczyć siedzący naprzeciwko brodacz, zabawiając go normalną rozmową lub męskim milczeniem przerywanym jedynie stukotem szkła o drewniany blat, nie było sensu rzucać wyzwania losowi i wybierać innego wyjścia. Świat w czterech ścianach pubu był światem oderwanym od szlacheckiej mentalności; tutaj każdy mógł być tym, kim zapragnął, a po kilku szklankach alkoholu nawet tym, nikt nigdy nie chciałby się stać - brutalnym szaleńcem lub uległą ofiarą. Odgrywanie ról wpisane było niejako w regulamin tego miejsca, a wraz z przekroczeniem progu każdy godził się na to, że rzeczywistość zostawała za drzwiami, potulnie świadoma, że każdy, nawet największy pijaczyna i mordoklep, ma prawo do chwili odpoczynku. Krzesło zaszurało ponownie, gdy Colin przysuwał się bliżej, zdobiąc podłogę okazałą rysą, która raczej dodała piękno całemu przybytkowi, niż jeszcze bardziej go oszpeciła.
- Nie wyglądasz na kogoś, kto po takiej stracie płakałby jak bóbr - zrezygnował z jakichkolwiek konwenansów, bo te byłyby cokolwiek nie na miejscu; nie tutaj, gdzie sacrum mieszało się z profanum, a różnice zacierały się łagodnie, stawiając wszystkich na równi. Różnice wychodziły na wierzch dopiero wtedy, gdy w pierwszym oszołomieniu para nieznajomych sobie dotąd osób postanowiła opuścić progi pijackiej meliny, czy to w celach czysto duchowych, kontynuując alkoholowe dysputy o życiu i śmierci, czy w celach bardziej fizycznych, zaszywając się w ciemnych zaułkach, skąd szelest ubrań i tłumione jęki mieszały się z ponurymi odgłosami Nokturnu. - Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje kompana zdolnego stanąć w pijackie szranki - przechylił kufel, a łyk złotego płynu zwilżył gardło, odsłonięte lubieżnie odchyleniem głowy. W takie same gardła wpijał się kiedyś żarliwie, głuchy na kobiece protesty, które dopiero gwałtownością uderzenia przywracały go do rzeczywistości. A potem zapomniał o nich i o dziewczynach, młodych kobietach, które wielbił z daleka oczami, zbyt niepewny siebie i zbyt przerażony kolejną porażką, by móc spróbować ponownie. Zaszył się w swoim własnym świecie książek, całą energię kierując na życiowe doświadczenie w innym kierunku: nie przelotnych miłostek i poszukiwaniu małżeńskiego szczęścia, ale robienia kariery, która uczyniłaby go zamożnym na tyle, by mógł bez wstydu spojrzeć w twarz osobom z rodu ojca i nie skłaniać przy tym głowy w niemym szacunku i świadomości, jak wielka przepaść ich dzieli.
Cichy dar został przyjęty z milczącym podziękowaniem i wdzięcznym spojrzeniem, które świdrowało twarz Wrighta bez najmniejszego skrępowania; z zainteresowaniem wzmacnianym działającym alkoholem, które czyniło Colina nie tylko bardziej otwartym i chętnym, ale przede wszystkim bardziej ludzkim. Wyciągało go z codziennego zamknięcia i duszącego pyłu obowiązków i zadań do wypełnienia. Nie wsunął papierosa do ust, w zamyśleniu obracając go w palcach, jakby nie chciał popełnić jakiejś karygodnej nieuprzejmości, kosztując rozkoszy dymu zanim zrobi to jego dobroczyńca.
Benjamin nie planował spędzać dzisiejszego wieczoru w jakimkolwiek towarzystwie. Dwa lata mniej lub bardziej szalonej tułaczki po bezdrożach zagubionej Europy nauczyły go doceniania samotności, która stała się naprawdę miłą kompanką. Zwłaszcza po latach rosnącej popularności, węszących wszędzie pismaków i błysków fleszy, zawsze przyłapujących go na czynach niezbyt godnych osoby będącej przykładem dla najmłodszych sportowców. Całkowita anonimowość uderzyła mu do głowy mocniej niż woda sodowa, pozwalając na spuszczenie ze smyczy całej zgrai ukrytych lęków. Tam, na smoczych bezdrożach, codziennie zmieniając położenie, mógł być kim tylko zachciał, bez strachu o obnażenie. Za nikogo nie był odpowiedzialny, nikt nie mógł go ocenić - tak jak teraz. Miał nadzieję, że dwa lata wystarczą, by na jego podobiznę opadł pył, niepozwalający na rozpoznanie go pod gąszczem znacznie dłuższej brody. Bez charakterystycznej szaty Jastrzębi, bez pięknej półwili u boku, za to w stanie upojenia totalnego. Widocznie działającego równie magnetycznie, bo ktoś jednak zaszczycił go swoją przyjacielską obecnością, nawet wpisując się w wrightowskie kanony męskiego piękna. Nieznajomy był może odrobinę zbyt gładki,
- Widocznie znasz się na ludziach, więc...idźmy dalej tym szczęśliwym tropem. Na kogo jeszcze wyglądam? - spytał, wcale nie retorycznie, w końcu ogniskując spojrzenie swoich ciemnych oczu na rozmówcy. Nie rozumiał, dlaczego ten tak od razu nie skorzystał z zbawiennej przyjemności nikotyny, ale nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Wsunął papierosa pomiędzy wargi i zapalił go starą, nieco zardzewiałą zapalniczką, pamiętającą jeszcze przeprawy przez Dunaj. Albo inną rzekę o dziwnej nazwie; część wydarzeń ostatnich lat mieszała mu się ze sobą, pozostawiając mylne ścieżki rozumowania. Więzienie? Przemyt? Smoki? Śliczny mężczyzna o ostrych kościach policzkowych? Przymknął na sekundę oczy, nie chcąc dekoncentrować się typowymi wspominkami starego pederasty, topiąc smutki w ostrym alkoholu.
- Naprawdę pijesz alkohol dla bab? - powiedział po chwili, obrzucając kufel bruneta dość karcącym spojrzeniem. - Nie pytałeś o kremowe? - dodał już słodszym tonem, zaciągając się papierosem i dość długo utrzymując drażniący dym w płucach. Wypuścił go po kilkunastu sekundach powoli, obserwując, jak szare obłoczki bardzo szybko wsiąkają w ogólną, trującą atmosferę spelunki. - Z czymś takim w kuflu pijackie szranki nabierają pedalskiego znaczenia - skomentował sarkastycznie, chociaż w jego spojrzeniu nie było ani grama rzeczywistej pogardy. Za dużo alkoholu, za dużo swobody, za dużo zewnętrznych bodźców, sprawiających, że czuł się tutaj - w Londynie, w pubie, w swoim ciele - naprawdę dobrze. Na miejscu. Co prawda dalej nie mógł przywyknąć do elektrycznego światła i alkoholu, serwowanego mu w oznakowanych butelkach, ale...nie mógł narzekać.
- Widocznie znasz się na ludziach, więc...idźmy dalej tym szczęśliwym tropem. Na kogo jeszcze wyglądam? - spytał, wcale nie retorycznie, w końcu ogniskując spojrzenie swoich ciemnych oczu na rozmówcy. Nie rozumiał, dlaczego ten tak od razu nie skorzystał z zbawiennej przyjemności nikotyny, ale nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Wsunął papierosa pomiędzy wargi i zapalił go starą, nieco zardzewiałą zapalniczką, pamiętającą jeszcze przeprawy przez Dunaj. Albo inną rzekę o dziwnej nazwie; część wydarzeń ostatnich lat mieszała mu się ze sobą, pozostawiając mylne ścieżki rozumowania. Więzienie? Przemyt? Smoki? Śliczny mężczyzna o ostrych kościach policzkowych? Przymknął na sekundę oczy, nie chcąc dekoncentrować się typowymi wspominkami starego pederasty, topiąc smutki w ostrym alkoholu.
- Naprawdę pijesz alkohol dla bab? - powiedział po chwili, obrzucając kufel bruneta dość karcącym spojrzeniem. - Nie pytałeś o kremowe? - dodał już słodszym tonem, zaciągając się papierosem i dość długo utrzymując drażniący dym w płucach. Wypuścił go po kilkunastu sekundach powoli, obserwując, jak szare obłoczki bardzo szybko wsiąkają w ogólną, trującą atmosferę spelunki. - Z czymś takim w kuflu pijackie szranki nabierają pedalskiego znaczenia - skomentował sarkastycznie, chociaż w jego spojrzeniu nie było ani grama rzeczywistej pogardy. Za dużo alkoholu, za dużo swobody, za dużo zewnętrznych bodźców, sprawiających, że czuł się tutaj - w Londynie, w pubie, w swoim ciele - naprawdę dobrze. Na miejscu. Co prawda dalej nie mógł przywyknąć do elektrycznego światła i alkoholu, serwowanego mu w oznakowanych butelkach, ale...nie mógł narzekać.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oparcie niewygodnego krzesła - trudno się w końcu spodziewać w takich melinach wygód królewskich apartamentów - po alkoholu zdawało się być o wiele bardziej wygodne i Colin pozwolił sobie nawet na ekstrawaganckie wyciągnięcie nóg, rozsiadając się komfortowo, mimo że do dyspozycji miał niewielką przestrzeń. Kłębek dymu zawisł między nimi, tworząc kompletnie nieznaczącą przeszkodę, której pozbyć się można było zaledwie jednym głębszym dmuchnięcie. Przeszkodę jednak widzialną, która na krótki moment rozdzieliła ich od siebie, jakby dając ostrzeżenie i sygnał, że mieszanie dwóch światów nie przyniesie niczego dobrego. Najwyraźniej jednak obaj byli głusi na rozpaczliwe znaki ostrzegawcze, tak jak głusi byli na spojrzenia rzucane przez tego drugiego. Zamroczeni alkoholem czy nieświadomi łamanych zasad, któż teraz o to dba?
- Na kogo jeszcze wyglądasz? - nie mógł powstrzymać prychnięcia, które samo cisnęło mu się na usta. Już nie tylko ze względu na chęć zripostowania przytyku brodacza, który spoglądał na jego piwo z kpiną widoczną i słyszalną w wypowiadanych słowach. Alkohol rozwiązał Colinowi język na tyle, że bez większych oporów chciał się podzielić z nieznajomym swoimi spostrzeżeniami, które do tej pory, zapewne dzięki resztkom dobrego wychowania, zatrzymywał dla siebie. - Na pijacką mendę, topiącą się w alkoholowym morzu i lubieżnie wypatrującą swojej kolejnej ofiary - powiedział bez zmrużenia okiem, upijając łyk pedalskiego piwa, jakby smakowało jak najlepszy alkoholowy trunek. Nie miał zamiaru wdawać się w bójki i burdy, miał jeszcze odrobinę szlacheckiej samokontroli, która nakazywała mu trzymać się od tego z daleka, ale nie mógł sobie odmówić tej drobnej chwili szczerości. Paskudnej, dyktowanej alkoholowym zamroczeniem, z pozoru godzącej w towarzysza, a w rzeczywistości stanowiącej jedynie jasny sygnał, że Colin nie zamierza się dać stłamsić w rozmowie. Brodacz mógł dyktować warunki, o tak, ale najpierw muszą one być zaakceptowane przez obie strony. - A do tego wulgarnym - pokręcił głową, zupełnie ignorując lampki ostrzegawcze błyskające mu szaleńczo w głowie. - Pedalskie? Dość niebezpiecznie używać tego słowa... w takim towarzystwie - szybkie spojrzenie rzucone na bar i resztę speluny wystarczyło, by Wright mógł się zorientować, o co mu chodziło. W takich miejscach spotykało się towarzystwo wszelkiej maści; degeneraci wpadający tu na szklankę podrzędnego alkoholu zakupionego z zaoszczędzonych synkli; ministerialni szpiedzy szukający podejrzanych osobników; osoby szukające naiwniaków, których można oskubać w grze w kości albo naciągnąć na darmową Ognistą. Nie brakowało jednak i tych, którzy woleli wykorzystać atuty swoich ciał, zamiast pozwolić im powoli gnić w alejkach Nokturnu. Kobiety, które nie krępowane żadnymi konwenansami w sposób aż nazbyt nachalny prezentowały swoje wdzięki i mężczyźni w znacznie większej konspiracji, lecz w końcu ten kto miał znaleźć, zawsze znalazł.
- Na kogo jeszcze wyglądasz? - nie mógł powstrzymać prychnięcia, które samo cisnęło mu się na usta. Już nie tylko ze względu na chęć zripostowania przytyku brodacza, który spoglądał na jego piwo z kpiną widoczną i słyszalną w wypowiadanych słowach. Alkohol rozwiązał Colinowi język na tyle, że bez większych oporów chciał się podzielić z nieznajomym swoimi spostrzeżeniami, które do tej pory, zapewne dzięki resztkom dobrego wychowania, zatrzymywał dla siebie. - Na pijacką mendę, topiącą się w alkoholowym morzu i lubieżnie wypatrującą swojej kolejnej ofiary - powiedział bez zmrużenia okiem, upijając łyk pedalskiego piwa, jakby smakowało jak najlepszy alkoholowy trunek. Nie miał zamiaru wdawać się w bójki i burdy, miał jeszcze odrobinę szlacheckiej samokontroli, która nakazywała mu trzymać się od tego z daleka, ale nie mógł sobie odmówić tej drobnej chwili szczerości. Paskudnej, dyktowanej alkoholowym zamroczeniem, z pozoru godzącej w towarzysza, a w rzeczywistości stanowiącej jedynie jasny sygnał, że Colin nie zamierza się dać stłamsić w rozmowie. Brodacz mógł dyktować warunki, o tak, ale najpierw muszą one być zaakceptowane przez obie strony. - A do tego wulgarnym - pokręcił głową, zupełnie ignorując lampki ostrzegawcze błyskające mu szaleńczo w głowie. - Pedalskie? Dość niebezpiecznie używać tego słowa... w takim towarzystwie - szybkie spojrzenie rzucone na bar i resztę speluny wystarczyło, by Wright mógł się zorientować, o co mu chodziło. W takich miejscach spotykało się towarzystwo wszelkiej maści; degeneraci wpadający tu na szklankę podrzędnego alkoholu zakupionego z zaoszczędzonych synkli; ministerialni szpiedzy szukający podejrzanych osobników; osoby szukające naiwniaków, których można oskubać w grze w kości albo naciągnąć na darmową Ognistą. Nie brakowało jednak i tych, którzy woleli wykorzystać atuty swoich ciał, zamiast pozwolić im powoli gnić w alejkach Nokturnu. Kobiety, które nie krępowane żadnymi konwenansami w sposób aż nazbyt nachalny prezentowały swoje wdzięki i mężczyźni w znacznie większej konspiracji, lecz w końcu ten kto miał znaleźć, zawsze znalazł.
Anglia pachniała brudem, brudem być może wyrafinowanym, z domieszką aromatu królewskiej krwi, ale jednak brudem. Czymś niegodnym, zmodyfikowanym i chociaż od rewolucji przemysłowej minęło już trochę czasu, to w powietrzu dalej unosił się wątpliwej jakości zapaszek maszerującego proletariatu. Może i w tym przybytku kiedyś aktywnie odpoczywano po ciężkim dniu pracy? Tłumaczyłoby to dość podniszczone wnętrza, równie poorane bliznami co poniektóre twarze stałych bywalców. Benjamin nie potrafił ich jeszcze rozpoznać, dopiero rozpoczynał radosny bieg krętą drogą w dół: z piedestału gwiazdeczki Quidditcha - brutalność sprzedawała się dzięki okropieństwom wojny? grzeczni chłopcy przestali sprawdzać się w podłym świecie? - do najgorszych spelun, jakie za czasów swojej kariery odwiedzał rzadziej niż sporadycznie. Rzecz jasna pod względnym ukryciem czarnej peleryny. Wtedy z pewnością ktoś mógł rozpoznać w znerwicowanym brodaczu tego Wrighta, ale od tamtych słodkich chwil minęło sporo czasu, gwarantującego mu teraz pełną anonimowość. Nawet siedząc ramię w ramię z kimś ze sfer wyższych niż rynsztokowe: potrafił to stwierdzić nawet w szarym od dymu miejscu. Coś w ruchach, w spojrzeniach i w czystości ubioru mężczyzny wskazywało na jego lepsze pochodzenie. Otumaniony Ognistą Ben nie wskazałby od razu na szlachecki ród - zapewne goszczenie w tak marnych progach groziłoby wydziedziczeniem - acz nie utożsamiał się z brunetem pod żadnym względem.
No, może poczucia humoru, bo na jego ripostę roześmiał się dość głośno. - Ciesz się, że nie jestem wrażliwą trzpiotką, bo po takiej obeldze mógłbym zamienić twoją śliczną buzię w niezbyt apetyczną galaretę - powiedział, ale w dość aroganckich słowach nie było ani grama zuchwałej dumy, raczej coś w rodzaju przyjaznego ostrzeżenia. Przed oczami mignęła mu twarz Theo, jednak fatamorgana zniknęła po sekundzie, znów pozostawiając go oddzielonym od przeszłości. I tak miało zostać, nudny korowód następujących po sobie wydarzeń. Jedna szklanka, druga, trzecia, papieros zgaszony o brudny blat stolika, obelgi wspinające się na wyżyny benjaminowego intelektu, później próby dotarcia do kawalerki, potknięcie się o próg i w końcu zapach wilgotnej pościeli. Chyba znów nie zamknął okna, ale nie przejmował się tym w tej chwili, dolewając sobie Ognistej. - Chociaż lubieżny wzrok potraktuję jako komplement - dodał po chwili głębszego zastanowienia, nawet nie odwracając się w kierunku reszty klienteli, na którą dość subtelnie zerkał nieznajomy.
Zazwyczaj poruszenie niemoralnego tematu prowadziło do splunięć, grymasów lub pełnych obrzydzenia epitetów o niezbyt miłej treści. Sam Ben przodował w takowych słownych rozgrywkach; nikt z dawnej drużyny nie znał mężczyzny bardziej pogardzającego odmiennością od Jaimiego, co - samo w sobie - byłoby niezłą wskazówką dla kogoś bystrzejszego. Przypadkowy znajomy nie podjął jednak rękawicy i zareagował w sposób niemalże łagodny, co nieco wyostrzyło wrightowskie spojrzenie na alkoholowym kompanie. - Rozumiem, że chodziło ci o twoje towarzystwo? - spytał niemalże delikatnie, jak zaufany przyjaciel, w pełni rozumiejący bolączki swojego drogiego druha, chociaż każda głoska jego wypowiedzi ociekała sarkazmem. Sarkazmem jednak niezgranym, z jakąś fałszywą nutą, ni to strachu ni wyzwania, która - taką miał nadzieję - pozostawała niesłyszalna. W ogólnym szmerze rozmów, w krwi buzującej mu w uszach, w stukaniu butelek o drewniane blaty, w sączeniu się krwi przez materiał bandaża i przez ciemnoganatową koszulę.
No, może poczucia humoru, bo na jego ripostę roześmiał się dość głośno. - Ciesz się, że nie jestem wrażliwą trzpiotką, bo po takiej obeldze mógłbym zamienić twoją śliczną buzię w niezbyt apetyczną galaretę - powiedział, ale w dość aroganckich słowach nie było ani grama zuchwałej dumy, raczej coś w rodzaju przyjaznego ostrzeżenia. Przed oczami mignęła mu twarz Theo, jednak fatamorgana zniknęła po sekundzie, znów pozostawiając go oddzielonym od przeszłości. I tak miało zostać, nudny korowód następujących po sobie wydarzeń. Jedna szklanka, druga, trzecia, papieros zgaszony o brudny blat stolika, obelgi wspinające się na wyżyny benjaminowego intelektu, później próby dotarcia do kawalerki, potknięcie się o próg i w końcu zapach wilgotnej pościeli. Chyba znów nie zamknął okna, ale nie przejmował się tym w tej chwili, dolewając sobie Ognistej. - Chociaż lubieżny wzrok potraktuję jako komplement - dodał po chwili głębszego zastanowienia, nawet nie odwracając się w kierunku reszty klienteli, na którą dość subtelnie zerkał nieznajomy.
Zazwyczaj poruszenie niemoralnego tematu prowadziło do splunięć, grymasów lub pełnych obrzydzenia epitetów o niezbyt miłej treści. Sam Ben przodował w takowych słownych rozgrywkach; nikt z dawnej drużyny nie znał mężczyzny bardziej pogardzającego odmiennością od Jaimiego, co - samo w sobie - byłoby niezłą wskazówką dla kogoś bystrzejszego. Przypadkowy znajomy nie podjął jednak rękawicy i zareagował w sposób niemalże łagodny, co nieco wyostrzyło wrightowskie spojrzenie na alkoholowym kompanie. - Rozumiem, że chodziło ci o twoje towarzystwo? - spytał niemalże delikatnie, jak zaufany przyjaciel, w pełni rozumiejący bolączki swojego drogiego druha, chociaż każda głoska jego wypowiedzi ociekała sarkazmem. Sarkazmem jednak niezgranym, z jakąś fałszywą nutą, ni to strachu ni wyzwania, która - taką miał nadzieję - pozostawała niesłyszalna. W ogólnym szmerze rozmów, w krwi buzującej mu w uszach, w stukaniu butelek o drewniane blaty, w sączeniu się krwi przez materiał bandaża i przez ciemnoganatową koszulę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głośny gardłowy śmiech nieznajomego nieco rozluźnił atmosferę przesiąkniętą pijacką podejrzliwością; zapewne w innych warunkach żaden z nich nawet nie spojrzałby na drugiego, by przypadkiem nie znaleźć w nim odbicia osoby, którą kiedyś był, którą kiedyś utracił, którą którą chciałby codziennie widzieć w lustrze. Alkoholowy amok, nie, subtelne zamroczenie, które pozwalało na więcej i które umożliwiało stawianie niepewnych, ale stanowczo dążących w nieznane kroków, było sporym ułatwieniem. Łagodnie przeszli z poziomu nie znam cię to bardziej bezpośredniego, poruszającego w swojej prostej brutalności te struny, o których na salonach nie mówiło się nawet szeptem. Colin nie wyobrażał sobie, by przekraczając arystokratyczny próg czyjejkolwiek rezydencji, jego uszu dobiegłoby prostackie pedalstwo, względnie inne ponure określenie na to, co pozostawał - eufemistycznie wręcz stwierdzając - nieporuszanym tematem tabu. Ta sama arystokracja, która jeszcze w starożytności pławiła się w cielesnej rozkoszy ciał chłopców i dziewcząt, teraz zamykała zawstydzone oczy i zasłaniała ręką usta.
- Moją śliczną buźkę? - wzorem doskonałego rozmówcy podjął wyłącznie ten temat, który najbardziej go interesował do porządku dziennego przechodząc nad resztą słów, chwilowo kompletnie niepotrzebnych w chwilach narcystycznego uniesienia. - Pozwolę sobie to również potraktować jako komplement - uśmiechnął się, dopiero teraz odpalając papierosa, zaciągając się nim głęboko. Wzrok Colina wrócił z powrotem na Wrighta, odwdzięczając mu się uważnym śledzeniem rysów twarzy. Czyżby gdzieś już widocznej w morzy nieprzemijających obliczy, jakie zdarzyło mu się spotkać na swej drodze? Szybki rachunek sumienia wystarczył jednak w zupełności, jego znajomi w takich miejscach nie bywali; nie czuli potrzeby powrotu do normalnego świata, skażonego plugastwem i zgnilizną, ale i tak pełniejszego i doskonalszego od arystokratycznych konwenansów. Tutaj przestępstw dokonywano w świetle dnia, nie bojąc się podpisać pod nimi własnym nazwiskiem; arystokracja dokonywała ich tchórzliwie w białych rękawiczkach.
Rozbawione spojrzenie zniknęło jednak błyskawicznie, gdy kolejna słowa uwaga dotarła do uszu Colina. Dłoń zacisnęła się na oparciu krzesła, a drobne drzazgi boleśnie wbiły się w skórę, ale nie zwracał na to uwagi, skupiony na swoim zadziwiającym towarzyszu, tak beztrosko rzucającym dwuznacznościami i najwyraźniej kompletnie nieprzejętym konsekwencjami, którymi mogło grozić takie zachowanie. Coś mu podpowiadało, zapewne dobre szlacheckie wychowanie, by jak najszybciej przerwać dyskusję, żegnając się cokolwiek oschle w odpowiedzi na taką aluzję. To coś szybko zostało jednak przytłumione przez alkoholowe opary i słodki dla podniebienia dym papierosa. - Jeśli moje towarzystwo jest ci obmierzłe i nie chcesz się ze mną tu pokazywać, możemy znaleźć bardziej odosobnione miejsce, gdzie twoja reputacja nie ucierpi - odpowiedział po chwili zastanowienia, bawiąc się uchwytem kufla, przesuwając po nim palcami w spokojnych, powolnych ruchach, jakby chciał się nauczyć na pamięć prostej, szklanej struktury.
- Moją śliczną buźkę? - wzorem doskonałego rozmówcy podjął wyłącznie ten temat, który najbardziej go interesował do porządku dziennego przechodząc nad resztą słów, chwilowo kompletnie niepotrzebnych w chwilach narcystycznego uniesienia. - Pozwolę sobie to również potraktować jako komplement - uśmiechnął się, dopiero teraz odpalając papierosa, zaciągając się nim głęboko. Wzrok Colina wrócił z powrotem na Wrighta, odwdzięczając mu się uważnym śledzeniem rysów twarzy. Czyżby gdzieś już widocznej w morzy nieprzemijających obliczy, jakie zdarzyło mu się spotkać na swej drodze? Szybki rachunek sumienia wystarczył jednak w zupełności, jego znajomi w takich miejscach nie bywali; nie czuli potrzeby powrotu do normalnego świata, skażonego plugastwem i zgnilizną, ale i tak pełniejszego i doskonalszego od arystokratycznych konwenansów. Tutaj przestępstw dokonywano w świetle dnia, nie bojąc się podpisać pod nimi własnym nazwiskiem; arystokracja dokonywała ich tchórzliwie w białych rękawiczkach.
Rozbawione spojrzenie zniknęło jednak błyskawicznie, gdy kolejna słowa uwaga dotarła do uszu Colina. Dłoń zacisnęła się na oparciu krzesła, a drobne drzazgi boleśnie wbiły się w skórę, ale nie zwracał na to uwagi, skupiony na swoim zadziwiającym towarzyszu, tak beztrosko rzucającym dwuznacznościami i najwyraźniej kompletnie nieprzejętym konsekwencjami, którymi mogło grozić takie zachowanie. Coś mu podpowiadało, zapewne dobre szlacheckie wychowanie, by jak najszybciej przerwać dyskusję, żegnając się cokolwiek oschle w odpowiedzi na taką aluzję. To coś szybko zostało jednak przytłumione przez alkoholowe opary i słodki dla podniebienia dym papierosa. - Jeśli moje towarzystwo jest ci obmierzłe i nie chcesz się ze mną tu pokazywać, możemy znaleźć bardziej odosobnione miejsce, gdzie twoja reputacja nie ucierpi - odpowiedział po chwili zastanowienia, bawiąc się uchwytem kufla, przesuwając po nim palcami w spokojnych, powolnych ruchach, jakby chciał się nauczyć na pamięć prostej, szklanej struktury.
Długie miesiące rozłąki z snobistyczną, czarodziejską szlachtą, nieco otumaniły szalony instynkt Benjamina, który kiedyś pomagał mu w bezpośrednich kontaktach z arystokracją. Często zasiadała ona w najbliższych lożach trybun, z uwagą przyglądając się grze najbrutalniejszego zespołu ligi. Początkowo doznawał niezwykłej łaski sympatii ze strony męskich przedstawicieli rodu, traktujących go jako półkrwi ciekawostkę, bilet do magicznego świata, gdzie nie musieli nosić rajstopek i peruki i gdzie mogli kalać swoje perfekcyjnie wycięte przez genetykę usta tanim alkoholem. Wprowadzanie niektórych buntowniczych latorośli - zwłaszcza z mniej restrykcyjnych rodzin - do brutalnej rzeczywistości najpierw naprawdę mu się podobało, ale z czasem: zbrzydło. Na szczęście ów czas zbiegł się z wzrostem popularności, wzmacnianym przez uśmiechanie się z okładek Czarownicy, co przyniosło słodkie żniwo w postaci ślicznych szlachcianek, zerkających nieśmiało na archetyp zakapiora, buntownika, idealnego mężczyzny do niewinnych westchnień. Wątpił, by którakolwiek panienka w bezpośrednim kontakcie okazała się równie odważna co jej błękitnokrwiści bracia, za którymi jednak wcale nie tęsknił.
Nawet teraz, nawet po powrocie. Przywykł do łagodzącego obyczaje towarzystwa plebsu, nawet wśród mugoli odnajdując doskonałych kompanów do radosnych pijatyk. Im dłużej przebywał na smoczych odludziach, tym mniejszą nostalgią obdarzał towarzystwo pozostawione w Wielkiej Brytanii. Być może przeszedł na naturalizm, być może zaraził się dawno przebrzmiałą chłopomanią - w tym stanie wstępnego upojenia łączenie myśli przychodziło mu z trudem. Potrafił tylko robić użytek z ust, wsuwając w końcu między nie szyję butelki, nie bawiąc się już w dolewanie do szklanki podłego trunku. Czym mógł zrazić swojego prywatnego, doskonale wychowanego - nawet siedział tutaj jak książę - pedalskiego arystokratę. Dużo określeń; w świecie ostrych stereotypów Ben czuł się bezpiecznie. Potrzebował jasnych ram, ustawiających wszystkie słabości w określonym porządku, z którym łatwiej było mu się pogodzić. Spotkanie mężczyzny nieco zakłóciło odbiór logicznego wszechświata, na nowo podkręcając w Benjaminie rosnącą frustrację. Znów przyglądał się bez słowa uśmiechowi mężczyzny, jakby dopiero teraz wpadł na dość rozsądny pomysł zastanowienia się nad swoimi słowami. Zbyt ostrymi, zbyt żałosnymi, zbyt dwuznacznymi; przez sekundę także rozważał chwiejne powstanie do stolika i równie niepewne ruszenie ścieżką przyzwoitości aż do drzwi wyjściowych, ale coś w odpowiedzi bruneta wpłynęło destrukcyjnie nie tylko na ustalony porządek platonicznego zachlewania mordy w towarzystwie nieznajomego, ale i na ostateczność podjętej decyzji. Odstawił tylko półpustą butelkę z cichym trzaskiem na klejący się blat stolika, rzucając rozmówcy baczne, niemalże trzeźwe spojrzenie.
- Czy ty próbujesz mnie uwieść?- zaczął bardzo pewnie, konkretnie, chociaż ostatnie słowo zabrzmiało w ustach prawie dwumetrowego zarośniętego mężczyzny niezwykle fałszywie i wręcz groteskowo nie na miejscu. Parsknął urywanym śmiechem, nie odrywając jednak ciemnych oczu od twarzy mężczyzny. Proste rozwiązania były najlepsze; nic nie tracił takim pytaniem, co najwyżej ryzykował obicie mordy lub ewentualne zatrzymanie za naruszenie nietykalności cielesnej czystokrwistego paniczyka. Może i nie był w najlepszej formie fizycznej - chyba powinien udać się do Rity po eliksir oczyszczający niezbyt higienicznie wykonany tatuaż - ale bez wątpienia poradziłby sobie z przeciwnikiem...oczywiście zanim tamten sięgnąłby do swojej różdżki. Na razie nie podejmował żadnych gwałtownych ruchów, po prostu czekając na odpowiedź. Bez drżącego serca zauroczonej dzierlatki, raczej z mocną dezorientacją, wspomożoną tylko wypitym alkoholem i spojrzeniem bruneta.
Nawet teraz, nawet po powrocie. Przywykł do łagodzącego obyczaje towarzystwa plebsu, nawet wśród mugoli odnajdując doskonałych kompanów do radosnych pijatyk. Im dłużej przebywał na smoczych odludziach, tym mniejszą nostalgią obdarzał towarzystwo pozostawione w Wielkiej Brytanii. Być może przeszedł na naturalizm, być może zaraził się dawno przebrzmiałą chłopomanią - w tym stanie wstępnego upojenia łączenie myśli przychodziło mu z trudem. Potrafił tylko robić użytek z ust, wsuwając w końcu między nie szyję butelki, nie bawiąc się już w dolewanie do szklanki podłego trunku. Czym mógł zrazić swojego prywatnego, doskonale wychowanego - nawet siedział tutaj jak książę - pedalskiego arystokratę. Dużo określeń; w świecie ostrych stereotypów Ben czuł się bezpiecznie. Potrzebował jasnych ram, ustawiających wszystkie słabości w określonym porządku, z którym łatwiej było mu się pogodzić. Spotkanie mężczyzny nieco zakłóciło odbiór logicznego wszechświata, na nowo podkręcając w Benjaminie rosnącą frustrację. Znów przyglądał się bez słowa uśmiechowi mężczyzny, jakby dopiero teraz wpadł na dość rozsądny pomysł zastanowienia się nad swoimi słowami. Zbyt ostrymi, zbyt żałosnymi, zbyt dwuznacznymi; przez sekundę także rozważał chwiejne powstanie do stolika i równie niepewne ruszenie ścieżką przyzwoitości aż do drzwi wyjściowych, ale coś w odpowiedzi bruneta wpłynęło destrukcyjnie nie tylko na ustalony porządek platonicznego zachlewania mordy w towarzystwie nieznajomego, ale i na ostateczność podjętej decyzji. Odstawił tylko półpustą butelkę z cichym trzaskiem na klejący się blat stolika, rzucając rozmówcy baczne, niemalże trzeźwe spojrzenie.
- Czy ty próbujesz mnie uwieść?- zaczął bardzo pewnie, konkretnie, chociaż ostatnie słowo zabrzmiało w ustach prawie dwumetrowego zarośniętego mężczyzny niezwykle fałszywie i wręcz groteskowo nie na miejscu. Parsknął urywanym śmiechem, nie odrywając jednak ciemnych oczu od twarzy mężczyzny. Proste rozwiązania były najlepsze; nic nie tracił takim pytaniem, co najwyżej ryzykował obicie mordy lub ewentualne zatrzymanie za naruszenie nietykalności cielesnej czystokrwistego paniczyka. Może i nie był w najlepszej formie fizycznej - chyba powinien udać się do Rity po eliksir oczyszczający niezbyt higienicznie wykonany tatuaż - ale bez wątpienia poradziłby sobie z przeciwnikiem...oczywiście zanim tamten sięgnąłby do swojej różdżki. Na razie nie podejmował żadnych gwałtownych ruchów, po prostu czekając na odpowiedź. Bez drżącego serca zauroczonej dzierlatki, raczej z mocną dezorientacją, wspomożoną tylko wypitym alkoholem i spojrzeniem bruneta.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było coś niewieściego, do cna delikatnego w sposobie, w jakim Colin wypuszczał nikotynowe opary - powoli, bez pośpiechu, spokojnie obserwując, jak strużka dymu zamienia się w coraz wątlejszą, by w końcu rozmyć się w półmroku pomieszczenia i zmieszać z setką innych zapachów. Niedbale rozparty na niewygodnym krześle, zapewne tylko w wyobraźni będącym pluszowym fotelem, w którym zapadał się najczęściej w swojej rezydencji, przysiadając z książką w ręku i uważnie śledząc słowa wyryte na kolejnych stronach. W podrzędnym pubie książki jednak nie mógł żadnej uświadczyć, a towarzysz nie wyglądał na takiego, który z równą do Colina miłością sięgałby po dobrą lekturę. Zapijaczony, zarośnięty, a przy tym najwyraźniej kompletnie oderwany od zasad dobrego wychowania - co jednak mógł mu wybaczyć, wszak w takim miejscu kultura zostawała za drzwiami, wydobywając z amatorów alkoholowych trunków ich najgłębszą naturę. Obserwował go z niekłamanym zainteresowaniem, fascynacją wręcz, w dodatki prawie że pomieszaną z drobnymi strużkami zazdrości sączącej się nieświadomie w jego serce; nagle żałował, że jego życie okazało się ułożonym i doskonale zaplanowanym, a każdy kolejny krok był przemyślany kilkakrotnie. Czyż nie byłoby łatwiej rzucić arystokratycznych zasad i dać się ponieść prawdziwemu życiu, które nie głaskało go czule po głowie, gdy przypadkowo się potknął? Zazdrosna myśl odpłynęła jednak równie szybko, jak się pojawiła; nierozsądnie było dać się ponieść chwilowej zazdrości, uzasadnionej wyłącznie ilością wypitego alkoholu.
Dosadna brutalność aluzji Wrighta dotarła do Colina z pewnym opóźnieniem, jakby umysł celowo chronił go przed odczytaniem bluźnierczej zaczepki, skierowanej chyba bardziej z nudy niż faktycznej chęci wywołania burdy. Szlachcic - zapijaczony chwilowo w niemalże takim samym stopniu jak on - był przecież nadal szlachcicem, po dziecinnemu zagubionym w miejscu, gdzie żadna szlachetna stopa nie stanęłaby z własnej woli... chyba że szukając mrocznej, niebezpiecznej, niemoralnej rozrywki, o której nie mówiono na salonach. Szlachcicem stanowiącym doskonałe pole strzelnicze dla tych, którzy chcieli zeń drwić i kpić, dopiero teraz zyskując okazję, by wylać wszystkie swoje.
- Jesteś pijany - powiedział spokojnym tonem, w którym nie drżała jeszcze żadna nuta fałszywej ekscytacji - a pijanych panienek nie ruszam - ręką Colina sięgnęła przez stół, omijając jednak kufel z piwem i zaciskając się na błogosławionym chłodzie butelki z Ognistą, której szyjkę chwilę później przytknął do ust. Płyn parzył, stokroć mocniejszy od faktycznie pedalskiego piwa - przyznawał to jednak bez większego żalu i wstydu - Colin wiedział jednak, że za chwilę przyniesie uczucie przyjemnego oszołomienia, w którym nie będzie go już interesować ani to, po czyją butelkę sięgnął, ani konsekwencje karygodności swojego czynu. Obrzydzenie, które niektórzy odczuwali na myśl o przytknięciu ust w to samo miejsce, którego wcześniej dotykały inne usta - zadziwiające, że zasada ta nie dotyczyła plugawości dziwek w burdelach, których klienci nie mieli takich obiekcji - odeszło gdzieś w kąt, jakby Colinowi było w tym momencie wszystko jedno. - A nawet jeśli - kontynuował, wciąż na tyle przytomny, by świadomie wypowiadać słowa, ale jednocześnie święcie przekonany, że zbawcza moc Ognistej za moment zacznie działać i nic więcej już nie będzie go obchodziło, żadne konsekwencje, dobre wychowanie czy strach przed karą za swój brak samokontroli. Miał jednak na tyle przytomności, by ściszyć głos - to czy szlachecki wygodniś z piękną buźką i pedalskim piwem w dłoni jest szczytem twoich marzeń? - pytanie zawisło w powietrzu, gdy Colin opadał z powrotem na oparcie fotela, zgarniając ze sobą butelkę, którą oparł o udo, mocno ściskając jej szyjkę.
Dosadna brutalność aluzji Wrighta dotarła do Colina z pewnym opóźnieniem, jakby umysł celowo chronił go przed odczytaniem bluźnierczej zaczepki, skierowanej chyba bardziej z nudy niż faktycznej chęci wywołania burdy. Szlachcic - zapijaczony chwilowo w niemalże takim samym stopniu jak on - był przecież nadal szlachcicem, po dziecinnemu zagubionym w miejscu, gdzie żadna szlachetna stopa nie stanęłaby z własnej woli... chyba że szukając mrocznej, niebezpiecznej, niemoralnej rozrywki, o której nie mówiono na salonach. Szlachcicem stanowiącym doskonałe pole strzelnicze dla tych, którzy chcieli zeń drwić i kpić, dopiero teraz zyskując okazję, by wylać wszystkie swoje.
- Jesteś pijany - powiedział spokojnym tonem, w którym nie drżała jeszcze żadna nuta fałszywej ekscytacji - a pijanych panienek nie ruszam - ręką Colina sięgnęła przez stół, omijając jednak kufel z piwem i zaciskając się na błogosławionym chłodzie butelki z Ognistą, której szyjkę chwilę później przytknął do ust. Płyn parzył, stokroć mocniejszy od faktycznie pedalskiego piwa - przyznawał to jednak bez większego żalu i wstydu - Colin wiedział jednak, że za chwilę przyniesie uczucie przyjemnego oszołomienia, w którym nie będzie go już interesować ani to, po czyją butelkę sięgnął, ani konsekwencje karygodności swojego czynu. Obrzydzenie, które niektórzy odczuwali na myśl o przytknięciu ust w to samo miejsce, którego wcześniej dotykały inne usta - zadziwiające, że zasada ta nie dotyczyła plugawości dziwek w burdelach, których klienci nie mieli takich obiekcji - odeszło gdzieś w kąt, jakby Colinowi było w tym momencie wszystko jedno. - A nawet jeśli - kontynuował, wciąż na tyle przytomny, by świadomie wypowiadać słowa, ale jednocześnie święcie przekonany, że zbawcza moc Ognistej za moment zacznie działać i nic więcej już nie będzie go obchodziło, żadne konsekwencje, dobre wychowanie czy strach przed karą za swój brak samokontroli. Miał jednak na tyle przytomności, by ściszyć głos - to czy szlachecki wygodniś z piękną buźką i pedalskim piwem w dłoni jest szczytem twoich marzeń? - pytanie zawisło w powietrzu, gdy Colin opadał z powrotem na oparcie fotela, zgarniając ze sobą butelkę, którą oparł o udo, mocno ściskając jej szyjkę.
Zderzenie dwóch zupełnie różnych światów zazwyczaj kończyło się katastrofą, lecz w tym przypadku granica pomiędzy wymuskaną arystokracją z nokturnowym piekiełkiem wcale nie była tak drastyczna jakby się mogło wydawać. Benjamin kiedyś liznął szlacheckiego obycia a przypadkowy przyjaciel z pewnością nie był w tejże melinie po raz pierwszy. Podwójne maski i tak okazywały się niepotrzebne: w półmroku obskurnego pubu każdy czuł się względnie bezpieczny. Salonowe gierki marnie wychodziły w tak dusznym pomieszczeniu o zadziwiająco częstej rotacji chwilowych mieszkańców. Drzwi wyjściowe, drzwi na zaplecze, drzwi do toalet - wszystkie trzaskały w nieregularnym crescendo, wybijając się ponad szmerem rozmów. O tematyce wszelakiej, zapewne nie oscylującej wokół polityki. Takie filozoficzne dysputy należały do trzeźwiejszego świata, oddzielonego od nierzeczywistych alkoholowych urojeń grubym murem.
Może dlatego Benjamin wolał spędzać pierwsze samotne wieczory w tym miejscu? Może czegoś szukał? Nigdy nie lubił roztrząsać własnych pragnień, po prostu ślepo podążając za nimi. Z czasem nauczył się tylko większej dbałości o swoje bezpieczeństwo i o lekkość ewentualnych konsekwencji. Tych nie musiał się obawiać w tym przyjemnym, choć lepkim towarzystwie. Nieznajomy nie stanowił zagrożenia, wręcz przeciwnie, odsłaniał się kompletnie: albo będąc nowym w tym lokalu o podejrzanej reputacji albo mając naprawdę konkretną propozycję spędzenia razem reszty nocy.
Jasną nawet pod uprzejmym przykryciem kolejnych gładkich słówek. Benjamin nie przywiązywał do nich większej wagi, po prostu obserwując nieznajomego. Odbierającego mu butelkę, personifikującą...Nie, nie, aż tak głęboko nie zapędzał się w analizy zachowania. Żył teraźniejszością a chwila obecna jak w soczewce skupiała wszystkie bodźce na nieco naiwnym w swej odwadze delikwencie. Obejmującym ukochaną Ognistą w specyficzny sposób, dający duże pole do popisu dla wyobraźni.
- Bzdura - skomentował tylko jego okrągłe słowa, chociaż w dalszym ciągu bez ani grama wrogości czy też wystudiowanego dystansu. Od momentu pojawienia się mężczyzny przy jego stoliku do obecnego stężenia atmosfery w Benjaminie niewiele się zmieniło. Przyglądał się tylko brunetowi bardziej uważnie, przesuwając wzrokiem już nie tylko po twarzy ale i po sylwetce, próbując całkiem rzeczowo ocenić opłacalność ewentualnej...inwestycji. - Szlachecki piękniś powinien lepiej uważać na swoje prowokacje...Skąd pewność, że nie jestem tajniakiem, prowadzącym cię prosto na eliksirową kastrację za przestępstwo przeciwko moralności? - spytał, nie odpowiadając jednak na ostatnie pytanie: nie przywykł do prawienia komplementów a już cała sytuacja intensywnej konwersacji barowej mogła przyprawić go o zawrót głowy. Zazwyczaj wystarczyły tylko spojrzenia, zniknięcie za drzwiami zaplecza, potem szorstka, fizyczna praca, jęk tłumiony w obcych ustach i baśń kończyła się rozejściem książąt w dwie różne strony. Bez epilogu, bez prologu, który rozpisywał się tutaj w samych nieoczywistościach, ciążących Benowi bardziej niż rozłąka z Ognistą. Na razie nie sięgał po butelkę, po prostu nie odrywając wzroku od mężczyzny, intrygującego go z każdą chwilą bardziej.
Może dlatego Benjamin wolał spędzać pierwsze samotne wieczory w tym miejscu? Może czegoś szukał? Nigdy nie lubił roztrząsać własnych pragnień, po prostu ślepo podążając za nimi. Z czasem nauczył się tylko większej dbałości o swoje bezpieczeństwo i o lekkość ewentualnych konsekwencji. Tych nie musiał się obawiać w tym przyjemnym, choć lepkim towarzystwie. Nieznajomy nie stanowił zagrożenia, wręcz przeciwnie, odsłaniał się kompletnie: albo będąc nowym w tym lokalu o podejrzanej reputacji albo mając naprawdę konkretną propozycję spędzenia razem reszty nocy.
Jasną nawet pod uprzejmym przykryciem kolejnych gładkich słówek. Benjamin nie przywiązywał do nich większej wagi, po prostu obserwując nieznajomego. Odbierającego mu butelkę, personifikującą...Nie, nie, aż tak głęboko nie zapędzał się w analizy zachowania. Żył teraźniejszością a chwila obecna jak w soczewce skupiała wszystkie bodźce na nieco naiwnym w swej odwadze delikwencie. Obejmującym ukochaną Ognistą w specyficzny sposób, dający duże pole do popisu dla wyobraźni.
- Bzdura - skomentował tylko jego okrągłe słowa, chociaż w dalszym ciągu bez ani grama wrogości czy też wystudiowanego dystansu. Od momentu pojawienia się mężczyzny przy jego stoliku do obecnego stężenia atmosfery w Benjaminie niewiele się zmieniło. Przyglądał się tylko brunetowi bardziej uważnie, przesuwając wzrokiem już nie tylko po twarzy ale i po sylwetce, próbując całkiem rzeczowo ocenić opłacalność ewentualnej...inwestycji. - Szlachecki piękniś powinien lepiej uważać na swoje prowokacje...Skąd pewność, że nie jestem tajniakiem, prowadzącym cię prosto na eliksirową kastrację za przestępstwo przeciwko moralności? - spytał, nie odpowiadając jednak na ostatnie pytanie: nie przywykł do prawienia komplementów a już cała sytuacja intensywnej konwersacji barowej mogła przyprawić go o zawrót głowy. Zazwyczaj wystarczyły tylko spojrzenia, zniknięcie za drzwiami zaplecza, potem szorstka, fizyczna praca, jęk tłumiony w obcych ustach i baśń kończyła się rozejściem książąt w dwie różne strony. Bez epilogu, bez prologu, który rozpisywał się tutaj w samych nieoczywistościach, ciążących Benowi bardziej niż rozłąka z Ognistą. Na razie nie sięgał po butelkę, po prostu nie odrywając wzroku od mężczyzny, intrygującego go z każdą chwilą bardziej.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z pewnością niejeden magipsychiatra miałby spore używanie na przypadku Colina, tak boleśnie związanego z matką, która od dzieciństwa wpajała mu nienawiść do rodu, któremu zawdzięcza jedynie nazwisko. I choć właśnie ono było zarazem darem, jak i przekleństwem, stanowiło pewną ujmę na jego wyświechtanym honorze za każdym razem, gdy to tylko ono - a nie jego osobowość, umiejętności i osiągnięty sukces - otwierało mu drzwi do nowych możliwości. Jednego dnia potrafił z szarmancją wymawiać swoje nazwisko, przedstawiając się komuś obcemu, by w zaciszu domu w towarzystwie matki wypluwać je z niechęcią i pogardą. To właśnie po takich spotkaniach, gdy rodowe piętno otwierało przed nim nowe zamku i wpuszczało do świata arystokracji, potrzebował chwil zapomnienia, głębokiego oddechu i oderwania od rzeczywistości nieustępliwie przypominającej mu o jego pochodzeniu. Tym razem nie mógł szukać ukojenia u matki, która jako jedyna rozumiała jego nienawiść i jako jedyna kładła mu rękę na ramieniu w geście prawdziwego współczucia. Wybrał więc towarzystwo osób i miejsca zupełnie innego, niż to, w jakich zwykł na co dzień przebywać; głównie męskie grono podpitych, podchmielonych i półprzytomnych towarzyszy, którzy w kieliszkach i abstrakcyjnych rozmowach o niczym szukali ukojenia swoich problemów i rozwiązania dręczących ich wątpliwości.
- Och, więc może chcesz mnie przeszukać? - zakpił, ignorując świadomie wizję, jaką roztoczył przed nim Wright. Być może jego słowa były żartem, zaczepką równą tym, które rzucał do tej pory, ale czemu nie miałyby być prawdą? Parszywi stróże moralności z pewnością mieli w takich miejscach największy połów i Colina nie zdziwiłaby ich obecność. Patrząc jednak na siedzącego mężczyznę, który swoją wysoką sylwetkę ledwie upchnął na krześle, miał dziwną pewność - być może wywołaną alkoholowym mam to w dupie, że z jego strony nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Cóż, przynajmniej nie takie, o jakim ten raczył wspomnieć. Kciuk Colina zatoczył kółko u szczytu szyjki, świadomie lub nieświadomie robiąc to w powolny sposób, jakby z pewnym zawahaniem, zastanowieniem i zamyśleniem. - Może jeszcze mam klęknąć i założyć ręce do tyłu wzorem mugolskich policyjnych praktyk? - kontynuował, nie spuszczając z niego spojrzenia, w którym błąkały się rozbawione ogniki, samemu przed sobą przyznając, że wizja, choć rzucona w dwuznacznym żarcie, wcale nie była zła. - Powiem ci coś, przyjacielu - włożył całe swoje pokłady samokontroli w to, by jego słowa nie zabrzmiały chaotycznie i desperacko, ale by brzmienie tonu było jednoznaczne i nie pozostawiało wiele wątpliwości - pierdolę moralność - pociągnął kolejny łyk Ognistej, która już tak nie paliła i nie sprawiała wrażenia lekarstwa na wszystko. Już była tym lekarstwem, smakującym najsłodszą ambrozją bogów, na którą Colin będzie mógł jutro zrzucić wszystkie swoje winy i błędy w jakimś ponurym akcie samousprawiedliwienia.
- Och, więc może chcesz mnie przeszukać? - zakpił, ignorując świadomie wizję, jaką roztoczył przed nim Wright. Być może jego słowa były żartem, zaczepką równą tym, które rzucał do tej pory, ale czemu nie miałyby być prawdą? Parszywi stróże moralności z pewnością mieli w takich miejscach największy połów i Colina nie zdziwiłaby ich obecność. Patrząc jednak na siedzącego mężczyznę, który swoją wysoką sylwetkę ledwie upchnął na krześle, miał dziwną pewność - być może wywołaną alkoholowym mam to w dupie, że z jego strony nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Cóż, przynajmniej nie takie, o jakim ten raczył wspomnieć. Kciuk Colina zatoczył kółko u szczytu szyjki, świadomie lub nieświadomie robiąc to w powolny sposób, jakby z pewnym zawahaniem, zastanowieniem i zamyśleniem. - Może jeszcze mam klęknąć i założyć ręce do tyłu wzorem mugolskich policyjnych praktyk? - kontynuował, nie spuszczając z niego spojrzenia, w którym błąkały się rozbawione ogniki, samemu przed sobą przyznając, że wizja, choć rzucona w dwuznacznym żarcie, wcale nie była zła. - Powiem ci coś, przyjacielu - włożył całe swoje pokłady samokontroli w to, by jego słowa nie zabrzmiały chaotycznie i desperacko, ale by brzmienie tonu było jednoznaczne i nie pozostawiało wiele wątpliwości - pierdolę moralność - pociągnął kolejny łyk Ognistej, która już tak nie paliła i nie sprawiała wrażenia lekarstwa na wszystko. Już była tym lekarstwem, smakującym najsłodszą ambrozją bogów, na którą Colin będzie mógł jutro zrzucić wszystkie swoje winy i błędy w jakimś ponurym akcie samousprawiedliwienia.
Brakowało mu papierosa, uprzednio zgaszonego o nieheblowane drewno. Brakowało mu chłodnego szkła butelki, uspokajającego na równi z gorzkim trunkiem. Brakowało mu także zdrowego rozsądku, ładnie kierującego go do wyjścia ewakuacyjnego. Mógłby wtedy spędzić ten wieczór tak, jak zaplanował, oszczędnie dokańczając alkoholowego dzieła w swoim mieszkaniu. Wpatrywanie się w odpadającą ze ścian tapetę znajdowało się co prawda bardzo nisko w hierarchii ulubionych aktywności Bena, jednak nie stanowiło tak dużego zagrożenia jak...jak właściwie co? Ewentualna konfrontacja ze swoimi słabościami? Przyjacielska rozmowa z przystojnym nieznajomym? Przekraczanie granic przyzwoitości przy aplauzie współtowarzysza zbrodni? Czym usprawiedliwiał swój chaos myśli, czyniący z niego osobnika bardziej pedalskiego od pięknisia o szlacheckim rodowodzie?
On przynajmniej nie ukrywał się, nie kluczył; z łatwością podejmował dwuznaczną konwersację, lekceważąc cienką czerwoną linię oddzielającą przekomarzanki upitych kompanów od jakiejś dziwnej formy gry wstępnej. Ben nie potrafił nadążyć za taką zmianą klimatu, w każdej nowej sytuacji czując się dość nieswojo. Do tego dochodziły nierozwiązane konflikty wewnętrzne - wypisz wymaluj dramat prosto z taniego harlekina, gdzie główna bohaterka, miotana rozterkami, rzuca się z klifu do morza. W ostatniej chwili ratowana przez swojego heroicznego kochanka, na co, rzecz jasna, Benjamin w tej chwili nie mógł liczyć. Pozostał sam na placu perwersyjnego boju, po raz pierwszy od bardzo dawna czując się postawionym pod ścianą. Widocznie nie docenił odwagi paniczyka, jawnie perorującego o swoich skrytych pragnieniach. Nawet jeśli były to tylko mrzonki lub sarkazm wyższego poziomu, to i tak Jaimie'mu na dłuższą chwilę zaschło w gardle.
- Nie znalazłbym nic, co mogłoby mnie zainteresować - odparł po chwili niemalże chłodno, odrobinę tracąc panowanie nad swoim świętym spokojem człowieka-skały, nienaruszonego nawet przez tak oczywiste propozycje. A może wcale takie nie były, może znów roił sobie w głowie coś, co tak zachwycająco psuło nudny scenariusz powrotu do ojczyzny? Nienawidził nadmiaru myśli, krążących w głowie niczym gnębiwtryski. Wolał, żeby rozegrało się to konserwatywnie, bez słów, za to z pogryzionymi do krwi ustami. Niestety, wargi nieznajomego ciągle układały się w jakiejś prowokacyjne słowa, które mogłyby nakręcić Benjamina bardziej, gdyby to w ogóle było możliwe. Nie wiedział, czy bardziej jest sfrustrowany czy podniecony i na razie postanowił nie zajmować się w ogóle zgłębianiem swych stanów emocjonalnych.
- Skoro tak lubisz klękać... - zaczął powoli, jakby w ogóle nie pamiętając ostatniego chłodnego ucięcia pseudoflirciarskiej konwersacji, wysysającej widocznie resztki płynów mózgowych Wrighta do cna. Miotał się w swoich odczuciach jak jakaś głupia panienka. Powietrze Anglii widocznie zawierało w sobie sporo cnotliwości, bo w innych okolicznościach przyrody po prostu kulturalnie zaprowadziłby mężczyznę na zaplecze. Teraz nawet próba odebrania brunetowi butelki skończyłaby się palpitacją serca: nie ze strachu tylko z chorobliwej mieszanki pragnienia i szoku, że oto tutaj, na złotej tacy, podaje mu się mężczyzna zadbany, prowokacyjny, wygadany, odrobinę starszy i...Za dużo tych komplementów nagle urodziło się w jego głowie. I spojrzeniu; był pewien, że nieznajomy więcej dowiaduje się o nim z uporczywego kontaktu wzrokowego niż z faktycznej rozmowy, w której Benjamin nigdy nie był zbyt lotny. - ...możemy spotkać się tutaj za tydzień- zdecydował, praktycznie nie czując, kiedy jego wargi wypowiadały te słowa. Zaproszenia na randkę? Na kolejną Ognistą? Na trzeźwą rozmowę z patrzeniem sobie głęboko w oczy i częstowaniem milutkimi słowami? Na zaspokojenie swoich potrzeb? Przesunięcie tego pulsującego pragnienia o siedem dni zakrawało o masochizm i Benjamin boleśnie zdawał sobie z tego sprawę, kiedy powoli podnosił się z krzesła, przez sekundę wahając się jeszcze, czy nie wpleść dłoni w zadbane włosy bruneta i nie zaciągnąć go po prostu w bardziej ustronne miejsce. Nie chciał być jednak chwilową słabostką zapitego arystokraty, płaczącego jutro w poduszkę - posłał mu tylko uważne spojrzenie, zostawiając na stoliku dwa złote galeony.
On przynajmniej nie ukrywał się, nie kluczył; z łatwością podejmował dwuznaczną konwersację, lekceważąc cienką czerwoną linię oddzielającą przekomarzanki upitych kompanów od jakiejś dziwnej formy gry wstępnej. Ben nie potrafił nadążyć za taką zmianą klimatu, w każdej nowej sytuacji czując się dość nieswojo. Do tego dochodziły nierozwiązane konflikty wewnętrzne - wypisz wymaluj dramat prosto z taniego harlekina, gdzie główna bohaterka, miotana rozterkami, rzuca się z klifu do morza. W ostatniej chwili ratowana przez swojego heroicznego kochanka, na co, rzecz jasna, Benjamin w tej chwili nie mógł liczyć. Pozostał sam na placu perwersyjnego boju, po raz pierwszy od bardzo dawna czując się postawionym pod ścianą. Widocznie nie docenił odwagi paniczyka, jawnie perorującego o swoich skrytych pragnieniach. Nawet jeśli były to tylko mrzonki lub sarkazm wyższego poziomu, to i tak Jaimie'mu na dłuższą chwilę zaschło w gardle.
- Nie znalazłbym nic, co mogłoby mnie zainteresować - odparł po chwili niemalże chłodno, odrobinę tracąc panowanie nad swoim świętym spokojem człowieka-skały, nienaruszonego nawet przez tak oczywiste propozycje. A może wcale takie nie były, może znów roił sobie w głowie coś, co tak zachwycająco psuło nudny scenariusz powrotu do ojczyzny? Nienawidził nadmiaru myśli, krążących w głowie niczym gnębiwtryski. Wolał, żeby rozegrało się to konserwatywnie, bez słów, za to z pogryzionymi do krwi ustami. Niestety, wargi nieznajomego ciągle układały się w jakiejś prowokacyjne słowa, które mogłyby nakręcić Benjamina bardziej, gdyby to w ogóle było możliwe. Nie wiedział, czy bardziej jest sfrustrowany czy podniecony i na razie postanowił nie zajmować się w ogóle zgłębianiem swych stanów emocjonalnych.
- Skoro tak lubisz klękać... - zaczął powoli, jakby w ogóle nie pamiętając ostatniego chłodnego ucięcia pseudoflirciarskiej konwersacji, wysysającej widocznie resztki płynów mózgowych Wrighta do cna. Miotał się w swoich odczuciach jak jakaś głupia panienka. Powietrze Anglii widocznie zawierało w sobie sporo cnotliwości, bo w innych okolicznościach przyrody po prostu kulturalnie zaprowadziłby mężczyznę na zaplecze. Teraz nawet próba odebrania brunetowi butelki skończyłaby się palpitacją serca: nie ze strachu tylko z chorobliwej mieszanki pragnienia i szoku, że oto tutaj, na złotej tacy, podaje mu się mężczyzna zadbany, prowokacyjny, wygadany, odrobinę starszy i...Za dużo tych komplementów nagle urodziło się w jego głowie. I spojrzeniu; był pewien, że nieznajomy więcej dowiaduje się o nim z uporczywego kontaktu wzrokowego niż z faktycznej rozmowy, w której Benjamin nigdy nie był zbyt lotny. - ...możemy spotkać się tutaj za tydzień- zdecydował, praktycznie nie czując, kiedy jego wargi wypowiadały te słowa. Zaproszenia na randkę? Na kolejną Ognistą? Na trzeźwą rozmowę z patrzeniem sobie głęboko w oczy i częstowaniem milutkimi słowami? Na zaspokojenie swoich potrzeb? Przesunięcie tego pulsującego pragnienia o siedem dni zakrawało o masochizm i Benjamin boleśnie zdawał sobie z tego sprawę, kiedy powoli podnosił się z krzesła, przez sekundę wahając się jeszcze, czy nie wpleść dłoni w zadbane włosy bruneta i nie zaciągnąć go po prostu w bardziej ustronne miejsce. Nie chciał być jednak chwilową słabostką zapitego arystokraty, płaczącego jutro w poduszkę - posłał mu tylko uważne spojrzenie, zostawiając na stoliku dwa złote galeony.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Co za idiota stwierdził kiedyś, że budowanie napięcia jest lepsze od punktu kulminacyjnego, gdy kolorowe fajerwerki zdobią ciemne niebo, zwiastując fantastyczną nagrodę za dotrwanie do końca? W przypadku Colina budowanie napięcia było przyjemne do pewnego momentu - ostrożnego badania i sprawdzania, powolnego testowania granic, które naginane były z każdym kolejnym łykiem piwa i Ognistej, dając w końcu błogosławione zaślepienie. Realność przestała istnieć, dając pole pierwotnemu instynktowi przyjemności, który w tym momencie kumulował się w brodatym nieznajomym, na chwilę - zdawać by się mogło - wytrąconym z równowagi. Jeszcze dwa pociągnięcia Ognistej i Colin stracił wszelką świadomość tego, co wypada, a co powinno być na zawsze odgrodzone ciemną kurtyną milczenia, tłumiącą wszelką niemoralność i łamanie zasad. W milczeniu słuchał słów olbrzyma - bo jego sylwetka upchnięta na krześle nie kłamała - i patrzył, gdy podnosił się powoli, a w jego dłoni zabrzęczały monety. Bez słowa obserwował jego wysoką sylwetkę znikającą w drzwiach; nie obejrzał się, ani nie zatrzymał, dając Colinowi ostatnią szansę na dogonienie go. Nie musiał; to samo milczenie towarzyszyło arystokracie, gdy ruszył za nim, nie próbując kryć ciężkiego stąpania kroków, nie chowając się po zaułkach, by pozostać niezauważonym. Chciał, by wielkolud miał świadomość, że jest śledzony - to na barki Wrighta Colin świadomie zrzucił odpowiedzialność za wszystko, co mogło się teraz stać: to on miał możliwość zaprowadzić go w podejrzany zaułek i obić mordę jak podrzędnemu pijaczynie szukającemu sensacji, ale równie dobrze mógł zaprowadzić go do swojego mieszania, gdzie nie byliby zaczepiani ciekawskimi spojrzeniami, gdzie nikt nie pytałby o nazwiska i gdzie w powietrzu unosiłby się zapach moralnej zgnilizny do chwili, aż resztki alkoholu nie wyparowałyby z jego organizmu.
Wbrew pozorom nie uszli daleko. Ciemna kamienica niepierwszej młodości, której front Colin za dnia ominąłby z daleka, stała się nagle zachęcającym pięciogwiazdkowym hotelem. Skrzypiące schody, którymi wspinał się powoli, robiąc więcej hałasu niż zakładały dopuszczalne normy nocnych powrotów, były ostatnią przeszkodą przed przeznaczeniem, które rozpoczęło się wraz z pierwszą wypitą szklanką alkoholu. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl, by pieprzyć cały arystokratyczny stan z ich arystokratycznymi zasadami i przekonaniami, które w zmieniającym się świecie stały się już dawno archaiczne i martwe. Czy istniał bardziej dosadny sposób pieprzenia, niż złamanie tych pozostałych zasad, których szlachta trzymała się ze śmieszną desperacją? Balansowanie na granicy moralności, między groźbą wyklęcia i wydziedziczenia a prawdziwą wolnością, właśnie to balansowanie na cienkiej linie obudziło w nim szybszy oddech, bicie serca i krew szalenie pulsującą w żyłach. Drzwi do jaskini lwa nie trzasnęły; wielki kot zapomniał ich zamknąć, czy nie chciał ich zamykać, decydując się zaryzykować i wpuścić szlacheckiego paniczyka do swojego legowiska? Colin stanął przed nimi, pozbawiony nawet grama niepewności; nie wszystko mógł jednak zrzucić na karb alkoholowego oszołomienia, nawet ono nie zmusiłoby go do zrobienia rzeczy, którą chciał zrobić. Wright był buntem, wypowiedzeniem wojny magicznemu światu arystokracji i fałszywej moralności, która znikała za progiem rodowych rezydencji. Pchnął, a drzwi uchyliły się bardziej, wpuszczając go do środka i trzasnęły dopiero wtedy, gdy sam je zamknął.
Wbrew pozorom nie uszli daleko. Ciemna kamienica niepierwszej młodości, której front Colin za dnia ominąłby z daleka, stała się nagle zachęcającym pięciogwiazdkowym hotelem. Skrzypiące schody, którymi wspinał się powoli, robiąc więcej hałasu niż zakładały dopuszczalne normy nocnych powrotów, były ostatnią przeszkodą przed przeznaczeniem, które rozpoczęło się wraz z pierwszą wypitą szklanką alkoholu. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl, by pieprzyć cały arystokratyczny stan z ich arystokratycznymi zasadami i przekonaniami, które w zmieniającym się świecie stały się już dawno archaiczne i martwe. Czy istniał bardziej dosadny sposób pieprzenia, niż złamanie tych pozostałych zasad, których szlachta trzymała się ze śmieszną desperacją? Balansowanie na granicy moralności, między groźbą wyklęcia i wydziedziczenia a prawdziwą wolnością, właśnie to balansowanie na cienkiej linie obudziło w nim szybszy oddech, bicie serca i krew szalenie pulsującą w żyłach. Drzwi do jaskini lwa nie trzasnęły; wielki kot zapomniał ich zamknąć, czy nie chciał ich zamykać, decydując się zaryzykować i wpuścić szlacheckiego paniczyka do swojego legowiska? Colin stanął przed nimi, pozbawiony nawet grama niepewności; nie wszystko mógł jednak zrzucić na karb alkoholowego oszołomienia, nawet ono nie zmusiłoby go do zrobienia rzeczy, którą chciał zrobić. Wright był buntem, wypowiedzeniem wojny magicznemu światu arystokracji i fałszywej moralności, która znikała za progiem rodowych rezydencji. Pchnął, a drzwi uchyliły się bardziej, wpuszczając go do środka i trzasnęły dopiero wtedy, gdy sam je zamknął.
Nigdy nie pogrywał w jakieś pseudoflirciarskie gierki, powłóczyste wymiany spojrzeń zostawiając wymuskanym arystokratom, urządzającym sobie niewieście schadzki w altanach swych rezydencji, gdzie oddawali się sodomii na wyłożonych aksamitem poduszkach, wdychając przy tym zapach róż i deklamując wiersze o miłości. Taki literacki wzorzec niemoralności pojawiał się w dyskursie niemoralności sporadycznie, głównie sugerowany przez tolerancyjnych liberałów, kompletnie ginąc jednak w gąszczu społecznych stereotypów. Przedstawiających pederastów jako owrzodziałe, obleśne uosobienia najgorszych koszmarów, obmacujące się w mrocznych zaułkach i rozsiewające po świecie zarazę.
Benjamin został wychowany na takich opowieściach ku przestrodze, najpierw serwowanych mu przez nadopiekuńczą matkę, później rubasznych kolegów, dzięki którym właściwie dopiero rozpoznał najgorszego wroga przyzwoitości w samym sobie. Zaczęło się niewinnie, pierwsze żywsze uczucia, męska sztama, duszna atmosfera miotlarskiej szatni, sporo przepychanek i kuksańców, dopiero z czasem nabierających bardziej intensywnego podtekstu. A później, sam nie wiedział kiedy, z tych całkowicie cnotliwych zabaw od razu przeskoczył do wygrzewania się w cieple piekielnych ogni, przeznaczonych dla tak przeklętych istnień. Bywa; rozpacz nad swoim marnym losem pozostawiał wyłącznie na długie, samotne, pijackie noce, kiedy próbował walczyć z prywatnymi demonami. Nie wystawiał ich na widok publiczny, bo przecież nie był taki. Kobiety go uwielbiały, uśmiechał się do fanek ze stron Czarownicy, planował ślub z najpiękniejszą półwilą, która właśnie jego wybrała i wtedy naprawdę sądził, że wszytko będzie dobrze. Tak się nie stało, naiwna bajka uległa autodestrukcji, wyrzucając głównego bohatera na bruk Nokturnu, po którym szedł teraz nieco chwiejnie, kierując się ku swojemu azylowi.
By w smutku dokonać kolejnego rachunku sumienia? Porównać doświadczenia bałkańskie do tych brytyjskich? Albo po prostu przekonać się o swojej subtelnej sile toksycznego przyciągania - widocznie działającej pomimo upływu lat, bo kiedy szybko wchodził po trzeszczących schodach słyszał za sobą czyjeś kroki. Powinien zachwycić się symfonią brzmienia zwiastującego rozkosze niesamotnej nocy, ale przecież nie stał się nagle romantycznym księciem, oczekującym swego zniewieściałego kochanka na szczycie wieży. Obskurna kawalerka w niczym nie przypominała pedalskich altanek; ze ścian mieszkania odpadała tapeta a po parkiecie walały się butelki. Jaimie zdążył odkopać tylko jedną z nich, zanim tuż za jego plecami trzasnęły drzwi, pogrążając ich w niemoralnej ciemności. Jaimie nie zamierzał jednak zapalać światła, machać różdżką by porozwieszać u sufitu świecie; ba, nie miał w planach nawet poznawania imienia paniczyka, ledwie widzianego w półmroku korytarza.
- Nie mogłeś się doczekać? - spytał lekko, nie bawiąc się w żadne zastyganie i kontynuowanie wymiany głębokich spojrzeń. Było za ciemno a on sam zbyt zniecierpliwiony. Zapomniał o świętej zasadzie tygodnia: skoro wyczekiwany prezent wpraszał się do jego mieszkania, grzechem byłoby nie skorzystać z przyjemności, serwowanej mu niemalże na wynos. Podszedł do mężczyzny bez żadnego zawahania i pijackich potknięć (znał swój burdel na pamięć), po czym po prostu przycisnął go do ściany, miażdżąc usta nieznajomego w brutalnym pocałunku, dalekim od jakiejkolwiek czułości.
Benjamin został wychowany na takich opowieściach ku przestrodze, najpierw serwowanych mu przez nadopiekuńczą matkę, później rubasznych kolegów, dzięki którym właściwie dopiero rozpoznał najgorszego wroga przyzwoitości w samym sobie. Zaczęło się niewinnie, pierwsze żywsze uczucia, męska sztama, duszna atmosfera miotlarskiej szatni, sporo przepychanek i kuksańców, dopiero z czasem nabierających bardziej intensywnego podtekstu. A później, sam nie wiedział kiedy, z tych całkowicie cnotliwych zabaw od razu przeskoczył do wygrzewania się w cieple piekielnych ogni, przeznaczonych dla tak przeklętych istnień. Bywa; rozpacz nad swoim marnym losem pozostawiał wyłącznie na długie, samotne, pijackie noce, kiedy próbował walczyć z prywatnymi demonami. Nie wystawiał ich na widok publiczny, bo przecież nie był taki. Kobiety go uwielbiały, uśmiechał się do fanek ze stron Czarownicy, planował ślub z najpiękniejszą półwilą, która właśnie jego wybrała i wtedy naprawdę sądził, że wszytko będzie dobrze. Tak się nie stało, naiwna bajka uległa autodestrukcji, wyrzucając głównego bohatera na bruk Nokturnu, po którym szedł teraz nieco chwiejnie, kierując się ku swojemu azylowi.
By w smutku dokonać kolejnego rachunku sumienia? Porównać doświadczenia bałkańskie do tych brytyjskich? Albo po prostu przekonać się o swojej subtelnej sile toksycznego przyciągania - widocznie działającej pomimo upływu lat, bo kiedy szybko wchodził po trzeszczących schodach słyszał za sobą czyjeś kroki. Powinien zachwycić się symfonią brzmienia zwiastującego rozkosze niesamotnej nocy, ale przecież nie stał się nagle romantycznym księciem, oczekującym swego zniewieściałego kochanka na szczycie wieży. Obskurna kawalerka w niczym nie przypominała pedalskich altanek; ze ścian mieszkania odpadała tapeta a po parkiecie walały się butelki. Jaimie zdążył odkopać tylko jedną z nich, zanim tuż za jego plecami trzasnęły drzwi, pogrążając ich w niemoralnej ciemności. Jaimie nie zamierzał jednak zapalać światła, machać różdżką by porozwieszać u sufitu świecie; ba, nie miał w planach nawet poznawania imienia paniczyka, ledwie widzianego w półmroku korytarza.
- Nie mogłeś się doczekać? - spytał lekko, nie bawiąc się w żadne zastyganie i kontynuowanie wymiany głębokich spojrzeń. Było za ciemno a on sam zbyt zniecierpliwiony. Zapomniał o świętej zasadzie tygodnia: skoro wyczekiwany prezent wpraszał się do jego mieszkania, grzechem byłoby nie skorzystać z przyjemności, serwowanej mu niemalże na wynos. Podszedł do mężczyzny bez żadnego zawahania i pijackich potknięć (znał swój burdel na pamięć), po czym po prostu przycisnął go do ściany, miażdżąc usta nieznajomego w brutalnym pocałunku, dalekim od jakiejkolwiek czułości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tutaj, w ciemności, gdzie nie sięgała macka moralnego idealizmu, gdzie świat nie zamierał w oburzeniu przy każdym złamaniu najmniejszej zasady, Colin mógł się przyznać do drążącej go ciekawości spróbowania zakazanego. Skrępowanie towarzyszące wstydowi, niepewność oceny, jaką wystawi mu zamknięte, hermetyczne społeczeństwo, strach przed nieznaną innością przestały istnieć w ciemnym przedpokoju w tej samej chwili, gdy drzwi uderzyły o framugę, odcinając przeszłość i przyszłość od teraźniejszości. Nowy świat, jaki odkrywał się przed nim w osobie brodacza, był światem zaspokojenia tej ciekawości. Znalezienia odpowiedzi na pytania, których wypowiedzenie groziło społecznym ostracyzmem. Było światem buntu i sprzeciwu wobec odgórnie narzuconych przykazań, które miażdżyły pierwotne hedonistyczne pragnienie szczęścia. Jak podniecenie, które teraz czuł, a które narodziło się w pijackiej spelunie, mogło być czymś złym i zakazanym, skoro jednocześnie było tak przyjemne i dobre?
- Pierdol się - wychrypiał, zanim ten dopadł go, wyciskając pierwsze znamię rozkoszy. Zatracił się w nowych doznaniach; emocje rządzące jego życiem, opanowanie, swoisty stoicyzm, odeszły na moment w zapomnienie, gdy złapał Wrighta za koszulę, zaciskając palce na materiale, jakby w obawie, że ten oddali się po pierwszej fali podniecenia. Nie chciał żadnych miłosnych wierszy, żadnych płatków róż rozsypanych na poduszce, nie tęskno mu było do romantycznych scenerii. Bunty nigdy nie były piękne; krwawe przewroty dokonywały się cierpieniem tysięcy ofiar... lub zaprzedaniem duszy demonowi przyjemności. Colin oddawał swoją bez żalu; z radością żegnając swoją niewinność, wpajaną od dziecka przez matkę, a potem powtarzaną przez zaściankową arystokrację. Nie widział różnicy między czerpaniem rozkoszy z kobiecego i męskiego ciała; skoro w obu przypadkach reagował z takim samym entuzjazmem, poddając się radosnej chwili, obu należała się taka sama cześć.
Musiał uznać wyższość Wrighta, gdy posłusznie uniósł głowę, by pogłębić palący pocałunek. Szorstkie usta mężczyzny miażdżące mu wargi były niepospolitym doświadczeniem, kompletnie odmiennym od tego, co doświadczał do tej pory. Zazwyczaj to kobiety poddawały mu się łagodnie i bez większego sprzeciwu akceptowały jego nachalne usta i język wślizgujący się między ich wargi; zazwyczaj to one musiały zadzierać głowę, by spojrzeć w oczy oprawcy niewinności tuż przed tym, gdy wydzierał im tą niewinność pocałunek za pocałunkiem. Odwrócenie ról nie przyniosło jednak skrępowania, którego się obawiał; wstyd wpajany od wielu lat wypalił się gwałtownie, pozostawiając Colina z niegasnącym pragnieniem zaspokojenia. Przesunął jedną dłoń na męski kark, napierając na Wrighta całym ciałem w akcie przesyconej pożądaniem desperacji, ocierając się o niego absolutnie zamierzenie i nieprzypadkowo. Chciał, by wielkolud wiedział, że Colina nie przygnała tu tylko ciekawość i chęć sprawdzenia rozkosznej nowości; że nie jest tylko chwilową zachcianką, przypadkowym wyborem na drodze do moralnego piekła; że jest częścią świadomej decyzji, która dojrzewała w arystokracie jeszcze przy barowym stole.
Nieme błaganie poprowadziło jego dłoń w dół, pozwalając jej się wedrzeć między ich ściśnięte ciała i to samo błaganie znów zacisnęło palce na materiale, wyciągając do ze spodni, gwałcąc wszelkie zasady dobrej gry; nie zamierzał być uczciwy, gdy podniecenie spalało go od środka i nakazywało odpiąć pasek Wrighta. To nie uczciwość dyktowała warunki, gdy zręcznie odpinał swoją koszulę, gwałtownie i pośpiesznie pozbywając się guzików, jakby obwiał się, że to jego oprawca nagle się rozmyśli. Smak męskiego pocałunku, mocnego, brutalnego, dążącego do całkowitego zaspokojenia tlił się na jego wargach, gdy w końcu odsunął się od brodacza, na kilka sekund dokonując bluźnierczego rozdzielenia ich ciał.
- Pierdol się - wychrypiał, zanim ten dopadł go, wyciskając pierwsze znamię rozkoszy. Zatracił się w nowych doznaniach; emocje rządzące jego życiem, opanowanie, swoisty stoicyzm, odeszły na moment w zapomnienie, gdy złapał Wrighta za koszulę, zaciskając palce na materiale, jakby w obawie, że ten oddali się po pierwszej fali podniecenia. Nie chciał żadnych miłosnych wierszy, żadnych płatków róż rozsypanych na poduszce, nie tęskno mu było do romantycznych scenerii. Bunty nigdy nie były piękne; krwawe przewroty dokonywały się cierpieniem tysięcy ofiar... lub zaprzedaniem duszy demonowi przyjemności. Colin oddawał swoją bez żalu; z radością żegnając swoją niewinność, wpajaną od dziecka przez matkę, a potem powtarzaną przez zaściankową arystokrację. Nie widział różnicy między czerpaniem rozkoszy z kobiecego i męskiego ciała; skoro w obu przypadkach reagował z takim samym entuzjazmem, poddając się radosnej chwili, obu należała się taka sama cześć.
Musiał uznać wyższość Wrighta, gdy posłusznie uniósł głowę, by pogłębić palący pocałunek. Szorstkie usta mężczyzny miażdżące mu wargi były niepospolitym doświadczeniem, kompletnie odmiennym od tego, co doświadczał do tej pory. Zazwyczaj to kobiety poddawały mu się łagodnie i bez większego sprzeciwu akceptowały jego nachalne usta i język wślizgujący się między ich wargi; zazwyczaj to one musiały zadzierać głowę, by spojrzeć w oczy oprawcy niewinności tuż przed tym, gdy wydzierał im tą niewinność pocałunek za pocałunkiem. Odwrócenie ról nie przyniosło jednak skrępowania, którego się obawiał; wstyd wpajany od wielu lat wypalił się gwałtownie, pozostawiając Colina z niegasnącym pragnieniem zaspokojenia. Przesunął jedną dłoń na męski kark, napierając na Wrighta całym ciałem w akcie przesyconej pożądaniem desperacji, ocierając się o niego absolutnie zamierzenie i nieprzypadkowo. Chciał, by wielkolud wiedział, że Colina nie przygnała tu tylko ciekawość i chęć sprawdzenia rozkosznej nowości; że nie jest tylko chwilową zachcianką, przypadkowym wyborem na drodze do moralnego piekła; że jest częścią świadomej decyzji, która dojrzewała w arystokracie jeszcze przy barowym stole.
Nieme błaganie poprowadziło jego dłoń w dół, pozwalając jej się wedrzeć między ich ściśnięte ciała i to samo błaganie znów zacisnęło palce na materiale, wyciągając do ze spodni, gwałcąc wszelkie zasady dobrej gry; nie zamierzał być uczciwy, gdy podniecenie spalało go od środka i nakazywało odpiąć pasek Wrighta. To nie uczciwość dyktowała warunki, gdy zręcznie odpinał swoją koszulę, gwałtownie i pośpiesznie pozbywając się guzików, jakby obwiał się, że to jego oprawca nagle się rozmyśli. Smak męskiego pocałunku, mocnego, brutalnego, dążącego do całkowitego zaspokojenia tlił się na jego wargach, gdy w końcu odsunął się od brodacza, na kilka sekund dokonując bluźnierczego rozdzielenia ich ciał.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pijacka melina, Nokturn, 1953
Szybka odpowiedź