Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Ścieżka w lesie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ścieżka w lesie
Ścieżka wiodąca przez pobliski las, wydeptana pośród rozległych krzew oraz rozłożystych koron drzew zamykających dopływ światła. Gęstość zarośli tworzy zaklętą atmosferę tajemniczości oraz romantyzmu, subtelnie podsycone bladą iskrą niepokoju. Nawet za dnia tę część lasu otula półmrok rozświetlany jedynie wąskimi, rzadkimi prześwitami słońca przez liście wysokich drzew. Słychać pohukiwania sów oraz tętent kopyt zwierząt przemierzających las.
Jesteś... - gdzieś pomiędzy bólem, chęcią wyrwania się i pobiegnięcia w las, głodem i gwiezdnym niebem, poczuł jakże ludzką ulgę. Jesteś, jesteś obok.
Jesteś. - ludzką ulgę i zwierzęcą ciekawość. Fenrir pamiętał mgliście innego, warkliwego i dominującego wilkołaka spotkanego w lipcu, ale nigdy nie spędził pełni przy kimś, przy czymś, kogo znał. Albo dopiero miał poznać. Faeria zapachów była znajoma i obca zarazem, oszałamiająca, trudna do nazwania, aż wśród poplątanych myśli na czoło wysunęła się jedna.
-Szczenię. - zwykle Fenrir miał problem z ujęciem uczuć w słowa, ale te zdołał ująć w krótkie, zdecydowane warknięcie. Nie obchodziło go, jak na sprawę zapatruje się szarpiący się z nim o świadomość nudziarz. Za plecami miał młodszego i swoim zdaniem s ł a b s z e g o osobnika, a choć mógłby go zagryźć, to intensywne ludzkie wspomnienia wzbudziły w nim instynkt opiekuńczy.
Wyrażany, rzecz jasna, jedynie tak, jak alfa może podejść do swojego szczenięcia.
Szarpnął się i zawył do księżyca - głośno i przeciągle, zagłuszając wycie i warknięcia tego drugiego.
-S T U L U S Z Y - komunikat rozbrzmiał wyraźnie w warkliwym szczeknięciu. - M Ó J las. M O J A noc. M O J E szczenię. M O J E jedzenie, a T Y jeść po M N I E. - to szczekał, to warczał gardłowo, nakreślając młodemu wyraźne z a s a d y. -Nie słuchaj, a cię zagryzę. - zawarczał odrobinę ciszej, walcząc z głuchym protestem pulsującym gdzieś pod czaszką.
Nie wtrącaj się nudziarzu, jeszcze mi za to podziękujesz.
Szarpnął się kontrolnie, ale łańcuch trzymał mocno. Młody miał rację, chciałby pobiec daleko, w las, w las...
W strzępach świadomości trzepotała pamięć. Pamięć o tym, jak rozplątać łańcuch, o furtce bezpieczeństwa pozostawionej mu przez człowieka.
Proszę, nie...
Zawahał się.
Człowiek był ostatnio dla niego dobry. Pozwolił mu na listy, pozwolił w ludzkiej skórze na więcej niż kiedykolwiek. Zignorowałby jednak człowieka, gdyby ten nie zachował świadomości i nie walczył - a to bolało, bardziej niż łańcuchy.
I gdyby szczenię samo nie chciało się wyrwać i iść w las. A on, jako alfa, musiał zadziałać na przekór szczenięciu i nie poddać się jego bezczelnym żądaniom.
-STOIMY. CZEKAMY. - zarządził, ślepia wznosząc do gwiazd. Jedna lśniła wyjątkowo jasno, a nad nią - trzy inne.
Ładnie. Trochę to zabijało n u d ę.
Obecność szczenięcia też zabijała nudę. Wreszcie coś się działo.
Wreszcie ktoś się dział.
-Kiedyś zjemy cały świat. - zamruczał, uspokajając się odrobinę - choć gotów był szczekać i wyć na każdy przejaw sprzeciwu.
...
...
...
nuda
...
długo jeszcze?
...
okropne łańcuchy
...
o, widać Oriona
...
jeść
Świtało.
Świat eksplodował w pierwszych promieniach słońca i faerii bólu.
Odmiana wcale nie była łatwiejsza.
Zaczął się szarpać i miotać, sierść opadała na leśną ściółkę, mięśnie kurczyły się boleśnie, ciało słabło, słabło, słabło, wracało do gorszej formy, a zapachy stawały się mniej intensywne, jakby od świata i od lasu oddzielała go gruba kurtyna. Nie było już tak gorąco i dobrze jak wcześniej, świat stawał się przeraźliwie zimny.
Nagie ciało opadło bezwładnie w łańcuchach, a Fenrir migotał wciąż na granicach świadomości. Michael walczył tak zażarcie podczas przemiany, że musiał trochę odpuścić podczas odmiany.
Wziął zirytowany, łapczywy wdech, a potem - dzięki gwiazdom za ludzką pamięć - szarpnął łańcuchem w odpowiednim miejscu i się odplątał.
Opadł na kolana, wszystkie mięśnie drżały niekontrolowanie, głupie mięśnie. Odruchowo musnął palcami lewy przegub, ale nic tam nie było.
Chciało mu się wyć.
Odczołgał się na czworakach, kolana dygotały, łapał oddech jeszcze chwilę, aż po kilku sekundach pojawiła się pierwsza ludzko-zwierzęca myśl.
SzczeCastor.
Podparł się o pień i z trudem dźwignął na nogi. Wyglądał jak pijany i nie miał już siły kryć grymasu bólu na twarzy. Przeszedł na drugą stronę drzewa, znalazł wiązanie łańcucha i - hamując zwierzęcą agresję, aby zrobić to z ludzkim skupieniem - rozplątał młodzieńca, śmiesznie drobnego i bladego.
Nagość go nie peszyła, nie teraz.
Chwycił młodzieńca dłonią za podbródek, a drugą za ramię - wyglądał jakby miał się osunąć na ziemię, a Fenrir chciał mu się lepiej przyjrzeć, skrzyżować spojrzenia.
W jego własnych tęczówkach wciąż tańczyło płynne złoto.
-Zrozumiałeś wszystko w nocy? - warknął kontrolnie. Kto tu rządzi?
Jesteś. - ludzką ulgę i zwierzęcą ciekawość. Fenrir pamiętał mgliście innego, warkliwego i dominującego wilkołaka spotkanego w lipcu, ale nigdy nie spędził pełni przy kimś, przy czymś, kogo znał. Albo dopiero miał poznać. Faeria zapachów była znajoma i obca zarazem, oszałamiająca, trudna do nazwania, aż wśród poplątanych myśli na czoło wysunęła się jedna.
-Szczenię. - zwykle Fenrir miał problem z ujęciem uczuć w słowa, ale te zdołał ująć w krótkie, zdecydowane warknięcie. Nie obchodziło go, jak na sprawę zapatruje się szarpiący się z nim o świadomość nudziarz. Za plecami miał młodszego i swoim zdaniem s ł a b s z e g o osobnika, a choć mógłby go zagryźć, to intensywne ludzkie wspomnienia wzbudziły w nim instynkt opiekuńczy.
Wyrażany, rzecz jasna, jedynie tak, jak alfa może podejść do swojego szczenięcia.
Szarpnął się i zawył do księżyca - głośno i przeciągle, zagłuszając wycie i warknięcia tego drugiego.
-S T U L U S Z Y - komunikat rozbrzmiał wyraźnie w warkliwym szczeknięciu. - M Ó J las. M O J A noc. M O J E szczenię. M O J E jedzenie, a T Y jeść po M N I E. - to szczekał, to warczał gardłowo, nakreślając młodemu wyraźne z a s a d y. -Nie słuchaj, a cię zagryzę. - zawarczał odrobinę ciszej, walcząc z głuchym protestem pulsującym gdzieś pod czaszką.
Nie wtrącaj się nudziarzu, jeszcze mi za to podziękujesz.
Szarpnął się kontrolnie, ale łańcuch trzymał mocno. Młody miał rację, chciałby pobiec daleko, w las, w las...
W strzępach świadomości trzepotała pamięć. Pamięć o tym, jak rozplątać łańcuch, o furtce bezpieczeństwa pozostawionej mu przez człowieka.
Proszę, nie...
Zawahał się.
Człowiek był ostatnio dla niego dobry. Pozwolił mu na listy, pozwolił w ludzkiej skórze na więcej niż kiedykolwiek. Zignorowałby jednak człowieka, gdyby ten nie zachował świadomości i nie walczył - a to bolało, bardziej niż łańcuchy.
I gdyby szczenię samo nie chciało się wyrwać i iść w las. A on, jako alfa, musiał zadziałać na przekór szczenięciu i nie poddać się jego bezczelnym żądaniom.
-STOIMY. CZEKAMY. - zarządził, ślepia wznosząc do gwiazd. Jedna lśniła wyjątkowo jasno, a nad nią - trzy inne.
Ładnie. Trochę to zabijało n u d ę.
Obecność szczenięcia też zabijała nudę. Wreszcie coś się działo.
Wreszcie ktoś się dział.
-Kiedyś zjemy cały świat. - zamruczał, uspokajając się odrobinę - choć gotów był szczekać i wyć na każdy przejaw sprzeciwu.
...
...
...
nuda
...
długo jeszcze?
...
okropne łańcuchy
...
o, widać Oriona
...
jeść
Świtało.
Świat eksplodował w pierwszych promieniach słońca i faerii bólu.
Odmiana wcale nie była łatwiejsza.
Zaczął się szarpać i miotać, sierść opadała na leśną ściółkę, mięśnie kurczyły się boleśnie, ciało słabło, słabło, słabło, wracało do gorszej formy, a zapachy stawały się mniej intensywne, jakby od świata i od lasu oddzielała go gruba kurtyna. Nie było już tak gorąco i dobrze jak wcześniej, świat stawał się przeraźliwie zimny.
Nagie ciało opadło bezwładnie w łańcuchach, a Fenrir migotał wciąż na granicach świadomości. Michael walczył tak zażarcie podczas przemiany, że musiał trochę odpuścić podczas odmiany.
Wziął zirytowany, łapczywy wdech, a potem - dzięki gwiazdom za ludzką pamięć - szarpnął łańcuchem w odpowiednim miejscu i się odplątał.
Opadł na kolana, wszystkie mięśnie drżały niekontrolowanie, głupie mięśnie. Odruchowo musnął palcami lewy przegub, ale nic tam nie było.
Chciało mu się wyć.
Odczołgał się na czworakach, kolana dygotały, łapał oddech jeszcze chwilę, aż po kilku sekundach pojawiła się pierwsza ludzko-zwierzęca myśl.
SzczeCastor.
Podparł się o pień i z trudem dźwignął na nogi. Wyglądał jak pijany i nie miał już siły kryć grymasu bólu na twarzy. Przeszedł na drugą stronę drzewa, znalazł wiązanie łańcucha i - hamując zwierzęcą agresję, aby zrobić to z ludzkim skupieniem - rozplątał młodzieńca, śmiesznie drobnego i bladego.
Nagość go nie peszyła, nie teraz.
Chwycił młodzieńca dłonią za podbródek, a drugą za ramię - wyglądał jakby miał się osunąć na ziemię, a Fenrir chciał mu się lepiej przyjrzeć, skrzyżować spojrzenia.
W jego własnych tęczówkach wciąż tańczyło płynne złoto.
-Zrozumiałeś wszystko w nocy? - warknął kontrolnie. Kto tu rządzi?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 30.09.22 18:20, w całości zmieniany 1 raz
Czuł, że nie jest sam. Wystarczyłoby co prawda wyczuć ciepło za plecami, ciepło rozlewające się pomimo zimnoty pnia, ciepło istoty, która była przecież podobna, pachniała nieco inaczej, ale wciąż podobnie, wbrew wszelkiej logice. Nie był do końca pewien, kim jest drugi osobnik, czy ma dobre zamiary, czy nie chce go tylko skrzywdzić. Łańcuch nagle znów zaczął przeszkadzać, pomimo prób wyciszenia natrętnych myśli (Castor wciąż mógł próbować kontrolować bestię, ale nie wydawało się, by miał na tyle sił, aby przeciwstawić się podstawowym i silnym instynktom). Szarpnął się więc raz jeszcze, znów bezskutecznie, bowiem to Michael, nie Fenrir odpowiadał za zabezpieczenia.
Ale to Fenrir doszedł do głosu.
Wyjątkowo irytującego głosu.
— TY STUL — szczenię nie chciało dawać za wygraną. Jaki bowiem wilk chciał zostać zdominowany? Nie byli stadem, wilkołaki raczej ich nie tworzyły. A przeciągłe wycie nie zostawiało wątpliwości co do kwestii łagodności drugiego z wilkołaków. Nastroszone uszy wysłuchiwały. Słuchały warknięć i wyć. Rozchylony pysk wypuszczał parę, dyszał ze złości, lecz dał dokończyć. A to już coś. — Ty S T A R Y! Stary T C H Ó R Z! Ja biegać wcześniej! W lesie jedzenie, D U Ż O jedzenie! Ja G Ł O D N Y!
Pomimo tych rewelacji, nie było słychać dalszych prób uwolnienia się z łańcucha. Castor nie mógł wpłynąć na wilkołacze wycie, gdy z całych sił starał się powstrzymać od zrobienia jakiejś głupoty.
— Tchórz założyć S M Y C Z! SMYCZ ZŁA, TCHÓRZ ZŁY! — i było coś w tym ryku, ostatnim przed serią ostrzegawczych warknięć. Coś, co pokazywało jak na dłoni, że wilkołak cierpiał. Choć oskarżenia wysuwane naprzeciw samozwańczego alfy skończyć się mogły źle, on sam również miał kły. I znacznie, znacznie mniej powodów, by ich nie użyć, gdyby wystąpiło jakiekolwiek zagrożenie. Brawura szła pod rękę z brakiem doświadczenia i nieodczuciem konsekwencji na własnej... sierści.
Ale mimo tych wszystkich wyć, zirytowanych warknień bez większego przesłania, tkwił wciąż w jednej pozycji. Tylko gorąco ulatniające się z jego ciała, tylko warkliwe oddechy dawały pewność, że bestia wciąż tam jeszcze jest. Że mimo wszystko słucha, ale też chce być wysłuchaną.
Wyczekiwał świtu. Wiedział, że z każdą mijającą sekundą traci siły i nie był pewien, czy da radę utrzymać bestię w miejscu jakkolwiek dłużej. Na szczęście świt przyszedł z odsieczą, a Sprout poddał się jego mocy bez protestu. To wilk znów miał więcej do powiedzenia, znów uniósł pysk w górę, by przeciągłym wyciem żegnać się z ojcem—księżycem. Nie rejestrował już uwag bestii za plecami, jeżeli jakiekolwiek w ogóle miała, nie rejestrował nawet podmuchów wiatru mierzwiących coraz to bardziej rzadkie futro, bo ostatnim, co zapamiętał wilkołak, była srebrna smycz.
Znienawidzona. Upadlająca.
Chwilowo jedyne oparcie.
Zawisł bowiem Castor na łańcuchu bezwładnie, nie mając siły utrzymać się na nogach. Niby znów było zimno, lecz krew — gorąca krew, krew przemykająca korytarzami żył, krew tylko w nim, nie na zewnątrz, nie na twarzy ani pod paznokciami — wciąż grzała zbolałe ciało. Kwestią czasu było tylko, aż i to uczucie odleci, pozostawiając tylko śmieszną wydmuszkę człowieka, lalkę na sznurku, którą ponury marionetkarz pozostawił rzuconą niedbale, nawet nie odgarniając złotych loków ze zmęczonej twarzy.
Próbował dźwignąć się na nogi. Wiedział, że tak trzeba, lecz drżące kończyny odmawiały posłuszeństwa. Skupił się więc na oddychaniu. Nie miał siły wymusić na sobie oddychania nosem, łapał więc powietrze ustami. Zimne powiewy spływające w dół ścianek gardła utwierdziły go tylko w przekonaniu, że wył, wył wielokrotnie, podrażnił sobie gardło, coś trzeba było z tym zrobić. Nie wiedział jeszcze co ani jak, jednak przez ułamek sekundy był wdzięczny.
Łańcuchom.
Podłej smyczy, która teraz ochroniła go przed runięciem wprost na twardą ziemię.
Coś poruszyło się gdzieś obok. Nie chciał jeszcze otwierać oczu, ani tym bardziej wypatrywać nadchodzącego zagrożenia. Nie czuł bowiem nikogo obcego, tylko wszystko to, co znał. Kogo znał.
Mike. Cholera, co z nim.
Nim myśl zdążyła w pełni zakwitnąć w jego umyśle, poczuł palce na własnych policzkach. Zaskakująco mocny, zważywszy na okazję, uścisk, podniesienie podbródka. Nie wzbraniał się przed dotykiem, otworzył oczy nawet chętnie. Szare srebro napotkało płynne złoto.
A kącik ust Castora uniósł się w złośliwym, wyraźnie prowokacyjnym uśmiechu.
— A ty? — wymruczał jakoś charkliwie, znów rzucając mu rękawicę. Może dlatego, że wciąż nie był w pełni zdolny do ocenienia sytuacji. Może dlatego, że znów zrobiło mu się cieplej, krew sumiennie docierała we wszystkie konieczne miejsca. Może czuł się pewnie, wsparty tak o jego ciało, znajdując się w pionie dzięki niemu, podświadomie łaknąc jeszcze większego wsparcia.
Dziękuję. Zdawały się mówić jego oczy, jakby słowo to nie mogło przejść przez dumne, wilcze gardło. Ale wciąż spoglądał na niego, z dołu, nieustępliwie pomimo własnej słabości, a równocześnie przekonany o tym, że znów jest bezpieczny.
Był obok. Cały czas.
Ochronił.
| z/t
Ale to Fenrir doszedł do głosu.
Wyjątkowo irytującego głosu.
— TY STUL — szczenię nie chciało dawać za wygraną. Jaki bowiem wilk chciał zostać zdominowany? Nie byli stadem, wilkołaki raczej ich nie tworzyły. A przeciągłe wycie nie zostawiało wątpliwości co do kwestii łagodności drugiego z wilkołaków. Nastroszone uszy wysłuchiwały. Słuchały warknięć i wyć. Rozchylony pysk wypuszczał parę, dyszał ze złości, lecz dał dokończyć. A to już coś. — Ty S T A R Y! Stary T C H Ó R Z! Ja biegać wcześniej! W lesie jedzenie, D U Ż O jedzenie! Ja G Ł O D N Y!
Pomimo tych rewelacji, nie było słychać dalszych prób uwolnienia się z łańcucha. Castor nie mógł wpłynąć na wilkołacze wycie, gdy z całych sił starał się powstrzymać od zrobienia jakiejś głupoty.
— Tchórz założyć S M Y C Z! SMYCZ ZŁA, TCHÓRZ ZŁY! — i było coś w tym ryku, ostatnim przed serią ostrzegawczych warknięć. Coś, co pokazywało jak na dłoni, że wilkołak cierpiał. Choć oskarżenia wysuwane naprzeciw samozwańczego alfy skończyć się mogły źle, on sam również miał kły. I znacznie, znacznie mniej powodów, by ich nie użyć, gdyby wystąpiło jakiekolwiek zagrożenie. Brawura szła pod rękę z brakiem doświadczenia i nieodczuciem konsekwencji na własnej... sierści.
Ale mimo tych wszystkich wyć, zirytowanych warknień bez większego przesłania, tkwił wciąż w jednej pozycji. Tylko gorąco ulatniające się z jego ciała, tylko warkliwe oddechy dawały pewność, że bestia wciąż tam jeszcze jest. Że mimo wszystko słucha, ale też chce być wysłuchaną.
Wyczekiwał świtu. Wiedział, że z każdą mijającą sekundą traci siły i nie był pewien, czy da radę utrzymać bestię w miejscu jakkolwiek dłużej. Na szczęście świt przyszedł z odsieczą, a Sprout poddał się jego mocy bez protestu. To wilk znów miał więcej do powiedzenia, znów uniósł pysk w górę, by przeciągłym wyciem żegnać się z ojcem—księżycem. Nie rejestrował już uwag bestii za plecami, jeżeli jakiekolwiek w ogóle miała, nie rejestrował nawet podmuchów wiatru mierzwiących coraz to bardziej rzadkie futro, bo ostatnim, co zapamiętał wilkołak, była srebrna smycz.
Znienawidzona. Upadlająca.
Chwilowo jedyne oparcie.
Zawisł bowiem Castor na łańcuchu bezwładnie, nie mając siły utrzymać się na nogach. Niby znów było zimno, lecz krew — gorąca krew, krew przemykająca korytarzami żył, krew tylko w nim, nie na zewnątrz, nie na twarzy ani pod paznokciami — wciąż grzała zbolałe ciało. Kwestią czasu było tylko, aż i to uczucie odleci, pozostawiając tylko śmieszną wydmuszkę człowieka, lalkę na sznurku, którą ponury marionetkarz pozostawił rzuconą niedbale, nawet nie odgarniając złotych loków ze zmęczonej twarzy.
Próbował dźwignąć się na nogi. Wiedział, że tak trzeba, lecz drżące kończyny odmawiały posłuszeństwa. Skupił się więc na oddychaniu. Nie miał siły wymusić na sobie oddychania nosem, łapał więc powietrze ustami. Zimne powiewy spływające w dół ścianek gardła utwierdziły go tylko w przekonaniu, że wył, wył wielokrotnie, podrażnił sobie gardło, coś trzeba było z tym zrobić. Nie wiedział jeszcze co ani jak, jednak przez ułamek sekundy był wdzięczny.
Łańcuchom.
Podłej smyczy, która teraz ochroniła go przed runięciem wprost na twardą ziemię.
Coś poruszyło się gdzieś obok. Nie chciał jeszcze otwierać oczu, ani tym bardziej wypatrywać nadchodzącego zagrożenia. Nie czuł bowiem nikogo obcego, tylko wszystko to, co znał. Kogo znał.
Mike. Cholera, co z nim.
Nim myśl zdążyła w pełni zakwitnąć w jego umyśle, poczuł palce na własnych policzkach. Zaskakująco mocny, zważywszy na okazję, uścisk, podniesienie podbródka. Nie wzbraniał się przed dotykiem, otworzył oczy nawet chętnie. Szare srebro napotkało płynne złoto.
A kącik ust Castora uniósł się w złośliwym, wyraźnie prowokacyjnym uśmiechu.
— A ty? — wymruczał jakoś charkliwie, znów rzucając mu rękawicę. Może dlatego, że wciąż nie był w pełni zdolny do ocenienia sytuacji. Może dlatego, że znów zrobiło mu się cieplej, krew sumiennie docierała we wszystkie konieczne miejsca. Może czuł się pewnie, wsparty tak o jego ciało, znajdując się w pionie dzięki niemu, podświadomie łaknąc jeszcze większego wsparcia.
Dziękuję. Zdawały się mówić jego oczy, jakby słowo to nie mogło przejść przez dumne, wilcze gardło. Ale wciąż spoglądał na niego, z dołu, nieustępliwie pomimo własnej słabości, a równocześnie przekonany o tym, że znów jest bezpieczny.
Był obok. Cały czas.
Ochronił.
| z/t
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Szczenię wyło i pyskowało (skąd właściwie znał takie pojęcia?) i nie respektowało jego autorytetu alfy. Słuchając tego szczekotu, Fenrir miał ochotę albo rozszarpać szczeniakowi gardło, albo przewrócić oczami. Ten drugi odruch był… obcy, chyba ludzki. Trudno, nieważne. W wilczej krtani już narastał ostrzegawczy warkot.
- NIC NIE W I E S Z, GŁUPIE SZCZENIĘ MŁODE JESTEŚ DZIECKIEM- - zawył wściekle, przekonany, że ma rację, choć w tej formie nie pamiętał, dlaczego. Coś… coś chyba obiecał człowiekowi. W zamian za coś innego. Ach, tak. Coś dobrego, równie dobrego jak krwista posoka. Znów wzniósł ślepia do gwiazd, przebłysk pamięci, warkot zmienił się na sekundę w cichszy i przyjemniejszy pomruk. -Być różne rodzaje głodu. - podzielił się spontanicznie, ale to przecież nie obchodziło teraz drugiego wilkołaka.
Do tego dochodziło się w swoim czasie. Też kiedyś nie wiedział. A potem to wszystko przestało się liczyć, bo usłyszał ból w skowycie drugiego i przypomniał sobie o własnym cierpieniu i szarpnął się ot tak, kontrolnie, i teraz skamleli obaj.
-SMYCZ Z Ł A… - wydyszła w końcu ciężko, ale nie zamierzał kapitulować. To on tu rządził. Zawył więc do księżyca głośno, ostrzegawczo, a potem szczeknął już wprost do młodszego, w odpowiedzi na oskarżenia.
-TY - BYĆ… MOJE - SZCZENIĘ. - nie był zły, nie był zły, był po prostu za niego odpowiedzialny (kolejne nieznane pojęcie, błysk wspomnienia z innego ciała), bo… -Ludzie tak chcieć i… tak BYĆ. Ty szczenię. - moje, moje, moje, małe i głupie, ale jego - choć właśnie milczało, dysząc gniewnie. Michael zostawił go z rodzicielstwem samego, nie uprzedzając, że to praca niewdzięczna i pewna niezrozumienia.
Może w kolejną pełnię to on zostawi Michaela s a m e g o - ale chyba nie umiałby się wyrzec ekstatycznej potęgi wilczego ciała, nawet dla złośliwej satysfakcji.
I tak mijały niewdzięczne minuty, gwiazdy przesuwały się po niebie, niestety, bo o świcie przyjdzie nudziarz i przyjdą niechciane emocje i obowiązki i…
…w sumie mógłby pozostać sobą…
…jeszcze trochę…
…paroksyzm bólu, pierwsze płomienie słońca, niknący księżyc. Głośne, rozpaczliwe wycie - do rytmu z tym d r u g i m, tak jakby w lesie wył jeden cierpiący wilkołak, a nie dwa.
Ból, ból, ból. Nie ten gorący i zwiastujący siłę, jak podczas przemiany. Tępe skurcze, kruche kości, sflaczałe mięśnie. Kurczył się cały, z potężnej bestii pozostawała żałosna, łysa skorupa. Wył bezradnie, sfrustrowany własną słabością, aż skowyt przerodził się w ochrypły krzyk i rzężący oddech. Z trudem zaczerpnął powietrza, nieświadom, że po policzkach ciurkiem spływają mu łzy. Odplątał palący łańcuch - siłą wypracowanego przez dwa lata nawyku, bo palce miał zdrętwiałe, a ciało drżało w niekontrolowanych spazmach. Żołądek miał boleśnie skurczony, ale wiedział, że zaraz dopadnie go wilczy głód. Chętnie poczołgałby się chwilę na czworakach, rozpaczając nad własnym opłakanym stanem, ale zapach i obecność drugiegoczłowieka wilkołaka dosłownie postawiły go na nogi.
Odruchowo poszukał w jego tęczówkach tego samego złotego blasku, gorącej dzikości, ale napotkał jedynie zimną stal. Taką, jak łańcuch. Za to szczenię było całe gorące, rozpalone i…
Zsunął spojrzenie na prowokacyjnie wygięte usta, potem jeszcze niżej, aż wziął urwany, zdziwiony wdech.
Cofnąłby się, ale wtedy szczenię upadłoby na ziemię.
Szczenię, szczenię, s z c z e n i ę. - powtórzył w myślach, dogłębnie skołowany. Podniósł wzrok, znów napotkał spojrzenie - wdzięczne, ciepłe, trudne do określenia - i złapał się na myśli, że n i e r o z u m i e. Ta znajomość nie była jego, tylko Michaela, a choć czuł wszystko to, co on - to n i e r o z u m i a ł. Tamtego bólu, nagłego powrotu, chaotycznych emocji niedających się sprecyzować, mieszanki cierpienia i oskarżenia i wdzięczności i zawziętości w minie Castora.
Błękit powrócił do smutnego spojrzenia - Fenrir wycofał się w bezpieczne i ciche miejsce na dnie ludzkiej jaźni, zostawiając Michaelowi ten natłok emocji. To już jego problem.
-Castor… Castor! - wyszeptał panicznie, podtrzymując go stabilniej i spoglądając na niego ze szczerą skruchą.
Nie miałeś go poznać.
Nigdy.
Kolana mu drżały, ciało nadal pulsowało bólem, ale teraz był już człowiekiem, był odpowiedzialny.
-Jestem tu - ja - -Już dobrze, jesteś bepieczny, jesteśmy bezpieczni, lecimy do domu, ubierzemy się… - szeptał, ale to Castor leciał mu przez ręce - więc to Michael go ubrał, najpierw jego, a potem siebie, a potem wpakował przemarzniętego chłopaka na miotłę i pomknęli do domu, w bezpieczne miejsce, gdzie mieli zjeść śniadanie, ale Castor tracił już przytomność, więc Michael pamiętał tylko jak dotarli do sypialni i wreszcie już naprawdę byli bezpieczni.
Castor spał chyba jak zabity, a tama puściła. Mike wtulił twarz w poduszkę, która stłumiła krzyk i rozpaczliwy szloch, bo to wszystko działo się naprawdę i jego przyjaciel był wilkołakiem - i chciał wierzyć, że zasnął choć na moment, ale gdy znów otworzył oczy, na policzkach wciąż miał świeże łzy.
/zt
- NIC NIE W I E S Z, GŁUPIE SZCZENIĘ MŁODE JESTEŚ DZIECKIEM- - zawył wściekle, przekonany, że ma rację, choć w tej formie nie pamiętał, dlaczego. Coś… coś chyba obiecał człowiekowi. W zamian za coś innego. Ach, tak. Coś dobrego, równie dobrego jak krwista posoka. Znów wzniósł ślepia do gwiazd, przebłysk pamięci, warkot zmienił się na sekundę w cichszy i przyjemniejszy pomruk. -Być różne rodzaje głodu. - podzielił się spontanicznie, ale to przecież nie obchodziło teraz drugiego wilkołaka.
Do tego dochodziło się w swoim czasie. Też kiedyś nie wiedział. A potem to wszystko przestało się liczyć, bo usłyszał ból w skowycie drugiego i przypomniał sobie o własnym cierpieniu i szarpnął się ot tak, kontrolnie, i teraz skamleli obaj.
-SMYCZ Z Ł A… - wydyszła w końcu ciężko, ale nie zamierzał kapitulować. To on tu rządził. Zawył więc do księżyca głośno, ostrzegawczo, a potem szczeknął już wprost do młodszego, w odpowiedzi na oskarżenia.
-TY - BYĆ… MOJE - SZCZENIĘ. - nie był zły, nie był zły, był po prostu za niego odpowiedzialny (kolejne nieznane pojęcie, błysk wspomnienia z innego ciała), bo… -Ludzie tak chcieć i… tak BYĆ. Ty szczenię. - moje, moje, moje, małe i głupie, ale jego - choć właśnie milczało, dysząc gniewnie. Michael zostawił go z rodzicielstwem samego, nie uprzedzając, że to praca niewdzięczna i pewna niezrozumienia.
Może w kolejną pełnię to on zostawi Michaela s a m e g o - ale chyba nie umiałby się wyrzec ekstatycznej potęgi wilczego ciała, nawet dla złośliwej satysfakcji.
I tak mijały niewdzięczne minuty, gwiazdy przesuwały się po niebie, niestety, bo o świcie przyjdzie nudziarz i przyjdą niechciane emocje i obowiązki i…
…w sumie mógłby pozostać sobą…
…jeszcze trochę…
…paroksyzm bólu, pierwsze płomienie słońca, niknący księżyc. Głośne, rozpaczliwe wycie - do rytmu z tym d r u g i m, tak jakby w lesie wył jeden cierpiący wilkołak, a nie dwa.
Ból, ból, ból. Nie ten gorący i zwiastujący siłę, jak podczas przemiany. Tępe skurcze, kruche kości, sflaczałe mięśnie. Kurczył się cały, z potężnej bestii pozostawała żałosna, łysa skorupa. Wył bezradnie, sfrustrowany własną słabością, aż skowyt przerodził się w ochrypły krzyk i rzężący oddech. Z trudem zaczerpnął powietrza, nieświadom, że po policzkach ciurkiem spływają mu łzy. Odplątał palący łańcuch - siłą wypracowanego przez dwa lata nawyku, bo palce miał zdrętwiałe, a ciało drżało w niekontrolowanych spazmach. Żołądek miał boleśnie skurczony, ale wiedział, że zaraz dopadnie go wilczy głód. Chętnie poczołgałby się chwilę na czworakach, rozpaczając nad własnym opłakanym stanem, ale zapach i obecność drugiego
Odruchowo poszukał w jego tęczówkach tego samego złotego blasku, gorącej dzikości, ale napotkał jedynie zimną stal. Taką, jak łańcuch. Za to szczenię było całe gorące, rozpalone i…
Zsunął spojrzenie na prowokacyjnie wygięte usta, potem jeszcze niżej, aż wziął urwany, zdziwiony wdech.
Cofnąłby się, ale wtedy szczenię upadłoby na ziemię.
Szczenię, szczenię, s z c z e n i ę. - powtórzył w myślach, dogłębnie skołowany. Podniósł wzrok, znów napotkał spojrzenie - wdzięczne, ciepłe, trudne do określenia - i złapał się na myśli, że n i e r o z u m i e. Ta znajomość nie była jego, tylko Michaela, a choć czuł wszystko to, co on - to n i e r o z u m i a ł. Tamtego bólu, nagłego powrotu, chaotycznych emocji niedających się sprecyzować, mieszanki cierpienia i oskarżenia i wdzięczności i zawziętości w minie Castora.
Błękit powrócił do smutnego spojrzenia - Fenrir wycofał się w bezpieczne i ciche miejsce na dnie ludzkiej jaźni, zostawiając Michaelowi ten natłok emocji. To już jego problem.
-Castor… Castor! - wyszeptał panicznie, podtrzymując go stabilniej i spoglądając na niego ze szczerą skruchą.
Nie miałeś go poznać.
Nigdy.
Kolana mu drżały, ciało nadal pulsowało bólem, ale teraz był już człowiekiem, był odpowiedzialny.
-Jestem tu - ja - -Już dobrze, jesteś bepieczny, jesteśmy bezpieczni, lecimy do domu, ubierzemy się… - szeptał, ale to Castor leciał mu przez ręce - więc to Michael go ubrał, najpierw jego, a potem siebie, a potem wpakował przemarzniętego chłopaka na miotłę i pomknęli do domu, w bezpieczne miejsce, gdzie mieli zjeść śniadanie, ale Castor tracił już przytomność, więc Michael pamiętał tylko jak dotarli do sypialni i wreszcie już naprawdę byli bezpieczni.
Castor spał chyba jak zabity, a tama puściła. Mike wtulił twarz w poduszkę, która stłumiła krzyk i rozpaczliwy szloch, bo to wszystko działo się naprawdę i jego przyjaciel był wilkołakiem - i chciał wierzyć, że zasnął choć na moment, ale gdy znów otworzył oczy, na policzkach wciąż miał świeże łzy.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
|2 luty
Las wcale nie chronił przed zimnem. Wiatr ze swobodą hulał miedzy wysokimi, nagimi pniami drzew powodując nieprzyjemny świst wymieszany z szuraniem sypkiego śniegu. Ten cienką warstwą rozprzestrzeniał się po szczytach zasp by zaraz oprzeć się o ledwie wsysające szczyty gałązek niezidentyfikowanego krzewu, chropowatą powierzchnię kory lub pofrunąć dalej. Iskał nieprzyjemnie skórę, kuły w oczy, zmuszały do ich mrużenia. Roztopiony częściowo na końskiej sierści zbijał się w drobinki lodu wplątujące się w ciemną grzywę tworząc osobliwą ozdobę. Raz po raz kołysały się gwałtownie, kiedy to aetonan unosił przednie kopyta dość wysoko. Bez większego problemu swoją masą przedzierał się naprzód, w kierunku wskazanym przez jeźdźca. Anthony niechętnie wyglądał zza ciężkiego kaptura szaty tylko po to by upewnić się, że ciągle podażą za lekkimi wgłębieniami w śniegu, które były metodycznie przykrywane przez nawarstwiający się świeży opad. Nie wiedział do jakiego rodzaju zwierzęcia należał trop. Nie był w stanie wycenić ile czasu upłynęło od momentu kiedy podjął podążania za śladami. Nie był też wstanie wycenić więc jak głębokie były. Czy należały do ciężkiego zwierzęcia które przechodziło tędy już znaczący czas temu, czy wręcz przeciwnie? Być może nie miałby takiego problemu, gdyby towarzyszył mu Samuel ale w tym momencie był sam i w przeciągu kilku najbliższych dni nie miało się to zmienić. Był też głodny więc będąc w podróży, dotarcie do celu w takich warunkach zajmie mu jeszcze dzień lub dwa. Nie mógł nic na to poradzić ale też nie mógł nie spróbować skorzystać z nadarzającej się okazji. Dawno nie miał w ustach mięsa, a przyciskający się do kręgosłupa żołądek doskwierał mocniej niż wszechobecny chłód. Połączenie obydwu tych niedogodności mogła być śmiertelna.
Zebrał wodze zatrzymując konia. Następnie płynnym ruchem zeskoczył na ziemie momentalnie zapadając się po kolana w zaspie. Wydawało mu się, że dostrzegł przy jednym z drzew wskazówkę. Podszedł do niego by podpierając się o jego pień nieznacznie pochylić się nad znaleziskiem..
|k100 na spostrzegawczość, polowanie
Las wcale nie chronił przed zimnem. Wiatr ze swobodą hulał miedzy wysokimi, nagimi pniami drzew powodując nieprzyjemny świst wymieszany z szuraniem sypkiego śniegu. Ten cienką warstwą rozprzestrzeniał się po szczytach zasp by zaraz oprzeć się o ledwie wsysające szczyty gałązek niezidentyfikowanego krzewu, chropowatą powierzchnię kory lub pofrunąć dalej. Iskał nieprzyjemnie skórę, kuły w oczy, zmuszały do ich mrużenia. Roztopiony częściowo na końskiej sierści zbijał się w drobinki lodu wplątujące się w ciemną grzywę tworząc osobliwą ozdobę. Raz po raz kołysały się gwałtownie, kiedy to aetonan unosił przednie kopyta dość wysoko. Bez większego problemu swoją masą przedzierał się naprzód, w kierunku wskazanym przez jeźdźca. Anthony niechętnie wyglądał zza ciężkiego kaptura szaty tylko po to by upewnić się, że ciągle podażą za lekkimi wgłębieniami w śniegu, które były metodycznie przykrywane przez nawarstwiający się świeży opad. Nie wiedział do jakiego rodzaju zwierzęcia należał trop. Nie był w stanie wycenić ile czasu upłynęło od momentu kiedy podjął podążania za śladami. Nie był też wstanie wycenić więc jak głębokie były. Czy należały do ciężkiego zwierzęcia które przechodziło tędy już znaczący czas temu, czy wręcz przeciwnie? Być może nie miałby takiego problemu, gdyby towarzyszył mu Samuel ale w tym momencie był sam i w przeciągu kilku najbliższych dni nie miało się to zmienić. Był też głodny więc będąc w podróży, dotarcie do celu w takich warunkach zajmie mu jeszcze dzień lub dwa. Nie mógł nic na to poradzić ale też nie mógł nie spróbować skorzystać z nadarzającej się okazji. Dawno nie miał w ustach mięsa, a przyciskający się do kręgosłupa żołądek doskwierał mocniej niż wszechobecny chłód. Połączenie obydwu tych niedogodności mogła być śmiertelna.
Zebrał wodze zatrzymując konia. Następnie płynnym ruchem zeskoczył na ziemie momentalnie zapadając się po kolana w zaspie. Wydawało mu się, że dostrzegł przy jednym z drzew wskazówkę. Podszedł do niego by podpierając się o jego pień nieznacznie pochylić się nad znaleziskiem..
|k100 na spostrzegawczość, polowanie
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 95
'k100' : 95
|Poluję na daniela (k76)
Nagi, skostniały pień drzewa był z jednej strony nieznacznie oskubany. Palcami ręki otarł o krawędzie zwracając uwagę na sposób jaki została oskubana kora. Auror nie miał wątpliwości, że ślad zostawiło głodne, roślinożerne zwierzę. Ostrożnie przykucną spoglądając na trop którym podążał z innej perspektywy. Regularność wgłębień oraz wysokość na której drzewo było oskubane pozwalały nasunąć Skamandrowi myśl, że jest w tym momencie na tropie daniela. Nie wiedział czy powinien z tego powodu się cieszyć, czy też nie. Zwierzęta te poruszały się sprawnymi susami i wszechobecne śnieżne zawieje nie były dla nich specjalnym utrudnieniem w ucieczce przed potencjalnym dwunogim drapieżnikiem.
Z zamyślenia wyrwały go szturchający jego głowę koński pysk. Para ciemnych oczu wpatrywała się w niego z zaciekawieniem. Anthony westchnął drapiąc figlarnie gładkie chrapy - Może gdybyś był bardziej rączy... - może wtedy twoje towarzystwo coś by w tej sytuacji zmieniło...? pomyślał poklepując zwierzę po szyi by zaraz przystanąć przy siodle po to by wypakować z niego magiczną kuszę. Celując nią w ziemie naciągnął na cięciwę bełt. Rozpiął klamerki ogłowia, tak by zdjąć je ze swojego miejsca i zsunąć na szyję. Wodze przytroczył dość niedbale do wystającej gałęzi. omiótł przestrzeń wokół zaklęciem łagodzącym warunki pogodowe i zostawił swojego kopytnego towarzysza za plecami. Zakradniecie się w towarzystwie Styksa mogło być efektywne. Anthony samemu łatwiej i zgrabniej wtapiał się w otoczenie samotnych drzew na białym tle. Pogoń w takich warunkach za zdobyczą nie była raczej możliwa. Śnieg był zbyt wysoki by koń mógł swobodnie galopować, a drzewa rozsiane zbyt gęsto by mógł zrobić użytek ze skrzydeł. Auror musiał wytropić i skraść się do swojej ofiary. Najlepiej zrobi to sam.
Śnieg zgrzytał pod jego krokiem. Po dłuższym czasie podróży przez zaspy jego oddech stał się ciężki, lecz wciąż był regularny. Czujne oko w mieszaninie bieli, szarości i czerni dostrzegło ruch. Skamander ostrożnie, powoli przykucną. Jeden z bełtów przytrzymał zębami. Mając obie wolne ręce uniósł kuszę oburącz próbując wycelować po tym, jak zbliżył się na tyle, na ile pozwalały mu na to okoliczności. Wiedział, że miał tylko jedną szansę.
|pierwsza kość: k60 - na odległość od zwierzyny
|druga kość: k100 na strzał do zwierzyny
Nagi, skostniały pień drzewa był z jednej strony nieznacznie oskubany. Palcami ręki otarł o krawędzie zwracając uwagę na sposób jaki została oskubana kora. Auror nie miał wątpliwości, że ślad zostawiło głodne, roślinożerne zwierzę. Ostrożnie przykucną spoglądając na trop którym podążał z innej perspektywy. Regularność wgłębień oraz wysokość na której drzewo było oskubane pozwalały nasunąć Skamandrowi myśl, że jest w tym momencie na tropie daniela. Nie wiedział czy powinien z tego powodu się cieszyć, czy też nie. Zwierzęta te poruszały się sprawnymi susami i wszechobecne śnieżne zawieje nie były dla nich specjalnym utrudnieniem w ucieczce przed potencjalnym dwunogim drapieżnikiem.
Z zamyślenia wyrwały go szturchający jego głowę koński pysk. Para ciemnych oczu wpatrywała się w niego z zaciekawieniem. Anthony westchnął drapiąc figlarnie gładkie chrapy - Może gdybyś był bardziej rączy... - może wtedy twoje towarzystwo coś by w tej sytuacji zmieniło...? pomyślał poklepując zwierzę po szyi by zaraz przystanąć przy siodle po to by wypakować z niego magiczną kuszę. Celując nią w ziemie naciągnął na cięciwę bełt. Rozpiął klamerki ogłowia, tak by zdjąć je ze swojego miejsca i zsunąć na szyję. Wodze przytroczył dość niedbale do wystającej gałęzi. omiótł przestrzeń wokół zaklęciem łagodzącym warunki pogodowe i zostawił swojego kopytnego towarzysza za plecami. Zakradniecie się w towarzystwie Styksa mogło być efektywne. Anthony samemu łatwiej i zgrabniej wtapiał się w otoczenie samotnych drzew na białym tle. Pogoń w takich warunkach za zdobyczą nie była raczej możliwa. Śnieg był zbyt wysoki by koń mógł swobodnie galopować, a drzewa rozsiane zbyt gęsto by mógł zrobić użytek ze skrzydeł. Auror musiał wytropić i skraść się do swojej ofiary. Najlepiej zrobi to sam.
Śnieg zgrzytał pod jego krokiem. Po dłuższym czasie podróży przez zaspy jego oddech stał się ciężki, lecz wciąż był regularny. Czujne oko w mieszaninie bieli, szarości i czerni dostrzegło ruch. Skamander ostrożnie, powoli przykucną. Jeden z bełtów przytrzymał zębami. Mając obie wolne ręce uniósł kuszę oburącz próbując wycelować po tym, jak zbliżył się na tyle, na ile pozwalały mu na to okoliczności. Wiedział, że miał tylko jedną szansę.
|pierwsza kość: k60 - na odległość od zwierzyny
|druga kość: k100 na strzał do zwierzyny
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k60' : 20
--------------------------------
#2 'k100' : 9
#1 'k60' : 20
--------------------------------
#2 'k100' : 9
26.03.1958, popołudnie
Hep!
Los ponownie zabrał Deimosa z plaży, aby umieścić gdzieś w lesie. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby tylko… nie znalazł się na jednej z gałęzi wysokiego, starego drzewa.
Chłopiec najpierw lekko się przestraszył i chwycił się kurczowo szorstkiego, porośniętego mchem pnia, ale później, kiedy już fala paraliżującego gorąca opuściła jego ciało, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę, wszystko jest w jak największym porządku. Ba! Jest nawet bardzo fajnie.
Gałąź, na której siedział, była gruba i solidna, szeroka na tyle, że można było się na niej w miarę wygodnie usadowić. Dzięki temu, że nie było jeszcze liści, młody Fancourt miał doskonały widok na rozciągający się horyzont. Słońce było już wysoko, ukryte za szarymi chmurami i wyglądające od czasu do czasu, jakby chciało się przekonać, czy nie omija go coś ciekawego, kiedy zajmuje się jakimiś swoimi słonecznymi sprawami za parawanem z obłoczków. Zrobiło się nawet ciut cieplej, ćwierkały ptaki.
Deimosowi podobało się tak siedzieć na gałęzi, jakby to i on był takim ptakiem, który sobie tu tylko na chwilę przysiadł, żeby tylko odpocząć i lada chwila ponownie ruszy w drogę. Dokładnie jak ten klucz dzikich ptaków, który właśnie przemknął tuż nad głową chłopca, kiedy tylko ten o tym myślał. Zrobiło mu się tak błogo i dobrze, że nawet poobijane kolana i zimno, jakie odczuwał przez niedopasowanie ubrania do pogody, kompletnie mu nie przeszkadzały. Siedział tak sobie i majtał w powietrzu nogami. Był to odruch, nad którym nigdy nie mógł zapanować, mimo tego, że dorośli próbowali z tym walczyć, kiedy tylko zorientowali się że ich dziecko robi coś takiego.
"To nie wypada! Nie wolno!" - tak mówili.
Ale nie było tu ani ojca, ani dziadków. Tylko mama, która ukryła się w gałęziach tuż obok, aby mieć na oku swojego syna. No ale mama to co innego.
Chłopiec tak bardzo skupił się na obserwacji ptaków i na swoich myślach, że kompletnie nie zauważył, że klamerka na jednym z bucików rozpięła się i kiedy mocniej machnął nogą, jeden z butów ześlizgnął mu się ze stopy i poszybował na dół, wcześniej robiąc w powietrzy dość imponujące salto - wprost na głowę idącej ścieżką osoby.
Hep!
Los ponownie zabrał Deimosa z plaży, aby umieścić gdzieś w lesie. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby tylko… nie znalazł się na jednej z gałęzi wysokiego, starego drzewa.
Chłopiec najpierw lekko się przestraszył i chwycił się kurczowo szorstkiego, porośniętego mchem pnia, ale później, kiedy już fala paraliżującego gorąca opuściła jego ciało, zdał sobie sprawę, że tak naprawdę, wszystko jest w jak największym porządku. Ba! Jest nawet bardzo fajnie.
Gałąź, na której siedział, była gruba i solidna, szeroka na tyle, że można było się na niej w miarę wygodnie usadowić. Dzięki temu, że nie było jeszcze liści, młody Fancourt miał doskonały widok na rozciągający się horyzont. Słońce było już wysoko, ukryte za szarymi chmurami i wyglądające od czasu do czasu, jakby chciało się przekonać, czy nie omija go coś ciekawego, kiedy zajmuje się jakimiś swoimi słonecznymi sprawami za parawanem z obłoczków. Zrobiło się nawet ciut cieplej, ćwierkały ptaki.
Deimosowi podobało się tak siedzieć na gałęzi, jakby to i on był takim ptakiem, który sobie tu tylko na chwilę przysiadł, żeby tylko odpocząć i lada chwila ponownie ruszy w drogę. Dokładnie jak ten klucz dzikich ptaków, który właśnie przemknął tuż nad głową chłopca, kiedy tylko ten o tym myślał. Zrobiło mu się tak błogo i dobrze, że nawet poobijane kolana i zimno, jakie odczuwał przez niedopasowanie ubrania do pogody, kompletnie mu nie przeszkadzały. Siedział tak sobie i majtał w powietrzu nogami. Był to odruch, nad którym nigdy nie mógł zapanować, mimo tego, że dorośli próbowali z tym walczyć, kiedy tylko zorientowali się że ich dziecko robi coś takiego.
"To nie wypada! Nie wolno!" - tak mówili.
Ale nie było tu ani ojca, ani dziadków. Tylko mama, która ukryła się w gałęziach tuż obok, aby mieć na oku swojego syna. No ale mama to co innego.
Chłopiec tak bardzo skupił się na obserwacji ptaków i na swoich myślach, że kompletnie nie zauważył, że klamerka na jednym z bucików rozpięła się i kiedy mocniej machnął nogą, jeden z butów ześlizgnął mu się ze stopy i poszybował na dół, wcześniej robiąc w powietrzy dość imponujące salto - wprost na głowę idącej ścieżką osoby.
Deimos Fancourt
Zawód : wirtuoz gry na nerwach dorosłych
Wiek : 7
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I have never tried that before, so I think I should definitely be able to do that.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedyś Florence była wielką fanką przyrody. Cóż, właściwie nadal była, nie było w końcu nic bardziej kojącego niż przyjemny szum wiatru wśród liści. Rzeczka snująca się leniwie między wzgórzami porośniętymi wysoką trawą uważała za prawdziwy skarb. No i nie można było zapomnieć o uroczych zwierzątkach - kolorowych ptakach śmigających w powietrzu, rudych wiewiórkach skaczących po pniach czy puchatych królikach kicających przez zarośla. Marzeniem Florence z przeszłości było przecież wynieść się z miasta i zamieszkać na wsi, właśnie w otoczeniu cudów natury. Dziś nie lubiła jednak cieszyć się tą naturą będąc samej. Co, chyba było dość zrozumiałe. Dziś każde grubsze drzewo stanowiło pewną niewiadomą, każdy zwalony pień czy wzgórze mogło kryć coś - lub raczej kogoś - nieprzyjemnego. Niestety, droga do domu Herberta zawsze wiązała się z tym, że należało przejść kawałek przez las. Nie był to długi odcinek, Merlinowi niech będą dzięki, niemniej komuś, kto znał drogę, przejście go i tak zajmowało konkretne piętnaście minut. Florence na szczęście znała tę ścieżkę niemal tak dobrze, że mogłaby iść tędy z zamkniętymi oczami. Mimo to i tak była zawsze czujna, nasłuchując nietypowych dźwięków, które mogłyby okazać się nadchodzącymi kłopotami.
Całe szczęście póki co zapowiadało się na to, że droga przebiegnie jej bez większych zakłóceń... no, przynajmniej do tej konkretnie chwili, kiedy coś nagle śmignęło kobiecie przed twarzą.
Florence nie mogła powstrzymać się przed krótkim okrzykiem - okrzykiem dość głośnym i przepełnionym zaskoczeniem oraz strachem. Fortescue wypuściła z rąk niesiony koszyk, aby szybko zasłonić sobie usta. Serce biło jej jak oszalałe, kiedy rozejrzała się gorączkowo, z której strony została właśnie zaatakowana. Jej przerażenie szybko zmieniło się jednak w konsternację, kiedy odnalazła wzrokiem rzecz, która tak ją przeraziła.
Kilka głębszych wdechów później Florence podeszła do leżącego na trawie dziecięcego bucika. Schyliła się po niego z pewną rezerwą, mocno marszcząc brwi. Podniosła znalezisko, aby przyjrzeć się mu dokładniej, ale z której strony by na nie nie patrzyła, ewidentnie był to bucik. Dziecięcy i do tego całkiem ładny. Chyba chłopięcy, ale tego nie była w stu procentach pewna.
- Co do... - zaczęła cicho, rozglądając się na boki, zastanawiając się skąd bucik mógł nadlecieć. Potem jednak zdała sobie sprawę, ze pocisk poszybował ku niej z góry, dlatego też to w tę stronę skierowała swój wzrok - i po raz kolejny doznała gwałtownego wyrzutu adrenaliny do krwi, bo oto zobaczyła dziecko siedzące sobie na gałęzi drzewa. Wysoko. Bardzo wysoko. Zdecydowanie zbyt wysoko aby można to było uznać za bezpieczne. Co on tam u licha robił!? - Na Merlina! - zawołała - Poczekaj mały, zaraz cię stamtąd ściągnę!
Całe szczęście póki co zapowiadało się na to, że droga przebiegnie jej bez większych zakłóceń... no, przynajmniej do tej konkretnie chwili, kiedy coś nagle śmignęło kobiecie przed twarzą.
Florence nie mogła powstrzymać się przed krótkim okrzykiem - okrzykiem dość głośnym i przepełnionym zaskoczeniem oraz strachem. Fortescue wypuściła z rąk niesiony koszyk, aby szybko zasłonić sobie usta. Serce biło jej jak oszalałe, kiedy rozejrzała się gorączkowo, z której strony została właśnie zaatakowana. Jej przerażenie szybko zmieniło się jednak w konsternację, kiedy odnalazła wzrokiem rzecz, która tak ją przeraziła.
Kilka głębszych wdechów później Florence podeszła do leżącego na trawie dziecięcego bucika. Schyliła się po niego z pewną rezerwą, mocno marszcząc brwi. Podniosła znalezisko, aby przyjrzeć się mu dokładniej, ale z której strony by na nie nie patrzyła, ewidentnie był to bucik. Dziecięcy i do tego całkiem ładny. Chyba chłopięcy, ale tego nie była w stu procentach pewna.
- Co do... - zaczęła cicho, rozglądając się na boki, zastanawiając się skąd bucik mógł nadlecieć. Potem jednak zdała sobie sprawę, ze pocisk poszybował ku niej z góry, dlatego też to w tę stronę skierowała swój wzrok - i po raz kolejny doznała gwałtownego wyrzutu adrenaliny do krwi, bo oto zobaczyła dziecko siedzące sobie na gałęzi drzewa. Wysoko. Bardzo wysoko. Zdecydowanie zbyt wysoko aby można to było uznać za bezpieczne. Co on tam u licha robił!? - Na Merlina! - zawołała - Poczekaj mały, zaraz cię stamtąd ściągnę!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 4 VIII, po zapasach
Wygrana walka nie zatrzymała go na zbyt długo w sportowym zagajniku. Dalej lekko otępiony - bardziej fizycznymi uderzeniami niż radością z spektakularnej wygranej - chciał znaleźć się w spokojniejszym miejscu, gdzieś, gdzie będzie mógł obmyć twarz i odetchnąć. Czuł się przyjemnie zmęczony, mięśnie jeszcze się nie rozluźniły, serce biło szybko, krew szumiała mu w skroniach, zagłuszając pokrzykiwania tłumu. Ktoś poklepywał go po plecach, kilka jasnowłosych dziewcząt wciskało mu do rąk bukieciki kwiatów, poddenerwowany goblin wykrzykiwał coś w jego stronę, ale Percival nie zatrzymywał się na dłużej, wychylając tylko po drodze dwie szklanice ognistej whisky, zaproponowanej przez dwóch rosłych czarodziejów o równie ognistych włosach. Podziękował im i korzystając z zamieszania związanego z rozpoczęciem kolejnej sportowej rywalizacji - tym razem ktoś siłował się na rękę lub brał udział w innych zmaganiach, wymagających pokrzykiwań tłumu - wymknął się z pełnej ostrych dźwięków i jaskrawych kolorów polany. Ktoś pewnie go wołał, ale nie słyszał tego, skręcając od razu w bok, w gęste zarośla, przedzierając się przez nie z uporem dzika. Giętkie gałązki krzewów uderzały go w twarz i odsłoniętą pierś, nogę parzyły pokrzywy, a spodnie zaczepiały raz po raz kolczaste pędy niskorosłych roślin. Szedł jednak uparcie, torując sobie drogę przez gęstwinę, zatrzymując się dopiero w chwili, w której wyszedł na zapomnianą leśną ścieżkę. Nikt tu nie spacerował, sklepienie drzew zapewniało przyjemny chłód i spokój, i tylko radosne dźwięki dobiegające zza ściany zieleni przypominały, że gdzieś za sobą pozostawił wibrujący życiem festiwal. Echo skocznej muzyki zagłuszał jednak przez wartko płynący wzdłuż ścieżki strumyk, jego perlisty chichot przypomniał Percy'emu, że potwornie chce mu się pić. Przeciągnął się kilkukrotnie, aż zatrzeszczało, a wyciągnięte pięści niemal zahaczyły o część zwisających gałązek drzew, po czym przyklęknął na brzegu strumyka, pochylając się nad skrzącą się odblaskami słońca taflą wody. Promienie wpadające przez koronkowe sklepienie koron drzew wyglądały jak brokat, oślepiały; zmrużył oczy i zanurzył dłonie w lodowatej toni. Zaczął z nich chłeptać, żałując, że strumyk jest tak płytki - najchętniej wskoczyłby do środka cały, zmywając z siebie piach, pot i krew. Właściwie rozważał położenie się wśród kamieni na płask, ale zanim zdołałby wprowadzić ten dość głupi plan w życie, usłyszał szelest gałęzi i szmer kroków.
Ktoś za nim szedł. Szybko, ale chaotycznie przedzierając się przez gęstwinę, z której przed momentem sam wyszedł. Cięższe kroki sugerowały kogoś większego, kogoś, kto mógł mu zagrażać - albo kogoś, kto dźwigał ze sobą jakiś ciężar, lecz nauczony doświadczeniem (a raczej zapomnieniem), wstał szybko, instynktownie odwracając się w stronę nadchodzącej osoby. Utrzymał równowagę na kamienistym brzegu strumienia i zmrużył oczy, wypatrując ewentualnego zagrożenia. Reagował irracjonalnie, zapewne natknie się po prostu na spacerowicza albo zakochaną parkę, zataczającą się pod naporem miłosnego odurzenia, ale musiał być gotowy. Odruchowo zacisnął dłonie w pięści, ręce napięły się, mięśnie pokryte bliznami, poparzeniami i tatuażami uwypukliły się. Goły tors - z świeżą, głęboką blizną na środku, po rozcięciu czarnomagicznym zaklęciem - zalany był krwią, tak samo jak broda i nos, wyraźnie złamany, opuchnięty, z siniakami rozlewającymi się pod oczami. Oby odstraszył samym swym wyglądem kogoś, kto chciałby mu zagrozić.
Wygrana walka nie zatrzymała go na zbyt długo w sportowym zagajniku. Dalej lekko otępiony - bardziej fizycznymi uderzeniami niż radością z spektakularnej wygranej - chciał znaleźć się w spokojniejszym miejscu, gdzieś, gdzie będzie mógł obmyć twarz i odetchnąć. Czuł się przyjemnie zmęczony, mięśnie jeszcze się nie rozluźniły, serce biło szybko, krew szumiała mu w skroniach, zagłuszając pokrzykiwania tłumu. Ktoś poklepywał go po plecach, kilka jasnowłosych dziewcząt wciskało mu do rąk bukieciki kwiatów, poddenerwowany goblin wykrzykiwał coś w jego stronę, ale Percival nie zatrzymywał się na dłużej, wychylając tylko po drodze dwie szklanice ognistej whisky, zaproponowanej przez dwóch rosłych czarodziejów o równie ognistych włosach. Podziękował im i korzystając z zamieszania związanego z rozpoczęciem kolejnej sportowej rywalizacji - tym razem ktoś siłował się na rękę lub brał udział w innych zmaganiach, wymagających pokrzykiwań tłumu - wymknął się z pełnej ostrych dźwięków i jaskrawych kolorów polany. Ktoś pewnie go wołał, ale nie słyszał tego, skręcając od razu w bok, w gęste zarośla, przedzierając się przez nie z uporem dzika. Giętkie gałązki krzewów uderzały go w twarz i odsłoniętą pierś, nogę parzyły pokrzywy, a spodnie zaczepiały raz po raz kolczaste pędy niskorosłych roślin. Szedł jednak uparcie, torując sobie drogę przez gęstwinę, zatrzymując się dopiero w chwili, w której wyszedł na zapomnianą leśną ścieżkę. Nikt tu nie spacerował, sklepienie drzew zapewniało przyjemny chłód i spokój, i tylko radosne dźwięki dobiegające zza ściany zieleni przypominały, że gdzieś za sobą pozostawił wibrujący życiem festiwal. Echo skocznej muzyki zagłuszał jednak przez wartko płynący wzdłuż ścieżki strumyk, jego perlisty chichot przypomniał Percy'emu, że potwornie chce mu się pić. Przeciągnął się kilkukrotnie, aż zatrzeszczało, a wyciągnięte pięści niemal zahaczyły o część zwisających gałązek drzew, po czym przyklęknął na brzegu strumyka, pochylając się nad skrzącą się odblaskami słońca taflą wody. Promienie wpadające przez koronkowe sklepienie koron drzew wyglądały jak brokat, oślepiały; zmrużył oczy i zanurzył dłonie w lodowatej toni. Zaczął z nich chłeptać, żałując, że strumyk jest tak płytki - najchętniej wskoczyłby do środka cały, zmywając z siebie piach, pot i krew. Właściwie rozważał położenie się wśród kamieni na płask, ale zanim zdołałby wprowadzić ten dość głupi plan w życie, usłyszał szelest gałęzi i szmer kroków.
Ktoś za nim szedł. Szybko, ale chaotycznie przedzierając się przez gęstwinę, z której przed momentem sam wyszedł. Cięższe kroki sugerowały kogoś większego, kogoś, kto mógł mu zagrażać - albo kogoś, kto dźwigał ze sobą jakiś ciężar, lecz nauczony doświadczeniem (a raczej zapomnieniem), wstał szybko, instynktownie odwracając się w stronę nadchodzącej osoby. Utrzymał równowagę na kamienistym brzegu strumienia i zmrużył oczy, wypatrując ewentualnego zagrożenia. Reagował irracjonalnie, zapewne natknie się po prostu na spacerowicza albo zakochaną parkę, zataczającą się pod naporem miłosnego odurzenia, ale musiał być gotowy. Odruchowo zacisnął dłonie w pięści, ręce napięły się, mięśnie pokryte bliznami, poparzeniami i tatuażami uwypukliły się. Goły tors - z świeżą, głęboką blizną na środku, po rozcięciu czarnomagicznym zaklęciem - zalany był krwią, tak samo jak broda i nos, wyraźnie złamany, opuchnięty, z siniakami rozlewającymi się pod oczami. Oby odstraszył samym swym wyglądem kogoś, kto chciałby mu zagrozić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego twarz przemykała między dziesiątkami innych niepodobnych twarzy. Zaczynała obawiać się, że, że wariuje. Odkąd ujrzała Percivala, widziała go wszędzie i choć rytuał, do którego przystąpiła miał jej pomóc, oczyścić się z trosk i ze wszystkiego, co kurczowo trzymało ją w przeszłości, nie umiała wyrzucić go z głowy. Czas miał leczyć rany, a im upływało więcej wody w rzekach, tym częściej nawiedzał ją w myślach i snach, zupełnie jakby coś chciało jej powiedzieć w końcu, że najwyższa pora, by pogodzić się z jego śmiercią. Nie potrafiła tego zrobić. Pierwsze tygodnie ciszy usprawiedliwiała. Późniejsze zniknięcie z domu, z rezerwatu, w którym go szukała mogło wskazywać na ważną misję. Fred to już zrobił, wyjechał przecież bez słowa i wrócił. Billy powtarzał, że ludzie mogli odnaleźć się w najmniej oczekiwanym momencie, ale obecność Blake'a nie wróżyła niczego dobrego. Był tu sam. Przecież gdyby cokolwiek wiedział, dałby jej znak, by się nie martwiła po tych wszystkich wysłanych listach, a on nie dał jej ani odrobiny nadziei. Wariowała. Próbowała ukryć swój stan przed Williamem w obawie, że nazwie ją szaloną albo gorzej, z troski każe jej zostać w domu, zrzucając to na przepracowanie. Może naprawdę była już zmęczona, ale każde zajęcie szczególnie w ostatnich dniach było lekarstwem. Powinna pogodzić się, że nigdy nie wrócą. Joe, który nigdy jej nie wybaczy tego, co powiedziała ani Ben, który musiał poleć ratując niewinnych. Cóż za okrutna ironia. Próbowała zmusić drugiego z braci do bohaterstwa na wzór mając tego ukochanego i los ukarał ją za egoizm i arogancję, odbierając jej obu.
Słowa przechodzących obok kobiet wychwalających zwycięzcę zapasów zwróciły jej uwagę. Nie chcąc niepokoić Billa, odłączyła się pod płytką wymówką powrotu do namiotu, by odpocząć. Nie powinien się martwić jej stanem, szczególnie teraz, kiedy krągły brzuch już dawał o sobie znać. Była przemęczona, to wszystko. Potrzebowała spokoju, odpoczynku, snu, by wyrzucić z głowy natrętne myśli i złość powoli kierującą się w stronę Percivala. To była jego wina. To wszystko musiała być jego wina.
Znów go zobaczyła, jak we krwi przemykał między ludźmi, a do oczu napłynęły jej łzy. Jak dosadniej miała sobie w końcu wyjaśnić jego zniknięcie. Obraz pokiereszowanego brata był ostatnim, dostatecznym dowodem. Musiała pozwolić mu odejść.
Nie była taka. Siąknąwszy nosem, z zaczerwienionymi już oczami ruszyła za nim. Jeśli miała zrozumieć, że nie żył, musiała skonfrontować się sama ze sobą. Dopiero wtedy pozwoli mu odejść. Potrzebowała się tylko pożegnać.
— Ben!— powiedziała za nim. Nie odwrócił się, choć była pewna, że usłyszawszy swoje imię nawet w gwarze i dźwiękach dalekiej muzyki odwróciłby się do niej. Ruszyła za nim. — Ben — jej głos zszedł z krzyku, powoli zmieniając się w ciche łkanie, w prośbę. — Ben, proszę— szepnęła do siebie, nie zważając na pytające spojrzenia mijanych osób. To nic, że była szalona. To nic, że ścigała kogoś, kogo tu naprawdę nie było. Przyspieszyła, gdy zniknął w zaroślach, gotowa stanąć twarzą w twarz z własnym strachem. Bała się tej konfrontacji. Bała się tego, co sama powie sobie w myślach, kiedy do niej dojdzie. Nie chciała go żegnać. Chciała by wrócił. Przedarłwszy się przez zielony mur natknęła na kolosa z wysoko uniesioną gardą gotowego do tego, by wymierzyć cios.
— Nie! — krzyknęła instynktownie, unosząc dłonie, by się zasłonić, choć przecież nie był prawdziwy. Nie istniał tu, tylko w jej głowie, nie mógłby uczynić jej krzywdy. Powoli upuszczała ręce, wyłaniając zza zaciśniętych pięści napuchnięte, załzawione oczy o czekoladowych tęczówkach, które patrzyły na niego. Na podobiznę jej brata, pokrytego we krwi, cały w ranach, koszmarnych szrankach. Czy właśnie taki los go spotkał, czy tylko próbowała to sobie ułatwić? — Ben — szepnęła opuszczając ręce, błądząc wzrokiem po nagim, pokrytym krwią torsie, śladach po oparzeniach. Tatuaże. Pamiętała je dokładnie, to był on, nikt inny. — Jamie— powtórzyła, łapczywie łapiąc powietrze w płuca. Wyglądał koszmarnie, ledwo przypominał samego siebie. Chciała powiedzieć jak jej przykro, jak bardzo nie chciała się z tym pogodzić, ale nic nie mogło przejść jej przez gardło. Pokręciła tylko głową, próbując zaprzeczyć temu, co widziała. Nie mogła to być prawda. Nie mógł tak umrzeć. Nie mógł umrzeć. Nie Ben.
Słowa przechodzących obok kobiet wychwalających zwycięzcę zapasów zwróciły jej uwagę. Nie chcąc niepokoić Billa, odłączyła się pod płytką wymówką powrotu do namiotu, by odpocząć. Nie powinien się martwić jej stanem, szczególnie teraz, kiedy krągły brzuch już dawał o sobie znać. Była przemęczona, to wszystko. Potrzebowała spokoju, odpoczynku, snu, by wyrzucić z głowy natrętne myśli i złość powoli kierującą się w stronę Percivala. To była jego wina. To wszystko musiała być jego wina.
Znów go zobaczyła, jak we krwi przemykał między ludźmi, a do oczu napłynęły jej łzy. Jak dosadniej miała sobie w końcu wyjaśnić jego zniknięcie. Obraz pokiereszowanego brata był ostatnim, dostatecznym dowodem. Musiała pozwolić mu odejść.
Nie była taka. Siąknąwszy nosem, z zaczerwienionymi już oczami ruszyła za nim. Jeśli miała zrozumieć, że nie żył, musiała skonfrontować się sama ze sobą. Dopiero wtedy pozwoli mu odejść. Potrzebowała się tylko pożegnać.
— Ben!— powiedziała za nim. Nie odwrócił się, choć była pewna, że usłyszawszy swoje imię nawet w gwarze i dźwiękach dalekiej muzyki odwróciłby się do niej. Ruszyła za nim. — Ben — jej głos zszedł z krzyku, powoli zmieniając się w ciche łkanie, w prośbę. — Ben, proszę— szepnęła do siebie, nie zważając na pytające spojrzenia mijanych osób. To nic, że była szalona. To nic, że ścigała kogoś, kogo tu naprawdę nie było. Przyspieszyła, gdy zniknął w zaroślach, gotowa stanąć twarzą w twarz z własnym strachem. Bała się tej konfrontacji. Bała się tego, co sama powie sobie w myślach, kiedy do niej dojdzie. Nie chciała go żegnać. Chciała by wrócił. Przedarłwszy się przez zielony mur natknęła na kolosa z wysoko uniesioną gardą gotowego do tego, by wymierzyć cios.
— Nie! — krzyknęła instynktownie, unosząc dłonie, by się zasłonić, choć przecież nie był prawdziwy. Nie istniał tu, tylko w jej głowie, nie mógłby uczynić jej krzywdy. Powoli upuszczała ręce, wyłaniając zza zaciśniętych pięści napuchnięte, załzawione oczy o czekoladowych tęczówkach, które patrzyły na niego. Na podobiznę jej brata, pokrytego we krwi, cały w ranach, koszmarnych szrankach. Czy właśnie taki los go spotkał, czy tylko próbowała to sobie ułatwić? — Ben — szepnęła opuszczając ręce, błądząc wzrokiem po nagim, pokrytym krwią torsie, śladach po oparzeniach. Tatuaże. Pamiętała je dokładnie, to był on, nikt inny. — Jamie— powtórzyła, łapczywie łapiąc powietrze w płuca. Wyglądał koszmarnie, ledwo przypominał samego siebie. Chciała powiedzieć jak jej przykro, jak bardzo nie chciała się z tym pogodzić, ale nic nie mogło przejść jej przez gardło. Pokręciła tylko głową, próbując zaprzeczyć temu, co widziała. Nie mogła to być prawda. Nie mógł tak umrzeć. Nie mógł umrzeć. Nie Ben.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zza gęstego listowia wyłonił się w końcu nieznajomy osobnik - a raczej, osobniczka. Ładna, zauważył to od razu; długie, gęste, brązowe włosy, porzetykane jaśniejszymi kosmykami babiego lata, wielkie oczy, załzawione co prawda, ale urocze, różowe usta, wykrzywione jednak nie w uśmiechu, a w drżącym grymasie...rozpaczy? Percy wpatrywał się w nią uważnie, gotów do samoobrony, lecz przecież z lasu nie wybiegł pijany zakapior ani łaknący rewanżu krewny Macmillana; nie musiał się jej bać, rozluźnił pięści i barki, przestępując z nogi na nogę. Nie odrywał jednak intensywnego spojrzenia podpuchniętych oczu od jej twarzy, czując dziwne szarpnięcie w dole brzucha. Skądś ją znał. Czuł to, instynktownie, podświadomie, tak, widział gdzieś te czekoladowe oczy, pulchne policzki i spływające po nich łzy. Słyszał już też gdzieś ten głos, trochę chropowaty, silny mimo smutku przebijającego się w poszarpanych głoskach...ale czy na pewno? Czy nie wmawiał sobie tego, skołowany po potyczce z Macmillanem, który - dosłownie - mógł wbić mu do głowy zupełnie abstrakcyjne przeczucia? Czy gdyby z zarośli wybiegł średnich rozmiarów garboróg też uznałby, że kiedyś już go widział i wypił z nim niejedno piwo? Przesunął wzrok niżej, na skromną sukienkę, podkreślającą jednak dość wypukły brzuch. Oj.
- Hę? - mruknął trochę niepewnie, starając się nie wgapiać w brzemienne elementy sylwetki kobiety; znów spojrzał jej w oczy, zagryzając dolną wargę. Co tu się działo? Z nią - i z nim? Przestąpił z nogi na nogę, a błoto otaczające strumyk zabulgotało pod jego brudnymi i podniszczonymi butami, dziwacznie zgrywając się symfonicznie z płaczliwymi głoskami, wypadającymi spomiędzy trzęsących się warg ciemnowłosej czarownicy. Wypowiadała imiona czy jakieś niezgrabne głoski? I dlaczego tutaj wbiegła, zapłakana - i skołowana bardziej niż on sam? - Zgubiłaś się? Ktoś cię goni? - zapytał od razu, pewien, że poruszająca żałość kobiety wywołana jest jakimś przykrym wydarzeniem. Festiwal Lata miał być bezpieczny, tak obiecywała mu Celina; w Dorset mieli pojawić się tylko ludzie dobrzy i mili, ale przecież i tu mogli przedrzeć się jacyś zbyt pijani mężczyźni, chcący położyć swe łapska na uroczej czarownicy, zapędziwszy ją w mało uczęszczane części lasu. Percy wytężył uszy, nie dobiegły go jednak żadne pokrzykiwania ani kroki, mogące wskazać na pościg za rozczochraną brunetką. Byli tu sami - oni, szmer strumyka, śpiew ptaków i szum liści, akompaniament spokoju, lecz mimo otoczenia czuł się nieswojo. Tak, jakby stanął oko w oko z kimś najbliższym sercu, a jednocześnie kimś zupełnie obcym, żywcem wyjętym ze świata, którego nie było dane mu poznać. - Ja ci nic nie zrobię, nie ma co ryczeć - powiedział już łagodniej i uniósł w górę dłonie, obronnie, pokazując, że jest niegroźny. Nie wyglądał na takiego, zdawał sobie z tego sprawę, pomimo zapewnień Lovegood ciągle czuł się ohydny, w tym obcym, pokiereszowanym ciele o historii, której nie pamiętał i chyba nie chciał pamiętać. O niej - o stojącej przed nim kobiecie - mógłby; wydawała mu się bliska, ciepła, w nozdrza uderzył go fantomowy zapach siana, świeżego bochenka chleba z chrupiącą skórką i pasty do mioteł. Zamrugał gwałtownie, chcąc otrząsnąć się z tego kuriozalnego wrażenia.
- Hę? - mruknął trochę niepewnie, starając się nie wgapiać w brzemienne elementy sylwetki kobiety; znów spojrzał jej w oczy, zagryzając dolną wargę. Co tu się działo? Z nią - i z nim? Przestąpił z nogi na nogę, a błoto otaczające strumyk zabulgotało pod jego brudnymi i podniszczonymi butami, dziwacznie zgrywając się symfonicznie z płaczliwymi głoskami, wypadającymi spomiędzy trzęsących się warg ciemnowłosej czarownicy. Wypowiadała imiona czy jakieś niezgrabne głoski? I dlaczego tutaj wbiegła, zapłakana - i skołowana bardziej niż on sam? - Zgubiłaś się? Ktoś cię goni? - zapytał od razu, pewien, że poruszająca żałość kobiety wywołana jest jakimś przykrym wydarzeniem. Festiwal Lata miał być bezpieczny, tak obiecywała mu Celina; w Dorset mieli pojawić się tylko ludzie dobrzy i mili, ale przecież i tu mogli przedrzeć się jacyś zbyt pijani mężczyźni, chcący położyć swe łapska na uroczej czarownicy, zapędziwszy ją w mało uczęszczane części lasu. Percy wytężył uszy, nie dobiegły go jednak żadne pokrzykiwania ani kroki, mogące wskazać na pościg za rozczochraną brunetką. Byli tu sami - oni, szmer strumyka, śpiew ptaków i szum liści, akompaniament spokoju, lecz mimo otoczenia czuł się nieswojo. Tak, jakby stanął oko w oko z kimś najbliższym sercu, a jednocześnie kimś zupełnie obcym, żywcem wyjętym ze świata, którego nie było dane mu poznać. - Ja ci nic nie zrobię, nie ma co ryczeć - powiedział już łagodniej i uniósł w górę dłonie, obronnie, pokazując, że jest niegroźny. Nie wyglądał na takiego, zdawał sobie z tego sprawę, pomimo zapewnień Lovegood ciągle czuł się ohydny, w tym obcym, pokiereszowanym ciele o historii, której nie pamiętał i chyba nie chciał pamiętać. O niej - o stojącej przed nim kobiecie - mógłby; wydawała mu się bliska, ciepła, w nozdrza uderzył go fantomowy zapach siana, świeżego bochenka chleba z chrupiącą skórką i pasty do mioteł. Zamrugał gwałtownie, chcąc otrząsnąć się z tego kuriozalnego wrażenia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żałosny szloch przerwał ciszę, dźwięk pękł jak balon wypełniony wodą, nagle oblewając każdego, kto się napatoczył. Niezrozumiałe jęknięcie tak bardzo pasowało do jej brata — naprawdę, pamiętała każdy szczegół, nawet tak nieznaczący element obrazu doskonale wpasował się w tę chwilę. Łzy spłynęły po jej twarzy gęsto, ale przecież nie musiała się próbować opanować, nie musiała się ukrywać, bo była ukryta, tu w gęstych krzakach, przy strumieniu. Czerwona, napuchnięta od płaczu i gorąca twarz zaczęła przypominać gliniany talerzyk, ale wciąż nie mogła się z nim równać — zalanego krwią, pokrytym bliznami, ledwie zagojonymi ranami. Przez pewien czas nie rejestrowała niczego więcej — tego, że się rozglądał, że wyglądał na zagubionego i niepewnego i przede wszystkim, że zwyczajnie w świecie jej nie poznawał. Pewność, że nie był prawdziwy, a jedynie utkany ze wspomnień, które zmuszały ją, by w końcu przyznała, że po takim czasie najprawdopodobniej nie żyje, ogarnęła ją całą, a rozpacz zaczynała szarpać ją w konwulsjach, kiedy zalała się łzami. Dopiero jego słowa sprawiły, że przestała. Zamrugała kilkukrotnie, by pozwolić gromadzącej się w oczach wodzie spłynąć i znieruchomiała, przyglądając mu się bardziej niż uważnie.
To nie powinno tak wyglądać, pomyślała, ale za chwilę zwerbalizowała swoje zagubienie:
— Nie-e—nie-epowinieneś powiedzieć czego-oś innego? Jak... tak-tak musiało być? Nie miałaś na t-to wpływu? — dukała, przełykając ślinę. Jak to możliwe, że powiedział jej coś tak absurdalnego? Ta chwila powinna wyglądać inaczej. Miał spojrzeć na nią z troską i w braterskim obowiązku zapewnić ją, że sobie poradzi nawet bez niego. Miała zaprzeczyć, oczywiście, a potem powiedzieć jak wiele rzeczy żałuje i jak bardzo chciałaby przywrócić go do świata żywych. Powiedziałby wtedy, że to niemożliwe, ale taka jest kolej rzeczy, a na końcu pewnie kazałby jej skopać tyłki Rycerzom Walpurgii tak, żeby nigdy więcej nie mogli usiąść.
Ale nie powiedział.
Wyprostowała się, przecierając najpierw jedno oko, a później drugie z niedowierzaniem spoglądając na czarodzieja, który przypominał jej brata. Który wyglądał jak Ben. Spojrzała na tatuaże i wiedziała, że musiał być Benem.
— To ja — szepnęła niepewnie, ostrożnie, nie spuszczając z niego wzroku. — Hannah — przypomniała mu, robiąc krok do przodu. Twoja mała siostrzyczka, chciała dopowiedzieć, ale zamilkła, nie wiedząc czemu te słowa ugrzęzły mu w gardle. Podeszła bliżej i wyciągnęła rękę, żeby wpierw zobaczyć, czy miała rację. Dość spora i silna jak na kobietę dłoń sięgnęła jego ramienia, a potem cofnęła ją jak oparzona, odskakując do tyłu. — Ben! — fuknęła, otwierając szerzej oczy. To nie mogła być prawda, to była jej projekcja. Wymyśliła sobie go, żeby dać mu odejść. — Czy to naprawdę ty? — spytała głupi, spoglądając na jego tatuaże. To musiał być Ben. Dlaczego jej nie poznawał? Krew odpłynęła jej z twarzy, a serce zabiło mocniej. Co jeśli ktoś go naprawdę zabił, a teraz był pod wpływem eliksiru wielosokowego? Czemu jej nie poznawał? — Ben — wyszeptała raz jeszcze, ale choć mętlik w głowie nie pozwolił jej na wyciągnięcie żadnych wniosków — niczego nie rozumiała — ruszyła w jego stronę i wyciągnęła ręce w jego stronę, chcąc mu się zawiesić na szyi.
To nie powinno tak wyglądać, pomyślała, ale za chwilę zwerbalizowała swoje zagubienie:
— Nie-e—nie-epowinieneś powiedzieć czego-oś innego? Jak... tak-tak musiało być? Nie miałaś na t-to wpływu? — dukała, przełykając ślinę. Jak to możliwe, że powiedział jej coś tak absurdalnego? Ta chwila powinna wyglądać inaczej. Miał spojrzeć na nią z troską i w braterskim obowiązku zapewnić ją, że sobie poradzi nawet bez niego. Miała zaprzeczyć, oczywiście, a potem powiedzieć jak wiele rzeczy żałuje i jak bardzo chciałaby przywrócić go do świata żywych. Powiedziałby wtedy, że to niemożliwe, ale taka jest kolej rzeczy, a na końcu pewnie kazałby jej skopać tyłki Rycerzom Walpurgii tak, żeby nigdy więcej nie mogli usiąść.
Ale nie powiedział.
Wyprostowała się, przecierając najpierw jedno oko, a później drugie z niedowierzaniem spoglądając na czarodzieja, który przypominał jej brata. Który wyglądał jak Ben. Spojrzała na tatuaże i wiedziała, że musiał być Benem.
— To ja — szepnęła niepewnie, ostrożnie, nie spuszczając z niego wzroku. — Hannah — przypomniała mu, robiąc krok do przodu. Twoja mała siostrzyczka, chciała dopowiedzieć, ale zamilkła, nie wiedząc czemu te słowa ugrzęzły mu w gardle. Podeszła bliżej i wyciągnęła rękę, żeby wpierw zobaczyć, czy miała rację. Dość spora i silna jak na kobietę dłoń sięgnęła jego ramienia, a potem cofnęła ją jak oparzona, odskakując do tyłu. — Ben! — fuknęła, otwierając szerzej oczy. To nie mogła być prawda, to była jej projekcja. Wymyśliła sobie go, żeby dać mu odejść. — Czy to naprawdę ty? — spytała głupi, spoglądając na jego tatuaże. To musiał być Ben. Dlaczego jej nie poznawał? Krew odpłynęła jej z twarzy, a serce zabiło mocniej. Co jeśli ktoś go naprawdę zabił, a teraz był pod wpływem eliksiru wielosokowego? Czemu jej nie poznawał? — Ben — wyszeptała raz jeszcze, ale choć mętlik w głowie nie pozwolił jej na wyciągnięcie żadnych wniosków — niczego nie rozumiała — ruszyła w jego stronę i wyciągnęła ręce w jego stronę, chcąc mu się zawiesić na szyi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wolałby pięciokrotnie usłyszeć trzask łamanego nosa (własnego), niż chociaż raz jeszcze dopuścić do siebie ten przejmujący, bulgoczący szloch, wydobywający się z ust nieznajomej. Aż się skulił, coś w tym rozdzierającym uderzyło go mocniej od pięści Macmillana, prosto w żołądek, w splot słoneczny i w nerkę zarazem. Od kiedy stał się taki wrażliwy na cierpienie obcych ludzi? A może ta zrozpaczona brunetka, chwiejąca się przed nim niczym czerwona makówka na spuchniętej łodydze - może byłem jednak poetą a nie bandytą?, przebiegło mu irracjonalnie przez myśl - wcale nie należała do grona obcych? Nic konkretnego na to nie wskazywało, spodziewał się przecież, że gdy przypadkiem wpadnie na swą rodzinę, ta rzuci mu się na szyję z radością, po drodze otwierając kilka butelek ognistej whisky i obsypując go pysznościami. Wizualizował sobie to spotkanie tuż po przebudzeniu z każdego z tych potwornych, spowitych w dymie i swądzie palonych zwłok koszmaru, a sielankowa wizja łagodziła lęk na tyle, by naprawdę uwierzył w możliwość szczęśliwego zakończenia. Zupełnie odbiegającego scenariuszem od tego dziwacznego spotkania z zaryczaną czarownicą. Jej twarz napuchła jeszcze bardziej, policzki się przybrały barwę karmazynu, a płacz przerodził się w boleściwe pochlipywanie, wywołujące na odkrytym ciele Percivala gęsią skórkę. Bynajmniej z zachwytu.
- Cii, cii, już dobrze - wyrzucił z siebie szybko i zamachał dziwacznie rękami, chcąc ją uspokoić i uciszyć, po czym rozejrzał się nerwowo dookoła. Już nie w poszukiwaniu ewentualnego napastnika, goniącego brzemienną niewiastę przez gęstwiny lasu, ale z niepokojem o potencjalnych gapiów nowego widowiska. Co, jeśli oskarżą go o czyhanie na cnotę brunetki? Co, jeśli znów wepchną go do Tower lub do jakiegoś innego więzienia, z którego musiał uciec? Zdenerwował się nieco, nieświadomie przejmując część skrajnych emocji kobiety; ich nagromadzenie na cal kwadratowy lasu sięgało zenitu, tak, jakby ktoś rozpylił pod sklepieniem drzew jakiś gaz zapowiadający przemianę powietrza w mgłę. Utrudniającą rozeznanie się w sytuacji, nie rozumiał wilgotnego dukania, wytrzeszczył oczy, wpatrując się w końcu w odsłonięte, podpuchnięte ślepia dziewczyny, ponownie bardziej zaniepokojony jej stanem niż swoim rychłym zakuciem w kajdany. Celine opowiadała, że ten kraj zszedł na psidwaki, ale chyba nie torturuje się mężczyzn za doprowadzenie niewiasty do płaczu? Do tego przypadkiem?
- Zobacz, ptaszek - palnął głupio, wskazując potężną dłonią na przelatującego nieopodal szpaka, wystraszonego odgłosami łkania. Nie wiedział, czy ta dekoncentracja zadziała, ale jeśli nie, być może zdezorientuje żałobnicę na tyle, by przestała wydawać z siebie tak rozpaczliwe dźwięki. Chyba zadziałało, trochę; odetchnął głęboko, nie odrywając swoich oczu od jej - czerwonych od płaczu, ale ciągle dziwnie znajomych. Tak samo jak głoski powtarzanego imienia. Przypomniał je sobie, już przed kilkoma tygodniami, w brudnej szopie służącej mu za tymczasowe schronienie, rezonowało z przeszłością, ale coś mu się nie zgadzało. - Nie, jestem Percival - odpowiedział równie cicho, obserwując, jak kobieta zmniejsza dzielący ich dystans, lekko się kołysząc. Była wysoko w ciąży, widział to, widział też w jej twarzy, w mieniących się na niej emocjach, że...go kochała? Pałała wściekłością? Niedowierzaniem? Rozpaczą? Czy ta mieszanka mogła nazywać się inaczej niż miłość?
Nagle wszystko zrozumiał. Jej płacz, bełkotliwe pytania, nagły dotyk i odskoczenie. Szok wypisany na twarzy Hannah odbił się jak w zwierciadle na pokiereszowanej facjacie Benjamina. Stanął jak wryty, w pierwszej chwili nawet nie odwzajemniając uścisku; odsunął ją na odległość ramienia, zupełnie spetryfikowany objawiającą się przed nim prawdą.
- Na Merlina, to moje? - wskazał na jej brzemienny brzuch, czując, że jego świat się zapada. A więc się mylił. Jednak miał żonę. Ładną, owszem, to musiał przyznać, ale...psiakość, nie przewidywał, że w pakiecie otrzyma także dziecko w drodze. Zapewne gdzieś niedaleko czeka na niego reszta familii. Czy ich zawiódł? Czy zostawił bez knuta przy duszy? Czy za nimi tęsknili? Serce opadło mu w dół żołądka, a w gardle pojawiła się wielka gula, zapowiadająca płacz. - Nie jestem gotowy do bycia ojcem, nie będę w tym dobry - jęknął, trochę przerażony, bardziej jednak zdezorientowany, kładąc ciężką dłoń na przedzie sukienki kobiety z zaskakującą delikatnością, prawie tak, jakby obchodził się z kruchym zwierzątkiem schowanym pod materiałem. - Ale nie martw się. Poradzimy sobie - wyjąkał szybciutko sekundę potem, mrugając gwałtownie, by pozbyć się łez, spływających po połamanym nosie; mylnie odczytał minę kobiety jako kolejną zapowiedź rozpaczy, tym razem faktycznie spowodowanej przez niego. Pogłaskał wypukłość, czując, że do oczu napływają mu łzy; był przerażony i zszokowany, ale im dłużej przebywał tuż obok kobiety, tym bardziej czuł się na miejscu. Była mu bliska. Tego był już całkowicie, absolutnie, szaleńczo wręcz pewien. Ona - i ten brzdąc, od którego oddzielało go tylko kilka warstw ubrania i skóry.
- Nazwiemy go Ben, chcesz? - dorzucił łamiącym się tonem, obydwojgu podobało się przecież to imię, by później ponownie przytulić ją mocno, zamknąć w swoich dużych, brzydkich ramionach, ignorując ból złamanego nosa, rwanie blizn, ewentualne sprzeciwy i fakt, że cały był uwalany krwią i błotem. To się nie liczyło, bo wrócił do rodziny. Może nie tak, jak to sobie wyobrażał, ale kiedy ukrywał twarz w gęstych włosach i wdychał głęboko zapach skóry jej głowy czuł, że znalazł się w domu.
- Cii, cii, już dobrze - wyrzucił z siebie szybko i zamachał dziwacznie rękami, chcąc ją uspokoić i uciszyć, po czym rozejrzał się nerwowo dookoła. Już nie w poszukiwaniu ewentualnego napastnika, goniącego brzemienną niewiastę przez gęstwiny lasu, ale z niepokojem o potencjalnych gapiów nowego widowiska. Co, jeśli oskarżą go o czyhanie na cnotę brunetki? Co, jeśli znów wepchną go do Tower lub do jakiegoś innego więzienia, z którego musiał uciec? Zdenerwował się nieco, nieświadomie przejmując część skrajnych emocji kobiety; ich nagromadzenie na cal kwadratowy lasu sięgało zenitu, tak, jakby ktoś rozpylił pod sklepieniem drzew jakiś gaz zapowiadający przemianę powietrza w mgłę. Utrudniającą rozeznanie się w sytuacji, nie rozumiał wilgotnego dukania, wytrzeszczył oczy, wpatrując się w końcu w odsłonięte, podpuchnięte ślepia dziewczyny, ponownie bardziej zaniepokojony jej stanem niż swoim rychłym zakuciem w kajdany. Celine opowiadała, że ten kraj zszedł na psidwaki, ale chyba nie torturuje się mężczyzn za doprowadzenie niewiasty do płaczu? Do tego przypadkiem?
- Zobacz, ptaszek - palnął głupio, wskazując potężną dłonią na przelatującego nieopodal szpaka, wystraszonego odgłosami łkania. Nie wiedział, czy ta dekoncentracja zadziała, ale jeśli nie, być może zdezorientuje żałobnicę na tyle, by przestała wydawać z siebie tak rozpaczliwe dźwięki. Chyba zadziałało, trochę; odetchnął głęboko, nie odrywając swoich oczu od jej - czerwonych od płaczu, ale ciągle dziwnie znajomych. Tak samo jak głoski powtarzanego imienia. Przypomniał je sobie, już przed kilkoma tygodniami, w brudnej szopie służącej mu za tymczasowe schronienie, rezonowało z przeszłością, ale coś mu się nie zgadzało. - Nie, jestem Percival - odpowiedział równie cicho, obserwując, jak kobieta zmniejsza dzielący ich dystans, lekko się kołysząc. Była wysoko w ciąży, widział to, widział też w jej twarzy, w mieniących się na niej emocjach, że...go kochała? Pałała wściekłością? Niedowierzaniem? Rozpaczą? Czy ta mieszanka mogła nazywać się inaczej niż miłość?
Nagle wszystko zrozumiał. Jej płacz, bełkotliwe pytania, nagły dotyk i odskoczenie. Szok wypisany na twarzy Hannah odbił się jak w zwierciadle na pokiereszowanej facjacie Benjamina. Stanął jak wryty, w pierwszej chwili nawet nie odwzajemniając uścisku; odsunął ją na odległość ramienia, zupełnie spetryfikowany objawiającą się przed nim prawdą.
- Na Merlina, to moje? - wskazał na jej brzemienny brzuch, czując, że jego świat się zapada. A więc się mylił. Jednak miał żonę. Ładną, owszem, to musiał przyznać, ale...psiakość, nie przewidywał, że w pakiecie otrzyma także dziecko w drodze. Zapewne gdzieś niedaleko czeka na niego reszta familii. Czy ich zawiódł? Czy zostawił bez knuta przy duszy? Czy za nimi tęsknili? Serce opadło mu w dół żołądka, a w gardle pojawiła się wielka gula, zapowiadająca płacz. - Nie jestem gotowy do bycia ojcem, nie będę w tym dobry - jęknął, trochę przerażony, bardziej jednak zdezorientowany, kładąc ciężką dłoń na przedzie sukienki kobiety z zaskakującą delikatnością, prawie tak, jakby obchodził się z kruchym zwierzątkiem schowanym pod materiałem. - Ale nie martw się. Poradzimy sobie - wyjąkał szybciutko sekundę potem, mrugając gwałtownie, by pozbyć się łez, spływających po połamanym nosie; mylnie odczytał minę kobiety jako kolejną zapowiedź rozpaczy, tym razem faktycznie spowodowanej przez niego. Pogłaskał wypukłość, czując, że do oczu napływają mu łzy; był przerażony i zszokowany, ale im dłużej przebywał tuż obok kobiety, tym bardziej czuł się na miejscu. Była mu bliska. Tego był już całkowicie, absolutnie, szaleńczo wręcz pewien. Ona - i ten brzdąc, od którego oddzielało go tylko kilka warstw ubrania i skóry.
- Nazwiemy go Ben, chcesz? - dorzucił łamiącym się tonem, obydwojgu podobało się przecież to imię, by później ponownie przytulić ją mocno, zamknąć w swoich dużych, brzydkich ramionach, ignorując ból złamanego nosa, rwanie blizn, ewentualne sprzeciwy i fakt, że cały był uwalany krwią i błotem. To się nie liczyło, bo wrócił do rodziny. Może nie tak, jak to sobie wyobrażał, ale kiedy ukrywał twarz w gęstych włosach i wdychał głęboko zapach skóry jej głowy czuł, że znalazł się w domu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zachowywał się jak jej brat. Wszystko składało się na jedną całość — jego wygląd, głos, nieskładne i nieprzemyślane słowa. Nawet zakłopotanie. A jednak nie chwycił jej w ramiona i nie rozpoznał, zamiast tego szukając pomocy w zaroślach. Przecierając rzewne łzy miała ochotę odwrócić się za siebie, by zobaczyć czy oczekiwana pomoc nadejdzie, ale bała się, że kiedy to zrobi on zniknie i już nigdy go nie zobaczy. Wystraszyła go? Zniechęciła tym płazem? Zakłopotała? Chciała napawać się ta chwilą, nawet absurdalną i niezrozumiałą. Chciała patrzeć na niego niedowierzając, że mogła go stworzyć tak realnego, prawdziwego. Wielkimi, sarnimi oczami patrzyła na niego, nie rozumiejąc z jego zachowania ani odrobiny. Przecież gdyby kreowała go we własnej głowie, zrobiłaby to inaczej. Nie tak.
Obróciła głowę za ptaszkiem odruchowo, dopiero po chwili zdając robi sprawę jak łatwo i durnie dała się rozproszyć. Uśmiechnęła się pod nosem, siąkając nosem i spuściła wzrok. Było w tym coś znajomego. Coś ciągnącego ją do tych lat, kiedy byli dziećmi. Przypomniały jej się najszczęśliwsze chwile. Wspinaczki na drzewa, pierwszy lot na miotle z bratem. Pierwsza chwila, kiedy oderwała stopy od ziemi i zrozumiała, że to najwspanialsze uczucie pod słońcem. Pokazał jej to wszystko. Do niedawna wszystkie najważniejsze momenty życia były związane właśnie z nim. Spojrzała na jego pokiereszowaną twarz, blizny zbledły, ale wciąż pamiętała jego krzyk w sowiej poczcie. Ból jaki przeżywał i chwilę zwątpienia. Bo pewnie gdyby jej tam nie było z tego wszystkiego zapewne pragnąłby już tylko śmierci i ukojenia.
Musiała zamknąć go w uścisku, tak mocnym jak tylko potrafiła. Uścisku jakim on zawsze ją obdarzał. Nie zdobyła się na odwagę, by odezwać, aż odsunął ją od siebie na długość ramienia. Nie chciała się odsunąć. Łzy napłynęły jej znowu do oczu, które w niego wbiła z mocą tysiąca sztyletów. Jak dziecko, które ktoś odrywał od matki, nie chciała go puścić, dać się odciągnąć. Dopiero po chwili zarejestrowała to, co powiedział jej chwilę wcześniej. Percival. A potem spytał o dziecko.
— Co? Nie!— jęknęła z obrzydzeniem, nie odrywając od niego wzroku. — Percival? — zdziwiła się, ale więcej niż zaskoczenia w jej głosie było rozczarowania. Percival. Czy to był Blake? Widziała go tu już, pierwszego dnia podczas rytuału. Przyszedł jak gdyby nigdy nic, nie podszedł, nie odezwał się słowem. Nie wysłał listu, nie pytał o Bena, bo dobrze wiedział, co się stało. Teraz pojawił się tu jako on? To jej chciał powiedzieć? Podszywał się pod niego? Znał go wystarczająco dobrze, by móc powtarzać po nim te wszystkie hasełka, zachowania. Głupia, naiwna, dała się złapać. To wszystko było farsą. — To ciekawe — wysyczała wściekle, opuszczając ostre i pełne pogardy spojrzenie na dłoń, którą przyznał do jej brzucha. Przez chwilę pomyślała, że miał amnezję, uderzył się w głowę. Nie pamiętał. Ale nie, kiedy przedstawił się jako Percival. Coś w niej pękło, po łzach nie było już śladu. Miała ochotę wyciągnąć różdżkę i go dobić. Dał jej jakąś nadzieję a teraz zrobił z niej kretynkę. To nie umysł tkał upragnione obrazy, to Blake kreował fałszywą rzeczywistość. Wyrwała się z uścisku, kiedy ją w końcu przytulił. Odepchnęła go od siebie, na jej skroni i policzku odbiła się jego krew, biała sukienka zabarwiła się posoką.
— Gdzie jest Ben? Gdzie jest mój brat ty parszywa, zdradziecka gnido?— i dlaczego jeszcze żyjesz, zdrajco? — Co mu się stało? Mów!— Wyprostowała się i zacisnęła dłonie w pięści. Nie mógł mu zrobić krzywdy, przysięga by go zabiła. Co się stało z jej bratem? — Gdzie jest Ben? Musiałeś mieć jego włosy do eliksiru. Musiałeś go spotkać. Gdzie on jest?! — krzyknęła głośno, drżąc ze złości. Dlaczego pytał o brzuch, przecież nigdy nie miała z nim nic wspólnego. Nigdy, poza tym jednym wyjściem? Wyjściem, które miało być przysługą dla brata, chciała by był szczęśliwy. By mógł dzielić chwile z kimś kogo kocha. Zrobiła to dla niego. Co się działo? Dlaczego tak mówił? To wszystko nie miało najmniejszego sensu. — Chyba zwariowałam — szepnęła do siebie, odsuwając się od Percivala. Bena. Kimkolwiek był. Przyglądała się jemu wzruszeniu — w uszach go słuchała. Słyszała Bena, ale nie rozumiała. Sięgnęła dłonią pod wierzchnią warstwę sukienki. Pod nią, w wszytej kieszeni spoczywała różdżka. Zacisnęła na niej palce i wyciągnęła ją, cofając się kilka kroków.
— Benjamin Wright to mój brat — powiedziała cicho, surowo, choć była pewna, że wcześniejsze krzyki i tak pewnie do kogoś już dotarły. — Jeśli nim nie jesteś, przysięgam na Merlina, że zabiję cię. Tu i teraz. — Serce zadudniło jej w piersi, nie była pewna, czy jeszcze oddycha, czy wypowiedziała to wszystko na wydechu. Dłoń jej drżała — bała się tego, co nastąpi zaraz. Prawdy. Bała się jej jak nigdy.— Veritas claro— wyrecytowała, celując w niego różdżką.
Obróciła głowę za ptaszkiem odruchowo, dopiero po chwili zdając robi sprawę jak łatwo i durnie dała się rozproszyć. Uśmiechnęła się pod nosem, siąkając nosem i spuściła wzrok. Było w tym coś znajomego. Coś ciągnącego ją do tych lat, kiedy byli dziećmi. Przypomniały jej się najszczęśliwsze chwile. Wspinaczki na drzewa, pierwszy lot na miotle z bratem. Pierwsza chwila, kiedy oderwała stopy od ziemi i zrozumiała, że to najwspanialsze uczucie pod słońcem. Pokazał jej to wszystko. Do niedawna wszystkie najważniejsze momenty życia były związane właśnie z nim. Spojrzała na jego pokiereszowaną twarz, blizny zbledły, ale wciąż pamiętała jego krzyk w sowiej poczcie. Ból jaki przeżywał i chwilę zwątpienia. Bo pewnie gdyby jej tam nie było z tego wszystkiego zapewne pragnąłby już tylko śmierci i ukojenia.
Musiała zamknąć go w uścisku, tak mocnym jak tylko potrafiła. Uścisku jakim on zawsze ją obdarzał. Nie zdobyła się na odwagę, by odezwać, aż odsunął ją od siebie na długość ramienia. Nie chciała się odsunąć. Łzy napłynęły jej znowu do oczu, które w niego wbiła z mocą tysiąca sztyletów. Jak dziecko, które ktoś odrywał od matki, nie chciała go puścić, dać się odciągnąć. Dopiero po chwili zarejestrowała to, co powiedział jej chwilę wcześniej. Percival. A potem spytał o dziecko.
— Co? Nie!— jęknęła z obrzydzeniem, nie odrywając od niego wzroku. — Percival? — zdziwiła się, ale więcej niż zaskoczenia w jej głosie było rozczarowania. Percival. Czy to był Blake? Widziała go tu już, pierwszego dnia podczas rytuału. Przyszedł jak gdyby nigdy nic, nie podszedł, nie odezwał się słowem. Nie wysłał listu, nie pytał o Bena, bo dobrze wiedział, co się stało. Teraz pojawił się tu jako on? To jej chciał powiedzieć? Podszywał się pod niego? Znał go wystarczająco dobrze, by móc powtarzać po nim te wszystkie hasełka, zachowania. Głupia, naiwna, dała się złapać. To wszystko było farsą. — To ciekawe — wysyczała wściekle, opuszczając ostre i pełne pogardy spojrzenie na dłoń, którą przyznał do jej brzucha. Przez chwilę pomyślała, że miał amnezję, uderzył się w głowę. Nie pamiętał. Ale nie, kiedy przedstawił się jako Percival. Coś w niej pękło, po łzach nie było już śladu. Miała ochotę wyciągnąć różdżkę i go dobić. Dał jej jakąś nadzieję a teraz zrobił z niej kretynkę. To nie umysł tkał upragnione obrazy, to Blake kreował fałszywą rzeczywistość. Wyrwała się z uścisku, kiedy ją w końcu przytulił. Odepchnęła go od siebie, na jej skroni i policzku odbiła się jego krew, biała sukienka zabarwiła się posoką.
— Gdzie jest Ben? Gdzie jest mój brat ty parszywa, zdradziecka gnido?— i dlaczego jeszcze żyjesz, zdrajco? — Co mu się stało? Mów!— Wyprostowała się i zacisnęła dłonie w pięści. Nie mógł mu zrobić krzywdy, przysięga by go zabiła. Co się stało z jej bratem? — Gdzie jest Ben? Musiałeś mieć jego włosy do eliksiru. Musiałeś go spotkać. Gdzie on jest?! — krzyknęła głośno, drżąc ze złości. Dlaczego pytał o brzuch, przecież nigdy nie miała z nim nic wspólnego. Nigdy, poza tym jednym wyjściem? Wyjściem, które miało być przysługą dla brata, chciała by był szczęśliwy. By mógł dzielić chwile z kimś kogo kocha. Zrobiła to dla niego. Co się działo? Dlaczego tak mówił? To wszystko nie miało najmniejszego sensu. — Chyba zwariowałam — szepnęła do siebie, odsuwając się od Percivala. Bena. Kimkolwiek był. Przyglądała się jemu wzruszeniu — w uszach go słuchała. Słyszała Bena, ale nie rozumiała. Sięgnęła dłonią pod wierzchnią warstwę sukienki. Pod nią, w wszytej kieszeni spoczywała różdżka. Zacisnęła na niej palce i wyciągnęła ją, cofając się kilka kroków.
— Benjamin Wright to mój brat — powiedziała cicho, surowo, choć była pewna, że wcześniejsze krzyki i tak pewnie do kogoś już dotarły. — Jeśli nim nie jesteś, przysięgam na Merlina, że zabiję cię. Tu i teraz. — Serce zadudniło jej w piersi, nie była pewna, czy jeszcze oddycha, czy wypowiedziała to wszystko na wydechu. Dłoń jej drżała — bała się tego, co nastąpi zaraz. Prawdy. Bała się jej jak nigdy.— Veritas claro— wyrecytowała, celując w niego różdżką.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ścieżka w lesie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset