Pijacka melina, Nokturn, 1953
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wtoczył się do ciemnego wnętrza pubu bardziej z rozżaleniem niż nadzieją; los nie był mu ostatnio łaskawy, wystawiając go na ciężkie próby i zderzenia z ponurą rzeczywistością, która dla separującego się od życia szlachcica była wyjątkowo brutalna. Ostatnimi dniami nie było takiego, by Colin choć przez chwilę nie zastanawiał się nad swoim postępowaniem i by nie myślał nad tym, czy dobrze robi, lekką ręką zgarniając na bok szlacheckie brednie i absurdy, odkładając je jako niepotrzebny dodatek do jego życia. Nie było trudno wieść żywot magicznego przedsiębiorcy z roku na rok pomnażającego swoją fortunę, jednak po pewnym czasie Colin trafił na milczący mur układów i traktatów, niepisanych umów i przyzwoleń, które przeskoczyć mógł jedynie jako szlachcic - Colin Fawley, potomek jednego z arystokratycznych rodów, a nie Colin Fawley, przedsiębiorca z Inverness. Chcąc czy nie, odwiesił na haczyk swoją dumę, zapomniał na moment, że miał nigdy nie dać się wciągnąć w arystokratyczne rozgrywki i wkroczył na salony u jednych wywołując jawne zainteresowane, zaś u tych bardziej restrykcyjnych i tradycyjnych jawną niechęć. Był tym już zmęczony, ciągłym robieniem dobrem miny do złej gry i płaszczeniem się przed tymi, których znajomość i sympatia mogła mu przynieść jakieś korzyści. Był zmęczony, zirytowany i rozżalony, zamawiając kolejną szklankę - a może to był kufel - jakiegoś alkoholowego trunku, który bez wahania i chwili zastanowienia niknął w jego gardle z precyzją wieloletniego alkoholika. Alkoholika wracającego na stare śmieci po wieloletnim odwyku, gdy raczył się wyłącznie starą szkocką, której szlachecki smak i zapach godny był węchu i podniebienia najbardziej eleganckich gości. Tym bardziej więc smakowało mu podrzędne piwo, które zapewne obok piwa nawet nie leżało; to ono stanowiło nowość, ale i powrót do normalności tak dalekiej od wykwintnych arystokratycznych przyjęć pełnych sztywności wywołanej obrzydliwym przepychem, na którego widok zaciskało się gardło.
Szklanka uniesiona do ust zawisła w pół drogi, gdy wzrok Colina, rozmazany nieco upojnym trunkiem, zawisł na przeciwległej ścianie sali, przy której mieściły się pojedyncze stoliki z pojedynczymi gośćmi, najwyraźniej nie życzącymi sobie dodatkowego towarzystwa. Miejsca przy barze wypełnione były klientelą wszelkiej maści, od skromnie ubranych bywalców, którzy przychodzili tu na męskie plotki - niezależnie od tego, jak abstrakcyjnie to brzmi - po towarzystwo, które swoim wyglądem bardziej pasowało do mrocznych zaułków Nokturna, w których co chwile padały mniej lub bardziej moralne propozycje handlu wszelakiego, od magicznych amuletów, przez eliksiry, w końcu po walory własnego ciała. Jednak te szczególne stoliki mieściły głównie osoby, które nie były zainteresowane żadnymi interesami, a ich jedynym celem - bliższym lub dalszym - było pobicie prywatnego rekordu zapijaczenia. Czyli cel mniej więcej zbieżny z celem, jaki na dzisiaj upatrzył sobie Colin; tak jak upatrzył sobie brodacza, opartego niedbale o krzesło; brodacza, którego w innych okolicznościach minąłby pewnie bez słowa, jedynie w duszy wzdychając z rozżalenia, że mężczyzna mógłby się aż tak oszpecić, zapuszczając kudły godne rasowego sznaucera. Na szczęście dla Colina, a może to tylko złośliwa przewrotność losu, wlany w siebie alkohol znacznie załagodził bojowy nastrój, zmieniając go z bardziej przyjacielski, by nie rzecz wręcz - wylewny, kiedy pewnym, ale powolnym krokiem zbliżał się do odległego stolika, z każdym kolejnym metrem zyskując większą jasność umysłu.
Krzesło zaszurało, gdy Colin odciągał je od sąsiedniego stolika, chwilowo pustego, niezbyt się przejmując faktem, czy siedząca przy nim osoba poszła gdzieś na chwilę, czy zwolniła go na stałe. - Nie wypada pić samemu, gdy wokół tyle towarzystwa - bez ociągania postawił swój kufel, bo to jednak był kufel, na drewnianym blacie i rozparł się równie wygodnie, co jego towarzysz. Z tego odległości mógł mu się w końcu swobodnie przyjrzeć i z zadowoleniem pomieszanym z alkoholowym oszołomieniem stwierdził, że ta paskudna broda wcale nie jest taka zła. Ujdzie w tłumie, a po kolejnym kuflu może okaże się nawet przyjemnym dodatkiem do całej facjaty?
Wtoczył się do ciemnego wnętrza pubu bardziej z rozżaleniem niż nadzieją; los nie był mu ostatnio łaskawy, wystawiając go na ciężkie próby i zderzenia z ponurą rzeczywistością, która dla separującego się od życia szlachcica była wyjątkowo brutalna. Ostatnimi dniami nie było takiego, by Colin choć przez chwilę nie zastanawiał się nad swoim postępowaniem i by nie myślał nad tym, czy dobrze robi, lekką ręką zgarniając na bok szlacheckie brednie i absurdy, odkładając je jako niepotrzebny dodatek do jego życia. Nie było trudno wieść żywot magicznego przedsiębiorcy z roku na rok pomnażającego swoją fortunę, jednak po pewnym czasie Colin trafił na milczący mur układów i traktatów, niepisanych umów i przyzwoleń, które przeskoczyć mógł jedynie jako szlachcic - Colin Fawley, potomek jednego z arystokratycznych rodów, a nie Colin Fawley, przedsiębiorca z Inverness. Chcąc czy nie, odwiesił na haczyk swoją dumę, zapomniał na moment, że miał nigdy nie dać się wciągnąć w arystokratyczne rozgrywki i wkroczył na salony u jednych wywołując jawne zainteresowane, zaś u tych bardziej restrykcyjnych i tradycyjnych jawną niechęć. Był tym już zmęczony, ciągłym robieniem dobrem miny do złej gry i płaszczeniem się przed tymi, których znajomość i sympatia mogła mu przynieść jakieś korzyści. Był zmęczony, zirytowany i rozżalony, zamawiając kolejną szklankę - a może to był kufel - jakiegoś alkoholowego trunku, który bez wahania i chwili zastanowienia niknął w jego gardle z precyzją wieloletniego alkoholika. Alkoholika wracającego na stare śmieci po wieloletnim odwyku, gdy raczył się wyłącznie starą szkocką, której szlachecki smak i zapach godny był węchu i podniebienia najbardziej eleganckich gości. Tym bardziej więc smakowało mu podrzędne piwo, które zapewne obok piwa nawet nie leżało; to ono stanowiło nowość, ale i powrót do normalności tak dalekiej od wykwintnych arystokratycznych przyjęć pełnych sztywności wywołanej obrzydliwym przepychem, na którego widok zaciskało się gardło.
Szklanka uniesiona do ust zawisła w pół drogi, gdy wzrok Colina, rozmazany nieco upojnym trunkiem, zawisł na przeciwległej ścianie sali, przy której mieściły się pojedyncze stoliki z pojedynczymi gośćmi, najwyraźniej nie życzącymi sobie dodatkowego towarzystwa. Miejsca przy barze wypełnione były klientelą wszelkiej maści, od skromnie ubranych bywalców, którzy przychodzili tu na męskie plotki - niezależnie od tego, jak abstrakcyjnie to brzmi - po towarzystwo, które swoim wyglądem bardziej pasowało do mrocznych zaułków Nokturna, w których co chwile padały mniej lub bardziej moralne propozycje handlu wszelakiego, od magicznych amuletów, przez eliksiry, w końcu po walory własnego ciała. Jednak te szczególne stoliki mieściły głównie osoby, które nie były zainteresowane żadnymi interesami, a ich jedynym celem - bliższym lub dalszym - było pobicie prywatnego rekordu zapijaczenia. Czyli cel mniej więcej zbieżny z celem, jaki na dzisiaj upatrzył sobie Colin; tak jak upatrzył sobie brodacza, opartego niedbale o krzesło; brodacza, którego w innych okolicznościach minąłby pewnie bez słowa, jedynie w duszy wzdychając z rozżalenia, że mężczyzna mógłby się aż tak oszpecić, zapuszczając kudły godne rasowego sznaucera. Na szczęście dla Colina, a może to tylko złośliwa przewrotność losu, wlany w siebie alkohol znacznie załagodził bojowy nastrój, zmieniając go z bardziej przyjacielski, by nie rzecz wręcz - wylewny, kiedy pewnym, ale powolnym krokiem zbliżał się do odległego stolika, z każdym kolejnym metrem zyskując większą jasność umysłu.
Krzesło zaszurało, gdy Colin odciągał je od sąsiedniego stolika, chwilowo pustego, niezbyt się przejmując faktem, czy siedząca przy nim osoba poszła gdzieś na chwilę, czy zwolniła go na stałe. - Nie wypada pić samemu, gdy wokół tyle towarzystwa - bez ociągania postawił swój kufel, bo to jednak był kufel, na drewnianym blacie i rozparł się równie wygodnie, co jego towarzysz. Z tego odległości mógł mu się w końcu swobodnie przyjrzeć i z zadowoleniem pomieszanym z alkoholowym oszołomieniem stwierdził, że ta paskudna broda wcale nie jest taka zła. Ujdzie w tłumie, a po kolejnym kuflu może okaże się nawet przyjemnym dodatkiem do całej facjaty?
Ostatnio zmieniony przez Colin Fawley dnia 26.09.15 19:00, w całości zmieniany 1 raz
Buntownicze przekleństwo, które padło z ust bruneta, nieco rozbawiło Benjamina. Oczywiście nie na tyle, by zahamować prymitywne pożądanie i zamienić szybkostrzelną grę wstępną w jakiś konkurs żartów. Uświadamianie nieznajomego o bezsensowności okazywania swojej przewagi w tak werbalny sposób zapewne i tak spełzłoby na niczym: nowy przyjaciel widocznie nie myślał logicznie, beztrosko wchodząc do mieszkania obcego faceta, który równie dobrze mógł obedrzeć go ze skóry co z arystokratycznych pierścieni, spinek i całego tego złotego badziewia, godnego sprzedaży w najpodlejszej melinie. Cóż, Benjamin nie krytykowałby takiego postępowania - sam wielokrotnie zachowywał się gorzej niż nieostrożnie, chociaż jego chroniły pokrętne znajomości oraz postura zakapiora, raczej trzymająca ludzi na dystans. Zazwyczaj: zadziwiająco często ludzie do niego lgnęli, skuszeni obietnicą przeżycia nieziemskiej przygody, złamania tabu, oderwania się od rzeczywistości.
Zasłużył przecież w pełni na miano półkrwistej małpki w szlacheckim ZOO; małpki, której zdjęcia zdobiły strony Czarownicy oraz ściany nastoletnich fanek i która zachwycała widzów niezwykłym pokazem brutalności. Wtedy naprawdę podobał mu się ten zachwyt, ale z perspektywy czasu tamten szczęśliwy okres okazywał się mieć więcej dni gorzkich niż słodkich. Uwiązanie, nawet złotymi kajdanami, kompletnie niszczyło psychikę Jaimie'go, od zawsze spragnionego absolutnej wolności.
Podskórnie poznawał chyba pragnienie nieznajomego paniczyka z wyższych sfer, rozumiejąc przy tym swoją rolę w tym kolejnym kiepskim teatrzyku zerwania z tradycją. Może nie tyle chodziło o jego samego, co o to, co uosabiał. Swoją posturą, zarostem, gburowatością. Nawet obskurne mieszkanko na Nokturnie stawało się wyjątkową metaforą cudownego świata, zamkniętego przed kimś, kto od zawsze żył w dostatku. Błękitna krew płynęła spokojnie przez jego żyły, wyczekując momentu prawdziwego wzburzenia.
Mógł zagwarantować brunetowi takie doznania; mógł i chciał, pomijając już całkiem filozoficzną dyskusję o indukowaniu pragnień psychicznych na te cielesne. Za dużo Ognistej, za mało edukacji - w tej sekundzie dla Benjamina liczyły się tylko ciepłe usta Colina i wilgotny język, badający wnętrze jego ust. Wyczuwał zniecierpliwienie, które kierowało nieco nerwowymi gestami mężczyzny, dotykającymi go śpiesznie, niemalże w panice, jakby zaraz ktoś czarodziejskim sposobem miał zapalić nad nimi światło przyzwoitości, brutalnie wyciągając z mroku każdy grzeszny czyn. Jaimie, pomimo upływu lat, także nie wyrósł z tego chłopięcego niemalże niepokoju, który podwajał tylko intensywność każdej przyjemności. Coś w brudzie i niemoralności tego śpiesznego dotyku czyniło go najwspanialszym na świecie, niezapomnianym, nawet biorąc pod uwagę hektolitry alkoholu, buzującego w żyłach. I nieco tłumiącego doznania, chociaż Jaimie i tak chwiał się na skraju wytrzymałości, raz po raz zderzając się z Colinem zębami podczas coraz intensywniejszych pocałunków. Nagle przerwanych, niczym na moralny sygnał rozpinanej sprzączki paska. Znak stopu, znak zapytania - Benjamin wcale nie przejął się tym antraktem, znów kładąc mu rękę na barku i przyciskając go do ściany. Nie powrócił do zachłannych pocałunków: prostu przyglądał mu się w niemalże nokturnowym półmroku, palce wolnej ręki bezpardonowo wsuwając się za materiał spodni, gdzie od razu ujął jego pulsującą z podniecenia męskość, rozpoczynając intensywną, wręcz ostrą pieszczotę. Brakowało mu takiej bliskości, mocnego zapachu pożądania, gorąca buchającego z ciała kogoś kompletnie nieznajomego - spalał się w takich ekstremach, rozkoszując się tymi doznaniami bardziej, niż jakimikolwiek atrakcjami dostarczanymi mu przez Ognistą czy sportowe osiągnięcia. W dusznym przedpokoju swojego zabałaganionego mieszkania, z wrzącym oddechem przypadkowego znajomego z baru na swoich ustach, z jego erekcją w dłoni mógł chociaż na chwilę być szczęśliwy. Jakkolwiek żałośnie nie wyglądałoby to w świetle dnia i tych wszystkich przeklętych powinności.
Zasłużył przecież w pełni na miano półkrwistej małpki w szlacheckim ZOO; małpki, której zdjęcia zdobiły strony Czarownicy oraz ściany nastoletnich fanek i która zachwycała widzów niezwykłym pokazem brutalności. Wtedy naprawdę podobał mu się ten zachwyt, ale z perspektywy czasu tamten szczęśliwy okres okazywał się mieć więcej dni gorzkich niż słodkich. Uwiązanie, nawet złotymi kajdanami, kompletnie niszczyło psychikę Jaimie'go, od zawsze spragnionego absolutnej wolności.
Podskórnie poznawał chyba pragnienie nieznajomego paniczyka z wyższych sfer, rozumiejąc przy tym swoją rolę w tym kolejnym kiepskim teatrzyku zerwania z tradycją. Może nie tyle chodziło o jego samego, co o to, co uosabiał. Swoją posturą, zarostem, gburowatością. Nawet obskurne mieszkanko na Nokturnie stawało się wyjątkową metaforą cudownego świata, zamkniętego przed kimś, kto od zawsze żył w dostatku. Błękitna krew płynęła spokojnie przez jego żyły, wyczekując momentu prawdziwego wzburzenia.
Mógł zagwarantować brunetowi takie doznania; mógł i chciał, pomijając już całkiem filozoficzną dyskusję o indukowaniu pragnień psychicznych na te cielesne. Za dużo Ognistej, za mało edukacji - w tej sekundzie dla Benjamina liczyły się tylko ciepłe usta Colina i wilgotny język, badający wnętrze jego ust. Wyczuwał zniecierpliwienie, które kierowało nieco nerwowymi gestami mężczyzny, dotykającymi go śpiesznie, niemalże w panice, jakby zaraz ktoś czarodziejskim sposobem miał zapalić nad nimi światło przyzwoitości, brutalnie wyciągając z mroku każdy grzeszny czyn. Jaimie, pomimo upływu lat, także nie wyrósł z tego chłopięcego niemalże niepokoju, który podwajał tylko intensywność każdej przyjemności. Coś w brudzie i niemoralności tego śpiesznego dotyku czyniło go najwspanialszym na świecie, niezapomnianym, nawet biorąc pod uwagę hektolitry alkoholu, buzującego w żyłach. I nieco tłumiącego doznania, chociaż Jaimie i tak chwiał się na skraju wytrzymałości, raz po raz zderzając się z Colinem zębami podczas coraz intensywniejszych pocałunków. Nagle przerwanych, niczym na moralny sygnał rozpinanej sprzączki paska. Znak stopu, znak zapytania - Benjamin wcale nie przejął się tym antraktem, znów kładąc mu rękę na barku i przyciskając go do ściany. Nie powrócił do zachłannych pocałunków: prostu przyglądał mu się w niemalże nokturnowym półmroku, palce wolnej ręki bezpardonowo wsuwając się za materiał spodni, gdzie od razu ujął jego pulsującą z podniecenia męskość, rozpoczynając intensywną, wręcz ostrą pieszczotę. Brakowało mu takiej bliskości, mocnego zapachu pożądania, gorąca buchającego z ciała kogoś kompletnie nieznajomego - spalał się w takich ekstremach, rozkoszując się tymi doznaniami bardziej, niż jakimikolwiek atrakcjami dostarczanymi mu przez Ognistą czy sportowe osiągnięcia. W dusznym przedpokoju swojego zabałaganionego mieszkania, z wrzącym oddechem przypadkowego znajomego z baru na swoich ustach, z jego erekcją w dłoni mógł chociaż na chwilę być szczęśliwy. Jakkolwiek żałośnie nie wyglądałoby to w świetle dnia i tych wszystkich przeklętych powinności.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każda noc powinna mieć swoje menu.
Szorstkie usta Wrighta wpijające się w wargi Colina, niecierpliwe dłonie tego drugiego grzesznie błądzące po męskim ciele, tłumione pocałunkami jęki zwiastujące upragnioną rozkosz były rozwiązłą strawą dla ciała i ducha. Wszystkie za i przeciw, wszystkie wahania i pewności, wszystkie pragnienia i strachy zniknęły momentalnie, pozostawiając świadomość Colina wolną od jakichkolwiek wątpliwości. Materialistyczny, przesiąknięty dualizmem świat fantazji przestał istnieć, koncentrując się na jednym pragnieniu posiadania i spełnienia. Wątpliwości towarzyszące mu przez ostatnie minut, nasilające się z każdym krokiem zrobionym na ulicy, cichnące podczas wspinaczki po schodach, rozpłynęły się w beznamiętnym uścisku przeznaczenia. Które kierowało go prosto w twarde, męskie ciało przypierające go gwałtownie i bez litości do zimnej ściany, niewzruszenie przyjmującej każde jęknięcie i stęknięcie, każdy urywany oddech, każdy szelest zdejmowanych i zrywanych ubrań. Zepchnął w najdalszy kąt świadomości myśl o brudzie grzechu, o sodomicznym przestępstwie; słodki upadek jakiego doświadczał, był wynagrodzeniem przyszłych katuszy, które jego sumienie - wciąż podległe prawom głupców decydujących o pięknie i brzydocie cielesnego aktu - ześle na niego w najciemniejszej godzinie.
Nie przerwał swojej wędrówki, gdy dłoń Wrighta bezceremonialnie naruszyła jego niewinność; wręcz przeciwnie, z jeszcze większym entuzjazmem szarpnął za jego spodnie, opuszczając je nisko. Gardłowy pomruk wydostał się z jego ust, gdy Colin poddawał się rozkosznej pieszczocie, chłonąc z radością jej gwałtowność i brutalność. Wysunął biodra, przywierając do niego całym ciałem i moment blokując jego pewne, mocne ruchy dłonią, jakby była to ostatnia chwila buntu, ostatnia chwila triumfalnego zwycięstwa, zanim opadł na kolana, wyślizgując się z uścisku mężczyzny. Twarda ściana, która do tej pory była przeszkodzą w ucieczce, stała się nagle niezbędnym sojusznikiem, gdy oparty o nią plecami osuwał się powoli na podłogę, trąc kolanami o dywan. Czy to właśnie tutaj, w otoczeniu hedonistycznej bylejakości miał oddać się zbawiennemu upodleniu, czerpiąc z niego nieopisaną satysfakcję? Czy to tutaj na ołtarzu świętokradczego pragnienia miał wznieść się ponad moralność?
Zamknął oczy, gdy przesuwał wciąż wilgotnymi od pocałunku ustami po twardej erekcji, doświadczając jej każdym innym zmysłem o wiele dogłębniej i mocniej, prawie że czując tej sam dotyk na własnym ciele. Dominująca pozycja Wrighta napełniała go pragnieniem jeszcze większej uległości; brud i szaleństwo jakiego się dopuszczali wiodąc na zatracenie swoje dusze - nieczułe na amoralne absurdy rzeczywistości pełnej nakazów i zakazów - doprowadzały go niemalże do szczytu samą myślą o popełnianej sodomii. Klęczał ulegle, sprawując jednocześnie bezwarunkową kontrolę nad wszystkim i dając tym najdoskonalszy przykład paradoksu rozkoszy, a gdy wpuścił go w końcu - łaskawie i miłosiernie niosąc pierwsze zaspokojenie - w ciepło swoich ust, nie odczuwał już żadnej uległości, tylko perwersyjną przyjemność dawania siebie.
Nie pamiętał jak i kiedy został podniesiony z kolan, ani gdzie pozbył się ostatniej części swojej garderoby; pamiętał jednak pewność męskiego dotyku na sobie, mocny uścisk tłumionego pożądania, gdy Wright powoli wdzierał się w jego ciało. Pamiętał buntowniczy triumf, gdy poddając się rozkoszy posłał w myślach przekleństwa i złorzeczenia moralnym ascetom, dwulicowym dewotom topiącym się w morzu fałszywych złudzeń. Pamiętały to też skołtuniona pościel i skrzypiące łóżko, w których obudził się rano - przepełniony uczuciem spełnienia i pozbawiony moralnego kaca, którego obawiał się najbardziej. Nie przytulił się do zarośniętego wielkoluda obok. To nie był teatrzyk marionetek ze szczęśliwym zakończeniem, ani poetycka sztuka o zagubionych kochankach broczących w ciemności, by w ostatnim akcie szczęśliwie się odnaleźć. Czysta satysfakcja, której obaj doświadczyli, była ich preludium i aktem końcowym, po którym zapadała cisza brukana jedynie oklaskami publiczności.
Szorstkie usta Wrighta wpijające się w wargi Colina, niecierpliwe dłonie tego drugiego grzesznie błądzące po męskim ciele, tłumione pocałunkami jęki zwiastujące upragnioną rozkosz były rozwiązłą strawą dla ciała i ducha. Wszystkie za i przeciw, wszystkie wahania i pewności, wszystkie pragnienia i strachy zniknęły momentalnie, pozostawiając świadomość Colina wolną od jakichkolwiek wątpliwości. Materialistyczny, przesiąknięty dualizmem świat fantazji przestał istnieć, koncentrując się na jednym pragnieniu posiadania i spełnienia. Wątpliwości towarzyszące mu przez ostatnie minut, nasilające się z każdym krokiem zrobionym na ulicy, cichnące podczas wspinaczki po schodach, rozpłynęły się w beznamiętnym uścisku przeznaczenia. Które kierowało go prosto w twarde, męskie ciało przypierające go gwałtownie i bez litości do zimnej ściany, niewzruszenie przyjmującej każde jęknięcie i stęknięcie, każdy urywany oddech, każdy szelest zdejmowanych i zrywanych ubrań. Zepchnął w najdalszy kąt świadomości myśl o brudzie grzechu, o sodomicznym przestępstwie; słodki upadek jakiego doświadczał, był wynagrodzeniem przyszłych katuszy, które jego sumienie - wciąż podległe prawom głupców decydujących o pięknie i brzydocie cielesnego aktu - ześle na niego w najciemniejszej godzinie.
Nie przerwał swojej wędrówki, gdy dłoń Wrighta bezceremonialnie naruszyła jego niewinność; wręcz przeciwnie, z jeszcze większym entuzjazmem szarpnął za jego spodnie, opuszczając je nisko. Gardłowy pomruk wydostał się z jego ust, gdy Colin poddawał się rozkosznej pieszczocie, chłonąc z radością jej gwałtowność i brutalność. Wysunął biodra, przywierając do niego całym ciałem i moment blokując jego pewne, mocne ruchy dłonią, jakby była to ostatnia chwila buntu, ostatnia chwila triumfalnego zwycięstwa, zanim opadł na kolana, wyślizgując się z uścisku mężczyzny. Twarda ściana, która do tej pory była przeszkodzą w ucieczce, stała się nagle niezbędnym sojusznikiem, gdy oparty o nią plecami osuwał się powoli na podłogę, trąc kolanami o dywan. Czy to właśnie tutaj, w otoczeniu hedonistycznej bylejakości miał oddać się zbawiennemu upodleniu, czerpiąc z niego nieopisaną satysfakcję? Czy to tutaj na ołtarzu świętokradczego pragnienia miał wznieść się ponad moralność?
Zamknął oczy, gdy przesuwał wciąż wilgotnymi od pocałunku ustami po twardej erekcji, doświadczając jej każdym innym zmysłem o wiele dogłębniej i mocniej, prawie że czując tej sam dotyk na własnym ciele. Dominująca pozycja Wrighta napełniała go pragnieniem jeszcze większej uległości; brud i szaleństwo jakiego się dopuszczali wiodąc na zatracenie swoje dusze - nieczułe na amoralne absurdy rzeczywistości pełnej nakazów i zakazów - doprowadzały go niemalże do szczytu samą myślą o popełnianej sodomii. Klęczał ulegle, sprawując jednocześnie bezwarunkową kontrolę nad wszystkim i dając tym najdoskonalszy przykład paradoksu rozkoszy, a gdy wpuścił go w końcu - łaskawie i miłosiernie niosąc pierwsze zaspokojenie - w ciepło swoich ust, nie odczuwał już żadnej uległości, tylko perwersyjną przyjemność dawania siebie.
Nie pamiętał jak i kiedy został podniesiony z kolan, ani gdzie pozbył się ostatniej części swojej garderoby; pamiętał jednak pewność męskiego dotyku na sobie, mocny uścisk tłumionego pożądania, gdy Wright powoli wdzierał się w jego ciało. Pamiętał buntowniczy triumf, gdy poddając się rozkoszy posłał w myślach przekleństwa i złorzeczenia moralnym ascetom, dwulicowym dewotom topiącym się w morzu fałszywych złudzeń. Pamiętały to też skołtuniona pościel i skrzypiące łóżko, w których obudził się rano - przepełniony uczuciem spełnienia i pozbawiony moralnego kaca, którego obawiał się najbardziej. Nie przytulił się do zarośniętego wielkoluda obok. To nie był teatrzyk marionetek ze szczęśliwym zakończeniem, ani poetycka sztuka o zagubionych kochankach broczących w ciemności, by w ostatnim akcie szczęśliwie się odnaleźć. Czysta satysfakcja, której obaj doświadczyli, była ich preludium i aktem końcowym, po którym zapadała cisza brukana jedynie oklaskami publiczności.
Wyobrażał sobie powrót do domu nieco inaczej, bardziej brutalnie, jakby tak nagłe przestawienie się z ciągłego przebywania wśród dzikiej przyrody na stałe kontakty międzyludzkie miało całkowicie zniszczyć jego z trudem poukładaną psychikę. Wtłoczenie w sztywne ramy społeczeństwa oczywiście powodowało dyskomfort, ale nie na taką skalę, jaka roiła mu się w najgorszych snach, gdzie zaraz po przybyciu do Londynu zostawał zatrzymany i wtrącany do więzienia za niemoralne prowadzenie się. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że Harriett nie zdecydowałaby się na taki morderczy krok, że to w ogóle nie wchodzi w grę, że jest przecież przykładnym obywatelem, byłą gwiazdą Quidditcha, stuprocentowym mężczyzną, pracującym obecnie z najniebezpieczniejszymi smokami. Któż mógłby posądzić kogoś tak dokładnie wpisującego się w testosteronowe standardy o słabość do tej samej płci? To nie mieściło się w głowie, w wąskim pojmowaniu czarno-białego świata, gdzie dychotomiczny podział świecił krwistoczerwoną kreską. Szarości nie istniały, ludzie byli albo dobrzy albo źli; ci pierwsi spali snem sprawiedliwych, ci drudzy...podążali za własnymi pragnieniami, zaspokajając się przypadkową znajomością, przypadkowymi wilgotnymi ustami, przypadkowym chętnym, ciepłym ciałem. Nie wiedział, czy to kwestia zmiany otoczenia, tygodni samotności czy może mitycznej fazy Księżyca, ale rozkosz, jaką czerpał z ciała nieznajomego, okazywała się najsilniejszą od długiego czasu, praktycznie sprawiając mu ból. Alkohol powinien tłumić doznania, otulać je miękką watą, ale zamiast tego czuł, jak każdy dotyk bruneta przepala mu skórę i nerwy, wtłaczając do krwiobiegu czystą, ekstatyczną przyjemność. Nie tłumił ochrypłych jęków, paradoksalnie poddając się jego pieszczotom, poddając się temu, co nieznajomy z nim robił, będąc jednocześnie uległym i panem całej sytuacji. Jaką przecież sam zainscenizował, przekraczając próg jego mieszkania, klękając w jego przedpokoju, a potem kompletnie tracąc głowę w jego łóżku.
Romantycznie ochrzczonym; pierwsza nie-samotna noc w tym kawalerskim mieszkaniu, do którego nigdy nikogo nie zapraszał, preferując brak porannego towarzystwa. Lubił bliskość, nie miał problemu z poklepywaniem znajomych po plecach i wspólnym zataczaniem się w bocznych uliczkach Londynu, jednak bliskość tego typu zawsze wydawała mu się skrajnie niemęska. Nie pamiętał, jak długo pozostał w stanie przytomności: cała noc zlewała się w jeden, skrajnie rozkoszny, wręcz bolesny obraz, wyjątkowo wyraźny nawet rano, kiedy budził się wcześniej od swojego towarzysza. Spojrzał na śpiącego mężczyznę tylko przelotnie, daleki od niewerbalnych zachwytów nad wyrzeźbionym ciałem czy ciemnymi rzęsami. Zapewne gdyby nie pulsujący ból prawego boku - mógł jednak posłuchać mugolskiego tatuażysty spod ciemnej gwiazdy i nieco oszczędzać się w najbliższych dniach - po prostu ponownie wgryzłby się w kark kochanka, budząc go w najmilszy ze sposobów, jednak poranne podniecenie przeważyła chęć spożycia eliksiru przeciwbólowego. Tatuaż smoka, ciągnący się wzdłuż żeber Benjamina nieco przygasł, już nie błyskając niezdrową czerwienią skóry i czernią tuszu, ale i tak promieniował niezbyt przyjemnym ciepłem, sprowadzając na posiadacza chociaż odrobinę moralności. Wstał z łóżka i ruszył do łazienki, opłukując twarz lodowatą wodą. W lustrze, ozdobionym siatką wypełnionych rdzą pęknięć, dokonał szybkiego rachunku sumienia, przypominającego bardziej oszacowanie szkód. Rozerwana ostrymi pocałunkami dolna warga, piękne odwzorowanie uzębienia nieznajomego na szyi, kompletna utrata duszy i moralności - cóż, mogło być gorzej. Zwłaszcza po szybkim łyknięciu ukrytego w szafce eliksiru, powoli tłumiącego nie tylko podrażnioną skórę tatuażu ale i zbliżający się wielkimi krokami ból głowy. Reszty grzechów nie pamiętał, powrócił więc do sypialni, naciągając na siebie spodnie. Widocznie nie robił tego wystarczająco dyskretnie, bo leżący na łóżku mężczyzna poruszył się, powracając do słonecznej rzeczywistości.
Powinien go wyprosić? Podziękować? Zapytać o samopoczucie? Przeprosić za zbytnią brutalność? Przedstawić się? Niezbyt znał się na zasadach pedalskiego savoir-vivre'u, dlatego z jego ust padło tylko jedno, proste zdanie. - Robię najlepsze śniadania na świecie - poinformował go konkretnie, dodatkowe zostaniesz? umieszczając w niewypowiedzianym podtekście. I spojrzeniu, dość bezwstydnie utkwionym w jego nagim ciele.
Romantycznie ochrzczonym; pierwsza nie-samotna noc w tym kawalerskim mieszkaniu, do którego nigdy nikogo nie zapraszał, preferując brak porannego towarzystwa. Lubił bliskość, nie miał problemu z poklepywaniem znajomych po plecach i wspólnym zataczaniem się w bocznych uliczkach Londynu, jednak bliskość tego typu zawsze wydawała mu się skrajnie niemęska. Nie pamiętał, jak długo pozostał w stanie przytomności: cała noc zlewała się w jeden, skrajnie rozkoszny, wręcz bolesny obraz, wyjątkowo wyraźny nawet rano, kiedy budził się wcześniej od swojego towarzysza. Spojrzał na śpiącego mężczyznę tylko przelotnie, daleki od niewerbalnych zachwytów nad wyrzeźbionym ciałem czy ciemnymi rzęsami. Zapewne gdyby nie pulsujący ból prawego boku - mógł jednak posłuchać mugolskiego tatuażysty spod ciemnej gwiazdy i nieco oszczędzać się w najbliższych dniach - po prostu ponownie wgryzłby się w kark kochanka, budząc go w najmilszy ze sposobów, jednak poranne podniecenie przeważyła chęć spożycia eliksiru przeciwbólowego. Tatuaż smoka, ciągnący się wzdłuż żeber Benjamina nieco przygasł, już nie błyskając niezdrową czerwienią skóry i czernią tuszu, ale i tak promieniował niezbyt przyjemnym ciepłem, sprowadzając na posiadacza chociaż odrobinę moralności. Wstał z łóżka i ruszył do łazienki, opłukując twarz lodowatą wodą. W lustrze, ozdobionym siatką wypełnionych rdzą pęknięć, dokonał szybkiego rachunku sumienia, przypominającego bardziej oszacowanie szkód. Rozerwana ostrymi pocałunkami dolna warga, piękne odwzorowanie uzębienia nieznajomego na szyi, kompletna utrata duszy i moralności - cóż, mogło być gorzej. Zwłaszcza po szybkim łyknięciu ukrytego w szafce eliksiru, powoli tłumiącego nie tylko podrażnioną skórę tatuażu ale i zbliżający się wielkimi krokami ból głowy. Reszty grzechów nie pamiętał, powrócił więc do sypialni, naciągając na siebie spodnie. Widocznie nie robił tego wystarczająco dyskretnie, bo leżący na łóżku mężczyzna poruszył się, powracając do słonecznej rzeczywistości.
Powinien go wyprosić? Podziękować? Zapytać o samopoczucie? Przeprosić za zbytnią brutalność? Przedstawić się? Niezbyt znał się na zasadach pedalskiego savoir-vivre'u, dlatego z jego ust padło tylko jedno, proste zdanie. - Robię najlepsze śniadania na świecie - poinformował go konkretnie, dodatkowe zostaniesz? umieszczając w niewypowiedzianym podtekście. I spojrzeniu, dość bezwstydnie utkwionym w jego nagim ciele.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pierwszym rozbudzonym zmysłem był węch. To on podpowiedział Colinowi, że nie wszystko jest w idealnym porządku, a zapach porannej kawy parzonej przez matkę tym razem został zastąpiony bliżej nieokreśloną wonią czegoś zakazanego. Dotyk na zmiętoszonym prześcieradle i kołdrze tylko to potwierdził, a otworzone oczy wpatrujące się w sylwetkę wielkoluda były już zdecydowanym dowodem, że dzisiejszy poranek nie będzie należał do standardowych. Poruszył się, przekręcają się na bok, by móc swobodnie patrzeć na Wrighta, a prześcieradło zsuwające się niemoralne z jego bioder zatrzymało się łaskawie w połowie drogi, wciąż jednak więcej odkrywając niż zakrywając. Nie przeszkadzało mu to jednak; obyczajowy kac, moralny rachunek sumienia były pojęciami oderwanymi od rzeczywistości, w jakiej teraz funkcjonował, wciąż żyjąc świeżą pamięcią po minionej nocy. Na której wspomnienie poczuł nagłą falę gorąca i tylko szczęśliwemu zrządzeniu losu zawdzięczając to, że nie spłonił się jak nieskalana dziewica; być może dlatego, że ani z dziewictwem, ani brakiem skazy nie miał już nic wspólnego.
- Ta klitka ma kuchnię? - zapytał równie konkretnie, bynajmniej nie po to, by urazić Wrighta, ale ze szczerym zdumieniem, że lokale tego typu wyposażone są w aż taki luksus. Zresztą, przyznajmy szczerze, wielkolud wcale nie wyglądał na takiego, który spędzałby czas w kuchni; Colin właściwie mógłby się założyć, że lwia część jego menu to alkohol przegryzany czasami byle jakim jedzeniem, by chwilowo oszukać żołądek przed kolejną porcją procentowego trunku. Obrzucił go uważnym spojrzeniem, na moment zatrzymując się na spodniach i prawie parskając śmiechem na ten widok. Czyżby pierwszy przejaw skrępowania? Po tym, co wyprawiał z ciałem Colina przez ostatnie godziny, odkrywając przed nim niemoralność każdego gwałtownego, przepełnionego pożądliwą tęsknotą dotyku? Ruszył nogą, zrzucając z siebie prześcieradło i pozwalając Wrightowi sycić oczy nowym obrazem, nienaruszonym zbędnym materiałem. - Ciężko odrzucić taką propozycję - zapewnił jednak, znów wędrując wzrokiem na twarz mężczyzny, rzucając mu spojrzenie niemalże wyuzdane, kuszące i wabiące, jakby chciał go przekonać, że śniadanie, jakkolwiek wspaniałe i smaczne, nijak ma się do menu, które czekało w stygnącym łóżku.
- Więc co mi zaproponujesz? - zapytał po chwili, siadając na łóżku zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od stojącego Wrighta i patrząc na niego z lekką ironią w oczach. Jakby pytanie, które padło z jego ust, dotyczyło czegoś zupełnie innego... Więc jak mnie tym razem weźmiesz? Kątem oka dojrzał swoją koszulę, rzuconą niedbale przy drzwiach do pomieszczenia i spodnie tuż obok łóżka, zwinięte w kłębek, leżące na wyciągnięcie ręki, po które natychmiast sięgnął. Zabrzęczała sprzączka od paska, gdy zakładał je nieśpiesznie i podniósł się, by je wciągnąć i zapiąć, nie omieszkując przy tym przypadkowo dotknąć Wrighta. Cóż, jego wina, że stał tak blisko, nie ruszając się ani o krok, prawda? Przesunął dłonią po twarzy, wyczuwając drobne igiełki zarostu i z powątpiewaniem patrząc na zapuszczoną brodę towarzysza. Raczej nie podejrzewał, by w swojej łazience miał niezbędne akcesoria do golenia; z drugiej strony kolejny dzień hodowania ponoć wyjątkowo męskiego atrybutu nie powinien mu zaszkodzić. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie swojemu nocnemu oprawcy zanim ruszył z miejsca, kierując się na korytarz, który na zawsze miał pamiętać ich brutalną rozgrywkę podniecenia i który krył wejście do (ponoć) kuchni.
z/t
- Ta klitka ma kuchnię? - zapytał równie konkretnie, bynajmniej nie po to, by urazić Wrighta, ale ze szczerym zdumieniem, że lokale tego typu wyposażone są w aż taki luksus. Zresztą, przyznajmy szczerze, wielkolud wcale nie wyglądał na takiego, który spędzałby czas w kuchni; Colin właściwie mógłby się założyć, że lwia część jego menu to alkohol przegryzany czasami byle jakim jedzeniem, by chwilowo oszukać żołądek przed kolejną porcją procentowego trunku. Obrzucił go uważnym spojrzeniem, na moment zatrzymując się na spodniach i prawie parskając śmiechem na ten widok. Czyżby pierwszy przejaw skrępowania? Po tym, co wyprawiał z ciałem Colina przez ostatnie godziny, odkrywając przed nim niemoralność każdego gwałtownego, przepełnionego pożądliwą tęsknotą dotyku? Ruszył nogą, zrzucając z siebie prześcieradło i pozwalając Wrightowi sycić oczy nowym obrazem, nienaruszonym zbędnym materiałem. - Ciężko odrzucić taką propozycję - zapewnił jednak, znów wędrując wzrokiem na twarz mężczyzny, rzucając mu spojrzenie niemalże wyuzdane, kuszące i wabiące, jakby chciał go przekonać, że śniadanie, jakkolwiek wspaniałe i smaczne, nijak ma się do menu, które czekało w stygnącym łóżku.
- Więc co mi zaproponujesz? - zapytał po chwili, siadając na łóżku zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od stojącego Wrighta i patrząc na niego z lekką ironią w oczach. Jakby pytanie, które padło z jego ust, dotyczyło czegoś zupełnie innego... Więc jak mnie tym razem weźmiesz? Kątem oka dojrzał swoją koszulę, rzuconą niedbale przy drzwiach do pomieszczenia i spodnie tuż obok łóżka, zwinięte w kłębek, leżące na wyciągnięcie ręki, po które natychmiast sięgnął. Zabrzęczała sprzączka od paska, gdy zakładał je nieśpiesznie i podniósł się, by je wciągnąć i zapiąć, nie omieszkując przy tym przypadkowo dotknąć Wrighta. Cóż, jego wina, że stał tak blisko, nie ruszając się ani o krok, prawda? Przesunął dłonią po twarzy, wyczuwając drobne igiełki zarostu i z powątpiewaniem patrząc na zapuszczoną brodę towarzysza. Raczej nie podejrzewał, by w swojej łazience miał niezbędne akcesoria do golenia; z drugiej strony kolejny dzień hodowania ponoć wyjątkowo męskiego atrybutu nie powinien mu zaszkodzić. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie swojemu nocnemu oprawcy zanim ruszył z miejsca, kierując się na korytarz, który na zawsze miał pamiętać ich brutalną rozgrywkę podniecenia i który krył wejście do (ponoć) kuchni.
z/t
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pijacka melina, Nokturn, 1953
Szybka odpowiedź