Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Plaża
Na oświetlonej zachodzącym słońcem plaży rozpalano powoli pochodnie, które ustawiono przy niewielkich, okrągłych stolikach suto przykrytych wzorzystymi, kwiatowymi materiałami. W powietrzu unosił się zapach morskiej bryzy zmieszany ze słodkawym aromatem kwiatów, a te zebrane w bukiety rozwieszone wśród drzew, kołysane przez delikatny wiatr kusiły i zachęcały, aby zbliżyć się do plaży. Tutaj bowiem miał odbyć się rytuał oczyszczenia i odrodzenia, otwierający nowy rozdział, zamykający to co złe. Każdy czarodziej oraz czarownica, byli witani przez młodych i starszych mężczyzn ubranych w zwiewne, lniane szaty. Na ich piersi kołysały się woreczki przewiązane różnokolorowymi sznureczkami. Uśmiechami oraz przyjaznymi gestami zachęcali do zajęcia miejsc przy okrągłych stolikach, wokół których ułożone były poduchy. Na stołach zaś stały misy, jedne większe, a drugie mniejsze, w których mieściły się kamienie, rośliny suszone oraz świeże oraz wyryte runy na drewnianych krążkach.
Każdego wchodzącego w krąg stołów witano czarką miodu pitnego ze słowami: “Szczęśliwego Lughnasadh”. Miód, owoc pracy, dar natury symbolizował połączenie z Matką Ziemią, którą w czasie obchodów czcili, której zawdzięczali życie. Święto życia obchodzili wszyscy, zarówno starzy i młodzi, zatem w kręgu pochodni witano każdego kto się pojawił. Młodszym zamiast miodu pitnego, podawano szczodraki, miodowe ciasteczko, które symbolizowało pomyślność.
Rytuał oczyszczenia w ramach obchodów święta Lughnasadh właśnie się rozpoczął. Postaci mogą się gromadzić na plaży, zajmować miejsca przy stolikach. Stolików jest 6, przy każdym może usiąść max 5 osób. Proszę na samym końcu swojego posta napisać nr stolika.
Wydarzenie bez zagrożenia życia.
Sama ceremonia rozpocznie się wraz z postem Mistrza gry. Mistrzem Gry jest Primrose Burke, wszelkie pytania proszę kierować do niej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 09.05.23 8:40, w całości zmieniany 3 razy
Najpierw zajął się ślimakami - wrzucił wszystkie do głębokiej miski, zalał alkoholem i przyspieszył nasączanie odpowiednim zaklęciem, przez ułamek sekundy patrząc jak puchną. Jeśli było coś lepszego od ślimaków-gumiaków, to chyba tylko pijane ślimaki-gumiaki. Później wziął się za ciasto, bo z tym najwięcej roboty. W drugim naczyniu wylądowała mąka, szczypta soli i proszek rosnociast, później posiekane masło, jajko oraz cukier puder. Zagniótł je własnymi dłońmi i podzielił na dwie części, do jednej dodając kakao. Ostatecznie uformował dwie kule, zostawiając je do schłodzenia pod kolejnym czarem. Zakasał rękawy, ponownie poprawiając niesforne kosmyki włosów, które łaskotały go w czoło i nos. Teraz krem - zalał szkrzelatynę, na moment zostawiając ją w spokoju, po czym ubił na sztywno śmietankę z cukrem pudrem. Miseczkę ze skrzelatyną położył na garnku z gotującą się wodą i wymieszał do zniknięcia grudek, a jak już ją odstawił na bok, to dodał łyżkę ubitej śmietany i dokładnie wymieszał, całość ostatecznie dodając do sztywnej śmietany. Do tego mascarpone, dobrze zmiksować i mamy wyborny krem śmietankowy! Ze schłodzonego ciasta podzielonego na dwie części zrobił niewielkie, spłaszczone kule z dziurką w środku i rzucił do pieczenia, w międzyczasie krojąc suszone śliwki. Zerknął na klepsydrę - miał nadzieję, że ze wszystkim zdąży.
Kiedy ciasteczka były już gotowe zostało tylko je odpowiednio wystroić i tak w wypieczonej dziurce wylądował zwinięty, pijany ślimak, na to niebieska konfitura, kolejne ciastko, trochę kremu na wierzch i wreszcie kawałek suszonej śliwki. Jedno, drugie, trzecie... Kolejne ciastka w dwóch wariantach - zwykłe i czekoladowe - lądowały obok siebie na talerzu, wkrótce zajmując całą jego powierzchnię.
'k100' : 85
Po krótkim namyśle spisał na kartkę czego może jeszcze potrzebować. Mleko, ryż - tym razem jaśminowy, odrobina soli. Rozważał przez chwilę nad aromatem, ostatecznie jednak trawa cytrynowa da go tyle i powinien on być na tyle przyjemny, iż być może nie ma sensu go zabijać. Po dłuższym namyśle zdecydował się także na porcję mleka kokosowego. Zaraz złapał koszyk i ze spisaną listą ruszył do spiżarni by zebrać wszystkie składniki i z nimi powrócić na stanowisko. Musiał się spieszyć - przygotował więc trawę cytrynową, zmiażdżył ją płaską stroną noża i odciął końcówkę, i przeciął na pół chcąc wydobyć z niej jak najwięcej smaku i aromatu. Zaraz przełożył ją do jednego rondla z porcją ryżu i mieszanką mleka krowiego i kokosowego - pół na pół, dosypał do tego szczyptę soli. Ustawił zaraz rondel nad ogniem i w spokoju odczekał chwilę, aż całość się zagotuje. Po kilkunastu minutach zdjął całość znad ognia, wyjął ze środka trawę i wyrzucił ją. W zamian dolał syropu melasowego, który powinien zastąpić cukier i nie przesłodzić całości - bardzo starał się uniknąć mdłego smaku, który jego zniechęcał do wielu puddingów. Całość dokładnie zamieszał i przykrył pokrywą jeszcze na chwilę. W tym czasie zabrał się za rozdrabnianie czekolady na niewielkie kawałeczki.
Kiedy nadeszła pora, wyszukał salaterkę odpowiedniej wielkości i przełożył do niej warstwę puddingu uważając, by nie pobrudzić boków. Mniej więcej w połowie wyłożył część rozdrobnionej czekolady - ostatniego już z wylosowanych składników - i na to kolejną warstwę ciepłego nadal puddingu. Górę także udekorował kawałkami czekolady z orzechami.
Zerknął na klepsydrę - zdążył idealnie na czas.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
'k100' : 5
'k100' : 48
Palnik wyłączyłam, zajęłam się szykowaniem ciasta - cała kostka masła wylądowała w misce w której zaczęłam ubijać je ze zmielonym na drobną miazgę waniliowym cukrem do czasu aż cała masa nie pojaśniała i napuszyła łącząc się ze skórka cytryny którą starłam wcześniej. Dodawałam też stopniowo po jednym żółtku jajka ciągle mieszając wyuczonym ruchem nadgarstka. Całość zabrała mi nieco ponad pięć minut, lecz wcale się nie spieszyłam, nie patrzyłam na czas. Pamiętam, jak za pierwszym razem przyglądałam się w zadumieniu jak kremowe może stać się masło, jeżeli poświęci się mu odpowiednio dużo uwagi, czasu. Du utworzonej masy przesiałam przez sitko mąkę - najlepszą amunicję i mój pierwszy proszek fiu. Potem proszek rosnociost i zamieszałam to drewnianą szpatułką mając wzrok zamglony. Nie wiedzieć kiedy zaczęłam nucić pod nosem melodię w rytm zataczanych w misie kręgów w której znalazły się również ubite na sztywną pianę białka co sprawiło, że cała masę zaczęłam jeszcze delikatniej przekładać. Połowę cista wlałam do blaszki, rozłożyłam jabłek z patelni i zakryłam całość druga częścią ciasta. Gdy całość znajdowała się już w piekarniku przykucnęłam na przeciwko piecyka obejmując autystyczne swoje noki których kolana przysunęłam do piersi. Czułam się smutna i pusta, wyprana. Być może nie tak powinno wyglądać przyrządzanie deseru - lecz to też miałam w nosie. Westchnęłam po raz kolejny przekręcając różdżkę w palcach. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że muszę nią pacnąć piekarnik, jeżeli chcę pokazać wspomnienie mojej mamy zaklętej w ciasto innym. Ciepłe, słodkie, przełamane moja melancholią i smutkiem, goryczą. Westchnęłam po raz kolejny walcząc z czymś ciężkim na płucach. Stuknęłam w piekarnik niechętnie, pozbawiając się tego słodkiego wyczekiwania. Gorące ciasto obsypałam startym na puder cukrem waniliowym i płatkami migdałów które wcześniej uprażyłam. Wykroiłam prostokątny kawałek na talerzyk i patrzyłam na niego smutno, tęskno. Trochę chciało mi się płakać. Moja mama wyrzekła się magii dla taty, a teraz coś jej, po jej śmierci było tutaj, w świecie pełnej magii, na festiwalu lata.
'k100' : 58
Jeszcze raz więc dokładnie obejrzała każdy ze składników - syrop melasowy, trawę cytrynową i czekoladę z orzechami - z potem wpadła na pomysł. Przecież wcale nie musiała szukać rozwiązania daleko! Szybkim ruchem chwyciła więc za koszyk i skierowała się do spiżarni. Nie potrzebowała wielu dodatków - właściwie chwyciła tylko za jajka, sól i śmietanę kremówkę. Gdy już wróciła z tym do stanowiska, zaraz zabrała się do pracy, najpierw sięgając po trawę cytrynową. Przecięła łodygi i zmiażdżyła, by wydobyć aromat, a następie wrzuciła do garnka razem ze śmietaną. Podgrzewała to póki się nie zagotowało, dzięki czemu śmietanka nabrała od trawy tego niezwykłego aromatu, następnie Florence całość przecedziła i magicznie ostudziła. Oddzieliła białka od żółtek - te pierwsze utarła z odrobiną soli, do drugich zaś dodała syrop melasowy i także zaczęła ubijać. Gdy wszystkie masy były już piękne i puszyste, kobieta połączyła je w jednym garnku, podgrzewając go różdżką i mieszając dokładnie. Samo mieszanie musiało być wykonane ręcznie - bo w końcu nie było magii subtelniejszej niż zręczne ręce kucharza, dzierżące drewnianą łyżkę! Mieszała dzielnie, póki masy nie połączyły się w jedno, dodając jeszcze po drodze roztopioną czekoladę. W końcu całość uzyskała piękny, blado brązowy kolor, więc Florence zostawiła to na kilka chwil, by ostygło samo. Jednak jako, ze czas naglił, ponownie użyła magii, by ostrożnie schłodzić, a potem równie ostrożnie i delikatnie podmrozić całość. Finalnie chwyciła za specjalną łyżkę, narzędzie już niemalże będące przedłużeniem jej ręki - i nałożyła na talerzyk trzy piękne, pękate kulki lodów. Chyba można się było tego spodziewać? Przyozdobiła wszystko hojnie resztką pokruszonej czekolady i dwoma listkami trawy cytrynowej - estetyka wciąż obowiązywała!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
'k100' : 23
Niemniej i tą konkurencją zamierzał się cieszyć. Widząc jak pozostali jurorzy zaczynają manewrować pomiędzy stanowiskami, zaczął robić to samo, zaglądając niepewnie w garnki i miski. Czuł, że im w ten sposób przeszkadza, więc ostatecznie jednak wrócił na swoje poprzednie miejsce i czekał na wybicie godziny zero.
Ding dong, wybiła! Archibald od razu odżył i zatarł ręce, zaciekawiony czego mu przyjdzie kosztować. Kolejny raz zaczął od Pomony. Od razu zauważył, że tym razem skorzystała z o wiele (WIELE) smaczniejszych składników. Latające gruszki? Niebo w gębie! Szczególnie takie świeże, dopiero co zerwane, próbujące odlecieć gdzieś hen daleko... - Wygląda olśniewająco - stwierdził ze szczerym zachwytem, przyglądając się lewitującemu deserowi. Te orzeszki, to ciasto, ta czekolada, ojojoj! Odgryzł malutki kawałeczek, jakby się bał, że w przeciwnym wypadku zaraz dostanie ataku cukrzycy. - Mmm! Genialne! - Niesamowite! Z przyjemnością zjadł cały kawałek i zjadłby jeszcze jeden gdyby tylko nie czekało na niego parę innych dań. Poza tym dbał o linię. - Trzydzieści punktów, zdecydowanie! Ma pani smykałkę do deserów - powiedział, po czym odszedł do stanowiska Hiacynta.
- Czy będzie tak samo pysznie, panie Sprout? - Zapytał, unosząc wysoko lewą brew. Miał co do niego wysokie wymagania - wszak poprzednie danie było nie-sa-mo-wi-te. Chyba poprosi o przepis, który podaruje Grusi. Wtedy jednak zauważył ślimaki-gumiaki i uśmiech zszedł mu z twarzy. Nie przepadał za nimi, co tu dużo kryć. Nie bez przyczyny miały w nazwie słowo gumiaki. Cóż, wziął jedno ciasteczko i ugryzł taki sam mały kawałeczek jak w przypadku gruszki, byle tylko nie tknąć ślimaka. - Ciekawy smak, ciekawy... Przyznam dwadzieścia punktów - uśmiechnął się pocieszająco, ale niestety antrykotu to nie pobiło.
Poszedł więc do stanowiska Bertiego. Ach, toż to jeden ze wchodzących króli wypieków! Bardzo go ciekawiło co wyczarował. - Uwielbiam puddingi - zdradził, na początku wąchając przygotowane danie, dopiero potem zatapiając w nim łyżeczkę. Spróbował i... wziął jeszcze jedną łyżeczkę i jeszcze jedną. Niby po to żeby posmakować, ale tak naprawdę po to, żeby się dłużej pozachwycać tą cudowną cytrynową nutą. - Brawo! Jest dokładnie taki jaki powinien być. Nie dziwię się, że pana lokal nabiera takiej sławy! Trzydzieści punktów! - Krzyknął zachwycony, po czym schylił się bliżej Bertiego. - Miodowe Królestwo ma poważnego konkurenta - dodał ciszej, puszczając mu oko. Ach, byle tylko pan Flume nie obraził się za te słowa - ale to przecież dobrze posiadać konkurenta, zmusza do rozwoju!
Następna była Sally. Jej poprzednie danie również zachwyciło jego kubki smakowe, może nie aż tak jak antrykot, ale było jej do tego bardzo blisko. Spojrzał zaciekawiony na przygotowany deser - wyglądał przepięknie, chyba najładniej ze wszystkich. A czy tak smakuje? Archibald wziął kawałek i od razu zrobiło mu się smutno. Obrócił go w dłoniach, tęskno, zapominając o tym, że w ogóle miał go spróbować. Lacus uwielbiał jabłkowe ciasta, zawsze się nimi objadał i potem cały dzień bolał go żołądek. Westchnął przeciągle, próbując odgonić od siebie to archaiczne wspomnienie. Ciasto samo w sobie było smaczne, ale jednak czegoś mu brakowało. Może po prostu już nigdy nie będzie smakować tak jak w dzieciństwie. - Bardzo dobre, naprawdę. Przyznaję dwadzieścia punktów - może bez większego entuzjazmu, ale jakoś nie mógł się na niego zmusić. Dopiero wtedy zobaczył jeden ze składników.
Miód smutku, to wiele wyjaśnia.
Następna w kolejce była Florence. Jej poprzednie danie było poprawne, ale nie wybitne - jak będzie z tym? - Hmm, zobaczymy... - mruknął enigmatycznie, przyglądając się jej deserowi. Lody! Z tych samych składników co u Botta! Tym bardziej Archibald chciał ich spróbować. To niesamowite, że dwie osoby mogą wyczarować z tych samych składników dwa tak odmienne dania. - Och - wyrwało mu się, kiedy lód zaczął mu się roztapiać na języku. Przepyszne. - Ja... Nie mam słów. Te lody są bajeczne! Trzydzieści punktów! - Uśmiechnął się szeroko, całkowicie zapominając o smutku, który przed chwilą odczuł. - Teraz rozumiem skąd te długie kolejki na Pokątnej - dodał ciszej, śmiejąc się pod nosem. Ukłonił się lekko przed uczestnikami i odsunął się od nich, oczekując z niecierpliwością na ostateczny werdykt. - To ostatnia konkurencja? - Upewnił się innego jurora, po czym westchnął ze smutkiem, bo z chęcią spróbowałby czegoś jeszcze. Oby podobne zawody były zorganizowane również w przyszłym roku!
and began again in the morning
S. Loverde
Pani Loverde rozpoczęła swój obchód jako pierwsza i stanęła od razu przy Pomonie. Uśmiechnęła się do niej promiennie, nadziewając na widelczyk kawałek tarty – odrobina ciasta razem z budyniowym kremem i kawałkiem gruszki. Aż podskoczyła, kiedy owoc załaskotał ją w podniebienie, zaraz śmiejąc się radośnie.
– Panno Sprout, rozpływa się w ustach, cudownie zaadaptowany talerz! – po tych słowach udała się dalej, do stanowiska Hiacyntha. Na widok ciasteczek aż się zarumieniła na pulaśnych policzkach. – Czuję alkohol – powiedziała, jak tylko uniosła jedno z nich do nosa. – Pan jest nieletni, panie Sprout! – mówiła dalej, zakąszając z powodzeniem łakocie, nie przejmując się, że ma pełne usta. – Ma pan dryg do ozdabiania, naprawdę! – i oblizując serdelkowate paluszki, poszła dalej. Zatrzymała się przy Bertie’m, wyjątkowo uważnie przyglądając się puddingowi w salaterce. Uszczęknęła wszystkie jego warstwy, pomlaskała i aż się rozpłynęła. – Brawo, brawo, panie Bott! Wziął pan sobie do serca moją poprzednią uwagę. Tak mało trzeba, żeby zachwycić! – naskrobała coś w swoim notatniku i zrobiła kilka kroków, by zatrzymać się przy Florence. Z wielką ochotą zagłębiła łyżeczkę w jednej z gałek lodów i rozsmakowała się w niej z przyjemnością. – Mmmmyśmienite, panno Fortescue! Mięta doskonale komponuje się z czekoladą!
Uszczknęła jeszcze odrobinę lodów i poszła dalej, do Sally. Widelczykiem ukroiła kawałek i zamknęła między ustami. Długo kontemplowała smak, a kiedy odchodziła, posłała pannie Moore tylko ciepły, tęskny uśmiech.
B. Struddel
Pan Struddel pojawiał się zaraz za panią Loverde i również rozpoczął od Pomony. Zatarł ręce, czując swój ulubiony aromat – aromat mnóstwa dodawanego do potrawy ciasta.
– Panno Sprout, cudownie pachnie, ale czy smakuje tak samo… – jego widelec zanurzył się w miękkim kremie i odkroił kawałek, by potem wsunąć do ust niemal z namaszczeniem. Zamknął oczy, posmakował. – Miękki, pulchne, idealnie wypieczone. Jak u mamy! Gratulacje, panno Sprout – uścisnął kobiecie dłoń i podążył dalej. Na horyzoncie pojawił się Hiacynth. Struddel zaśmiał się nisko, głębokim głosem, ale wciąż wesołym. – Widziałem, co pan tam wyrabiał, panie Sprout! Ślimaki w alkoholu topić, widziałby ktoś! Ale efekt pięknie wygląda – wziął za jedno z ciasteczko-babeczek, ugryzł trochę ciasta, łyżeczką wyjadł środek. Aż się oblizał. – Macie z siostrą podobny dryg do dań ugotowanych, jakbyście oboje byli w domu – uśmiechnął się do niego. – Masło to klucz do sukcesu! – zawołał, kierując się w stronę Bertiego, od razu zabierając się za smakowanie puddingu. – … i minimalizm również, panie Bott, przepyszny! – wizyta u niego była krótka, konkurs zbliżał się do końca. U Florence zatrzymał się na chwilę dłużej, smakując nie dwie, a trzy łyżeczki lodów. – Czyżby szykował się nowy smak do lodziarni? Zabiorę siostrzenicę koniecznie!
I tak samo jak pani Loverde, Sally została oceniona na sam koniec. Kiedy tylko spróbował kęs szarlotki, spochmurniał, jego jasna do tej pory twarz stała się dziwnie smutna, przygnębiająca.
– Cóż… panno Moore – odchrząknął i postarał się uśmiechnąć do kobiety. – Maślany smak połączony z jabłkami i miodem przypomina mi o ostatnich świętach, na których żyła… cóż, tak. Gratuluję, panno Moore.
R. Flume
Pan Flume również rozpoczął od ocenienia Pomony. Ze swoim uśmiechem ciepłym jak rozgrzana czekolada podszedł do jej stanowiska, żeby spróbować tarty. Ocenił wygląd kęsa na widelczyku.
– Jak zgrabnie ukryta! – zawołał uradowany, kradnąc jeszcze kęs, po czym przeszedł dalej, do jej brata. Spróbował ciastka i pokiwał z uznaniem głową, ale nie odezwał się, tylko znów podjął krok, tym razem w stronę Bertiego. Naciął łyżeczką pudding, wyciągając na niej wszystkie warstwy. Uniósł wysoko brwi. – Nono… takie proste i takie smaczne! – skomentował, kiedy już porządnie posmakował dania Botta. Odszedł w stronę Florence. Ucieszył się wyraźnie na widok czekoladowych lodów. Od razu ich spróbował. – A wie pani co, panno Fortescue, u mnie w domu była taka tradycja, żeby do czekoladowych ciasteczek dodawać kapkę melasy. Tak mi się przypomniało! Smak obłędny! Lody to niezaprzeczalnie pani konik! – Flume na nieco krócej zatrzymał się przy stole Sally. Z jakąś niepewną miną uszczknął sobie kawałek ciasta i pochłonął, uśmiechając się na koniec.
E. Blackberry
Czarownica poprawiła tylko czarną tiarę na głowie, gdy podążała za kolejnymi jurorami. Obok Florence przeszła bez słowa, smakując tylko odrobinę lodów z talerzyka; obok Bertiego również, aczkolwiek można było dojrzeć delikatnie drgający kącik jej ust, kiedy próbowała puddingu. Na chwilę dłużej zatrzymała się przy Hiacynthcie i z uwagą oraz pewną elegancją spróbowała ciastka.
– Magia nie zawsze jest odpowiednim wyborem. Pan zapewne o tym wie. Ciasto wyrabiane własnymi dłońmi smakuje… znacznie lepiej – dopisała coś do swojego notesu, po czym podeszła do siostry chłopca. – Rodzina Sproutów na pewno jest z was dumna. Wspieranie się w czasie zmagań jest niezwykle ważne. Bardzo dobrze ciasto, panno Sprout. Miękkie, dobrze wyrobione. Przez dłonie.
Sally zostawiła sobie do oceny jako ostatnią. Posmakowała jej ciasta z wyraźną uwagą, jakby kontemplowała każdy pobierany kęs, każdy ruch żuchwy. Minęła naprawdę długa chwila, zanim się odezwała.
– Panno Moore – zaczęła oficjalnie. – Zawsze byłam zdania, że kiedy czarodziej gotuje według znanych sobie przepisów, w jego ruchach, w jego zachowaniu widać czysty spokój, pewną przyjemność. Kiedy wie, co musi zrobić, wszystko staje się prostsze. Dzisiaj pokazała mi pani, że moja teoria była jak najbardziej prawdziwa i trafna. Niech zgadnę… czy to receptura matki? – lekki, ciepły, ale mimo to posiadający w sobie dozę wychowawczego wyrachowania uśmiech zagościł na jej ustach. – Za tak dobrze wyrabiane ciasto będą panią kochać pani dzieci. Niech pani schowa tę tradycję głęboko w sercu.
Po tych słowach odeszła w stronę głównego stołu jury, wsuwając na koniec dłoń pod ramię Archibalda.
– Tak, lordzie Prewett, to już ostatnia konkurencja.
Jury zebrało się razem, by skonsultować wyniki konkursu oraz kwestię wręczania nagród. Został zaangażowany do tego lord Prewett. Dostał w swoje ręce kosz, wskazano mu odpowiednie osoby, a zaraz za nim kroczyła Elsbeth Blackberry, trzymając nagrodę dla jednego z kucharzy.
| Konkurs się skończył. Niedługo pojawi się post lorda Prewetta z wręczaniem nagród oraz ostatni post MG. Dziękuję za udział i proszę o jego chwilkę cierpliwości!
- Danie główne:
Hiacynth Bertie Pomona Florence Sally A. Prewett +30 +20 +20 +20 +30 S. Loverde +10 0 +10 +10 +10 B. Struddel +10 +30 +30 0 +10 R. Flume +20 +20 +20 +20 +30 E. Blackberry 0 0 0 0 0 Suma 239 297 150 252 221
- Deser:
Hiacynth Bertie Pomona Florence Sally A. Prewett +20 +30 +30 +30 +20 S. Loverde +10 +10 +10 +10 +10 B. Struddel +30 0 +30 0 +30 R. Flume 0 +20 +20 +20 0 E. Blackberry +20 0 +20 0 +20, +20 Suma 235 238 195 213 228
Po naradzie jury Archibald dostał spory wiklinowy kosz, który prezentował się przepięknie! Poprawił zielonkawą ściereczkę, którą był wyściełany, po czym ruszył do zawodników. - Moi drodzy! Chciałbym serdecznie wam podziękować za udział w tym konkursie. Wasze potrawy były przepyszne i, jak zapewnili specjaliści, na najwyższym poziomie - prawdę mówiąc, niektórzy kręcili nosem, ale Archibald w ogóle tego nie rozumiał, dlatego wolał zagiąć rzeczywistość. - Wyłonienie zwycięzcy nie było prostym zadaniem. Nasza dyskusja była zażarta, niemniej ostatecznie nagrodę główną otrzymuje... - przyjrzał się twarzom zawodników, celowo przedłużając ogłoszenie werdyktu, żeby podkręcić napięcie. - Ach, a w ogóle czym jest nagroda główna! - Przebudził się nagle, zaglądając do koszyka. - To przepiękna tiara kucharza i jeszcze piękniejsza chochla, której słuchają się wszystkie kuchenne przybory! - Nigdy by nie pomyślał, że jest w stanie mówić o podobnych rzeczach z entuzjazmem. A chochla naprawdę była bardzo elegancka: złota, grawerowana, z kwiatami paproci. - Konkurs wygrywa Bertie Bott! - Krzyknął chwilę później, po czym cierpliwie poczekał aż chłopak wyjdzie z tłumu i do niego podejdzie. - Gratuluję i życzę dalszych sukcesów - wręczył mu kosz z nagrodami i uścisnął mu dłoń, by po chwili tym uściskiem pociągnąć go lekko w drugą stronę, gdzie jakaś pulchna pani czekała z magicznym aparatem fotograficznym. Uśmiechnął się swoim wypracowanym lordowskim uśmiechem, a kiedy kobieta skończyła, poklepał jeszcze Bertiego po ramieniu i odsunął się na bok, klaszcząc podczas rozdawania następnych nagród.
and began again in the morning
– Gratuluje, moi mili, doskonale poradziliście sobie z konkurencjami, zachwyciliście nas równie wielce, jak pan Bott, ale zwycięzca jest tylko jeden – uścisnęła im dłonie i wycofała się do szeregu. Jej miejsce zajął pan Flume i włożył im do dłoni bon na 25 galeonów do Miodowego Królestwa oraz po dwie tabliczki gorzkiej i mlecznej czekolady własnego wyrobu. – Powitam was u siebie, jakbyście byli u siebie w domu. Gratuluję!
Na koniec z szeregu wyszła Elsbeth Blackberry z dwoma pakunkami w swoich dłoniach. Najpierw podeszła do Pomony i wręczyła jej jeden z nich. Pod jutową kokardką lśnił srebrzysty napis „Domowe sposoby na naturę” – bez wątpienia była to książka kucharska samej jurorki.
– Niech dobrze służy, panno Sprout. Znajdzie pani wiele przepisów na przyrządzenie szczura – uścisnęła jej dłoń z lekkim, miarkującym uśmiechem i podeszła na koniec do Sally. Podała na jej dłonie kawałek materiału oplecionego takim samym, jutowym sznurkiem. Po błękitnych wstążkach równo leżących na wierzchu i owocowych, ręcznie malowanym wzorach Sally mogła stwierdzić, że to fartuszek. – Ogromnie doceniam pani zaangażowanie w sztukę kulinariów, ale jeszcze bardziej doceniam emocjonalność, jaką wkłada pani w przyrządzone przez siebie dania. Niech służy.
Wycofała się do reszty jurorów i jeszcze raz zachęciła wszystkich do nagrodzenia gromki brawami rywalizujących ze sobą kucharzy.
Każdy z nich mógł odejść z plaży nie tylko z drobnym upominkiem, ale również i z nowymi doświadczeniami, które na pewno posłużą ich dalszemu rozwojowi.
| To już koniec, jeszcze raz dziękuję za udział w konkursie! Temat pozostaje otwarty, można prowadzić luźne wątki.
Czas leciał szybko i przyjemnie, choć nie bez pewnej dozy emocji związanej z konkursami. Nie miał okazji spróbować cudzych dzieł, jednak nie wątpił że byłoby ciekawie - eh, węgorz z Loch Ness! Zaraz jednak czekał na werdykt i choć nie traktował tego konkursu jakoś szalenie poważnie, miał w sobie ambicje które kazały mu liczyć na wygraną.
Kiedy Prewett wypowiedział jego nazwisko, na twarzy Bertiego wykwitł uśmiech jeszcze szerszy - bo jego uśmiech zawsze może być szerszy! W sumie była to jego pierwsza wygrana w jakimkolwiek konkursie, miło było ruszyć między brawami po nagrodę, którą przyjął, ściskając podaną mu rękę, odpowiadając podziękowaniem na gratulacje i zaraz został zaraz pociągnięty do fotografii. Nie krył przy tym rozbawienia tą akurat częścią zwycięstwa, niewątpliwie są osoby które będą się z tego nabijały - bardzo bliskie mu osoby, ale co poradzić, w sumie to chyba kupi najbliższy numer Czarownicy!
Zaraz nagrodzono także pozostałych, drugie i trzecie miejsce, a także doceniono osoby które nie stanęły na podium jednak uczestniczyły i dzielnie walczyły. Został jeszcze chwilkę, by zamienić z kimś słowo, ciągle ciekaw głównie węgorza - eh, nie dawał mu spokoju! - ale także innych potraw. Chciał już jednak spróbować swojej nowej chochli, niewątpliwie w domu zabierze się za jakieś szczególne danie!
W końcu zahaczając o jarmark w celu zrobienia małych zakupów, podobnie zapewne jak pozostali - ruszył do innych atrakcji tego wieczoru.
zt
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Gdy w końcu odczytano imię zwycięzcy, Florence przyłączyła się do oklasków. Traktowała to oczywiście jako zabawę, choć kłamstwem byłoby stwierdzenie, że kucharska duma lekko jej nie zabolała. No ale jednak przegrała między innymi z Bertiem, którego przecież jako kucharza bardzo szanowała! Podziękowała jeszcze raz sędziom, poprawiając nieco tiarę otrzymaną w ramach nagrody i udała się by krótko pogratulować innym. Och, żałowała, że nie było tutaj Florka! Chociaż jej brat z pewnością później bardziej by żałował, że nie może skosztować tych wszystkich potraw! Swoją drogą Florence była odrobinę ciekawa, co się z całym tym jedzeniem stanie. Może trafi na jakiś bufet i jednak będzie można go skosztować?
To pytanie jednak dość szybko uleciało jej z głowy. W tym samym momencie dostrzegła bowiem okazję - oto ponownie mignęła jej między stołami ruda czupryna. Kobieta szybko więc podreptała w kierunku lorda Prewetta, mając nadzieję, że będzie skłonny poświęcić jej chociaż kilka chwil.
- Przepraszam! Lordzie Prewett!
Psidwakość, w sumie jak powinna się do niego zwracać? Mogła tak po prostu nazywać go "lordem"? Może wolał jakoś inaczej? Tylko skoro już zawołała go tak, a nie inaczej, to czy się nie obrazi? Nie chciałaby, żeby się obrażał. Chociaż wydawał się raczej miłym człowiekiem. No i trochę śmiesznym. Wciąż w pamięci miała jak niemal ukradł widelczyk tamtemu młodemu chłopakowi, po spróbowaniu jego potrawy. No i jak bardzo chciał mu dać czterdzieści punktów. Ech, nieważne. Nie sądziła, by była osobą na tyle ważną, by lord pragnął na niej jakiejś okropnej zemsty, za to, że źle określiła jego tytuł!
- Ja chciałam tylko... podziękować lordowi - odezwała się. No trudno, już szła za ciosem! - Za cały trud i ciężką pracę, jaka została włożona w zorganizowanie Festiwalu! Jest naprawdę wspaniały. No i dziękuję za miłe słowa o moich potrawach i za sędziowanie na konkursie. W przyszłym roku również się zgłoszę! I wtedy na pewno wygram.
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset