Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Ścieżka w lesie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ścieżka w lesie
Ścieżka wiodąca przez pobliski las, wydeptana pośród rozległych krzew oraz rozłożystych koron drzew zamykających dopływ światła. Gęstość zarośli tworzy zaklętą atmosferę tajemniczości oraz romantyzmu, subtelnie podsycone bladą iskrą niepokoju. Nawet za dnia tę część lasu otula półmrok rozświetlany jedynie wąskimi, rzadkimi prześwitami słońca przez liście wysokich drzew. Słychać pohukiwania sów oraz tętent kopyt zwierząt przemierzających las.
The member 'Hannah Moore' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Cienie' :
#1 'k100' : 65
--------------------------------
#2 'Cienie' :
Spojrzała na ptaszka. Jeśli dotąd miał jakiekolwiek wątpliwości, że zapłakana czarownica była mu bliska, teraz zniknęły one całkowicie. Jej szczera wiara w jego słowa, w to, że powinna podążyć wzrokiem za czymś, co wskazał, jej uśmiech, niewinny i rozczulony, dziewczęcy, odejmujący jej lat i ciężaru brzemienności - wszystko to jeszcze zwiększyło poczucie bliskości, pewności, że spędzili razem wiele lat. Szczęśliwych, to też podpowiadała mu podświadomość. Gdyby tak nie było, nie emanowałaby tak silnymi emocjami. Nie zaufałaby mu. Nie spojrzałaby na pospolite ptaszysko z niemal dziecięcą uwagą, wiarą w to, że pokazuje jej coś niezwykłego. Przekonanie, że musiał ją skrzywdzić rozmyło się, poczuł ulgę, radość zakiełkowała w splocie słonecznym promieniując ciepłem na obolałą klatkę piersiową, czułość wzmocniona znajomym zapachem emanującym z brązowych włosów...Nie na długo jednak.
Imię wszystko zepsuło. Jego imię, imię znajome niemal tak, jak ona; imię, które pozwalało mu utrzymać się na powierzchni niepamięci, jedyny skrawek tożsamości, którego był całkowicie pewien. Nie zdążył otrzeć łez napływających do oczu ani uścisnąć czarownicy raz jeszcze, odsunęła się, oburzona, obrzydzona. Wściekła.
- Co? Nie rozumiem... - odbąknął zdezorientowany, role się odwróciły, teraz on stał przed nią niczym porzucone szczenię - oczywiście największe z miotu - z załzawionymi oczami i pustymi dłońmi, którymi jeszcze przed momentem gładził ich dziecko. Nie był gotowy na bycie ojcem, nie kłamał, ale jeszcze bardziej nie był gotowy na jego utratę. Rozchylił usta, skołowany, z nieskrywanym niepokojem obserwując przemianę płaczliwej brunetki w rozognioną Furię, pełną pasji i gniewu, prymitywnego, a przez to - co zauważał w jakiś masochistyczny sposób - pięknego. Tak musiało wyglądać uosobienie kobiecej siły, biała suknia we krwi, zaciśnięte pięści, zaczerwienione policzki i oczy o płomiennym spojrzeniu, gotowe spopielić cały świat jednym mrugnięciem. - Ja nic nie wiem, ja nie rozumiem... - wychrypiał gdzieś w tle jej obelg i oskarżeń, oskarżeń nawarstwiających się bolesną patyną w zagłębieniach własnych wątpliwości. Był kimś złym - czyż właśnie nie otrzymał potwierdzenia? Wcale go nie kochała, nie tworzyli razem szczęśliwej rodziny, nie spodziewali się pulchnego niemowlęcia, nie będą żyli długo i radośnie, wspominając całą tą potworną sytuację w kategorii żartu, przypowiastki o tym, że prawdziwa miłość zwycięży wszystko, nawet niepamięć. Patrzyła na niego jak na wroga, podstępną żmiję, która odebrała jej najcenniejszy skarb.
Zranił jej brata? Zabił go w walce - stąd miał te blizny? Ukarano go za to? Wymiar sprawiedliwości, przesiąknięty złem Rycerzy Walpurgii, postanowił go torturować? A może wszystko to było jedną wielką pomyłką? Może faktycznie zwariowali - obydwoje? Czuł, że to imię i nazwisko jest znajome, Ben pojawił się przecież mgliście w pierwszych chwilach po odzyskaniu przytomności, ale czy tak samo nie stało się ze Steve'm? Percival odetchnął kilka razy chrapliwie, ciężko, z trudem, stojąc przed rozwścieczoną brunetką bez ruchu, jak zaklęty w kamień. Obolały, niespokojny i bliski łez kamień, smagany burzą sprzecznych ze sobą emocji. - Nie rozumiem, nie słyszysz? Nic nie wiem, nic nie pamiętam! - podniósł głos, by wejść jej w słowo, jak przez mgłę rozpoznając kolejne wspomnienie, absurdalnie niepasujące do tego leśnego dramatu. Te same słowa wypowiadał wielokrotnie w szkolnej ławce, podczas zajęć w Hogwarcie, zagubiony w inny, weselszy sposób. Odległy o lata magiczne od obecnego samopoczucia, gdy nieświadomie kulił się wystraszony przed dwukrotnie mniejszą od niego czarownicą. Groziła mu śmiercią, ktoś kiedyś kierował do niego te słowa, a on dalej nie miał przy sobie różdżki, nie mógł się bronić. Odruchowo cofnął się o dwa kroki, wchodząc o strumienia, z rozszerzonymi oczami wpatrzony w wycelowaną w niego różdżkę - z oczami pełnymi lęku. Zwierzęcego, prymitywnego, zszokowanego jeszcze bardziej. Zaatakuje go tutaj? Gotów był uciec, schować się, skulić, ale inkantacja już padła. Znał ją, nie była groźna, lecz strach nie zniknął od razu, topił się powoli, nie pozwalając rozluźnić napiętych barków. Spojrzał na nią spode łba, nie była to jednak pozycja gotowego do ataku byka, a wystraszonego psa, spodziewającego się uderzenia. Zamrugał gwałtownie, łzy już prawie wyschły, teraz tylko piekły go oczy. I serce.
- Czuję, że cię znam. Znam tak naprawdę, tak, że tu - uderzył się w pierś, zahaczając palcami o brzydką, zaczynającą znowu się rozwarstwiać i czerwienić bliznę - aż boli z tęsknoty, gdy na ciebie patrzę - głos mu się lekko załamał, ale dalej starał się spoglądać na nią butnie, z dumą, nie zamierzał prosić o łaskę ani o pomoc, chociaż pragnął tego najbardziej na świecie. By poprowadziła go przez ten mrok, by choć trochę uchyliła zasłonę oddzielającą go od prawdy - nawet jeśli bał się tego, co za nią znajdzie. - ale reszty nie pamiętam. Mam tylko strzępki wspomnień, których nie umiem ze sobą pozszywać - do jego głosu wkradło się rozżalenie i niemal chłopięcy strach, bezradność dziecka, które przestaje w końcu udawać dorosłego i przyznaje się do niewiedzy i wrażliwości.
Imię wszystko zepsuło. Jego imię, imię znajome niemal tak, jak ona; imię, które pozwalało mu utrzymać się na powierzchni niepamięci, jedyny skrawek tożsamości, którego był całkowicie pewien. Nie zdążył otrzeć łez napływających do oczu ani uścisnąć czarownicy raz jeszcze, odsunęła się, oburzona, obrzydzona. Wściekła.
- Co? Nie rozumiem... - odbąknął zdezorientowany, role się odwróciły, teraz on stał przed nią niczym porzucone szczenię - oczywiście największe z miotu - z załzawionymi oczami i pustymi dłońmi, którymi jeszcze przed momentem gładził ich dziecko. Nie był gotowy na bycie ojcem, nie kłamał, ale jeszcze bardziej nie był gotowy na jego utratę. Rozchylił usta, skołowany, z nieskrywanym niepokojem obserwując przemianę płaczliwej brunetki w rozognioną Furię, pełną pasji i gniewu, prymitywnego, a przez to - co zauważał w jakiś masochistyczny sposób - pięknego. Tak musiało wyglądać uosobienie kobiecej siły, biała suknia we krwi, zaciśnięte pięści, zaczerwienione policzki i oczy o płomiennym spojrzeniu, gotowe spopielić cały świat jednym mrugnięciem. - Ja nic nie wiem, ja nie rozumiem... - wychrypiał gdzieś w tle jej obelg i oskarżeń, oskarżeń nawarstwiających się bolesną patyną w zagłębieniach własnych wątpliwości. Był kimś złym - czyż właśnie nie otrzymał potwierdzenia? Wcale go nie kochała, nie tworzyli razem szczęśliwej rodziny, nie spodziewali się pulchnego niemowlęcia, nie będą żyli długo i radośnie, wspominając całą tą potworną sytuację w kategorii żartu, przypowiastki o tym, że prawdziwa miłość zwycięży wszystko, nawet niepamięć. Patrzyła na niego jak na wroga, podstępną żmiję, która odebrała jej najcenniejszy skarb.
Zranił jej brata? Zabił go w walce - stąd miał te blizny? Ukarano go za to? Wymiar sprawiedliwości, przesiąknięty złem Rycerzy Walpurgii, postanowił go torturować? A może wszystko to było jedną wielką pomyłką? Może faktycznie zwariowali - obydwoje? Czuł, że to imię i nazwisko jest znajome, Ben pojawił się przecież mgliście w pierwszych chwilach po odzyskaniu przytomności, ale czy tak samo nie stało się ze Steve'm? Percival odetchnął kilka razy chrapliwie, ciężko, z trudem, stojąc przed rozwścieczoną brunetką bez ruchu, jak zaklęty w kamień. Obolały, niespokojny i bliski łez kamień, smagany burzą sprzecznych ze sobą emocji. - Nie rozumiem, nie słyszysz? Nic nie wiem, nic nie pamiętam! - podniósł głos, by wejść jej w słowo, jak przez mgłę rozpoznając kolejne wspomnienie, absurdalnie niepasujące do tego leśnego dramatu. Te same słowa wypowiadał wielokrotnie w szkolnej ławce, podczas zajęć w Hogwarcie, zagubiony w inny, weselszy sposób. Odległy o lata magiczne od obecnego samopoczucia, gdy nieświadomie kulił się wystraszony przed dwukrotnie mniejszą od niego czarownicą. Groziła mu śmiercią, ktoś kiedyś kierował do niego te słowa, a on dalej nie miał przy sobie różdżki, nie mógł się bronić. Odruchowo cofnął się o dwa kroki, wchodząc o strumienia, z rozszerzonymi oczami wpatrzony w wycelowaną w niego różdżkę - z oczami pełnymi lęku. Zwierzęcego, prymitywnego, zszokowanego jeszcze bardziej. Zaatakuje go tutaj? Gotów był uciec, schować się, skulić, ale inkantacja już padła. Znał ją, nie była groźna, lecz strach nie zniknął od razu, topił się powoli, nie pozwalając rozluźnić napiętych barków. Spojrzał na nią spode łba, nie była to jednak pozycja gotowego do ataku byka, a wystraszonego psa, spodziewającego się uderzenia. Zamrugał gwałtownie, łzy już prawie wyschły, teraz tylko piekły go oczy. I serce.
- Czuję, że cię znam. Znam tak naprawdę, tak, że tu - uderzył się w pierś, zahaczając palcami o brzydką, zaczynającą znowu się rozwarstwiać i czerwienić bliznę - aż boli z tęsknoty, gdy na ciebie patrzę - głos mu się lekko załamał, ale dalej starał się spoglądać na nią butnie, z dumą, nie zamierzał prosić o łaskę ani o pomoc, chociaż pragnął tego najbardziej na świecie. By poprowadziła go przez ten mrok, by choć trochę uchyliła zasłonę oddzielającą go od prawdy - nawet jeśli bał się tego, co za nią znajdzie. - ale reszty nie pamiętam. Mam tylko strzępki wspomnień, których nie umiem ze sobą pozszywać - do jego głosu wkradło się rozżalenie i niemal chłopięcy strach, bezradność dziecka, które przestaje w końcu udawać dorosłego i przyznaje się do niewiedzy i wrażliwości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była zdeterminowaną, wściekła, pełna żalu i frustracji, że pozwoliła sobie na tą złudną nadzieję, a teraz przyjdzie jej znów cierpieć, żyć w niewiadomej. Funkcjonować bez niego. Bez starszego, ukochanego brata. Wyciągnięta różdżka miała dać jej potwierdzenie. Bała się, że prawda ją złamie, ale nie miała innego wyboru, innego wyjścia. Musiała poznać prawdę o tym kim był, co tu robił. Czy był przyjacielem, czy wrogiem, który podstępem wdarł się na festiwal lata. Myśl o tym, że Ben mógł być gdzieś schwytany albo już nie żyć ją sparaliżowała; fakt, że ktoś mógł robić sobie z niego użytek po to, by wtargnąć między nich. Kiedy jej brat gdzieś tam był i cierpiał. Nie słuchała pierwszych słów i pierwszych wyjaśnień, nie przejmując się tym jak się spiął, naprężył i cofnął widząc wycelowaną w niego różdżkę. Dziwna bezwzględność zawładnęła nią całą, była gotowa na wszystko. Ale zaklęcie niczego nie zmieniło. Ben wciąż wyglądał jak Ben, nie zmienił się ani trochę. Zamarła na kilkanaście sekund, a oddech ugrzązł jej w piersi i zakleszczył żebra. Nie potrafiła się ruszyć, patrząc na czarodzieja w napięciu i stresie, który wyciskał z niej sok jak z kawałka pomarańczy. Aż w końcu wszystko spłynęło, odpuściło, a jej ciało wróciło do życia, a ona mogła zaczerpnąć powietrza. Gorącego, dusznego powietrza pachnącego słomą i rozgrzanym lasem. Upuściła różdżkę na ziemię i rzuciła się na niego tak, jak kiedyś, nie wpadając jednak na niego z dzikim impetem w ostatniej sekundzie uświadamiając sobie, że brzuch stał na przeszkodzie. Objęła go mocno, kurczowo zakleszczając ramiona wokół jej szyi, zaciskając palce na ramionach, przytulając policzek do jego policzka, na którym powoli zaczynała krzepnąć jego krew. I znów zaczęła płakać. Krótko, prędko, bo zaraz opuściła stop — musiała przecież stanąć na palcach — i chwyciwszy jego ramiona z bliska mu się przyjrzała. Już nie płakała. Ostatnie łzy spłynęły jej po policzkach.
— To ja, Ben. Grubcia — wyrzuciła z siebie w końcu z niemałym oporem. Czy to mogło mu rozjaśnić cokolwiek? To on ją tak nazywał. Ujęła w obie dłonie jego twarz — ostrożnie, bo był ranny. Nic nie pamiętał, nie pamiętał. — Straciłeś pamięć — jęknęła odkrywczo, choć chwilę wcześniej sam powiedział jej dokładnie to samo. — Nic nie pamiętasz. To dlatego nie było cię tak długo. Dlatego nie mogłeś wrócić do domu. Szukałam cię. Martwiliśmy się. Bałam się, że... — westchnęła, opuszczając niego dłonie. Nie odjęła jednak rozbieganego spojrzenia od jego twarzy.— Nie jesteś Percivalem. Nie jesteś nim. Jesteś Ben. Jamie. Nazywasz się Benjamin Wilhelm Wright i urodziłeś się 8 sierpnia 1924 roku. Za moment kończysz 34 urodziny — szepnęła, patrząc na jego pokiereszowaną twarz. — Byłeś pałkarzem Jastrzębi z Falmouth. Grałeś w Quidditcha. Byłeś n a j l e p s z y m pałkarzem na świecie — zapewniła go z dziecięcą szczerością. Kwestię tego, jak stracił swoje miejsc w drużynie musiała pominąć. To nie był czas na takie fakty. Tak nieistotne szczegóły. — Potem zostałeś smokologiem. Pracowałeś w Peak District— i byłeś członkiem Zakonu Feniksa, byłeś gwardzistą — cisnęło jej się na usta, ale urwała, nim te nabrały brzmienia. — To ja, Hannah. Twoja młodsza siostra — zakończyła prędką tyradę, skacząc od jednego do drugiego oka. — I zabiorę cię do domu — przyrzekła, nie wiedząc, czy powinna powiedzieć mu wszystko od razu, czy za chwilę. Tego wszystkiego było tak dużo, tak nagle. Zaśmiała się, przykładając zakrwawioną dłoń do ust. — Wiedziałam. Wiedziałam, że wrócisz — szepnęła, bo choć wielokrotnie wstępowało w nią zwątpienie, które próbował rozwiać Billy, gdzieś głęboko ni mogła się pogodzić z jego odejściem. Musiała wiedzieć. Musiała czuć, że żyje. — Najpierw zabiorę cię do uzdrowiciela, ktoś cię musi zobaczyć — mruknęła, obracając się za siebie. — Ted tu napewno gdzieś jest. Albo... Albo Just, ona też napewno ci pomoże — dodała, kiwając głową. — Chodź ze mną. — Chwyciła jego sporą rękę i zacisnęła na niej drobne palce. — Powiesz mi co się stało, gdzie się obudziłeś? Przyszedłeś tu z kimś? I gdzie byłeś tyle czasu?— pytała szybko, w końcu przykładając wolną dłoń do twarzy i pociągnęła go lekko, chcąc skłonić go by wyszedł ze strumienia. Tu się nie umyje, ona o niego zadba, pomoże mu. Nie tu, najpierw ktoś go obejrzy. Schyliła się po swoją różdżkę. — Chodźmy. Napijemy się miodu, zjemy coś. Wszystko ci przypomnę, wszystkich ci przedstawię. Opowiem ci wszystko co sama pamiętam, od pierwszych lat w Szkocji. Merlinie, tata się ucieszy!— pisnęła radośnie, odwracając się znów ku niemu.
— To ja, Ben. Grubcia — wyrzuciła z siebie w końcu z niemałym oporem. Czy to mogło mu rozjaśnić cokolwiek? To on ją tak nazywał. Ujęła w obie dłonie jego twarz — ostrożnie, bo był ranny. Nic nie pamiętał, nie pamiętał. — Straciłeś pamięć — jęknęła odkrywczo, choć chwilę wcześniej sam powiedział jej dokładnie to samo. — Nic nie pamiętasz. To dlatego nie było cię tak długo. Dlatego nie mogłeś wrócić do domu. Szukałam cię. Martwiliśmy się. Bałam się, że... — westchnęła, opuszczając niego dłonie. Nie odjęła jednak rozbieganego spojrzenia od jego twarzy.— Nie jesteś Percivalem. Nie jesteś nim. Jesteś Ben. Jamie. Nazywasz się Benjamin Wilhelm Wright i urodziłeś się 8 sierpnia 1924 roku. Za moment kończysz 34 urodziny — szepnęła, patrząc na jego pokiereszowaną twarz. — Byłeś pałkarzem Jastrzębi z Falmouth. Grałeś w Quidditcha. Byłeś n a j l e p s z y m pałkarzem na świecie — zapewniła go z dziecięcą szczerością. Kwestię tego, jak stracił swoje miejsc w drużynie musiała pominąć. To nie był czas na takie fakty. Tak nieistotne szczegóły. — Potem zostałeś smokologiem. Pracowałeś w Peak District— i byłeś członkiem Zakonu Feniksa, byłeś gwardzistą — cisnęło jej się na usta, ale urwała, nim te nabrały brzmienia. — To ja, Hannah. Twoja młodsza siostra — zakończyła prędką tyradę, skacząc od jednego do drugiego oka. — I zabiorę cię do domu — przyrzekła, nie wiedząc, czy powinna powiedzieć mu wszystko od razu, czy za chwilę. Tego wszystkiego było tak dużo, tak nagle. Zaśmiała się, przykładając zakrwawioną dłoń do ust. — Wiedziałam. Wiedziałam, że wrócisz — szepnęła, bo choć wielokrotnie wstępowało w nią zwątpienie, które próbował rozwiać Billy, gdzieś głęboko ni mogła się pogodzić z jego odejściem. Musiała wiedzieć. Musiała czuć, że żyje. — Najpierw zabiorę cię do uzdrowiciela, ktoś cię musi zobaczyć — mruknęła, obracając się za siebie. — Ted tu napewno gdzieś jest. Albo... Albo Just, ona też napewno ci pomoże — dodała, kiwając głową. — Chodź ze mną. — Chwyciła jego sporą rękę i zacisnęła na niej drobne palce. — Powiesz mi co się stało, gdzie się obudziłeś? Przyszedłeś tu z kimś? I gdzie byłeś tyle czasu?— pytała szybko, w końcu przykładając wolną dłoń do twarzy i pociągnęła go lekko, chcąc skłonić go by wyszedł ze strumienia. Tu się nie umyje, ona o niego zadba, pomoże mu. Nie tu, najpierw ktoś go obejrzy. Schyliła się po swoją różdżkę. — Chodźmy. Napijemy się miodu, zjemy coś. Wszystko ci przypomnę, wszystkich ci przedstawię. Opowiem ci wszystko co sama pamiętam, od pierwszych lat w Szkocji. Merlinie, tata się ucieszy!— pisnęła radośnie, odwracając się znów ku niemu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zrobiło mu się trochę niedobrze.
Z nadmiaru emocji, z nasilenia zdezorientowania, wykraczającego poza dotychczas poznaną skalę, ze smutku i radości jednocześnie. Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie, a leśną ścieżkę zasypią kawałki stężałych z wysiłku mięśni, połamane kości i kołtuny czarnych włosów. Nic nie było takie, jak powinno; zdołał zapomnieć już o słodyczy triumfu, wydawało mu się, że walka z Macmillanem odbyła się dekady temu - o jej świeżości przypomniała mu dopiero nieznajoma kobieta, ponownie rzucająca mu się w ramiona.
Przytulała najmilej na świecie. I najgroźniej. Syknął z bólu, gdy przycisnęła buzię do jego twarzy, bok rozczochranej głowy zahaczył o jego złamany nos, do ich uszu musiał dojść dalszy nieprzyjemny chrzęst, ale Percival się nie odsuwał. Najpierw z powodu szoku. W jednej chwili kobieta celowała w niego różdżką, krzycząc na niego, napędzana najwyraźniej skrajnym gniewem, w następnej sekundzie zaś ściskała go z całych sił, stęskniona i na nowo zapłakana. Czuł ciepłe łzy łaskoczące go w zakamarkach brody, a także sól nieprzyjemnie wżerającą mu się w rozcięcia na poharatanej skórze. Skupiał się na doznaniach fizycznych, skołowany jeszcze bardziej niż przed momentem. Życie bywało więcej niż zaskakujące. Musiał przywyknąć do gwałtownych zwrotów akcji, ale na razie ciągle reagował zawrotami głowy i spetryfikowaniem.
Otrząsał się z niego powoli, wpatrzony w dół, na zaczerwienioną - tym razem nie z wściekłości, miał taką nadzieję - twarz siostry, słuchając jej z szeroko rozdziawionymi ustami. Za dużo informacji na raz. Za dużo szczegółów. Każdy fakt atakował go trudnym do zniesienia ukłuciem, zupełnie, jakby do zdrętwiałej kończyny powracało czucie. Setki, tysiące mrówek mknących po dotąd martwej tkance; impulsy i cieniutkie igiełki motywujące ją do wznowienia aktywności. Każde słowo padające z ust Hannah wydawało się znajome, budziło nadzieję, ekscytowało go i dziwiło, lecz było ich zbyt wiele na raz, by zdołał pochwycić ulotną nić i dotrzeć za nią do kłębka. Wpatrywał się więc w nią z coraz bardziej rozszerzonymi oczami - i buzią - mrugając gwałtownie, a w jego sercu i umyśle nasilała się burza.
Burza sprzeczności. Nieziemskiej, obezwładniającej wręcz ulgi - i równie intensywnego szoku. Benjamin Wright, jak to? I ona, jego siostra, nie matka dziecka, Hannah, nosząca w pękatym brzuchu nowe życie, powiązane z nim krwią. Oddychał płytko, jak wyrzucona na brzeg ryba pokaźnych rozmiarów, próbująca przystosować się do egzystencji w zupełnie innym środowisku.
- To kim jest Percival? - zadał ochryple pierwsze pytanie, które wpadło mu do głowy. To niedorzeczne. Musiał być Percivalem, to imię z każdym dniem wydawało mu się coraz bliższe, prawdziwsze, emanowało ciepłem, spokojem i domem; stanowiło jedyny znany fundament. Chwytał się go więc kurczowo, skołowany, a w pionie - mentalnym - utrzymywały go tylko ciepłe dłonie Hannah, głaszczące go po twarzy. Był Benem, tak, to mógł zaakceptować, to imię też wyłoniło się z mroków niepamięci, natomiast wiek...Zamrugał gwałtownie. - Myślałem, że jestem młodszy - wymruczał z lekkim zawodem. Dotąd sądził, że oszpecony bliznami tylko wydawał się sobie w kwiecie wieku, że rany goiły się na nim jak na szczeniaku a nie starym psie; że nie popełnił jeszcze tak wiele błędów, bo po prostu nie miał na nie czasu. Cóż, prawda okazała się inna, o ile...była to prawda?
Po pierwszym szoku przyszedł czas na wątpliwości. Czy mógł ufać Hannah? Jej oczy wręcz ziały miłością i ulgą, a całe spektrum zaprezentowanych dotąd emocji zdawało się potwierdzać, że byli sobie bliscy, mimo to do jego serca wkradł się lęk. Co, jeśli to wykwalifikowana kłamczucha? Chcąca podejść go sposobem? Zakradająca się tutaj po to, by wykorzystać jego samotność? Rozejrzał się nerwowo dookoła, zagryzając wargi. Toczenie wewnętrznej walki kosztowało go wiele sił; gdyby chciała zrobić mu krzywdę, rzuciłaby na niego paskudniejsze zaklęcie, czyż nie? A może zrobła to specjalnie, chcąc zdobyć jego zaufanie? Mieszało mu się od tego wszystkiego w głowie, skronie zaczynały pulsować bólem. Nie potrafił odwzajemnić radości wypisanej samymi wykrzyknikami na zarumienionej buzi Grubci. - Poczekaj - prawie wyszeptał, błagalnie i w dezorientacji, nie ruszając się z miejsca, nawet, gdy zacisnęła kojąco ciepłą dłoń na jego nadgarstku. - Nie potrzebuję uzdrowiciela, wszystko ze mną w porządku - zaklinał rzeczywistość, Macmillan mocno go poturbował, złamany nos dalej krwawił i puchł, tak, że niedługo mógł przestać widzieć na oczy, a nadwyrężona od pokaźnego wysiłku czarnomagiczna blizna na klatce piersiowej czerwieniła się groźnie. - To za dużo - sapnął raz jeszcze, unosząc dłonie do głowy; zmarszczył brwi i przymknął na moment oczy. Ben. Quidditch. Jastrzębie. Smoki. Hannah. Ted. Just. Tata. Nogi się pod nim ugięły, delikatnie; usiadł na ziemi, prosto w mokrej ziemi obok strumienia, biorąc głęboki, szeleszczący oddech. - Skąd mogę wiedzieć, że nie kłamiesz? Że naprawdę jesteś moją siostrą? - wymamrotał, wspierając na moment głowę na kolanach. Spełniło się jego największe marzenie, mógł odkryć, kim był - ale rzeczywistość nie była tak idealna jak w przewidywaniach. Czerń pozostała, tak samo jak nieufność i dezorientacja. - Czy ja...czy ja kogoś skrzywdziłem? - spytał po chwili ciszy, żałośnie cicho, podnosząc na nią wzrok. To pytanie ciążyło mu najmocniej - i bał się odpowiedzi na nie bardziej niż tego, że Hannah okaże się okrutną Rycerką Walpurgii, chcącą skazać go na jeszcze gorsze tortury.
Z nadmiaru emocji, z nasilenia zdezorientowania, wykraczającego poza dotychczas poznaną skalę, ze smutku i radości jednocześnie. Miał wrażenie, że zaraz wybuchnie, a leśną ścieżkę zasypią kawałki stężałych z wysiłku mięśni, połamane kości i kołtuny czarnych włosów. Nic nie było takie, jak powinno; zdołał zapomnieć już o słodyczy triumfu, wydawało mu się, że walka z Macmillanem odbyła się dekady temu - o jej świeżości przypomniała mu dopiero nieznajoma kobieta, ponownie rzucająca mu się w ramiona.
Przytulała najmilej na świecie. I najgroźniej. Syknął z bólu, gdy przycisnęła buzię do jego twarzy, bok rozczochranej głowy zahaczył o jego złamany nos, do ich uszu musiał dojść dalszy nieprzyjemny chrzęst, ale Percival się nie odsuwał. Najpierw z powodu szoku. W jednej chwili kobieta celowała w niego różdżką, krzycząc na niego, napędzana najwyraźniej skrajnym gniewem, w następnej sekundzie zaś ściskała go z całych sił, stęskniona i na nowo zapłakana. Czuł ciepłe łzy łaskoczące go w zakamarkach brody, a także sól nieprzyjemnie wżerającą mu się w rozcięcia na poharatanej skórze. Skupiał się na doznaniach fizycznych, skołowany jeszcze bardziej niż przed momentem. Życie bywało więcej niż zaskakujące. Musiał przywyknąć do gwałtownych zwrotów akcji, ale na razie ciągle reagował zawrotami głowy i spetryfikowaniem.
Otrząsał się z niego powoli, wpatrzony w dół, na zaczerwienioną - tym razem nie z wściekłości, miał taką nadzieję - twarz siostry, słuchając jej z szeroko rozdziawionymi ustami. Za dużo informacji na raz. Za dużo szczegółów. Każdy fakt atakował go trudnym do zniesienia ukłuciem, zupełnie, jakby do zdrętwiałej kończyny powracało czucie. Setki, tysiące mrówek mknących po dotąd martwej tkance; impulsy i cieniutkie igiełki motywujące ją do wznowienia aktywności. Każde słowo padające z ust Hannah wydawało się znajome, budziło nadzieję, ekscytowało go i dziwiło, lecz było ich zbyt wiele na raz, by zdołał pochwycić ulotną nić i dotrzeć za nią do kłębka. Wpatrywał się więc w nią z coraz bardziej rozszerzonymi oczami - i buzią - mrugając gwałtownie, a w jego sercu i umyśle nasilała się burza.
Burza sprzeczności. Nieziemskiej, obezwładniającej wręcz ulgi - i równie intensywnego szoku. Benjamin Wright, jak to? I ona, jego siostra, nie matka dziecka, Hannah, nosząca w pękatym brzuchu nowe życie, powiązane z nim krwią. Oddychał płytko, jak wyrzucona na brzeg ryba pokaźnych rozmiarów, próbująca przystosować się do egzystencji w zupełnie innym środowisku.
- To kim jest Percival? - zadał ochryple pierwsze pytanie, które wpadło mu do głowy. To niedorzeczne. Musiał być Percivalem, to imię z każdym dniem wydawało mu się coraz bliższe, prawdziwsze, emanowało ciepłem, spokojem i domem; stanowiło jedyny znany fundament. Chwytał się go więc kurczowo, skołowany, a w pionie - mentalnym - utrzymywały go tylko ciepłe dłonie Hannah, głaszczące go po twarzy. Był Benem, tak, to mógł zaakceptować, to imię też wyłoniło się z mroków niepamięci, natomiast wiek...Zamrugał gwałtownie. - Myślałem, że jestem młodszy - wymruczał z lekkim zawodem. Dotąd sądził, że oszpecony bliznami tylko wydawał się sobie w kwiecie wieku, że rany goiły się na nim jak na szczeniaku a nie starym psie; że nie popełnił jeszcze tak wiele błędów, bo po prostu nie miał na nie czasu. Cóż, prawda okazała się inna, o ile...była to prawda?
Po pierwszym szoku przyszedł czas na wątpliwości. Czy mógł ufać Hannah? Jej oczy wręcz ziały miłością i ulgą, a całe spektrum zaprezentowanych dotąd emocji zdawało się potwierdzać, że byli sobie bliscy, mimo to do jego serca wkradł się lęk. Co, jeśli to wykwalifikowana kłamczucha? Chcąca podejść go sposobem? Zakradająca się tutaj po to, by wykorzystać jego samotność? Rozejrzał się nerwowo dookoła, zagryzając wargi. Toczenie wewnętrznej walki kosztowało go wiele sił; gdyby chciała zrobić mu krzywdę, rzuciłaby na niego paskudniejsze zaklęcie, czyż nie? A może zrobła to specjalnie, chcąc zdobyć jego zaufanie? Mieszało mu się od tego wszystkiego w głowie, skronie zaczynały pulsować bólem. Nie potrafił odwzajemnić radości wypisanej samymi wykrzyknikami na zarumienionej buzi Grubci. - Poczekaj - prawie wyszeptał, błagalnie i w dezorientacji, nie ruszając się z miejsca, nawet, gdy zacisnęła kojąco ciepłą dłoń na jego nadgarstku. - Nie potrzebuję uzdrowiciela, wszystko ze mną w porządku - zaklinał rzeczywistość, Macmillan mocno go poturbował, złamany nos dalej krwawił i puchł, tak, że niedługo mógł przestać widzieć na oczy, a nadwyrężona od pokaźnego wysiłku czarnomagiczna blizna na klatce piersiowej czerwieniła się groźnie. - To za dużo - sapnął raz jeszcze, unosząc dłonie do głowy; zmarszczył brwi i przymknął na moment oczy. Ben. Quidditch. Jastrzębie. Smoki. Hannah. Ted. Just. Tata. Nogi się pod nim ugięły, delikatnie; usiadł na ziemi, prosto w mokrej ziemi obok strumienia, biorąc głęboki, szeleszczący oddech. - Skąd mogę wiedzieć, że nie kłamiesz? Że naprawdę jesteś moją siostrą? - wymamrotał, wspierając na moment głowę na kolanach. Spełniło się jego największe marzenie, mógł odkryć, kim był - ale rzeczywistość nie była tak idealna jak w przewidywaniach. Czerń pozostała, tak samo jak nieufność i dezorientacja. - Czy ja...czy ja kogoś skrzywdziłem? - spytał po chwili ciszy, żałośnie cicho, podnosząc na nią wzrok. To pytanie ciążyło mu najmocniej - i bał się odpowiedzi na nie bardziej niż tego, że Hannah okaże się okrutną Rycerką Walpurgii, chcącą skazać go na jeszcze gorsze tortury.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przezwyciężyła chęć ścignięcia go mocniej, zamiast tego zwalniając go z objęć, kiedy syk bólu przedarł się przez gwałtowne łomotanie jej własnego serca.
— Przepraszam, przepraszam — szepnęła patrząc na niego; jego zalaną krwią twarz, pierś. Uniosła dłonie, chcąc go dotknąć, objąć, ująć jego twarz w czołum geście, byle tylko upewnić się znów, że był prawdziwy, a nie tylko utkany z jej wspomnień w wyobraźni, ale przecież był ranny, nie mogła dokładać mu więcej bólu. — To ty wygrałeś z Macmillanem — zauważyła w końcu, przypominając sobie o tych szczebioczących kobietach, które opowiadały sobie z ekscytacją o tym wydarzeniu. Wszystko działo się naraz, w jednej chwili, a ona nie wiedziała za co się zabrać, co z nim począć. Chaos zalęgł się w jej oczach i nagłych ruchach. Ekscytacja wypełniała ją całą, nie pozwalając jej ustać w miejscu, była bliska tego by pisnąć jak mała dziewczynka, kiedy stała tak przed nim, łapiąc w końcu oddech, by powiedzieć wszystko to, co powinien wiedzieć na uż, od razu. Uśmiech zszedł jej z twarzy na ułamek sekundy, a cień troski i konsternacji przebiegł po twarzy. Kim był Percival? Jak miała mu to powiedzieć? Nie mogło jej to przejść przez gardło; tamtą informację trawiła tygodniami, czy on, jeśli nie pamiętał niczego, był w stanie przetrawić taką wieść?
— Percival — zaczęła, marszcząc brwi. — To długa historia. I nie taka ważna wcale...— skrzywiła się nieco, nie odrywając od niego spojrzenia. Czy naprawdę taką chwilę musieli psuć Percivalem? Czy musieli te cenne chwile marnować na niego? — Przygarnąłeś go, no, po prostu, i w ogóle to opowiem ci o tym innym razem, bo to jest skomplikowane i dopóki nie poczujesz się po prostu Benem, sobą, to nie przyjmiesz tego za dobrze — wyrzuciła na jednym wdechu, machając przy tym ręką. Bardzo starała się nie wylać całego jadu w stronę Notta. Gdyby zaczęła, nie pohamuje się, a na korygowanie pewnych rzeczy będzie już za późno. — Co ważniejsze, tacie spadnie kamień z serca. Bardzo się niepokoił twoim zniknięciem. Ale chyba mniej ode mnie nawet wierzył, że w końcu wrócisz — wyrzuciła na drugim wdechu, w końcu biorąc głęboki, pełny wdech i wydech zakończony cichym, pełnym ulgi westchnieniem.
— Wyglądasz na młodszego — skłamała z niewyraźnym uśmiechem, bardzo starając się wypaść wiarygodnie. — No i jesteś młody duchem, a kobiety przepadają za takimi mężczyznami, Jamie — dodała zaraz, przechylając głowę na bok, czule przemykając po jego sylwetce wzrokiem. Chciała by z nią poszedł; musiała wyciągnąć go do ludzi, by mu pomogli — naprawili uszkodzony nos, opatrzyli rany. Choć widziała go już w gorszym stanie i ten, w którym go odnalazła nie był dla niej priorytetem jeszcze chwilę temu, kiedy szok ogarnął ją całą, nie mogła pozwolić mu, by taki pozostał. — Potrzebujesz pomocy — odpowiedziała mu surowo, obracając się, kiedy prawie wyślizgnął się z jej dłoni. Stał w miejscu, twardo i stabilnie jak góra, a ona prawie poturlała się w zarośla jak otoczak, w ostatniej chwili ściskając jego palce. — Jesteś cały we krwi, ktoś cię musi obejrzeć. Widziałam tu gdzieś Teda, napewno ci pomoże. To brat Billa. Mojego męża. Wyszłam za mąż, Ben. W maju, ale to był spontaniczny ślub, zresztąotympowiemcipóźniejboterazmusisziśćdouzdrowiciela — wyrzuciła po chwili łapiąc łapczywie powietrze. Zrobiła znów krok w jego stronę, unosząc brwi. Chciała go przeprosić — za za dużo. Wiedziała, że tego wszystkiego było za dużo, ale jak mogła właściwe dawkować mu informacje? Chciała go przeprosić i obiecać, że mogą zrobić to powoli, jak tylko będzie czuł się na siłach, ale potem zasugerował jej kłamstwo. — Co?— wydukała, myśląc, że się przesłyszała. — Ja kłamczuchą? Jak możesz! Benjaminie Wright! — Zacisnęła usta w wąską kreskę, ale spojrzenie prędko jej złagodniało. Westchnęła, opuszczając powoli wzrok. Zamilkła na chwilę, pozwalając mu zająć miejsce przy strumieniu, na mokrym skrawku twarzy. Jego spodnie zaraz zawilgły. — Tą bliznę na twarzy masz ze spotkania z jednym z tych ścierwojadów. Tristan Rosier ci to zrobił. Byłam wtedy z tobą, w sowiej poczcie. Zaatakował nas, chciał nas zabić. Wyłupał mi oko. Ciebie torturował. I zrobił ci to, gdy jeszcze była przytomna — ale nie pamiętał, nie mógł wiedzieć, że mówiła prawdę. — Ten poparzony bark i bok jest od magicznych anomalii. — Spojrzała na jego ramiona, rozmazany tatuaż. — To stało się na początku maja, dwa lata temu. To ty nauczyłeś mnie latać na miotle. To ty poderwałeś mnie do góry kiedy wróciłeś na wakacje ze szkoły. A potem zrzuciłeś mnie na wóz pełen siana. Nie wiem jak ci to wszystko udowodnić, Ben — szepnęła. — Ale inni to potwierdzą. Musisz po prostu ze mną pójść do nich. Do Williama, Just, Freda. On też tu jest. Bierze ślub. Ucieszyłby się, gdybyś się tam zjawił. To twój najlepszy przyjaciel — zapewniła go ze smutnym uśmiechem. Ruszyła ku niemu i ostrożnie stanęła między okrągłymi głazami, by siąść obok niego, nie martwiąc się już, że pobrudzi sukienkę. Cała i tak była we krwi.
— Co masz na myśli? — spytała, obracając ku niemu głowę. Czym się martwił? Co go trapiło? — Skopałeś kilka tyłków. Albo kilkanaście. Złamałeś kilka nosów... I nóg — przełknęła ślinę na tę myśl. — I setki serc — dodała zaraz, próbując nieco rozluźnić atmosferę. Usta wykrzywił ciepły uśmiech, a oczy wpatrywały się w niego tęsknie. — Ale mimo tych przewinień, Ben, jesteś dobrym człowiekiem. I zawsze walczyłeś ze złem, stawałeś w obronie słabszych. Sprzeciwiałeś się niesprawiedliwości i nadętym szlachciurom. Jeśli tak... — zawahała się na chwilę. Czy pytał o morderstwo? Czy krew śniła mu się po nocach? — Musiał na to zasłużyć — dodała ciszej, na chwilę spoglądając na strumień. – Pamiętasz cokolwiek? Napisałeś mi list na początku kwietnia. Jak byłam we Francji. Że wszystko w porządku. A potem nie otrzymałam już żadnej odpowiedzi.
— Przepraszam, przepraszam — szepnęła patrząc na niego; jego zalaną krwią twarz, pierś. Uniosła dłonie, chcąc go dotknąć, objąć, ująć jego twarz w czołum geście, byle tylko upewnić się znów, że był prawdziwy, a nie tylko utkany z jej wspomnień w wyobraźni, ale przecież był ranny, nie mogła dokładać mu więcej bólu. — To ty wygrałeś z Macmillanem — zauważyła w końcu, przypominając sobie o tych szczebioczących kobietach, które opowiadały sobie z ekscytacją o tym wydarzeniu. Wszystko działo się naraz, w jednej chwili, a ona nie wiedziała za co się zabrać, co z nim począć. Chaos zalęgł się w jej oczach i nagłych ruchach. Ekscytacja wypełniała ją całą, nie pozwalając jej ustać w miejscu, była bliska tego by pisnąć jak mała dziewczynka, kiedy stała tak przed nim, łapiąc w końcu oddech, by powiedzieć wszystko to, co powinien wiedzieć na uż, od razu. Uśmiech zszedł jej z twarzy na ułamek sekundy, a cień troski i konsternacji przebiegł po twarzy. Kim był Percival? Jak miała mu to powiedzieć? Nie mogło jej to przejść przez gardło; tamtą informację trawiła tygodniami, czy on, jeśli nie pamiętał niczego, był w stanie przetrawić taką wieść?
— Percival — zaczęła, marszcząc brwi. — To długa historia. I nie taka ważna wcale...— skrzywiła się nieco, nie odrywając od niego spojrzenia. Czy naprawdę taką chwilę musieli psuć Percivalem? Czy musieli te cenne chwile marnować na niego? — Przygarnąłeś go, no, po prostu, i w ogóle to opowiem ci o tym innym razem, bo to jest skomplikowane i dopóki nie poczujesz się po prostu Benem, sobą, to nie przyjmiesz tego za dobrze — wyrzuciła na jednym wdechu, machając przy tym ręką. Bardzo starała się nie wylać całego jadu w stronę Notta. Gdyby zaczęła, nie pohamuje się, a na korygowanie pewnych rzeczy będzie już za późno. — Co ważniejsze, tacie spadnie kamień z serca. Bardzo się niepokoił twoim zniknięciem. Ale chyba mniej ode mnie nawet wierzył, że w końcu wrócisz — wyrzuciła na drugim wdechu, w końcu biorąc głęboki, pełny wdech i wydech zakończony cichym, pełnym ulgi westchnieniem.
— Wyglądasz na młodszego — skłamała z niewyraźnym uśmiechem, bardzo starając się wypaść wiarygodnie. — No i jesteś młody duchem, a kobiety przepadają za takimi mężczyznami, Jamie — dodała zaraz, przechylając głowę na bok, czule przemykając po jego sylwetce wzrokiem. Chciała by z nią poszedł; musiała wyciągnąć go do ludzi, by mu pomogli — naprawili uszkodzony nos, opatrzyli rany. Choć widziała go już w gorszym stanie i ten, w którym go odnalazła nie był dla niej priorytetem jeszcze chwilę temu, kiedy szok ogarnął ją całą, nie mogła pozwolić mu, by taki pozostał. — Potrzebujesz pomocy — odpowiedziała mu surowo, obracając się, kiedy prawie wyślizgnął się z jej dłoni. Stał w miejscu, twardo i stabilnie jak góra, a ona prawie poturlała się w zarośla jak otoczak, w ostatniej chwili ściskając jego palce. — Jesteś cały we krwi, ktoś cię musi obejrzeć. Widziałam tu gdzieś Teda, napewno ci pomoże. To brat Billa. Mojego męża. Wyszłam za mąż, Ben. W maju, ale to był spontaniczny ślub, zresztąotympowiemcipóźniejboterazmusisziśćdouzdrowiciela — wyrzuciła po chwili łapiąc łapczywie powietrze. Zrobiła znów krok w jego stronę, unosząc brwi. Chciała go przeprosić — za za dużo. Wiedziała, że tego wszystkiego było za dużo, ale jak mogła właściwe dawkować mu informacje? Chciała go przeprosić i obiecać, że mogą zrobić to powoli, jak tylko będzie czuł się na siłach, ale potem zasugerował jej kłamstwo. — Co?— wydukała, myśląc, że się przesłyszała. — Ja kłamczuchą? Jak możesz! Benjaminie Wright! — Zacisnęła usta w wąską kreskę, ale spojrzenie prędko jej złagodniało. Westchnęła, opuszczając powoli wzrok. Zamilkła na chwilę, pozwalając mu zająć miejsce przy strumieniu, na mokrym skrawku twarzy. Jego spodnie zaraz zawilgły. — Tą bliznę na twarzy masz ze spotkania z jednym z tych ścierwojadów. Tristan Rosier ci to zrobił. Byłam wtedy z tobą, w sowiej poczcie. Zaatakował nas, chciał nas zabić. Wyłupał mi oko. Ciebie torturował. I zrobił ci to, gdy jeszcze była przytomna — ale nie pamiętał, nie mógł wiedzieć, że mówiła prawdę. — Ten poparzony bark i bok jest od magicznych anomalii. — Spojrzała na jego ramiona, rozmazany tatuaż. — To stało się na początku maja, dwa lata temu. To ty nauczyłeś mnie latać na miotle. To ty poderwałeś mnie do góry kiedy wróciłeś na wakacje ze szkoły. A potem zrzuciłeś mnie na wóz pełen siana. Nie wiem jak ci to wszystko udowodnić, Ben — szepnęła. — Ale inni to potwierdzą. Musisz po prostu ze mną pójść do nich. Do Williama, Just, Freda. On też tu jest. Bierze ślub. Ucieszyłby się, gdybyś się tam zjawił. To twój najlepszy przyjaciel — zapewniła go ze smutnym uśmiechem. Ruszyła ku niemu i ostrożnie stanęła między okrągłymi głazami, by siąść obok niego, nie martwiąc się już, że pobrudzi sukienkę. Cała i tak była we krwi.
— Co masz na myśli? — spytała, obracając ku niemu głowę. Czym się martwił? Co go trapiło? — Skopałeś kilka tyłków. Albo kilkanaście. Złamałeś kilka nosów... I nóg — przełknęła ślinę na tę myśl. — I setki serc — dodała zaraz, próbując nieco rozluźnić atmosferę. Usta wykrzywił ciepły uśmiech, a oczy wpatrywały się w niego tęsknie. — Ale mimo tych przewinień, Ben, jesteś dobrym człowiekiem. I zawsze walczyłeś ze złem, stawałeś w obronie słabszych. Sprzeciwiałeś się niesprawiedliwości i nadętym szlachciurom. Jeśli tak... — zawahała się na chwilę. Czy pytał o morderstwo? Czy krew śniła mu się po nocach? — Musiał na to zasłużyć — dodała ciszej, na chwilę spoglądając na strumień. – Pamiętasz cokolwiek? Napisałeś mi list na początku kwietnia. Jak byłam we Francji. Że wszystko w porządku. A potem nie otrzymałam już żadnej odpowiedzi.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Oczywiście, że wygrałem - wychrypiał odruchowo, nie zastanawiając się nawet, skąd w nim ta buńczuczna pewność i brak skromności. Nos dalej bolał, ale zdobycie tytułu mistrza wydawało się nie tylko odległe, ale również mało ważne. Prawdziwa walka miała dopiero się rozpocząć; walka o odzyskanie wspomnień i zachowanie równowagi. Ziemia usunęła mu się spod stóp, a to, co rozpaczliwie ułożył jako fundament tymczasowej tożsamości, rozpadło się na kawałki; znów został w ciemności, ale tym razem - nie był sam. Miał przy sobie Hannah, Grubcię, swoją siostrę i chodzącą encyklopedię, zdającą się posiadać odpowiedź na każde pytanie.
- Przygarnąłem? - powtórzył, marszcząc brwi; na Merlina, czy Percival, tak ważny dla niego, okaże się psidwakiem, któremu dał nowy dom? Nie, żeby miał coś przeciwko temu, lubił zwierzęta, zarówno jako Percy, jak i jako Ben. - To człowiek? - zadał bardzo logiczne (dla siebie) pytanie, oblizując powoli wargi. - Jakiś nasz krewny? - dodał jeszcze na jednym wydechu, coraz bardziej skołowany. Przewidywał, że gdy zostanie odnaleziony, oszaleje ze szczęścia; że wszystko ułoży się w jedną, sensowną całość; że powrót do prawdy zajmie kilkanaście minut, a później będzie żył długo i radośnie, scalony ze swoją przeszłością w jedną, nienaruszoną część, zapominając o zapomnieniu. Tak się nie stało, a informacje, przekazywane podekscytowanym tonem przez Hannah nie uzupełniały praktycznie pustego obrazu, a wręcz przeciwnie, podkreślały głębokie, czarne pola, utrudniając dojrzenie perspektywy.
- Tata - znów powtórzył, chwytanie się ostatnich wypowiedzianych przez siostrę słów wchodziło mu w nawyk, jakby znów był dzieckiem, próbującym nazywać znajome pojęcia obco brzmiącymi głoskami. - Co z mamą? - oczywista kontynuacja, wywołująca na jego twarzy dziwny grymas, rzadki, czuł napinające się mięśnie policzków, sugerujące, że rzadko pozwalał sobie na przybranie akurat tej miny - rozczulonego i zaniepokojonego zarazem wzruszenia. Miał rodzinę. Prawdziwą rodzinę. Rodzeństwo i rodziców. Szwagra i jego brata. I jeszcze Merlin-wie-kogo. Dziewczynę? Skoro za nim szalały - co spotkało się z wewnętrznym, choć niewypowiedzianym oporem, wiedział, jak wyglądał - to pewnie tak, może nawet narzeczoną? Kolejna paląca kwestia domagająca się rozjaśnienia, zamrugał gwałtownie, mając nadzieję, że dzięki temu słona wilgoć zniknie z kącików oczu. - A ja - mam żonę? - bał się odpowiedzi na to pytanie, podejrzewając, że nie był dobrym mężem. Nie nosił obrączki, ale przecież na palcu znajdował się jej cień, odbicie, jaśniejsza skóra, wytarta od ciągłego noszenia dość grubego pierścienia. Nie mógł wiedzieć, że związał swoje życie na zawsze z kimś ważniejszym od kobiety - ze sprawiedliwością, z walką, z Zakonem Feniksa.
- A to dobry chłopak? - ten cały Bill, następne imię do kolekcji, zapełniona luka generowała kolejne; czy traktował Hannah odpowiednio? Czy on sam był na ich ślubie? Czy lubił szwagra, czy wręcz przeciwnie? Poczuł się dziwnie nagi, nie miał pojęcia o relacjach, o ciężarze historii, o swoim życiu, którego skrawki podrzucała mu siostra. Już nie zadawał pytań, miał ich zbyt wiele, wpatrywał się tylko w nią z coraz bardziej rozszerzonymi źrenicami, z trudem przyswajając chronologię wydarzeń i biografię blizn; mapę jego życia, brzydką, pourywaną, nieczytelną. Przerażającą i fascynującą jednocześnie. Zacisnął szczęki słysząc o mężczyźnie, który skrzywdził jego siostrę. I jego. I o wszystkim, co go spotkało. Zamrugał gwałtownie i potarł dłońmi skronie, podejrzewał, że jego ścieżka nie należała do prostych i łatwych, że przeszłość boleśnie go doświadczyła, że pokiereszowała go nie tylko z zewnątrz, ale przede wszystkim w środku - ale dalej nie mógł poukładać wszystkich wieści w jakikolwiek sensowny obrazek. Jedyne, co wydawało się teraz, po oburzonej wypowiedzi Hannah, prawdą, było łączące ich pokrewieństwo.
Nie mogła tak dobrze kłamać. Tak dobrze udawać. Tak perfekcyjnie kreować nieistniejących wspomnień. Podawać bolesnych wręcz detali. Musiała być tam, w sowiej poczcie - i w innych miejscach, tuż obok niego. Chłonął nie-swoją historię, niektóre jej rozdziały budziły w nim mocniejsze emocje, rozbłyski wspomnień, żar skojarzeń rozsypywał się w mroku, lecz nie mógł się skupić na tyle, by podążyć jaśniejszą ścieżką. Nie teraz, gdy na raz spływało na niego tyle rewelacji.
- Wierzę ci. Ale nie potrzebuję pomocy, to tylko złamany nos - wymamrotał, dotykając czubka spuchniętej tkanki palcem, próbując samodzielnie go nastawić i wyczuć kość. Zabolało, aż syknął; cóż, może faktycznie powinien oddać się w ręce specjalisty, jeśli nie chce wyglądać jeszcze gorzej. Zwłaszcza na...weselu przyjaciela? - Ja...chyba się do tego nie nadaję, nie wiem, kim on jest. Ani kim jestem ja. I nie mam prezentu ani garnituru - wyrzucił z siebie na jednym wydechu, tak, jakby Hannah planowała zaciągnąć go na ślub tak, jak stał - bosy, półnagi, zakrwawiony i poturbowany, z włosami w nieładzie, spuchniętą twarzą i wypisanym na niej niepokojem. Zbliżającym się do granicy paniki, lecz na szczęście jej nie przekraczającym. Zajęcie pozycji siedzącej pomogło, chłód i wilgoć bijące z ziemi koiły, tak samo jak pochylenie się niemal pomiędzy własne nogi. Opierając łokcie na kolanach, z dłońmi podpierającymi skronie, mógł zamknąć się w swoim małym świecie. Czuł, że często tak odpoczywał, że ta pozycja ma w sobie łagodzące właściwości - czyżby tak właśnie padał na murawę po meczu, łapiąc oddech? A może tak spędzał sobotnie wieczory, włócząc się po rynsztokach i próbując wytrzeźwieć w jakimś śmierdzącym zaułku? Czy to właśnie mogło być jedyną złą rzeczą, jaką zrobił?
Bał się odpowiedzi, która miała paść z ust Hannah, ale gdy ta w końcu się odezwała, równając się z nim wzrostem na ziemi, zrobiło mu się nieco lżej. Ufał jej; skoro postanowił uwierzyć w całą historię Benjamina Wrighta, mógł i w to; w to, że nikogo nie skrzywdził...jeśli nie musiał? Co to miało znaczyć? Zerknął na nią z ukosa, prostując się nad zgiętymi kolanami; wychynął wręcz ze swojej prowizorycznej kryjówki, złożonej z poranionych kończyn.
- Bo...musiałem na to zasłużyć, co nie? Na to, co ten ktoś mi zrobił - wyszeptał bezradnie, chłopięco, niepozbawiony jeszcze ślepej wiary w sprawiedliwość. Skoro potraktowano go tak potwornie, skatowano, niemal zabito - zapewne uczyniono to z jakiegoś powodu. - Tylko ciemność. Ból. Koszmary. Widziałem też palone ciała i... - urwał, nagle doznając olśnienia, zapewne pierwszego z wielu. - Widziałem ciebie. Płonęłaś żywcem. Krzyczałaś. Tak, to ty byłaś tą brunetką - wyrzucił z siebie szybko, z groteskową do treści swych słów radością. Coś zapamiętał. I to, czego się najbardziej obawiał, że koszmary tak naprawdę były faktami z przeszłości, okazało się kłamstwem. Hannah siedziała obok niego cała i zdrowa. Sięgnął ku jej dłoni, zamykając ją we własnej, dużo większej, mokrej od błota, krwi i potu. Ścisnął ją mocno, nie odrywając wzroku od jej zarumienionej z emocji twarzy. - Byłem uwięziony, miałem ślady po łańcuchach. Ktoś...ktoś chciał mnie zabić. Rozciął mnie na pół czarnomagicznym zaklęciem. Torturował. Pobił. Podobno wyglądałem tak, jakby dodatkowo zawalił się na mnie cały budynek - zaśmiał się głucho i głupkowato. Teraz on zdradzał za dużo szczegółów. Na nie przyjdzie jeszcze czas.
- Przygarnąłem? - powtórzył, marszcząc brwi; na Merlina, czy Percival, tak ważny dla niego, okaże się psidwakiem, któremu dał nowy dom? Nie, żeby miał coś przeciwko temu, lubił zwierzęta, zarówno jako Percy, jak i jako Ben. - To człowiek? - zadał bardzo logiczne (dla siebie) pytanie, oblizując powoli wargi. - Jakiś nasz krewny? - dodał jeszcze na jednym wydechu, coraz bardziej skołowany. Przewidywał, że gdy zostanie odnaleziony, oszaleje ze szczęścia; że wszystko ułoży się w jedną, sensowną całość; że powrót do prawdy zajmie kilkanaście minut, a później będzie żył długo i radośnie, scalony ze swoją przeszłością w jedną, nienaruszoną część, zapominając o zapomnieniu. Tak się nie stało, a informacje, przekazywane podekscytowanym tonem przez Hannah nie uzupełniały praktycznie pustego obrazu, a wręcz przeciwnie, podkreślały głębokie, czarne pola, utrudniając dojrzenie perspektywy.
- Tata - znów powtórzył, chwytanie się ostatnich wypowiedzianych przez siostrę słów wchodziło mu w nawyk, jakby znów był dzieckiem, próbującym nazywać znajome pojęcia obco brzmiącymi głoskami. - Co z mamą? - oczywista kontynuacja, wywołująca na jego twarzy dziwny grymas, rzadki, czuł napinające się mięśnie policzków, sugerujące, że rzadko pozwalał sobie na przybranie akurat tej miny - rozczulonego i zaniepokojonego zarazem wzruszenia. Miał rodzinę. Prawdziwą rodzinę. Rodzeństwo i rodziców. Szwagra i jego brata. I jeszcze Merlin-wie-kogo. Dziewczynę? Skoro za nim szalały - co spotkało się z wewnętrznym, choć niewypowiedzianym oporem, wiedział, jak wyglądał - to pewnie tak, może nawet narzeczoną? Kolejna paląca kwestia domagająca się rozjaśnienia, zamrugał gwałtownie, mając nadzieję, że dzięki temu słona wilgoć zniknie z kącików oczu. - A ja - mam żonę? - bał się odpowiedzi na to pytanie, podejrzewając, że nie był dobrym mężem. Nie nosił obrączki, ale przecież na palcu znajdował się jej cień, odbicie, jaśniejsza skóra, wytarta od ciągłego noszenia dość grubego pierścienia. Nie mógł wiedzieć, że związał swoje życie na zawsze z kimś ważniejszym od kobiety - ze sprawiedliwością, z walką, z Zakonem Feniksa.
- A to dobry chłopak? - ten cały Bill, następne imię do kolekcji, zapełniona luka generowała kolejne; czy traktował Hannah odpowiednio? Czy on sam był na ich ślubie? Czy lubił szwagra, czy wręcz przeciwnie? Poczuł się dziwnie nagi, nie miał pojęcia o relacjach, o ciężarze historii, o swoim życiu, którego skrawki podrzucała mu siostra. Już nie zadawał pytań, miał ich zbyt wiele, wpatrywał się tylko w nią z coraz bardziej rozszerzonymi źrenicami, z trudem przyswajając chronologię wydarzeń i biografię blizn; mapę jego życia, brzydką, pourywaną, nieczytelną. Przerażającą i fascynującą jednocześnie. Zacisnął szczęki słysząc o mężczyźnie, który skrzywdził jego siostrę. I jego. I o wszystkim, co go spotkało. Zamrugał gwałtownie i potarł dłońmi skronie, podejrzewał, że jego ścieżka nie należała do prostych i łatwych, że przeszłość boleśnie go doświadczyła, że pokiereszowała go nie tylko z zewnątrz, ale przede wszystkim w środku - ale dalej nie mógł poukładać wszystkich wieści w jakikolwiek sensowny obrazek. Jedyne, co wydawało się teraz, po oburzonej wypowiedzi Hannah, prawdą, było łączące ich pokrewieństwo.
Nie mogła tak dobrze kłamać. Tak dobrze udawać. Tak perfekcyjnie kreować nieistniejących wspomnień. Podawać bolesnych wręcz detali. Musiała być tam, w sowiej poczcie - i w innych miejscach, tuż obok niego. Chłonął nie-swoją historię, niektóre jej rozdziały budziły w nim mocniejsze emocje, rozbłyski wspomnień, żar skojarzeń rozsypywał się w mroku, lecz nie mógł się skupić na tyle, by podążyć jaśniejszą ścieżką. Nie teraz, gdy na raz spływało na niego tyle rewelacji.
- Wierzę ci. Ale nie potrzebuję pomocy, to tylko złamany nos - wymamrotał, dotykając czubka spuchniętej tkanki palcem, próbując samodzielnie go nastawić i wyczuć kość. Zabolało, aż syknął; cóż, może faktycznie powinien oddać się w ręce specjalisty, jeśli nie chce wyglądać jeszcze gorzej. Zwłaszcza na...weselu przyjaciela? - Ja...chyba się do tego nie nadaję, nie wiem, kim on jest. Ani kim jestem ja. I nie mam prezentu ani garnituru - wyrzucił z siebie na jednym wydechu, tak, jakby Hannah planowała zaciągnąć go na ślub tak, jak stał - bosy, półnagi, zakrwawiony i poturbowany, z włosami w nieładzie, spuchniętą twarzą i wypisanym na niej niepokojem. Zbliżającym się do granicy paniki, lecz na szczęście jej nie przekraczającym. Zajęcie pozycji siedzącej pomogło, chłód i wilgoć bijące z ziemi koiły, tak samo jak pochylenie się niemal pomiędzy własne nogi. Opierając łokcie na kolanach, z dłońmi podpierającymi skronie, mógł zamknąć się w swoim małym świecie. Czuł, że często tak odpoczywał, że ta pozycja ma w sobie łagodzące właściwości - czyżby tak właśnie padał na murawę po meczu, łapiąc oddech? A może tak spędzał sobotnie wieczory, włócząc się po rynsztokach i próbując wytrzeźwieć w jakimś śmierdzącym zaułku? Czy to właśnie mogło być jedyną złą rzeczą, jaką zrobił?
Bał się odpowiedzi, która miała paść z ust Hannah, ale gdy ta w końcu się odezwała, równając się z nim wzrostem na ziemi, zrobiło mu się nieco lżej. Ufał jej; skoro postanowił uwierzyć w całą historię Benjamina Wrighta, mógł i w to; w to, że nikogo nie skrzywdził...jeśli nie musiał? Co to miało znaczyć? Zerknął na nią z ukosa, prostując się nad zgiętymi kolanami; wychynął wręcz ze swojej prowizorycznej kryjówki, złożonej z poranionych kończyn.
- Bo...musiałem na to zasłużyć, co nie? Na to, co ten ktoś mi zrobił - wyszeptał bezradnie, chłopięco, niepozbawiony jeszcze ślepej wiary w sprawiedliwość. Skoro potraktowano go tak potwornie, skatowano, niemal zabito - zapewne uczyniono to z jakiegoś powodu. - Tylko ciemność. Ból. Koszmary. Widziałem też palone ciała i... - urwał, nagle doznając olśnienia, zapewne pierwszego z wielu. - Widziałem ciebie. Płonęłaś żywcem. Krzyczałaś. Tak, to ty byłaś tą brunetką - wyrzucił z siebie szybko, z groteskową do treści swych słów radością. Coś zapamiętał. I to, czego się najbardziej obawiał, że koszmary tak naprawdę były faktami z przeszłości, okazało się kłamstwem. Hannah siedziała obok niego cała i zdrowa. Sięgnął ku jej dłoni, zamykając ją we własnej, dużo większej, mokrej od błota, krwi i potu. Ścisnął ją mocno, nie odrywając wzroku od jej zarumienionej z emocji twarzy. - Byłem uwięziony, miałem ślady po łańcuchach. Ktoś...ktoś chciał mnie zabić. Rozciął mnie na pół czarnomagicznym zaklęciem. Torturował. Pobił. Podobno wyglądałem tak, jakby dodatkowo zawalił się na mnie cały budynek - zaśmiał się głucho i głupkowato. Teraz on zdradzał za dużo szczegółów. Na nie przyjdzie jeszcze czas.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym niemalże chłopięcym odruchu przyznania, że był zwycięzcą było coś dobrze znajomego; coś wyniesionego z rodzinnego domu, dlatego zaśmiała się cicho, zaciskając mocno wargi — ale nie mogła tego powstrzymać. Przygryzła policzek od środka, przyglądając mu się przez chwilę, czując jak niewyobrażalna ulga wstąpiła w nią i powoli, sekunda po sekundzie zaczęła w końcu zastępować euforię, ekscytację, przenikając przez wszystkie części ciała, przez synapsę po synapsie aż do koniuszków palców i czubka głowy.
— Tęskniłam za tobą — wyznała cicho, ledwie szeptem, wbijając czekoladowe tęczówki prosto w jego zakrwawioną twarz. Jeszcze nie potrafiła pojąć, że tego nie rozumiał, a co gorsza, nie czuł, będąc zupełnie innym człowiekiem. Kimś pozbawionym wspomnień i doświadczeń. Nie wiedziała jeszcze, że robił dobrą minę do złej gry, a wszystko będzie poznawał na nowo i budował wszystkie relacje od podstaw. Nie miała jeszcze pojęcia jak trudno będzie jej skonfrontować swoje wyobrażenie o nim z tym, kim był dzisiaj po utracie pamięci; więc po prostu przyglądała mu się ciesząc, że tu był i naiwnie wierząc, że wszystko wróci do normy. Nie przyszło jej nawet do głowy, że nic nie będzie już nigdy takie samo. Zrozumienie prawdy zajmie jej wiele dni, tygodni. Przyprawi ją o mnóstwo nerwów i zawodów nim pojmie, że wystarczyło tylko to, że żył. Odzyskała go. Odnalazł się na nowo, ale nie zdradził jej, co owe nowo oznacza.
— Mieszkał z tobą — wydukała cicho, niepewnie. Nie była najsubtelniejszą i wiedziała, że nie zrobi w tym temacie nic dobrego, a jednocześnie bardzo na rękę mogłoby jej być powiedzenie mu prawdy jaką ona chciała uznać za słuszną. Nie podjęła się tego, bo nie mogłaby go okłamać. Zagubiona w meandrach skomplikowanej i niewłaściwej relacji wolała nie mówić zbyt dużo. Nie rozumiała tego. Nie akceptowała. Tolerowała, może, ale nie mogła się z tym pogodzić. — To... człowiek... czarodziej...— mówiła dalej, niepewnie i bez zdecydowania. — Nott. Arystokrata. Jego rodzina nienawidzi takich my. — Opuściła spojrzenie po klatce Benjamina, skupiając się na paskudnych bliznach, których nie rozpoznawała. Przez ułamek sekundy przemknęła jej myśl, że tacy jak Nott mógł ich zdradzić. Ale wedle tego co mówili, zginąłby po tym. Czy był na tyle mądry bo umieć to oszukać? Taką potężną magię? [/b]— Zostawił ich i mu pomogłeś... Ale to szuja, zdrajca, oszust. Zdrajca zawsz zostanie zdrajcą[/b]— dukała powoli, powracając spojrzeniem ku jego twarzy. — Wiem co mówię, był moją osobą towarzyszącą na weselu Macmillana. Cały wieczór byłam się sama! Patrzyłam na niego jak świetnie się bawi. I było okropnie— wycedziła, wcale nie kłamiąc. Co jeszcze mogła mu o nim powiedzieć? Ukłucie zazdrości zabolało mocniej niż by chciała przyznać; że to właśnie jego imię nasunęło mu się na usta. To o nim jakoś pamiętał. Nie o ludziach, którzy go naprawdę kochali, którzy z nim żyli, którzy go wychowali. Tylko o głupiej fantazji, wywołanej przez dewianta, Percivala. Przełknęła ślinę i z goryczą wymalowaną doskonale na twarzy opuściła wzrok. Czy go szukał? Czy przez cały ten czas w ogóle obchodziło go to, co działo się z jej bratem? Mogła sobie wyobrazić, że po prostu żył dalej. jak gdyby nigdy nic. Nie czując żadnej pustki w sercu, żadnej straty, zmiany. Wypełnił sobie przestrzeń kimś innym. Tak jak to robili ludzie jego pokroju. Nie wiedziała, czy naprawdę był czemukolwiek winien, ale z każdym kolejnym dniem nieobecności brata niecierpiana Percivala coraz bardziej.
— Mama — oprzytomniała po chwili, spoglądając na Bena. — Mama jest mugolką. Pomogłam jej i babci uciec z kraju. Wsadziłam je na statek do Francji i popłynęłam z nimi. Są u taty Billa. Mam nadzieję, że bezpieczne — ale tam czekało je normalne życie, tu musiały liczyć się z tym, że konflikt zaostrzy się i krwawe walki przeniosą się pod ich dom. — Mama wie, co robisz... Co robiłeś. — Po chwili wzięła głęboki wdech i podrapała się po koniuszku nosa. On sam nie wiedział. — Wie, że należysz do rebelii. Pomagasz Zakonowi Feniksa. I byłeś bardzo ważny dla tej organizacji. Uratowałeś wielu ludzi. I nie, nie masz żony. Żadna nie była dotąd wystarczająco dobra dla ciebie. Ale... I tak miałeś dużo... fanek — wydusiła z siebie z niechęcią, przewracając oczami. Przypomniawszy sobie o jego perypetiach z Justine poczuła jak robi jej się niedobrze od samego myślenia o bracie w tych kategoriach. Splotła dłonie przed sobą, a później, kiedy w końcu emocje zaczęły woli opadać a ona zdała sobie sprawę z tego, jak koszmarnie wygląda, a jej sukienka jest zniszczona chwyciła materiały palce i zaczęła skrobać i rozmazywać zasychającą krew. — Billy?— spytała, unosząc wzrok na brata. — Najlepszy — odpowiedziała z całkowitą powagą. — Przyjaźniliśmy się od wielu lat. — Czy powinna mu powiedzieć, że wzięli ślub w maju? Kiedy go nie było? Wystraszyła się, że może nigdy nie mieć okazji na takie życie; wystraszyła się, że i on zniknie nim kiedykolwiek do tego dojdzie a świat będzie im sprzyjał.
— Dzisiaj dla ciebie to tylko złamany nos, ale on był już tyle razy złamany, że naprawdę potrzebuje wsparcia — zapewniła go cicho, unosząc wzrok. — Szczególnie jeśli ma ci jeszcze trochę służyć. A uwierz mi, że nic nie pachnie lepiej niż gulasz mamy — przysięgła z lekkim, tajemniczym uśmiechem. — Proszę — szepnęła błagalnie, nie spuszczając z niego wzroku. Miała ochotę zaciągnąć go tam siłą, ale bała się, że ucieknie jej. Był większy, silniejszy i wciąż tak zagubiony, że każdy jej niewłaściwy ruch mógł wszystko zniweczyć.
Biała sukienka zdążyła nabrać już kolorów szkarłatu, a z tyłu koloru błota i trawy. Jej krańce zmęczył zimny strumień, podobnie jak stopy. Słuchała jego słów, czując jak serce jej pęka, aż w końcu spojrzała na niego. A jednak ją widział. Jednak coś pamiętał. Coś czuł, gdzieś głęboko w jego sercu było i miejsce dla niej. Jej oczy się zeszkliły, ale uparcie patrzyła prosto, mrugając próbując odgonić łzy. jak wiele musiał znów wycierpieć? Jak wiele przeszedł?
— W miejscu, które pomogłeś stworzyć, w oazie, mieszka chłopiec, który stracił oboje rodziców. Jakiś czarnoksiężnik podpalił ich żywcem na jego oczach. Zdążył uciec, ale... Myślisz, że na to zasłużył? By to przeżyć? Być tego świadkiem? Miało go to nauczyć pokory, albo czegoś? — spytała, ale w jej głosie zalęgła się drwina. Patrzyła przed siebie, w krzaki. — Ty też nie zasłużyłeś na to, co ci zrobili. Myślę, że ja też nie zasłużyłam na to, żeby stracić oko. A Billy na to, by paść ofiarą podobnych tortur, co ty. Ale wiesz na co zasłużyliśmy? Na to, żeby żyć dalej. Dla siebie. Dla innych. I dlatego tu jesteśmy. Nie poddaliśmy się. Ty się nie poddałeś. Mogłeś umrzeć, być o włos od śmierci, a jednak ocalałeś. Nie pamiętasz niczego, więc nie po to by wynieść z tamtego jakąś lekcję. Przetrwałeś po to, by znaleźć tego kogoś i go zabić w najbardziej okrutny sposób. Bo ty dałeś radę, ale wielu przed tobą i po tobie pewnie nie, Ben.— Przeniosła spojrzenie na niego i delikatnie ujęła jego silne, szerokie ramię i ostrożnie przytuliła się do niego. — Proszę, Ben. Chodź ze mną, znajdę kogoś kto się tobą zajmie. Jeśli ci się nie spodoba, poszukamy kogoś innego — poprosiła cicho. — Albo chodź ze mną do Billa. Jest gdzieś przy ogniskach.
— Tęskniłam za tobą — wyznała cicho, ledwie szeptem, wbijając czekoladowe tęczówki prosto w jego zakrwawioną twarz. Jeszcze nie potrafiła pojąć, że tego nie rozumiał, a co gorsza, nie czuł, będąc zupełnie innym człowiekiem. Kimś pozbawionym wspomnień i doświadczeń. Nie wiedziała jeszcze, że robił dobrą minę do złej gry, a wszystko będzie poznawał na nowo i budował wszystkie relacje od podstaw. Nie miała jeszcze pojęcia jak trudno będzie jej skonfrontować swoje wyobrażenie o nim z tym, kim był dzisiaj po utracie pamięci; więc po prostu przyglądała mu się ciesząc, że tu był i naiwnie wierząc, że wszystko wróci do normy. Nie przyszło jej nawet do głowy, że nic nie będzie już nigdy takie samo. Zrozumienie prawdy zajmie jej wiele dni, tygodni. Przyprawi ją o mnóstwo nerwów i zawodów nim pojmie, że wystarczyło tylko to, że żył. Odzyskała go. Odnalazł się na nowo, ale nie zdradził jej, co owe nowo oznacza.
— Mieszkał z tobą — wydukała cicho, niepewnie. Nie była najsubtelniejszą i wiedziała, że nie zrobi w tym temacie nic dobrego, a jednocześnie bardzo na rękę mogłoby jej być powiedzenie mu prawdy jaką ona chciała uznać za słuszną. Nie podjęła się tego, bo nie mogłaby go okłamać. Zagubiona w meandrach skomplikowanej i niewłaściwej relacji wolała nie mówić zbyt dużo. Nie rozumiała tego. Nie akceptowała. Tolerowała, może, ale nie mogła się z tym pogodzić. — To... człowiek... czarodziej...— mówiła dalej, niepewnie i bez zdecydowania. — Nott. Arystokrata. Jego rodzina nienawidzi takich my. — Opuściła spojrzenie po klatce Benjamina, skupiając się na paskudnych bliznach, których nie rozpoznawała. Przez ułamek sekundy przemknęła jej myśl, że tacy jak Nott mógł ich zdradzić. Ale wedle tego co mówili, zginąłby po tym. Czy był na tyle mądry bo umieć to oszukać? Taką potężną magię? [/b]— Zostawił ich i mu pomogłeś... Ale to szuja, zdrajca, oszust. Zdrajca zawsz zostanie zdrajcą[/b]— dukała powoli, powracając spojrzeniem ku jego twarzy. — Wiem co mówię, był moją osobą towarzyszącą na weselu Macmillana. Cały wieczór byłam się sama! Patrzyłam na niego jak świetnie się bawi. I było okropnie— wycedziła, wcale nie kłamiąc. Co jeszcze mogła mu o nim powiedzieć? Ukłucie zazdrości zabolało mocniej niż by chciała przyznać; że to właśnie jego imię nasunęło mu się na usta. To o nim jakoś pamiętał. Nie o ludziach, którzy go naprawdę kochali, którzy z nim żyli, którzy go wychowali. Tylko o głupiej fantazji, wywołanej przez dewianta, Percivala. Przełknęła ślinę i z goryczą wymalowaną doskonale na twarzy opuściła wzrok. Czy go szukał? Czy przez cały ten czas w ogóle obchodziło go to, co działo się z jej bratem? Mogła sobie wyobrazić, że po prostu żył dalej. jak gdyby nigdy nic. Nie czując żadnej pustki w sercu, żadnej straty, zmiany. Wypełnił sobie przestrzeń kimś innym. Tak jak to robili ludzie jego pokroju. Nie wiedziała, czy naprawdę był czemukolwiek winien, ale z każdym kolejnym dniem nieobecności brata niecierpiana Percivala coraz bardziej.
— Mama — oprzytomniała po chwili, spoglądając na Bena. — Mama jest mugolką. Pomogłam jej i babci uciec z kraju. Wsadziłam je na statek do Francji i popłynęłam z nimi. Są u taty Billa. Mam nadzieję, że bezpieczne — ale tam czekało je normalne życie, tu musiały liczyć się z tym, że konflikt zaostrzy się i krwawe walki przeniosą się pod ich dom. — Mama wie, co robisz... Co robiłeś. — Po chwili wzięła głęboki wdech i podrapała się po koniuszku nosa. On sam nie wiedział. — Wie, że należysz do rebelii. Pomagasz Zakonowi Feniksa. I byłeś bardzo ważny dla tej organizacji. Uratowałeś wielu ludzi. I nie, nie masz żony. Żadna nie była dotąd wystarczająco dobra dla ciebie. Ale... I tak miałeś dużo... fanek — wydusiła z siebie z niechęcią, przewracając oczami. Przypomniawszy sobie o jego perypetiach z Justine poczuła jak robi jej się niedobrze od samego myślenia o bracie w tych kategoriach. Splotła dłonie przed sobą, a później, kiedy w końcu emocje zaczęły woli opadać a ona zdała sobie sprawę z tego, jak koszmarnie wygląda, a jej sukienka jest zniszczona chwyciła materiały palce i zaczęła skrobać i rozmazywać zasychającą krew. — Billy?— spytała, unosząc wzrok na brata. — Najlepszy — odpowiedziała z całkowitą powagą. — Przyjaźniliśmy się od wielu lat. — Czy powinna mu powiedzieć, że wzięli ślub w maju? Kiedy go nie było? Wystraszyła się, że może nigdy nie mieć okazji na takie życie; wystraszyła się, że i on zniknie nim kiedykolwiek do tego dojdzie a świat będzie im sprzyjał.
— Dzisiaj dla ciebie to tylko złamany nos, ale on był już tyle razy złamany, że naprawdę potrzebuje wsparcia — zapewniła go cicho, unosząc wzrok. — Szczególnie jeśli ma ci jeszcze trochę służyć. A uwierz mi, że nic nie pachnie lepiej niż gulasz mamy — przysięgła z lekkim, tajemniczym uśmiechem. — Proszę — szepnęła błagalnie, nie spuszczając z niego wzroku. Miała ochotę zaciągnąć go tam siłą, ale bała się, że ucieknie jej. Był większy, silniejszy i wciąż tak zagubiony, że każdy jej niewłaściwy ruch mógł wszystko zniweczyć.
Biała sukienka zdążyła nabrać już kolorów szkarłatu, a z tyłu koloru błota i trawy. Jej krańce zmęczył zimny strumień, podobnie jak stopy. Słuchała jego słów, czując jak serce jej pęka, aż w końcu spojrzała na niego. A jednak ją widział. Jednak coś pamiętał. Coś czuł, gdzieś głęboko w jego sercu było i miejsce dla niej. Jej oczy się zeszkliły, ale uparcie patrzyła prosto, mrugając próbując odgonić łzy. jak wiele musiał znów wycierpieć? Jak wiele przeszedł?
— W miejscu, które pomogłeś stworzyć, w oazie, mieszka chłopiec, który stracił oboje rodziców. Jakiś czarnoksiężnik podpalił ich żywcem na jego oczach. Zdążył uciec, ale... Myślisz, że na to zasłużył? By to przeżyć? Być tego świadkiem? Miało go to nauczyć pokory, albo czegoś? — spytała, ale w jej głosie zalęgła się drwina. Patrzyła przed siebie, w krzaki. — Ty też nie zasłużyłeś na to, co ci zrobili. Myślę, że ja też nie zasłużyłam na to, żeby stracić oko. A Billy na to, by paść ofiarą podobnych tortur, co ty. Ale wiesz na co zasłużyliśmy? Na to, żeby żyć dalej. Dla siebie. Dla innych. I dlatego tu jesteśmy. Nie poddaliśmy się. Ty się nie poddałeś. Mogłeś umrzeć, być o włos od śmierci, a jednak ocalałeś. Nie pamiętasz niczego, więc nie po to by wynieść z tamtego jakąś lekcję. Przetrwałeś po to, by znaleźć tego kogoś i go zabić w najbardziej okrutny sposób. Bo ty dałeś radę, ale wielu przed tobą i po tobie pewnie nie, Ben.— Przeniosła spojrzenie na niego i delikatnie ujęła jego silne, szerokie ramię i ostrożnie przytuliła się do niego. — Proszę, Ben. Chodź ze mną, znajdę kogoś kto się tobą zajmie. Jeśli ci się nie spodoba, poszukamy kogoś innego — poprosiła cicho. — Albo chodź ze mną do Billa. Jest gdzieś przy ogniskach.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Tęskniła za nim, a on - nie mógł odpowiedzieć tym samym, po prostu powoli kiwając głową, nieco smutno, choć ze zrozumieniem. Nie tęsknił za nią, bo jej nie pamiętał. Nie tęsknił, bo choć czuł, że ją zna, że jest mu bliska i że jej potrzebuje, to nie potrafił odnaleźć korzeni tego przekonania. To, co pojawiało się w jego sercu, gdy patrzył w wilgotne od wzruszenia i ulgi oczy Hannah przypominało raczej przeczucie niż uczucie, instynktowne szarpnięcie, nakazujące zamknąć oczy, gdy w jego stronę leciał tłuczek lub odsunąć dłoń od rozgrzanego do czerwoności metalu. Słabość, jaką bez wątpienia posiadał do siostry, nie miała w sobie jednak najważniejszego elementu odruchu, nie była naturalna, nie wywodziła się z żadnego doświadczenia czy nauki. Po prostu istniała, a Ben, zawieszony pomiędzy nieistniejącą przeszłością a wypełnioną po brzegi emocjami teraźniejszością, nie potrafił się z tym pogodzić.
A przynajmniej nie od razu. Potrzebował czasu i spokoju, bo nic nie okazało się tak proste, jak sobie wymarzył. A każde kolejne zdanie, wypowiedziane przez Hannah, tylko zwiększało dezorientację. Na usta cisnęły mu się setki pytań, pragnął szukać na oślep jak największej liczby wskazówek, ale wiedział, że to bezsensowny galop, że nie zdoła i tak przetworzyć tylu wieści, że imiona zaczną zlewać mu się w jedno. I że tylko jedno z nich wyryło się w jego pamięci wyraźniej. Percival. Zdrajca, oszust, szuja. Dlaczego tak go nazywała? I dlaczego on, Ben, mieszkał z arystokratą pod jednym dachem? Pomógł mu, uratował, tak, to miało sens i mile połechtało wrażliwe ego Wrighta, ale poza tym - nie rozumiał. Najwidoczniej mimo okazanej mu łaski i uratowania Nottowi życia niezbyt za sobą przepadali - może dlatego, że źle potraktował jego siostrę na jakimś weselu? Może kiedyś Percival miał być jego szwagrem, ale złamał Hani serce? Tylko to wyjaśnienie przychodziło mu do głowy, chociaż i ono nie było zbyt sensowne, Hannah miała przecież męża, Billy'ego.
Wright westchnął ciężko, ochryple, tak donośnie, że aż kilka schowanych w koronie drzew na ich głowami ptaków odleciało z trzepotem gdzieś w niebo. Za dużo. Za dużo pytań, i, o dziwo, za dużo odpowiedzi. Stłumił chęć dowiedzenia się o Percym jak najwięcej. Miał mamę, tatę, siostrę, szwagra - i wroga, Percivala. I przyjaciół. I rebelię, i Zakon Feniksa - nieświadomie podrapał lewe przedramię, które zapiekło go dziwnym bólem, ostrym, przeszywającym, głębokim - ale nie miał żony. Tym razem odetchnął z ulgą, przed momentem mówił prawdę, nie nadawał się na ojca, a bez małżonki na pewno takowym nie był.
- Chciałbym poznać mamę - wymamrotał pod nosem, w jakimś dziecięcym, naiwnym pragnieniu. Zacisnął wargi, ta potrzeba wymknęła mu się przypadkiem, niezbyt męsko; odchrząknął, zdecydowanie bardziej wolał rozmawiać o potencjalnych adoratorkach. - Miałem fanki? Ładne? - ożywił się nieco, tak, ten temat był przyjemniejszy, bo nie wymagał myślenia o prawdziwych uczuciach i relacjach dotyczących bezpośrednio jego samego.
Bez wątpienia wolał słuchać o Hannah. Mimowolnie uśmiechnął się, widząc, jak jej oczy zmieniają się pod wpływem imienia męża, a ton poważnieje. Najlepszy. To określenie wielkiej wagi, krótkie, ale dające pełen opis mężczyzny, który przejął opiekę nad jego maleńką siostrą. - Nie mogę się doczekać, aż go poznam - powiedział, znów używając tego dziwnego słowa. Poznać. Musiał poznać od nowa własną matkę, własną siostrę, własną rodzinę. Wydawało się to okrutniejsze od fizycznych tortur. Odebrano mu tożsamość, ale przede wszystkim - odebrano mu miłość. Świadomość uczucia, które najwidoczniej stanowiło fundament jego osoby. Z opowieści Hannah wyłaniał się obraz człowieka otoczonego bliskimi, walecznego, gotowego nadstawić karku nie tylko za przyjaciół i rodzinę, ale i za zupełnie obcych ludzi. - Lubimy się? Czy raczej jestem surowym bratem jego żony, który go strofuje i przeraża? - dopytał jeszcze o relację z Billy'm, chcąc złagodzić ciężką atmosferę, rozcieńczyć smutek i zagubienie żartobliwą aluzją do napiętych relacji na linii nadopiekuńczy starszy brat - szwagier. Tylko wesołość mogła nieco uratować coraz cięższą, refleksyjną rozmowę, nawet jeśli mocno zmuszał się do tego, by wskrzesić w sobie jakąkolwiek żartobliwość, zwłaszcza po pełnej pasji i szczerości przemowie Hannah.
Kątem oka widział, że znów chciało się jej płakać - albo po prostu coś wpadło jej do oka, to też możliwe - chwycił więc jej dłoń w swoją, ciepłą, szorstką, poranioną i spłótł własne palce z jej, znacznie drobniejszymi, obciążonymi obrączką. Chciał, by miała rację. By sam zaczął siebie widzieć w świetle, które rzucały jej słowa, wyciągając z potwornego, lepkiego mroku, pełnego niszczących rodziny szumowin, coś dobrego. Zamilkł na długo, a gdy się do niego przytuliła, przekręcił głowę w bok i położył brodę na czubku jej głowy, przez chwilę po prostu chłonąc tę naturalną i całkowicie nową zarazem bliskość.
- Masz gadane - podsumował tylko z westchnieniem, choć musiała dostrzec, że jej słowa naprawdę na niego wpłynęły, zapadły w nowo budowaną pamięć, budując mocny fundament w stawaniu się sobą. - No dobrze, prowadź - zadecydował, zbierając się z ziemi zwinnie i szybko; nie puszczał ręki Hannah, pociągając ją za sobą do pionu. - Tylko...bądź przy mnie, dobrze? - poprosił cicho, wstydliwie, bo choć przewyższał ją o głowę i był od niej szerszy, nawet brzemiennej, prawie dwukrotnie, to tym razem na barki młodszej siostry spadł obowiązek prowadzenia go przez życie, udzielania odpowiedzi na powtarzalne pytania i przestrzegania przed popełnieniem wielkic błędów.
A przynajmniej nie od razu. Potrzebował czasu i spokoju, bo nic nie okazało się tak proste, jak sobie wymarzył. A każde kolejne zdanie, wypowiedziane przez Hannah, tylko zwiększało dezorientację. Na usta cisnęły mu się setki pytań, pragnął szukać na oślep jak największej liczby wskazówek, ale wiedział, że to bezsensowny galop, że nie zdoła i tak przetworzyć tylu wieści, że imiona zaczną zlewać mu się w jedno. I że tylko jedno z nich wyryło się w jego pamięci wyraźniej. Percival. Zdrajca, oszust, szuja. Dlaczego tak go nazywała? I dlaczego on, Ben, mieszkał z arystokratą pod jednym dachem? Pomógł mu, uratował, tak, to miało sens i mile połechtało wrażliwe ego Wrighta, ale poza tym - nie rozumiał. Najwidoczniej mimo okazanej mu łaski i uratowania Nottowi życia niezbyt za sobą przepadali - może dlatego, że źle potraktował jego siostrę na jakimś weselu? Może kiedyś Percival miał być jego szwagrem, ale złamał Hani serce? Tylko to wyjaśnienie przychodziło mu do głowy, chociaż i ono nie było zbyt sensowne, Hannah miała przecież męża, Billy'ego.
Wright westchnął ciężko, ochryple, tak donośnie, że aż kilka schowanych w koronie drzew na ich głowami ptaków odleciało z trzepotem gdzieś w niebo. Za dużo. Za dużo pytań, i, o dziwo, za dużo odpowiedzi. Stłumił chęć dowiedzenia się o Percym jak najwięcej. Miał mamę, tatę, siostrę, szwagra - i wroga, Percivala. I przyjaciół. I rebelię, i Zakon Feniksa - nieświadomie podrapał lewe przedramię, które zapiekło go dziwnym bólem, ostrym, przeszywającym, głębokim - ale nie miał żony. Tym razem odetchnął z ulgą, przed momentem mówił prawdę, nie nadawał się na ojca, a bez małżonki na pewno takowym nie był.
- Chciałbym poznać mamę - wymamrotał pod nosem, w jakimś dziecięcym, naiwnym pragnieniu. Zacisnął wargi, ta potrzeba wymknęła mu się przypadkiem, niezbyt męsko; odchrząknął, zdecydowanie bardziej wolał rozmawiać o potencjalnych adoratorkach. - Miałem fanki? Ładne? - ożywił się nieco, tak, ten temat był przyjemniejszy, bo nie wymagał myślenia o prawdziwych uczuciach i relacjach dotyczących bezpośrednio jego samego.
Bez wątpienia wolał słuchać o Hannah. Mimowolnie uśmiechnął się, widząc, jak jej oczy zmieniają się pod wpływem imienia męża, a ton poważnieje. Najlepszy. To określenie wielkiej wagi, krótkie, ale dające pełen opis mężczyzny, który przejął opiekę nad jego maleńką siostrą. - Nie mogę się doczekać, aż go poznam - powiedział, znów używając tego dziwnego słowa. Poznać. Musiał poznać od nowa własną matkę, własną siostrę, własną rodzinę. Wydawało się to okrutniejsze od fizycznych tortur. Odebrano mu tożsamość, ale przede wszystkim - odebrano mu miłość. Świadomość uczucia, które najwidoczniej stanowiło fundament jego osoby. Z opowieści Hannah wyłaniał się obraz człowieka otoczonego bliskimi, walecznego, gotowego nadstawić karku nie tylko za przyjaciół i rodzinę, ale i za zupełnie obcych ludzi. - Lubimy się? Czy raczej jestem surowym bratem jego żony, który go strofuje i przeraża? - dopytał jeszcze o relację z Billy'm, chcąc złagodzić ciężką atmosferę, rozcieńczyć smutek i zagubienie żartobliwą aluzją do napiętych relacji na linii nadopiekuńczy starszy brat - szwagier. Tylko wesołość mogła nieco uratować coraz cięższą, refleksyjną rozmowę, nawet jeśli mocno zmuszał się do tego, by wskrzesić w sobie jakąkolwiek żartobliwość, zwłaszcza po pełnej pasji i szczerości przemowie Hannah.
Kątem oka widział, że znów chciało się jej płakać - albo po prostu coś wpadło jej do oka, to też możliwe - chwycił więc jej dłoń w swoją, ciepłą, szorstką, poranioną i spłótł własne palce z jej, znacznie drobniejszymi, obciążonymi obrączką. Chciał, by miała rację. By sam zaczął siebie widzieć w świetle, które rzucały jej słowa, wyciągając z potwornego, lepkiego mroku, pełnego niszczących rodziny szumowin, coś dobrego. Zamilkł na długo, a gdy się do niego przytuliła, przekręcił głowę w bok i położył brodę na czubku jej głowy, przez chwilę po prostu chłonąc tę naturalną i całkowicie nową zarazem bliskość.
- Masz gadane - podsumował tylko z westchnieniem, choć musiała dostrzec, że jej słowa naprawdę na niego wpłynęły, zapadły w nowo budowaną pamięć, budując mocny fundament w stawaniu się sobą. - No dobrze, prowadź - zadecydował, zbierając się z ziemi zwinnie i szybko; nie puszczał ręki Hannah, pociągając ją za sobą do pionu. - Tylko...bądź przy mnie, dobrze? - poprosił cicho, wstydliwie, bo choć przewyższał ją o głowę i był od niej szerszy, nawet brzemiennej, prawie dwukrotnie, to tym razem na barki młodszej siostry spadł obowiązek prowadzenia go przez życie, udzielania odpowiedzi na powtarzalne pytania i przestrzegania przed popełnieniem wielkic błędów.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cieszyła się, że żył. Cieszyła się, że tu był. Cieszyła się, że mogła go odzyskać, choć nie naprawdę i nie tak głęboko jak by chciała, bo przecież był zupełnie nowym człowiekiem. Chłonęła jego obecność, napawając się bliskością i znajomym — jak jej się wydawało — zapachem i ciepłem. Był jej wielkim bratem. I przez całe życie był jej ulubionym człowiekiem. To w jego ślady chciała iść, to jego brała na wzór dyskryminując wszystkich innych, to jemu chciała dorównać w pierwszej kolejności i o niego martwiła się najbardziej. Często zapominając, że nie był jedyny, miała przecież jeszcze jednego brata. A on to znosił i tolerował mimo wszystko. Przez ostatnie pół roku nie miała żadnego z nich i wiedziała, jak bardzo boli ta strata. Pustka wydawała się dławiąca, momentami zbyt ciężka do przetrawienia. I jak nie doceniała tego, co miała kiedyś, nawet jeśli myślała o sobie lepiej. Uśmiechnęła się ciepło, gdy zamknął jej dłoń w swojej dłoni. Milczała przez dłuższą chwilę patrząc na załamania skry na jego dużych, szorstkich rękach. Dłoniach, które wiele lat ściskały trzon miotły, a potem zajmowały się smoczętami. Dłonie, które dzierżyły różdżkę w walce z wielką determinacją i siłą. Chciała dla niego jak najlepiej. Chciała dla niego utraconej przyszłości, wymazać błędy — i jego i cudze, które na niego tak silnie wpłynęły. Był jednak dorosły i musiał sam przebyć tę drogę od zera, na nowo smakując sukcesów i porażek.
— Jak się tu znalazłeś? — spytała, sięgając drugą dłonią do jego, by pogłaskać ją czule i delikatnie. — Tu, na festiwalu. Ktoś ci pomógł — stan, o którym wspomniał był ciężki. Ledwie uszedł z życiem. Nie wątpiła, że wygrał własną siłą i wolą życia, ale przecież ktoś zaleczył jego rany, zadbał o niego. — Możesz z nami zamieszkać. Billy wybudował dom w Irlandii. Między górami, w pobliżu pięknego jeziora. Spodoba ci się — zaproponowała z drżącą obawą w głosie, że odmówi. Jakby zaczynała przeczuwać, że mógł chcieć szukać własnej drogi. Czy mógł jej zaufać na tyle, by to zrobić? Mógłby mieszkać z tatą, ale im dwóm trudniej będzie zacząć od nowa. — Mamy jeszcze braciszka, Ben — powiedziała cicho, przytulona do jego ramienia. Wciąż nie przetrawiła wstydu, ale nie mogła przed nim tego ukrywać. — Joe. Ale zniknął — mruknęła jeszcze ciszej. — Opowiem ci o tym później, dobrze? — Bo jeśli powie mu teraz o tamtym incydencie, weźmie ją za złą siostrę. Złą kobietę. Nie mając tych wspomnień, jak jej uwierzy, zaufa? Jak ją oceni? Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Ben nigdy by jej nie odrzucił. Nigdy by jej nie odepchnął. Zawsze był jej podporą, zawsze o nią dbał i martwił się, a teraz? Czy teraz mógłby? Kiedy wspomniał o mamie, uśmiechnęła się smutno. Tęskniła za nią. I wiedziała, że napewno lepiej od niej poradziłaby sobie w tej sytuacji. Wiedziałaby co zrobić i jak pomóc Benowi. Być może znałaby specyfiki, które mogłyby mu pomóc przywrócić pamięć. A Castor? Czy znał jakieś zioła?
— Kiedy wygramy wojnę, popłyniemy po nią. Wrócimy z nią do domu — obiecała, opuszczając spojrzenie w dół. Musieli wygrać. Walczyli dla swoich dzieci. Walczyli o przyszłość i wolność dla nich. — Ben? — spytała gdy spytał o fanki, zamiast popłynąć tematem, który wybrał. Odsunęła głowę od jego ramienia i spojrzała na niego niepewnie, ale z troską. I choć otwarła usta kilkukrotnie, nie wiedziała przez chwilę jak sformułować pytanie. — Jak... jak się czujesz? Nie... Nie pytam o nos, czy o to, co cię boli na zewnątrz.— Szukała jego spojrzenia, próbując ściągnąć je na siebie. Jak czuł się z tym wszystkim? Napewno był zagubiony, ale czy szczęśliwy? Czy choć trochę poczuł się jak w domu? Czy czuł cokolwiek? Wiedziała, że zrobi wszystko, by mu pomóc. Pomóc mu wrócić do samego siebie, ale czy to było w ogóle możliwe? Kim był bez tych wspomnień? Sarnie oczy wypełniły się ciepłem i pewnością już po chwili, bo zawsze temat jej przyjaciela, a teraz męża sprawiał, że wracała myślami do szczęśliwych chwil. Był jej stałością, poczuciem bezpieczeństwa. Był jej miłością i azylem. Zachichotała cicho, słysząc jego pytanie, ale potem przypomniała sobie o tych wszystkich skomplikowanych rzeczach, które były gdzieś między nimi. O tym, że zmasakrował jego brata; o tym, że byli razem w drużynie, a w końcu o tym, że ona z poczucia obowiązku i winy odwiedzała Theo w szpitalu po wypadku, próbując załagodzić sytuację w imieniu starszego brata. — Myślę, że on sam powinien się przyznać — mruknęła, zerkając na niego z dołu, z uśmiechem. — Może będzie miał okazję, przy kuflu zimnego piwa — i opowie mu o wszystkim. O tym jak było kiedy razem grali. Chciała wyjaśnić mu wszystko, ale zaczęła się gubić w tym co było i kiedy to było — tym co powinien wiedzieć już i co mogło poczekać. Co jeśli nie zdąży mu opowiedzieć i natknie się na Theo na festiwalu? Co jeśli spotka Percivala? Albo ludzi, którzy mogliby mu zagrażać?
Podniosła się, kiedy pociągnął ją do góry. Coraz trudniej było jej wstać, ciąża stawała się zaawansowana, a choć ona nie znała odpoczynku i bezczynności, wyraźna krągłość przeszkadzała już w najprostszych rzeczach, jak choćby zakładanie butów. Wdzięczna za pomoc uśmiechnęła się, nie puszczając jego dłoni.
— Nie zostawię cię — przyrzekła z całą siłą i pewnością zarówno w głosie, jak i spojrzeniu. otrzepała drugą dłonią sukienkę, ale to było daremne, cała była w zasychającej krwi Bena, błocie, trawie i wodzie ze strumienia. Ścisnęła mocno palce brata i poprowadziła go ostrożnie przez zarośla, od razu po wyjściu rozglądając się za Theodorem, Justine lub kimkolwiek kto mógł pomóc Benowi. Kierowała się w stronę ognisk, licząc, że to właśnie tam ich zastanie, a brat mógł towarzyszyć Billemu, przy ognisku poległych. Złamany nos trzeba było nastawić, a potem sprawdzić, czy walka z Macmillanem nie przyniosła żadnych innych dodatkowych szkód. Dopiero wtedy mogła go zabrać do namiotu, do domu, wyprać jego ubranie, przebrać się. I była pewna, że nie odstąpi go ani na krok, bojąc się, że go znów zgubi.
| Idziemy tutaj
— Jak się tu znalazłeś? — spytała, sięgając drugą dłonią do jego, by pogłaskać ją czule i delikatnie. — Tu, na festiwalu. Ktoś ci pomógł — stan, o którym wspomniał był ciężki. Ledwie uszedł z życiem. Nie wątpiła, że wygrał własną siłą i wolą życia, ale przecież ktoś zaleczył jego rany, zadbał o niego. — Możesz z nami zamieszkać. Billy wybudował dom w Irlandii. Między górami, w pobliżu pięknego jeziora. Spodoba ci się — zaproponowała z drżącą obawą w głosie, że odmówi. Jakby zaczynała przeczuwać, że mógł chcieć szukać własnej drogi. Czy mógł jej zaufać na tyle, by to zrobić? Mógłby mieszkać z tatą, ale im dwóm trudniej będzie zacząć od nowa. — Mamy jeszcze braciszka, Ben — powiedziała cicho, przytulona do jego ramienia. Wciąż nie przetrawiła wstydu, ale nie mogła przed nim tego ukrywać. — Joe. Ale zniknął — mruknęła jeszcze ciszej. — Opowiem ci o tym później, dobrze? — Bo jeśli powie mu teraz o tamtym incydencie, weźmie ją za złą siostrę. Złą kobietę. Nie mając tych wspomnień, jak jej uwierzy, zaufa? Jak ją oceni? Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Ben nigdy by jej nie odrzucił. Nigdy by jej nie odepchnął. Zawsze był jej podporą, zawsze o nią dbał i martwił się, a teraz? Czy teraz mógłby? Kiedy wspomniał o mamie, uśmiechnęła się smutno. Tęskniła za nią. I wiedziała, że napewno lepiej od niej poradziłaby sobie w tej sytuacji. Wiedziałaby co zrobić i jak pomóc Benowi. Być może znałaby specyfiki, które mogłyby mu pomóc przywrócić pamięć. A Castor? Czy znał jakieś zioła?
— Kiedy wygramy wojnę, popłyniemy po nią. Wrócimy z nią do domu — obiecała, opuszczając spojrzenie w dół. Musieli wygrać. Walczyli dla swoich dzieci. Walczyli o przyszłość i wolność dla nich. — Ben? — spytała gdy spytał o fanki, zamiast popłynąć tematem, który wybrał. Odsunęła głowę od jego ramienia i spojrzała na niego niepewnie, ale z troską. I choć otwarła usta kilkukrotnie, nie wiedziała przez chwilę jak sformułować pytanie. — Jak... jak się czujesz? Nie... Nie pytam o nos, czy o to, co cię boli na zewnątrz.— Szukała jego spojrzenia, próbując ściągnąć je na siebie. Jak czuł się z tym wszystkim? Napewno był zagubiony, ale czy szczęśliwy? Czy choć trochę poczuł się jak w domu? Czy czuł cokolwiek? Wiedziała, że zrobi wszystko, by mu pomóc. Pomóc mu wrócić do samego siebie, ale czy to było w ogóle możliwe? Kim był bez tych wspomnień? Sarnie oczy wypełniły się ciepłem i pewnością już po chwili, bo zawsze temat jej przyjaciela, a teraz męża sprawiał, że wracała myślami do szczęśliwych chwil. Był jej stałością, poczuciem bezpieczeństwa. Był jej miłością i azylem. Zachichotała cicho, słysząc jego pytanie, ale potem przypomniała sobie o tych wszystkich skomplikowanych rzeczach, które były gdzieś między nimi. O tym, że zmasakrował jego brata; o tym, że byli razem w drużynie, a w końcu o tym, że ona z poczucia obowiązku i winy odwiedzała Theo w szpitalu po wypadku, próbując załagodzić sytuację w imieniu starszego brata. — Myślę, że on sam powinien się przyznać — mruknęła, zerkając na niego z dołu, z uśmiechem. — Może będzie miał okazję, przy kuflu zimnego piwa — i opowie mu o wszystkim. O tym jak było kiedy razem grali. Chciała wyjaśnić mu wszystko, ale zaczęła się gubić w tym co było i kiedy to było — tym co powinien wiedzieć już i co mogło poczekać. Co jeśli nie zdąży mu opowiedzieć i natknie się na Theo na festiwalu? Co jeśli spotka Percivala? Albo ludzi, którzy mogliby mu zagrażać?
Podniosła się, kiedy pociągnął ją do góry. Coraz trudniej było jej wstać, ciąża stawała się zaawansowana, a choć ona nie znała odpoczynku i bezczynności, wyraźna krągłość przeszkadzała już w najprostszych rzeczach, jak choćby zakładanie butów. Wdzięczna za pomoc uśmiechnęła się, nie puszczając jego dłoni.
— Nie zostawię cię — przyrzekła z całą siłą i pewnością zarówno w głosie, jak i spojrzeniu. otrzepała drugą dłonią sukienkę, ale to było daremne, cała była w zasychającej krwi Bena, błocie, trawie i wodzie ze strumienia. Ścisnęła mocno palce brata i poprowadziła go ostrożnie przez zarośla, od razu po wyjściu rozglądając się za Theodorem, Justine lub kimkolwiek kto mógł pomóc Benowi. Kierowała się w stronę ognisk, licząc, że to właśnie tam ich zastanie, a brat mógł towarzyszyć Billemu, przy ognisku poległych. Złamany nos trzeba było nastawić, a potem sprawdzić, czy walka z Macmillanem nie przyniosła żadnych innych dodatkowych szkód. Dopiero wtedy mogła go zabrać do namiotu, do domu, wyprać jego ubranie, przebrać się. I była pewna, że nie odstąpi go ani na krok, bojąc się, że go znów zgubi.
| Idziemy tutaj
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
4 VIII 1958
Spokój nie był w Weymouth osiągalny, nie napływał w żadnej formie - nie odprężał szum oceanu ani jego bryza, pogodne wiwaty i żywe pociągnięcia smyczków, nawet kojące palety barw wyostrzały się dokuczliwie pod wpływem nieprzerwanie powracających zadr. Przez większość czasu Argus usiłował koncentrować uwagę na Penelope, upatrując w tym zabiegu okazji nie tylko do zacieśnienia więzi z dzieckiem, ale także do oddechu od własnych myśli. Z dwojga złego wolał trwać w trybie ciągłego działania, natłok obowiązków mobilizował i narzucał rytm, dzięki któremu prościej (przynajmniej w teorii) było odsunąć się od roztrząsania szczegółów oraz przeszłości, lecz tutaj miał związane ręce, w nie zaś wciśnięto przymusowy odpoczynek.
Plaże były przyjemniejsze wieczorami, za dnia ostre słońce skutecznie przepędzało mężczyznę w ramiona zbawiennych leśnych cieni, tam też łatwiej było o ciszę. Drugi dzień błądzili razem po wydeptanych ścieżkach, wsłuchując się w trzaski gałązek i echo ptasich śpiewów; Filch z pełną premedytacją obierał kierunki mniej oczywiste, oddalone od głównych atrakcji, czasami zbaczając ze ścieżki tylko po to, by nie natknąć się na przypadkowych spacerowiczów - z myślą o tym, że przecież czeka ich jeszcze jarmark, zatłoczony, chaotyczny, przepełniony zgrzytliwymi dźwiękami. Penny, na szczęście, nie sprawiała wrażenia rozczarowanej dyskretnymi ucieczkami. Chłonna uwaga ośmiolatki łapała w locie szczegóły otoczenia, w parze z kreatywnością w mig przeinaczane w szereg zabaw. Połowa z nich była zrozumiała tylko dla dziewczynki, nie protestował jednak, wykorzystując okazje do droczenia się z małą spryciulą. Tym razem zaczęło się od niewyraźnego mignięcia w tle, musieli przypadkiem przepłoszyć jakieś zwierzę, może łanię czy inną wiewiórkę, w efekcie szli jej "tropem" przez bite dwadzieścia minut zapuszczając się tylko głębiej w las (dalej od jarmarku - wspaniale), aż w końcu Penelope żywo oznajmiła, że teraz czas na chowanego-berka, ale innego, bo ona będzie sarną, on zaś ma podążać jej tropem.
- Słońce ci chyba za mocno przygrzało - burknął, wywracając oczyma i tyle wystarczyło żeby dziecko oddaliło się pędem na parę kroków, gotowe do realizacji swoich błyskotliwych planów. Żaden sprzeciw jej nie przekona, zresztą - skoro odciągał ją od ludzi, niech sobie chociaż pobiega po lesie. - A jak cię coś upoluje po drodze? - rzucił głośniej, z uniesioną brwią wpatrując się w rudą czuprynę, nawet nie wnikając, co tam zbierała ze ściółki - pewnie wskazówki, ten swój trop, za którym miał się udać. Podniosła się żwawo i puściła biegiem, wpadając na postronną obserwatorkę, której żadne z nich wcześniej nie zauważyło - musiała ledwo co wychynąć spomiędzy drzew. Filch dostrzegł niezgrabne dygnięcie małej, uzupełnione płochliwym przepraszam, ale była zbyt pochłonięta wizją wcielenia się w leśne zwierzę, by zatrzymać się przy Kerstin na dłużej. W lekkim zaskoczeniu uniósł brwi, do tej pory nie udało mu się znaleźć panny Tonks, a jej histeryczna ucieczka z brzegu zostawiała... bardzo wyraźny ślad w pamięci. - Tylko kopyt nie zgub - rzucił dziecku na odchodne, niekoniecznie spiesząc się do pogoni.
- Cześć - przywitał się zwięźle, dobijając do pielęgniarki, którą zmierzył czujnym spojrzeniem, ale na tym skończyła się jego wylewność. Wyglądała na całą, może nie wplątała się w inne afery.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Widzę wyraźnie pełne rozczarowań twarze
A w oczach ból i gniew uśpionych zdarzeń
A w oczach ból i gniew uśpionych zdarzeń
We wszystkich baśniach, które matka opowiadała Kerstin w dzieciństwie las i jego mroczne zakamarki były siedliskiem wszelkiego zła czyhającego na dobre dziewczęta. To jest, jeśli nie posłuchało się tejże mamy i zboczyło się ze ścieżki albo udało się tam w nieodpowiednią porę albo podążało za nieznajomym. Wychowała się pod Londynem i chociaż tatuś starał się od najwcześniejszych lat zaznajamiać ich z naturą, była na wskroś przesiąknięta tą miejskością - zinternalizowaną myślą, że im dalej od ludzi tym groźniej.
Tak było wcześniej, ale każdy pogląd dało się zmienić, a jeśli coś zmieniało poglądy najszybciej to właśnie sytuacje takie jak wojna. Teraz to ludzie, zarówno samotne jednostki majaczące na horyzoncie jak i niezidentyfikowane tłumy, budzili więcej niepokoju. Nigdy nie było wiadomo co kto chowa pod maską, kogo chce wspierać, co zyskać, więc człowiek sobie odpoczywał od tych gorączkowych podejrzeń jak zostawał w końcu sam.
A to był tylko jeden z powodów, dla których Kerstin kolejne dni jarmarku spędzała już obserwując zabawy innych i trzymając się od nich z daleka; tym głównym i tym, który najbardziej z siebie wypierała, był fakt, że w każdym spojrzeniu dopatrywała się teraz oceny i wyrzutu. Za psucie innym zabawy swoimi wybuchami histerii, za bycie cierpką kroplą smutku w czarze radości, za tę niechęć do Jamesa i wszystkich innych ciemniejszych, której teraz tak się wstydziła. Za Thomasa, za to, że odszedł. Za swoją naiwność, swoje rozpieszczenie i swoją słabość, która gniotła ją w klatce piersiowej odkąd tylko zniknęły cienie oblepiające ściany jej domu - a Justine wkrótce potem wraz z nimi.
I chociaż w rzeczywistości pewnie nikt nie zwracał na nią uwagi, to nikt też nie oceniał jej tak szorstko jak głosy w jej własnej głowie.
Dzisiaj obserwowała tańce nie próbując nawet znaleźć sobie partnera - opuszczając wzrok i wykręcając nerwowo ręce, kiedy tylko ktoś na nią spojrzał, kiedy spróbował podejść. Uciekała aż w końcu znalazła sobie wydeptaną, ledwie widoczną ścieżkę w zagajniku i szybko zboczyła z niej, oddalając się bardziej i bardziej w stronę zupełnej ciszy.
Dopóki moment zadumy nie sprawił, że stanęła na drodze rozpędzonemu chochlikowi.
- Och, wszystko w porządku? - zapytała nerwowo w tej samej chwili, w której dziewczynka zaczęła ją przepraszać. Kerstin uniosła dłonie w uspokajającym geście, serce ścisnęło jej się uczuciem (i tęsknotą) jak zawsze, gdy miała do czynienia z dziećmi. Nie zdążyła jednak nawet otrzymać odpowiedzi a chochliczka już nie było. Zostały jej tylko wyciągnięte ręce i nieznacznie wymięty brudnożółty przód sukienki.
Odwróciła się prędko, z większym przestrachem, słysząc głos dorosłego. Jej spojrzenie złagodniało jednak, gdy zrozumiała, że to Argus.
- Kopyt? Co się dzieje? - Obejrzała się za odbiegającą dziewczynką. Powstrzymała naglącą chęć, by zawołać za nią, by zaczekała, nim zniknie im z oczu; może na zawsze. Otarła spocone palce o kraciastą chustkę, którą ściskała w garści. - Cześć, Argus - wydusiła wreszcie, wstydliwie opuszczając wzrok. - Dobrze cię widzieć. Przepraszam... cię za tamto - dokończyła złamanym szeptem.
Dopiero dziś zdobyła się na odwagę.
Emocje ostatnich dni, ich zawirowania, mnogość kolorów i kalejdoskop przemieszanych smaków nie były w stanie przyćmić dryfującej w świadomości myśli, że musi to wszystko wyjaśnić, spróbować. Neala pomagała jej oswajać strach przed tym, co mogło zostać bezpowrotnie utracone, a Celine całe życie uciekała przed strachem, nie, truchlała w jego obliczu i wyobrażała sobie, że mocą przodkiń przemienia się w drzewo, nieodczuwające, silne i bezpieczne. Od rozmowy w zagajniku zbierała więc w sobie te nikłe okruchy dzielności, aż utkała z nich decyzję. Festiwal powoli dobiegał końca, wkrótce powrócą chmurne wojenne dni, niewrażliwe na gorąc letniej pogody, wyduszające z kraju kolejną, świeżą już porcję łez i zagubienia, w których on, ten dzielny młodzieniec, znów będzie musiał stanąć na nogach. Widziała w nim tę lwią naturę, hart ducha nadrabiał drobność sylwetki, w której mieszkała wielka dusza, ledwo mieszcząca się w ciele, z sercem krystalicznym i dobrym, gotowym nieść pomoc kosztem własnego zdrowia. Ufała mu, choć pomiędzy nimi wydarzyło się tak wiele, a przyszłość rysowała się rozmytymi barwami niedopowiedzenia; chciała wierzyć, że nie wszystko zostało stracone.
Słońce rozświetlało niebo, Lughnasadh powoli budziło się do życia, większość zgromadzonych wciąż przesiadywała jednak w namiotach, przeczekując najdotkliwszy upał, by móc pogrążyć się niebawem w ostatnich słodyczach oferowanych przez Dorset. Bała się tego, co czeka ich później, okłamywanie się, że wojna tak naprawdę nigdy się nie wydarzyła ani nie trwała przychodziło jej łatwiej, gdy widziała wokół siebie uśmiechnięte i zrelaksowane twarze, czerpiące z zabawy i towarzystwa pokrewnych, wymęczonych ostatnimi miesiącami dusz. Jej przyjaciele na to zasłużyli - na chwilę odpoczynku, oderwania od świata, który był im nieprzychylny, tymczasem wszystkie piękne marzenia o letniej beztrosce rozsypywały się jak domek z kart, a na miejscu ledwo zaleczonych ran pojawiały się nowe, po prostu inne. Słowa Jima wracały do niej często, rozpierzchały się po połączeniach nerwowych i prześlizgiwały pod skórą, nie mogła o nich zapomnieć, o wyrzutach, które sama prawiła sobie za to, że niczego nie zauważyła, o goryczy, o cierpliwym tłumaczeniu Neali, że odwaga w ratowaniu życia nie równała się odwadze w przyznawaniu się do uczuć. Naiwnie sądziła, że tylko ona miała ten problem, a cisza Marcela była uzasadniona, była przecież brudna, zepsuta, jemu od życia należało się więcej. Należało, a mimo to dostawał tak niewiele, zrozpaczony po śmierci mamy, o której jej opowiadał, osamotniony w wielkim i nieprzyjaznym Londynie, radzący sobie z trudami codzienności jak tylko umiał.
Lawirowała między namiotami, z których dochodziły głosy, ale nie nadstawiała im ucha, poszukująca drogi do konkretnej konstrukcji. Upatrzone punkty nawigacyjne pokazywały jej drogę do tymczasowego lokum chłopców, przystanęła kilka kroków przed nim, mnąc w palcach skrawek materiału długiej spódnicy. Zdenerwowanie sprawiało, że zaschło jej w gardle, wzięła więc kilka głębokich oddechów, na moment przymknęła oczy, a gdy je otworzyła, pokonała resztę dzielącej ją od namiotu drogi i zatrzymała się przy przysłoniętym wejściu. Oddychaj, Celine.
- Marcel? - rzuciła miękko, acz nieco drżąco, nieudolnie próbując zamaskować niepewność i obawę. Nie chciała go stracić. Jako przyjaciela, wartościowego człowieka i kogoś, kto wart był tysiąca zapyziałych psów Malfoya. - Jesteś w środku? Może... Poszedłbyś ze mną na spacer? - zapytała z nadzieją. Po bójce na jarmarku obiecała sobie, że znajdzie go po wiankach, po wiankach nie miała śmiałości znajdować go w ogóle przez kilka następnych dni, chowająca głowę w piasek jak struś, którego kiedyś widziała w londyńskim zoo. Ale nawet strusie muszą czasem zdobyć się na to, by tę głowę wynurzyć.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Właśnie siłował się z Blue swoim butem - raczej dawno nieużywanym, na terenie festiwalu i po plaży chodził przecież boso - czasem dając mu się przeciągnąć; psidwak był jeszcze mały, daleko mu było do siły, którą miał osiągnąć jako dorosłe zwierzę. Pociesznie merdał ogonem, warcząc bardzo jak na szczeniaka złowrogo; wrócił się po parę rzeczy, które miał zabrać na ognisko, na obiad, wszyscy tam byli, wtedy jednak usłyszał znajomy głos. Poczuł paraliż - paraliż całego ciała - trwało chwilę, nim obrócił głowę w jej stronę, odnajdując jej spojrzenie. Celine, chciał wypowiedzieć jej imię na powitanie, ale nie potrafił. Ostatnim razem krzyczał za nią, kiedy uciekała, pełna łez, po tym, co powiedział jej James, a czego on nie powiedział nikomu - ani sobie samemu, ani jemu, jej też nie. Czy naprawdę tylko Jim wiedział o tym przez cały ten czas? To wszystko miało wyglądać inaczej. Był pewien, że spędzi w Weymouth wspaniały czas, że spędzi ten czas z nią. Że jej wianek będzie jednym z najpiękniejszych, że uśmiechnie się pięknie, kiedy złoży jej go na skroniach. Że w pełnym słońcu na ciepłej plaży jej włosy będą błyszczeć piękniej niż dotąd, a nocą, gdy zabłysną gwiazdy, będą tańczyć do rana, ogrzani płonącym ogniem. Po raz pierwszy od dawna nie musiał myśleć o tym, co działo się wszędzie, o strasznej wojnie. Ale wszystko poszło nie tak, jak powinno. Pamiętał tę obojętność, gdy troską objęła giganta, jego porzuciła wtedy w więcej niż jednym znaczeniu. Mijały dnie i chyba zaczynał się z tym godzić - i chyba tylko dlatego, że unikała go równie skutecznie, co on jej. Pewnie go nienawidziła za wszystko, co jej zrobił. Pewnie miała dość jego sztucznej ofiarności, niechcianego bohaterstwa. Pewnie zrozumiała - że przez ten cały czas był tylko nikim. Żałosnym bezdomnym kundlem z cyrku.
Nie chciał. Nie chciał iść z nią na spacer, bo się bał, bał się spojrzeć jej w oczy, bał się jej osądu, bał się tego, co miał od niej wreszcie usłyszeć, a co usłyszeć powinien już dawno, co w twarz wykrzyczał mu James. Za co próbował go zabić - i co prawie mu się udało. Wstał i wyszedł bez słowa, stając obok niej, nie naprzeciw, wciąż unikając patrzenia jej w twarz. Wsunął dłonie do kieszeni spodni, bo nie wiedział, co z nimi zrobić. Miał dużo czasu na to, żeby oswoić się z tą myślą, jedną po drugiej, dlaczego to wciąż było tak bolesne? Stopy brudne miał od piasku, nogawki podwinięte nad koskę, pewnie żeby nie zamoczyć ich w morzu. Wciśnięta do spodni pożółkła koszula też brudna była od piasku, rękawy zakasał po łokcie. Słońce wywabiło na jego twarzy sieć piegów i czerwone ślady opalenizny.
- Jasne - odpowiedział, krótko, urywanie, bo wiedział, że w ten sposób głos mu nie zadrży. Skarcił się w myślach, brzmiał pewnie głupio. Co za różnica, cały był głupi. Blue wyleciał z namiotu za nimi, kiedy ruszyli w kierunku - jakim? zorientował się w pół kroku - chyba pobliskiego lasu. - Co u ciebie? - spytał, znowu głupio, przecież wiedział, widywali się co dnia, nawet jeśli nie rozmawiali. Trochę się u niej ostatnio zmieniło - nie potrafił przestać o tym myśleć. Nie o to powinien teraz pytać. Nie o tym powinien chcieć teraz rozmawiać. Miał przed oczyma jej twarz, nabiegłą łzami na wyznanie Jamesa. Wyznanie, które złamało mu serce, bo uświadomiło mu, że ją stracił - stracił już na zawsze. Wygodniej było to wypierać, żyć w zaprzeczeniu, udawać obojętność, kierować się złością wobec świata. Co się z nim działo? Sam nie rozumiał.
Nie chciał. Nie chciał iść z nią na spacer, bo się bał, bał się spojrzeć jej w oczy, bał się jej osądu, bał się tego, co miał od niej wreszcie usłyszeć, a co usłyszeć powinien już dawno, co w twarz wykrzyczał mu James. Za co próbował go zabić - i co prawie mu się udało. Wstał i wyszedł bez słowa, stając obok niej, nie naprzeciw, wciąż unikając patrzenia jej w twarz. Wsunął dłonie do kieszeni spodni, bo nie wiedział, co z nimi zrobić. Miał dużo czasu na to, żeby oswoić się z tą myślą, jedną po drugiej, dlaczego to wciąż było tak bolesne? Stopy brudne miał od piasku, nogawki podwinięte nad koskę, pewnie żeby nie zamoczyć ich w morzu. Wciśnięta do spodni pożółkła koszula też brudna była od piasku, rękawy zakasał po łokcie. Słońce wywabiło na jego twarzy sieć piegów i czerwone ślady opalenizny.
- Jasne - odpowiedział, krótko, urywanie, bo wiedział, że w ten sposób głos mu nie zadrży. Skarcił się w myślach, brzmiał pewnie głupio. Co za różnica, cały był głupi. Blue wyleciał z namiotu za nimi, kiedy ruszyli w kierunku - jakim? zorientował się w pół kroku - chyba pobliskiego lasu. - Co u ciebie? - spytał, znowu głupio, przecież wiedział, widywali się co dnia, nawet jeśli nie rozmawiali. Trochę się u niej ostatnio zmieniło - nie potrafił przestać o tym myśleć. Nie o to powinien teraz pytać. Nie o tym powinien chcieć teraz rozmawiać. Miał przed oczyma jej twarz, nabiegłą łzami na wyznanie Jamesa. Wyznanie, które złamało mu serce, bo uświadomiło mu, że ją stracił - stracił już na zawsze. Wygodniej było to wypierać, żyć w zaprzeczeniu, udawać obojętność, kierować się złością wobec świata. Co się z nim działo? Sam nie rozumiał.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wyszedł, wyszedł do niej. Ogrzany pięknym sierpniowym słońcem, zbudowany z morskiej bryzy, piasku, tańca i dymu ogniska, powinien być obrazem nienaruszonej młodzieńczej beztroski, jednak beztroska wyślizgiwała się spomiędzy poszukujących palców, pozostawiając po sobie pustkę. Gorzką, broczącą duszę mętniejącymi smugami czerni, które rozchodziły się wzdłuż żył i szeptały mu do ucha wszystkie te słowa, których ona nigdy by nie wypowiedziała.
Żałosny bezdomny kundel z cyrku. Nigdy.
Zamarła, wsłuchana w dogasający odgłos warkliwej zabawy z psidwakiem i szum kroków kierujących się ku płachcie namiotu, i później zamarła jeszcze bardziej, gdy go zobaczyła, choć jakaś część ciężaru rozmyła się z mięśni, zastąpiona przez głębokie poczucie pokrzepienia. Nie patrzył na nią, ale był tu, odzywał się, nie musiał tego robić, mógł przecież przegnać ją zza związanej płachty i nie zawracać sobie nią głowy, zrozumiałaby, gdyby tak się stało.
- Cześć - sapnęła niemal niedosłyszalnie, zanim zdołałaby powstrzymać mimowolny dźwięk ulgi ze spłynięcia spomiędzy warg, a kiedy psidwak wypadł z namiotu za swoim właścicielem, pozwoliła, żeby na ustach zagrał niepewny, rozczulony uśmiech. - Tobie również cześć - powitała zwierzątko, po czym zaplotła dłonie za plecami i ruszyła. Przed siebie, przed nich, ku przejaśnieniu pomiędzy linią drzew, gdzie słońce z trudem przecisnęłoby się przez korony, a cień zagwarantowałby odrobinę ulgi od pogody. Od czego zacząć? Życie stało się jednym wielkim chaosem, jednym wielkim zrywem serca. - A u ciebie? Nie uwierzysz, byłam dziś na grzybach z ciocią i nie znalazłam prawie ani jednego grzyba, jakby wszystkie pochowały się głęboko pod ziemią na wieść o tym, że będę ich szukać, ale zamiast tego wdepnęłam w chorbotka, cóż, właściwie w wiele chorbotków, całą różową kolonię, było ich chyba dziesięć, i strasznie się bałam, że nie będziesz chciał ze mną rozmawiać - wyrzucała z siebie na jednym oddechu, w prozaikę porannej wycieczki nagle wplatając to, przed czym drżała od wielu dni. Czego się bała, czego unikała. Powoli. Zamrugała, rumieniąc się z zażenowaniem na myśl co to za głupota, co za bezdenna, wstydliwa głupota. - Chciałam powiedzieć, że - ponowiła, tym razem niespiesznie, z trudem opanowując oddech, który zaczynał przybierać na gwałtowności w ściągniętej zdenerwowaniem piersi, - bałam się, że nie będziesz chciał ze mną rozmawiać. Po tym wszystkim. Nie przez chorbotki. One w ogóle nie mają w tym znaczenia - sprecyzowała, choć nie musiała, on na pewno już to wiedział. Znał ją, jej wrażliwość, tak jak ona znała jego. Spojrzała na niego kątem oka, zastanawiając się, czy mimo wzajemnego zrozumienia dojrzy na nim grymas zniecierpliwienia lub politowania, w końcu nie w ten sposób chciała przeprowadzić tę rozmowę, nie od tego chciała zacząć ani nie na tym skończyć. - Nie miałam pojęcia... - przyznała szeptem, pierwszy raz poruszając z nim kwestię wyznania Jima. Tamtego dnia jego słowa uderzyły w nią jak bombarda, rzuciły światło na coś, czego nie widziała, owładnięta toksycznym poczuciem zdeptanej własnej wartości, mówiącej o tym, że młodzieniec tak dobry i tak dzielny nigdy nie zwróciłby na nią spojrzenia. Lub może serca, zwrócone spojrzenia były przecież jej codziennością, jakiej sobie nie wybrała, a z jaką musiała nauczyć się żyć. - A potem nie wiedziałam, jak spojrzeć ci w oczy... Przepraszam - zwiesiła głos; gdyby tylko była mądrzejsza, być może dziś znałaby na to sposób. Lub nigdy nie doprowadziłaby do tego, by sprawy pomiędzy nimi przybrały taki obrót. W swojej niemądrości wiedziała jednak tyle, że nie chciała go tracić, nie mogła.
Żałosny bezdomny kundel z cyrku. Nigdy.
Zamarła, wsłuchana w dogasający odgłos warkliwej zabawy z psidwakiem i szum kroków kierujących się ku płachcie namiotu, i później zamarła jeszcze bardziej, gdy go zobaczyła, choć jakaś część ciężaru rozmyła się z mięśni, zastąpiona przez głębokie poczucie pokrzepienia. Nie patrzył na nią, ale był tu, odzywał się, nie musiał tego robić, mógł przecież przegnać ją zza związanej płachty i nie zawracać sobie nią głowy, zrozumiałaby, gdyby tak się stało.
- Cześć - sapnęła niemal niedosłyszalnie, zanim zdołałaby powstrzymać mimowolny dźwięk ulgi ze spłynięcia spomiędzy warg, a kiedy psidwak wypadł z namiotu za swoim właścicielem, pozwoliła, żeby na ustach zagrał niepewny, rozczulony uśmiech. - Tobie również cześć - powitała zwierzątko, po czym zaplotła dłonie za plecami i ruszyła. Przed siebie, przed nich, ku przejaśnieniu pomiędzy linią drzew, gdzie słońce z trudem przecisnęłoby się przez korony, a cień zagwarantowałby odrobinę ulgi od pogody. Od czego zacząć? Życie stało się jednym wielkim chaosem, jednym wielkim zrywem serca. - A u ciebie? Nie uwierzysz, byłam dziś na grzybach z ciocią i nie znalazłam prawie ani jednego grzyba, jakby wszystkie pochowały się głęboko pod ziemią na wieść o tym, że będę ich szukać, ale zamiast tego wdepnęłam w chorbotka, cóż, właściwie w wiele chorbotków, całą różową kolonię, było ich chyba dziesięć, i strasznie się bałam, że nie będziesz chciał ze mną rozmawiać - wyrzucała z siebie na jednym oddechu, w prozaikę porannej wycieczki nagle wplatając to, przed czym drżała od wielu dni. Czego się bała, czego unikała. Powoli. Zamrugała, rumieniąc się z zażenowaniem na myśl co to za głupota, co za bezdenna, wstydliwa głupota. - Chciałam powiedzieć, że - ponowiła, tym razem niespiesznie, z trudem opanowując oddech, który zaczynał przybierać na gwałtowności w ściągniętej zdenerwowaniem piersi, - bałam się, że nie będziesz chciał ze mną rozmawiać. Po tym wszystkim. Nie przez chorbotki. One w ogóle nie mają w tym znaczenia - sprecyzowała, choć nie musiała, on na pewno już to wiedział. Znał ją, jej wrażliwość, tak jak ona znała jego. Spojrzała na niego kątem oka, zastanawiając się, czy mimo wzajemnego zrozumienia dojrzy na nim grymas zniecierpliwienia lub politowania, w końcu nie w ten sposób chciała przeprowadzić tę rozmowę, nie od tego chciała zacząć ani nie na tym skończyć. - Nie miałam pojęcia... - przyznała szeptem, pierwszy raz poruszając z nim kwestię wyznania Jima. Tamtego dnia jego słowa uderzyły w nią jak bombarda, rzuciły światło na coś, czego nie widziała, owładnięta toksycznym poczuciem zdeptanej własnej wartości, mówiącej o tym, że młodzieniec tak dobry i tak dzielny nigdy nie zwróciłby na nią spojrzenia. Lub może serca, zwrócone spojrzenia były przecież jej codziennością, jakiej sobie nie wybrała, a z jaką musiała nauczyć się żyć. - A potem nie wiedziałam, jak spojrzeć ci w oczy... Przepraszam - zwiesiła głos; gdyby tylko była mądrzejsza, być może dziś znałaby na to sposób. Lub nigdy nie doprowadziłaby do tego, by sprawy pomiędzy nimi przybrały taki obrót. W swojej niemądrości wiedziała jednak tyle, że nie chciała go tracić, nie mogła.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Cześć - powtórzył po niej niewiele głośniej, wciąż umykając wzrokiem, zerknął na Blue, który zaszczekał entuzjastycznie na powitanie Celine i zamerdał podwójnym ogonem z radością - przynajmniej on jeden potrafił poczuć beztroskę ostatnich dni. Spojrzał na nią dopiero, kiedy zaczęła mówić o grzybach - przyjrzał się jej profilowi, pięknemu jak zawsze, wsłuchiwał w słowa zbyt szybko umykające z ust. I uśmiechnął się, tak jakby przez chwilę, ledwie ułamek sekundy, uwierzył, że mogło jeszcze być jak dawniej. Przygaszone spojrzenie znów uciekło w bok, grymas na twarzy zrzedł, przechodząc w okrutną gorycz przeplecioną zawodem. - Nic ci nie zrobiły? - spytał, miał nadzieję, że nie, nawet nie wiedział, czy były groźne. Oboje wiedzieli, że grzyby, agresywne czy nie, były teraz bez znaczenia. Że w ten sposób tylko oddalał w czasie wyrok, jakim miała stać się ta rozmowa. Prędzej czy później musiała przecież nastąpić, zbyt wiele się między nimi wydarzyło - czy potrafiła udawać, że nie? Może potrafiła. Nigdy przecież nie czuła tego, co on. Może to tylko on - jak zawsze - roił sobie w głowie niespełnione scenariusze, tak uparcie zaklinając rzeczywistość. Bała się, że nie będzie chciał z nią rozmawiać. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. To przecież nie tak, że nie chciał. Nie chciał? Szukał jej tamtego dnia. Szukał, bo się o nią martwił. Bo zawsze się martwił, choć nigdy tego nie chciała. Nie przypuszczał, że znajdzie ją w ramionach obcego giganta. Nie znalazła na jego twarzy ni grymasu politowania ni zniecierpliwienia, tylko smutek, z którym milczał dłuższą chwilę. Mówili o niej okropne rzeczy, obaj zresztą. Obaj byli więksi od niego. Był żałosny, kiedy do nich podskakiwał, tak pewnie uważała, przegrany niegodny był uwagi. Miała rację, darząc troską oddanego jej osiłka. Jej wybór był odpowiedni. Dobry dla niej. Słuszny. Jak mógł równać się z kimś trzy razy większym od siebie i dwa razy starszym? Dlaczego właściwie tego od niej oczekiwał?
- Myślałem, że nie chcesz ze mną już rozmawiać - odpowiedział, nie patrząc na nią. - Że wolisz spędzać czas z... kimś innym. Tamtego dnia, Celia, bałem się, że... że może znowu... że może coś, ktoś... Widziałem, jak tamten facet patrzył na ciebie, kiedy byliśmy razem pierwszego dnia. Słyszałem, że nagabywał piękne dziewczyny. Nigdzie cię nie było, więc rzuciłem się na niego jak ten osioł, sądząc, że może... że zrobił ci krzywdę. Ale ty byłaś bezpieczna. Bezpieczniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. - Miała coś, czego nie potrafił dać jej on. Bezpieczne schronienie, opiekę, Marcel szukał tego dla niej tak rozpaczliwie po tym, jak wyrwał ją z ostrych szponów tamtych bandytów. Nie potrafił nawet tego. Głos trochę mu się łamał, ale walczył, naprawdę walczył, by pozostał trwały. Przy tamtym gigancie pewnie nie musiała bać się niczego. Nikt by mu nie podskoczył. - A ja osiągnąłem tylko złamany nos - zakończył niechętnie, pogardliwie, ze wstydem samobiczując się tym wspomnieniem. Czy gdyby położył go wtedy na łopatki, to na niego patrzyłaby teraz w ten sposób? Było mu wstyd, że to widziała. Ale przecież tego nie zmieni, ona nie zapomni, widziała.
Nie miała pojęcia. Wzruszył ramionami. Tak naprawdę wiedział, że nie miała wobec niego żadnych zobowiązań. Ślepy i głuchy był na potrzeby własnego serca, chciał być na nie ślepy i głuchy, bo nie chciał nigdy rozmowy, którą musieli przeprowadzić teraz. Nie musiała go przepraszać, niczego mu nigdy nie obiecywała. Nie powinien być zły. Ale był, nie wiedział, czy na nią, czy na siebie. Po prostu był.
- Myślałem, że... - Że ja też nie jestem dla ciebie tylko bohaterem mimo woli, młodszym bratem, nad którym można rozkosznie uśmiechnąć się i rozczulić, gdy próbuje, choć nie może, że łączy nas coś głębszego, Celine, więź, której nikt nie zrozumie, pasja i miłość do tańca, przyjaźń, nie ta prosta, ta głęboka, znacząca więcej niż słowa i czyny, wielokrotnie wykraczająca poza to, co przyjaźnią zwykło się nazywać. Nigdy nie wspominał zadr, które tę więź na przestrzeni miesięcy w różny sposób naruszały. - To już nie ma dla ciebie znaczenia, co myślę, prawda? - Zatrzymał się, obracając się na pięcie, by stanąć naprzeciw niej, nie wyciągając dłoni z kieszeni spodni - spojrzeć na nią i zmusić ją, by spojrzała na niego. Był poważny, napięte mięśnie twarzy zdradzały oczekiwanie, spojrzenie - lęk. Tnij, kacie, już po wszystkim. Po prostu zrób to szybko. Są rany, których nie da się zaleczyć, są blizny, które nigdy nie znikną. Żałował, że ostatnimi chwilami nie mógł się nacieszyć. Że wspomnienia nie będą tak jasne ani tak piękne, jakimi powinny być.
Szukając jej morskich oczu własnym spojrzeniem mimo to wciąż błagał o litość.
- Myślałem, że nie chcesz ze mną już rozmawiać - odpowiedział, nie patrząc na nią. - Że wolisz spędzać czas z... kimś innym. Tamtego dnia, Celia, bałem się, że... że może znowu... że może coś, ktoś... Widziałem, jak tamten facet patrzył na ciebie, kiedy byliśmy razem pierwszego dnia. Słyszałem, że nagabywał piękne dziewczyny. Nigdzie cię nie było, więc rzuciłem się na niego jak ten osioł, sądząc, że może... że zrobił ci krzywdę. Ale ty byłaś bezpieczna. Bezpieczniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. - Miała coś, czego nie potrafił dać jej on. Bezpieczne schronienie, opiekę, Marcel szukał tego dla niej tak rozpaczliwie po tym, jak wyrwał ją z ostrych szponów tamtych bandytów. Nie potrafił nawet tego. Głos trochę mu się łamał, ale walczył, naprawdę walczył, by pozostał trwały. Przy tamtym gigancie pewnie nie musiała bać się niczego. Nikt by mu nie podskoczył. - A ja osiągnąłem tylko złamany nos - zakończył niechętnie, pogardliwie, ze wstydem samobiczując się tym wspomnieniem. Czy gdyby położył go wtedy na łopatki, to na niego patrzyłaby teraz w ten sposób? Było mu wstyd, że to widziała. Ale przecież tego nie zmieni, ona nie zapomni, widziała.
Nie miała pojęcia. Wzruszył ramionami. Tak naprawdę wiedział, że nie miała wobec niego żadnych zobowiązań. Ślepy i głuchy był na potrzeby własnego serca, chciał być na nie ślepy i głuchy, bo nie chciał nigdy rozmowy, którą musieli przeprowadzić teraz. Nie musiała go przepraszać, niczego mu nigdy nie obiecywała. Nie powinien być zły. Ale był, nie wiedział, czy na nią, czy na siebie. Po prostu był.
- Myślałem, że... - Że ja też nie jestem dla ciebie tylko bohaterem mimo woli, młodszym bratem, nad którym można rozkosznie uśmiechnąć się i rozczulić, gdy próbuje, choć nie może, że łączy nas coś głębszego, Celine, więź, której nikt nie zrozumie, pasja i miłość do tańca, przyjaźń, nie ta prosta, ta głęboka, znacząca więcej niż słowa i czyny, wielokrotnie wykraczająca poza to, co przyjaźnią zwykło się nazywać. Nigdy nie wspominał zadr, które tę więź na przestrzeni miesięcy w różny sposób naruszały. - To już nie ma dla ciebie znaczenia, co myślę, prawda? - Zatrzymał się, obracając się na pięcie, by stanąć naprzeciw niej, nie wyciągając dłoni z kieszeni spodni - spojrzeć na nią i zmusić ją, by spojrzała na niego. Był poważny, napięte mięśnie twarzy zdradzały oczekiwanie, spojrzenie - lęk. Tnij, kacie, już po wszystkim. Po prostu zrób to szybko. Są rany, których nie da się zaleczyć, są blizny, które nigdy nie znikną. Żałował, że ostatnimi chwilami nie mógł się nacieszyć. Że wspomnienia nie będą tak jasne ani tak piękne, jakimi powinny być.
Szukając jej morskich oczu własnym spojrzeniem mimo to wciąż błagał o litość.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ścieżka w lesie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset