Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Jeszcze kilka miesięcy temu, z energicznym temperamentem, wspominał zeszłoroczną uroczystość. Był tam debiutantem – po raz pierwszy przechadzał się między wąskimi alejkami, pełnymi mnogich straganów z najpiękniejszymi przedmiotami. To właśnie w tamtej chwili, zaznawał namiastki dawnej, międzynarodowej tułaczki, powiewu wolności, którą zaprzedał organizacji, trosce o najbliższych. To właśnie w tym czasie, poznawał tajemnice ów wydarzenia, dotykał tradycji, wspomagając przygotowania. Uskrzydlony romantycznym uczuciem, bez wahania oddawał się każdej aktywności – łowił wianki, wirował przy ognisku w najbardziej nieumiejętny sposób, trzymał w ramionach swą ukochaną osobę, wierząc, iż żadna przeszkoda, nie może odebrać im tej rozbujanej magii. Pamiętał jak emocje, rozpływały się po całym ciele, a cichy głos intuicji, potwierdzał, iż jest to najprawdziwszy wymiar szczęścia. Poznał go, zasmakował, pozwolił rozgościć w niekontrolowanym życiu, aby kilka miesięcy później, stracić go ze zdwojoną siłą. W tym roku, Festiwal Lata, kojarzył mu się z przegraną, rozdrobnionym sercem, symbolizującym boleść. Nie zamierzał pojawiać się wśród zmożonej ludności, pośród, znajomych, skłaniających do typowych rozmów, czy wymuszonego egzystowania. Nie miał już sił, tłumaczyć się z każdej porażki, pogrążać w nieznaczących wyjaśnieniach. Pogubił się, stracił motywację, wolał pozostać anonimowy. Ujawnić się wedle potrzeby, aby nie prowokować, nieprzemyślanych, zbyt emocjonalnych zdarzeń. A te zdawały się doszczętnie nim zawładnąć.
Nie kontrolował przemijającego czasu. Głośny zgrzyt mechanicznego zegara, przesuwał się w miarowym tempie, wygrywając pełne godziny. Odkąd pojawił się na progu obcego domostwa, korzystał z uprzejmej gościnności zaangażowanej i wyrozumiałej gospodyni. Nie posiadając dachu nad głową, mógł przez jakiś czas, zamieszkać w cywilizowanych warunkach, znaleźć kawałek własnego kąta, zatopić się w miękkości pościeli, aby przepaść tam – już na zawsze. Rozległe koszmary, wybudziły go, bardzo wczesnym rankiem. Lekkie słońce, przebijało się przez szparę między zasłonami, układając się w okolicy klatki piersiowej. Pierś falowała w przyspieszonym tempie, a prawe przedramię przykrywało załzawione oczy, podkrążone szarą oblamówką. Westchnął ciężko, marszcząc brwi i przekręcając się na bok. Zasnął na kolejne minuty, wybudzony miejscową krzątaniną. Nie był w stanie ruszyć się ze skrzypiącej kanapy. Nie widział sensu, aby poruszać się gdziekolwiek – przygotować zamówienia, znaleźć klientów, odpowiedzieć na prośby, piętrzone w stercie kolorowych listów. Zapomniał o Festiwalu, nie zamierzając prezentować tam swej żałosnej osoby. Jednakże energiczna osobistość, przekraczająca próg salonu, miała dziś zupełnie inne plany. Nie zdążył wydusić słowa, wykonać ruchu, gdy przedmiot wypchany puchem, wylądował na jego głowie. Kichnął od nadmiaru gęsiego pierza i leniwym gestem, ściągnął z siebie różową poszewkę. Przymrużone, niewyraźne spojrzenie jasnego błękitu, utknęło na jej zdeterminowanej twarzy. Nie wiedział o co jej chodziło, dlatego ogłosił w kontrataku: – Może przestaniesz być taka upierdliwa? – albo niewyrozumiała i nieempatyczne. Słowa te nie miały żadnego nacechowania emocjonalnego. Nie zawsze nad sobą panował, dlatego też z oddechem pełnym wyrzutu, opadł na płaską poduszkę, przykrywając twarz, tą która znalazła się w jego obrębie, dosłownie przed chwilą: – Szantaż emocjonalny… Za dobrze mnie znasz. – wymamrotał niewyraźnie, przytłumionym głosem. Nie umiał zebrać się w całość, nie umiał funkcjonować w nowej rzeczywistości, pełnej smutku i oczywistego braku. Blondynka, wymagała od niego zbyt wiele. Gdy rzuciła to wymowne zdane, podniósł się gwałtownie i odrzucił poduszkę. Jego spojrzenie wyrażało teraz: chyba sobie ze mnie żartujesz, aby odbić to w dosadnych słowach: – Nie chcę tam iść. – wyrzucił szczerze. – Z wiadomych powodów, to… – zatrzymał. – To trochę za dużo Lucindo. – za dużo wrażeń, emocji, urwanych spojrzeń, poszukującej tej jednej osoby. Bolesnych wspomnień, zmęczenia i wyobcowania. Westchnął ponownie, podnosząc się do pozycji siedzącej. Palce wplótł w kręcone, roztargane włosy, a głowę schował między dłonie. Czy można nie mieć sił od pierwszej minuty, porannego przebudzenia? – Idziecie tam na randkę, we własnym towarzystwie. Po co mam, snuć się za wami jak cień? Nie mam odpowiedniego stroju. To bezsensowny pomysł… – wymamrotał, a pół godziny później, przekręcał klucz w starych, żeliwnych drzwiach. Nie był w nastroju, lecz świadomość oddania bezinteresownej przysługi, o wiele silniejsza. Zamierzał zostać jedynie na oficjalnym otwarciu, aby następnie, potajemnie wymknąć się do domu, lub pobliskiego lasu.
***
Perfekcyjne przygotowanie, było czynem nieuniknionym. Znając szlacheckiego gospodarza, wiedział, że każdy, najdrobniejszy szczegół, będzie zauważony. Odważny Nestor, dbał o swój lud, znał jego potrzeby. Poświęcał się dla dobra idei, w najbardziej krytycznym momencie. W ostatniej chwili, zdołali wślizgnąć się na zatłoczoną polanę. Z premedytacją, nakazał, aby trzymali się bardziej zacienionych tyłów. Rozpoznając rozrosłe, bukowe drzewo, ulokował się tuż obok szerokiego pnia, opierając się o chropowatą korę. Beżowa koszula, lniane spodnie, wyciągnięte z odmętów niewielkiego pakunku, zdobiły jego ciało. Zbyt długie, skręcone włosy, wchodziły w oczy, zasłaniały widoczność, podczas gdy rudowłosy mężczyzna, wspinał się na elegancki podest. Ukryty przed niepotrzebnymi gapiami, mógł wsłuchać się w przygotowaną przemowę. Słowa te, tak perfekcyjnie dobrane, poruszały zgromadzonych. Słyszał urwane wiwaty, dźwięki symbolizujące zgodę i masowy oddech. Ludzie pragnęli wtłaczania nieprzerwalnej nadziei na lepsze jutro. Uświadamiania, iż posiadają obrońców, nie tracą sił na dalszą walkę. Dar, którym obdarowywał, niósł się po całej polanie w akompaniamencie pokaźnego ogniska. Instynktownie spojrzał w górę – na rozlany żar, strzelające ogniki. Robił wrażenie. Ramiona zaczepiły się na torsie, gdy organizator, przeszedł do ceremonialnej części. Spalony wieniec, odległa legenda, pomarańczowy Feniks, odrodzony z ognia i rozdrobnionego popiołu. Wydał z siebie skrzeczący dźwięk i wzbił się w górę, niosąc ulgę, zapomnienie tego, co najgorsze. Nie ukrywał podziwu, obserwował go szeroko otwartymi oczami, klaszcząc w reakcji aprobaty. Kątem oka zerknął na blondynkę – zauważył jej spontaniczną radość, tak rzadką, tak zapomnianą i niewidoczną. Uśmiechnął się pod nosem, tylko na moment. Pamiętał, że dla najbliższych, mógł zrobić naprawdę wiele, jednakże ogrom negatywnych zdarzeń, bardzo szybko przytłoczył szerokie barki. Posmutniał, rozejrzał się w panice, w poszukiwaniu kobiety. Westchnął ciężko, gdy tłum przenosił się do ogniska, kuszony tańcem i pierwszymi przekąskami. Liczył, że Hensley, odnajdzie swego towarzysza, przestając skupiać na nim ostrość uwagi.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
Wsunął różdżkę do futerału przy pasie i pomacał się po kieszeniach, a potem niepewnie chlapnął na siebie trochę wody kolońskiej, na której flakonie pisało, że pachnie jak drzewo cedrowe i płomień buchorożca, cokolwiek by to właściwie znaczyło, bo buchorożce przecież nie wzniecały ognia. Za jednego galeona raczej jednak nie mógł liczyć na więcej.
Usiadł na kanapie, żeby dać Celine jeszcze trochę czasu na przygotowania, nie ważne, czy go potrzebowała czy nie - przecież nie mógł szykować się dłużej od dziewczyny, prawda? - a gdy oznajmiła gotowość do wyjścia, zerwał się, żeby okazać teatralny zachwyt i pocałować ją w czoło.
- Wyglądasz jak ósmy cud świata, Calineczko. Nie wiem tylko czy to dobrze, bo się jeszcze okaże, że pół wieczoru spędzę odganiając niechcianych kawalerów - Ścisnął ją za ramię, a potem z westchnieniem wyjrzał przez okno.
Pozostawała jeszcze jedna kwestia, której musiał dopilnować, zanim wyjdą. Z pokrzepiającym uśmiechem puścił Celine oczko i wyszedł w letnią ciemność.
***
Ognisko robiło ogromne wrażenie. Przybyli minimalnie spóźnieni (przez Celine, z pewnością), więc musieli zająć miejsca na krańcu tłumu, by wysłuchać w ciszy już rozpoczętej przemowy lorda Archibalda Prewetta i nikomu przy okazji nie przeszkadzać. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i z cieniem uśmiechu udawał, że skupia się na historii Aenghusa i Caer, a w rzeczywistości rozglądał się po twarzach, szukając tej jednej złotej czupryny. Gdy ją w końcu dojrzał, uśmiech nieco mu spłynął na widok męskiej sylwetki obok. Dopiero gdy przemówienie dobiegło końca, rozbrzmiały brawa, a ludzie zaczęli wiwaty, znów pocałował Celę w czoło (Uważaj na siebie, nie pij za dużo, przyjdź od razu, jeśli będziesz miała problem i rzuć na niego czasem oko, żeby nie zrobił jakiegoś głupstwa) i ruszył cicho w kierunku swojej upatrzonej pary.
Nie rozpoznał Vincenta, dopóki nie znalazł się blisko, a gdy rysy mu się w końcu wyklarowały, kamień spadł mu z serca.
- Vinnie, Merlinie! Tyle czasu cię nie widziałem - Zarzucił ramię na plecy starego przyjaciela ze szkolnych czasów w domu Kruka, a potem uśmiechnął się, może trochę niezręcznie, do Lucy. - Gdybyśmy byli sami, powiedziałbym ci, że wyglądasz jak sama Caer, która zstąpiła na ziemię, by nas oświecić swoim majestatem. Ale że nie jesteśmy sami, to muszę się zatrzymać tylko na tym, że wyglądasz pięknie. - Widząc, że większość ludzi zaczyna zbliżać się do ogniska, by podjąć taniec, rzucił Lucy i Vincentowi wymowne spojrzenie. - Może napijemy się trochę tego piwa z miodem?
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
Rok wydaje się być czymś niesamowicie odległym. Dwanaście długich miesięcy. Wiele spotkań, rozmów, wymienianych spojrzeń. Zwrotów akcji, sporów, wiele zmian. Stojąc teraz przy ognisku czuła się tak jakby minął zaledwie dzień. Czas był cholernie niezrozumiałym zjawiskiem. Skoro wydarzyło się tak wiele, skoro tak wiele czasu minęło, to dlaczego wciąż ma wrażenie jakby nigdy nie opuścili tego miejsca? Może wszystko w życiu składa się ku temu jedynemu? Może wszystko jest jak cholerny festiwal lata? To nie tak, że nie lubiła tego święta. Wręcz przeciwnie. Od zawsze była to jakaś odskocznia. Najpierw od sztywnych balów i sabatów, a później od wojennej zawieruchy. Przerażał ją jednak fakt tego jak wszystko przemija. Jedno mrugnięcie okiem i nastaje lato, drugie i mamy jesień, kolejne i pojawia się śnieg za oknami, następne i wszystko budzi się do życia. Bała się mrugać, bała się, że coś przeoczy.
Spoglądała na przyjaciela zastanawiając się kiedy postanowi zniknąć. Wiedziała, że przyszedł tu jedynie dlatego, iż go zaszantażowała. Cóż… nie czuła się z tym najlepiej, ale wolała go widzieć z pochmurną miną wśród ludzi niż z pochmurną miną w domu. Rozejrzała się po otoczeniu w poszukiwaniu Lovegooda, ale nigdzie go nie dostrzegła. Może jego również zatrzymały ważne sprawy? Już chciała się odezwać, rzucić jakąś kąśliwą uwagę w stronę Vincenta, kiedy za plecami usłyszała dobrze znany jej głos. Uśmiechnęła się szeroko, ale na jej twarzy pojawiła się również dezorientacja. – Oh… czyli aż tak dobrze się znacie? Szykuje się jakaś komitywa przeciwko mnie? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. Ani jeden, ani drugi nie wspomniał jej o tym, że darzą się tak pozytywnymi uczuciami. Oczywiście pamiętała ich z czasów szkoły. Trudno, żeby się nie spotykali skoro Lucinda i z jednym i z drugim spędzała masę czasu. Prawda jest taka, że rzadko udawało jej się z powodzeniem dogadywać z kobietami. Nigdy nie miała zbyt wiele koleżanek, nawet teraz jest ich mało. Z mężczyznami było inaczej. Wszystko było jakieś… prostsze. Przynajmniej przez większość czasu. – Dobrze, że nas znalazłeś. Rozglądałam się za tobą, ale… - wzruszyła ramionami w geście zakłopotania. Nie była widocznie tak spostrzegawcza jak jej się zdawało.
Słysząc komplement z ust Lovegooda uśmiechnęła się i skinęła głową. – Ty też prezentujesz się nienagannie. Prawdziwy gentelman. – odparła i przeniosła wzrok na przyjaciela. – Obaj się tak prezentujecie. Nawet dobraliście się kolorystycznie. – parsknęła śmiechem. Może nastąpił zły dobór par?
Przy ognisku zawrzało. Jedyni ruszyli do tańca, inni sięgnęli po misy z piwem, a jeszcze inni pogrążyli się w rozmowie. Blondynka wsparła się na ramieniu Elrica, a kiedy ten zaproponował piwo pokiwała ochoczo głową. – Właśnie mówiłam Vincentowi… – zaczęła spoglądając na Rinehearta wymownie. -… że jest udowodnione, iż piwo wyzwala hormony szczęścia. Stajemy się bardziej otwarci, uśmiechnięci, chętni do szaleństwa. – dodała, a na jej ustach pojawił się znaczący uśmiech. – A mamy co świętować? – zapytała jeszcze spoglądając na Lovegooda. Nie wątpiła w jego inwencję twórczą. Niejednokrotnie udowodnił, że wyobraźnią potrafi władać równie dobrze jak ona.
Wiedziała jednak, że chwilowy oddech był ludziom potrzebny - dla niej, wręcz cierpiętniczy - ale dla nich, zdawał się jak możliwość oddechu, którego obawiali się nabrać od dłużej pory. Potrzebowali przerwy, odpoczynku, chwilowego odciągnięcia myśli od problemów codzienności. Od bólu i straty, od tęsknoty za bliskimi, których stracili bezpowrotnie. Wojna była bezlitosna. Prawie każdy, coś na niej stracił. Niewielu zyskało. Ale walka toczyła się o wolność dla nich wszystkich. Tylko i wyłącznie dlatego Justine zjawiła się dzisiaj tutaj.
Nie miała ochoty.
Na grupowe świętowanie tego, co miało nie należeć do niej. Tego z czego świadomie zrezygnowała tego kwietniowego dnia w Starej Chacie. Jednak, jej własne wybory, umiejętności, kolejne kroki, twarz wyzierająca z plakatów rozwieszonych po miastach niejako uczyniła ją jednym z symboli. Choć nikt jej nie zmuszał w jej własnym postrzeganiu jej obecność była istotna - nawet jeśli tylko chwilowa. Dlatego dzisiaj pojawiła się Dorset, przystając kawałek dalej z uwagą słuchając słów Archibalda. Miała na sobie burgundową spódnicę, w którą wciągnęła jasną koszulę o krótkich rękawach. Nie ukrywała blizn zdobiących dłonie - zresztą, przy obecnie panującej pogodzie ograniczała ilość ubrań do względnego minimum. Długie rękawy mogłaby sprawić, że ugotowałaby się cała. Jasne tęczówki zawiesiła na przemawiającym mężczyźnie.
Miał słuszność w wypowiadanych słowach. Musieli się zjednoczyć - teraz bardziej jeszcze, niźli wcześniej. Ludzie musieli też odpocząć i wziąć oddech. Pozwolić nie tylko ciału ale i psychiczne przygotować się na kolejne - z pewnością ciężkie - miesiące. Nie mogli się poddać, nawet, jeśli miało być ciężej. Zwłaszcza, że teraz już wiedziała - widziała na własne oczy - była w stanie sięgnąć Rosiera, choć - dokładnie tak jak powiedziała Michaelowi - kiedy spotkają się ponownie, to będzie walka w której na szali, będzie trzeba postawić wszystko. Kącik jej ust drgnął lekko na propozycję pływania w oceanie - to jednak zabrzmiało nawet kusząco. Zaplotła dłonie na piersi, nie rozglądając się na boki, po prostu słuchając opowiadanej przez Archibalda historii o Aenghusie i Caer. Z chęcią przyjęła misę wypełnioną piwem, pociągając z niej egoistycznie kilka pokaźnych łyków nim oddała ją dalej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Nie miała pojęcia, co podkusiło ją do przywdziana francuskiego jedwabiu - zakłamanej gry pozorów, w pod materiałem kryła się koścista sylwetka pani Boisselier. Kłamstwo pachniało rozpuszczonymi włosami, czerwonymi ustami, wystającymi spod drogiego materiału obojczykami. Kłamstwo wybrzmiewało męskim głosem, gdy dostała tę sukienkę na premierę najnowszej sztuki - pełne miłości spojrzenie kazało jej odziać sukienkę droższą niż ich relacja. Istotniejszą, bo trwałą przy niej do teraz, kiedy jego pochłonęły tony lodowatej ziemi. Gnił tam, jak ona rozkładała się w popłochu relacji, małżeństwa, miłości.
Tańczcie do późnej nocy, pływajcie w oceanie, jedzcie i pijcie.
Żołądek ściskało przyzwyczajenie do głodu - nie tego spowodowanego majętnością, w zapchlonym Paryżu potrafili jadać nawet krewetki. Nie jadła z miłości; z oddania, którym obdarzała umierającego, głodującego męża. Nie jadła i jeść nie potrafiła, choć obce dłonie nie pragnęły podążać po wystających kościach miednicy.
Alkoholu.
- Wszyscy się kochamy, wszyscy się miłujemy. Tańczmy i jedzmy. - Rzuciła do kobiety, do której podeszła te dwa kroki, aby powziąć kufel z piwem i unieść go w nonszalanckim toaście. Krótki łyk zwilżył obdarzone zachrypniętym głosem gardło, przekazując go dalej z oschłym, zachowawczym uśmiechem. Zgorzknienie sięgało trzewi, zabierało kobiecość, którą niegdyś się chełpiła. - Pierdolenie. - Szept. Nie była pijana, nawet nie wstawiona. Była szczera, cholernie i niezrozumiale dla jej kłamliwej natury. Była prawdziwa w słowach, które skierowała do kobiety, na którą dopiero teraz spojrzała, upatrując w niej Justine.
- Przepraszam, powinnam być bardziej miłościwa w to święto, czyż nie? - Lekki, francuski akcent dalej pozostawał w twardych głoskach. gdy objęła twarz blondynki krótkim, surowym spojrzeniem. Nie była Hazel, jaką zwykli znać. Nie emanowała ciepłem, czułością, troskliwością najstarszej siostry gromadki, która mogła osiedlić pół Hogwartu. Błyszczała chamskim błyskiem seksualności, mocnymi rysami przeżyć, które biły po oczach w objętej zmarszczkami zmęczenia skórze. Perfumy, nadające jej jeszcze większej powagi, otaczały polanę zapachem goryczy i ciężkości, wyzbytym lekkości, jaką powinno nieść to święto.
Chciała go kochać.
Chciała rozumieć to, co odczuwała jako nastolatka, gdy nie wplotła się w zbyt szybkie małżeństwo i powicie pierwszej latorośli. Głęboka złość roznosiła się po plecach, gdy dochodziła do momentu, w którym zdała sobie sprawę, że poszła o te dwa kroki za daleko. Nie mogła się cofnąć, stchórzyć, uciec; nie, gdy nauczona była odpowiedzialności i swojego rodzaju świętości wobec rodziny, która ukształtowała ją na matkę - a przy tym żonę, kochankę, uzdrowiciela, nimfę i cholerną dziewicę w jednym, wszystko po to, by sprostać jego miłości.
- Radujmy się i miłujmy, Justine. - Sarkastyczny uśmiech osiadł na czerwonych wargach, zaraz przeradzając się jednak w szczere rozbawienie. Czy spowodowała to jej reakcja, czy może pokręcony umysł spaczonej nauczycielki - nie miała pojęcia, pewne było bowiem jedno.
Propaganda w letniej sukience szerzy się w ich słowach. W ich rozejmie. W ich miłości.
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
…ktoś zatrzymał się obok. Odchyliła na chwilę naczynie z którego piła, zerkając na bok, by unieść je jeszcze na chwilę pociągając kolejne dwa łyki, przekazując je sylwetce, która zamajaczyła, przesuwając po niej jasnym spojrzeniem.
- Pijmy. - dodała rozciągając usta w pozornie uprzejmy uśmiechu, prawie z dziękczynnością za krążący wokół alkohol. Zaplotła na powrót dłonie na piersi, zerkając w stronę Archibalda. Padające ciszej słowo dźwignęło jej brew ku górze, ale nie zwróciła spojrzenia ku rozmówczyni. Odciągnęła jedną z dłoni zakładając za ucho jasne kosmyki, Nie przejmując się tym, że tym samym odsłoniła ciemny znak magicznego atramentu pod brodą. Nie przejmowała się nim - tak samo, jak nie przejmowała się bliznami na rękach czy twarzy. Było jej wszystko jedno.
Kolejne padające słowa, całkowicie nieszczere - jej własnym zdaniem - obróciły jej głowę w końcu właściwie i na dłużej zawieszając spojrzenie na jednostce obok. Zmrużyła odrobinę oczy, oceniająco przesuwając po niej spojrzeniem. Przekrzywiła odrobinę głowę w rysach odnajdując pewną znajomość. Choć jedynie z powierzchowności, wypadające się zgłoski brzmiały na wypełnione niewypowiedzianą goryczą.
- W teorii powinnaś. - zgodziła się, dźwigając w grymasie kącik ust, na powrót zwracając spojrzenie ku Archibaldowi, choć sens opowiadanej historii już całkowicie zgubiła. Westchnęła lekko, choć tak naprawdę opowiadana historia jej nie pociągnęła. Może dlatego, że odnosiła się do miłości, której sama tak niedawno sprawnie się pozbyła. Pozwoliła by jej spojrzenie przesunęło się po tłumie, sprawdzając czy wszystko jest w porządku. Niezmiennie pozostająca w stanie gotowości, gotowa by zareagować, jeśli ktoś by tego potrzebował. Jasne tęczówki na dłużej zatrzymały się na pewnej sylwetce, zdawało jej się, że znajomej, choć nie miała pewności. Zacisnęła mocniej szczękę, przesuwając na bok wzrok, wracając jeszcze na krótką chwilę do Vincenta - lub kogoś, kto przypominał jej go niezłomnie. Nieważne - sarknęła do własnych myśli. Przecież to ona go zostawiła, zwróciła podarowany pierścionek mimo wcześniej ofiarowanej zgody i wizji wspólnego życia. Swój wzrokowy patrol skończyła na Hazel, na jej sarkastycznym uśmiechu tak niepasującym do wspomnienia które miała. Tak gryzącym się z uczynną niemalże starszą siostrą wpuszczającą ją do pokoju, kiedy znów przysypiała przy wejściu. Zmrużyła oczy, marszcząc odrobinę brwi, obserwując jak uśmiech zmienia się w rozbawianie.
- Czujesz? - zapytała jej, marszcząc odrobinę nos, wachlując ręką przed twarzą, jakby chciała rozgonić nieprzyjemny zapach obok. - Odór zgorzknienia większego niż moje? - przechyliła lekko głowę spoglądając na nią. - Kto by się spodziewał. - wypuściła powietrze z płuc, odwracając się na pięć. - Chodź. - powiedziała do niej, po drodze zgarniając jeden z krążących w obiegu kufli, rozsądniej było odejść dalej, poza główną zbieraninę, zanim byciem sobą, popsują komuś zabawę.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Kochaj, jeśli przed kilkunastoma miesiącami pochowałaś jego obiekt. Obiekt zakłamany, fałszywy, wygodny, niezrozumiale pielęgnowany, ale jednak namacalnie istniejący głęboko poza ramami dwóch osób. W dzieciach, dokumentach, słowach i spojrzeniach innych. W pamiętnym koncercie, na który zaproszono ją z chłopcami po jego śmierci - jak gdyby chcieli rzec, że to przecież ostatni raz, gdy słucha takiej muzyki na żywo.
Bez niego nie było ciepła, ale nie było też lodu. Nie było namiętności, ale i obrzydzenia. Nie opatrywała ran, w które z chorą satysfakcją chciała wdawać się gangrena, ale też nie otrzymywała delikatnych pocałunków w czoło. Trwała wyjątkowo beznamiętnie, powracając do kraju z wizją, której nigdy nie była w pełni świadoma, a która zaczęła przyświecać jej te dziesięć lat temu, gdy poznała czym jest sławetna, francuska miłość.
Zgorzknieniem, zadrapaniami, władczością. Kłamstwem, intrygą, grą ciałem doprawioną mową miłości, której żadne z nich nie smakowało.
Wracał do domu naćpany, opowiadał jej o żonie.
- Powinnam. - Sarknęła delikatnie, wdając się w rozluźnione rozbawienie. Nie słuchała już chyba nawet tej przemowy, może jednym uchem, nie potrafiąc obrać w twarzy Prewetta ani grosza szczerości - nie dlatego, że nieszczerym był, co przez wzgląd na własne zapatrzenie w jej prywatne zdanie. Przed kilkoma miesiącami pochowała męża, pochowała córkę, wróciła do kraju owładniętego wojną, dowiadując się o poniesionych stratach. O upadającym porządku, w którym ona i jej rodzina byli bezpieczni. Kogo miała kochać, jeśli nie samą siebie, głęboko utwierdzona w nieomylności?
- To nie zgorzknienie, tylko brak twojego kuzyna ze mną w tym szczęśliwym święcie. - Mocne. Boleśnie mocne, wręcz w pewien sposób traumatycznie. Była przekonana, że informacja o jego śmierci w jakiś sposób dotarła do Justine - nigdy jednak nie zagłębiała się w zażyłość ich relacji, w to czy jakakolwiek istniała. Nim jednak totalnie zabiłaby tę noc, choć wydaje się, że już to zrobiła, dodała - Jedynym tego plusem jest to, że możemy się upić. - Cichsze słowa zawtórowały odpowiedzi Justine i odejściem na bok, po drodze - na wzór Justine, która jednak była mądrzejsza niż za czasów Hogwartu, a aktualnie zdecydowanie bystrzejsza od Hazel - sięgając po kufel. Ten odpoczynek potrzebny był im, walczącym w wojnie już niewyobrażalnie długo. Ona, jakkolwiek irracjonalnie to brzmiało, teraz miała właściwą werwę do walki. Motywację, nagromadzone - wspomniane wszakże - zgorzknienie i umiejętności, kształtowane latami przebywana w miejscu, które nie było naturalnym środowiskiem jej bytowania. Dopiero teraz mogła stać się prawdziwym wirtuozem słów i kłamstw, pierdolonej propagadny, którą sprzedał jej nie kto inny, jak ich aktualny przeciwnik.
Ponoć umysły artystyczne potrzebują stymulacji używkami. Upiła więc łyk piwa, spojrzała na towarzyszkę i obdarzyła ją tym dawnym uśmiechem, doskonale znanym ze szkolnych korytarzy. Pieprzyć sztukę.
- Dobrze Cię widzieć, Justine.
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
Odchyliła się, opierając łokciami o podłoże unosząc kielich żeby się z niego napić na padając stwierdzenie parskając śmiechem.
- Pewnie, ciebie też i tak dalej.- odrzekła na sztampową linię wyjętą wręcz ze wszystkich dialogów. Zawsze dobrze ją było widzieć, choć to wcale nie znaczyło nic dobrego. Pokręciła głową wywracając oczami. - Nie przysiadaj na zbyt długo, ściągam do siebie kłopoty. - ostrzegła ją spoglądając na niebo nad ich głowami. Była złym omenem. Gorszym pewnie od panuraków. Za nią szła tylko śmierć. Jej, wyglądali jej wrogie, a po tym, czego się podjęła podejrzewała, że Rosier tylko czeka na ich kolejne spotkanie, by spróbować pozbawić ją życia. Dlatego się wyniosła, dlatego zamieszkała w niewielkiej podniszczonej gajówce, by nigdy więcej nie ściągnąć na bliskich niebezpieczeństwa. By nie przyciągnąć za sobą czarnej magii jak tego dnia, kiedy teleportowała się na plaże przy wrzosowej przystani.
- Więc… - rzuciła przenosząc spojrzenie na Hazel. - ...po co sobie to robisz? - zapytała jej przekrzywiając głowę. Pomijając niejako milczeniem padające wcześniej słowa. Po co tutaj dzisiaj przyszła, skoro była tak nieszczęśliwa - i jak sama zaznaczyła - wcale nie zgorzkniała.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Cholera wie.
Właściwie, z jej egoizmem, mogła to robić dla zwykłej frajdy, w której mogłaby obserwować zmieniające sie na twarzy emocje. Ale nie byla tak okrutna, chyba, by cieszyć się ze zmieszania plączącego lica innych ludzi w wyrazie współczucia. Jednocześnie, coraz glębiej przekonywała się w tym, że Blaise'a przez ostatnie lata nie kochała - trwała z nim, w pewnym skrytym pod pazuchą kpiny zrozumieniu, ale z pewnością nie było w tym tej wielkosłownej miłości, którą to ponoć dzisiaj mieli czcić. Była natomiast gorycz, którą chciała przegnać, a nadany jej rytm podążał wraz z ciepłymi oparami dymu znad ogniska. A jednak, teraz siedziała u boku z Justine Tonks, która jeszcze przed kilkoma - dwudziestoma, kurwa, prawie dwudziestoma - latami gniła pod drzwiami dormitorium w zbyt dużej szacie, marznąć od posadzki. Kruki zdawały się kraczeć odpowiedź, orły zerkały bystrym spojrzeniem, Justine Tonks czasami była zła, a kiedy indziej zerkała na nią tym słodszym, zgubionym spojrzeniem, by życzyć słodkich snów, gdy starsza koleżanka odprowadzała ją pod drzwi sypialni.
I patrzcie, co z niej wyrosło.
- Już. Wstaję i uciekam. - Bezemocjonalne, choć mówiące więcej niż tysiąc tłumaczeń słowa skwitowała jedynie krótkim zbiciem ust w linię, by upić kolejny łyk piwa. Powoli coraz dogłębniej orientowała się w tej wojennej grze, rozgrywanej twarzami buntu i równowagi. Dobra i zła. Bohaterów i zbrodniarzy. Chwila, chwila. Kto był kim?
- Nie wiem, może liczyłam, że się przełamię. - Wzruszyła ramionami, odpowiadając poważnie na ostatnie, zadane pytanie. - A może jestem głupia, a nadzieja moją matką. - Ślad szmiki pozostawał na kuflu, nogi wyprostowały się i oddały w lekkie objęcia chłodnego gruntu. Nie obawiała się o ubrudzenia, mrówki odnajdujące trasę wzdłuż kościstych łydek. Teraz, gdy nie słuchała tej paplaniny - potrzebnej, bo rozumiała potrzebę odpoczynku i podniesienia morali, ale nie mogła tego przyznać przez własną hipokryzję wylewająca się z czary goryczy - było całkiem przyjemnie. Dużo lepiej niż w momencie, w którym pozostawała w tłumie zakochanych, do których nigdy prawdziwie nie należała i należeć nie mogła, skoro kochała siebie tak bardzo, że ciężko byłoby znaleźć miejsce dla jeszcze kogoś. Podobno. Cholera wie.
- A Ty? Przyszłaś, jak rozumiem w przeciwieństwie do mnie, z jakimś wyższym celem celebracji miłości. Jak to mówią, kochaj bliźniego swego. - Nie utkwiła w tym prowokacji, ani nawet kąślwiości, mówiąc po prostu otwarcie, z głęboką ciekawością. Pozostawała sama, piła z nią piwo i tkwiła w tej chwili bez pośpiechu, który oznaczałby czekanie. Minęła, a może ominęła ta chwila, gdy święto miłości byłoby jej. Kogo więc kochała Justine Tonks? Na ustach zagościł uśmiech, wyraz twarzy złagodniał przypominając tą starą wersję Hazel Summers, promiennej i troskliwej.
Dobrej dziewczyny, podobno.
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
Nie potrafił, prawidłowo zidentyfikować odczuć, które od wielu tygodni, zaprzątały jego rozkojarzone wnętrze. Niespodziewane, przełomowe wydarzenie, połączone z nadmorską tragedią, rozdrobniły egzystencjonalne człowieczeństwo, na mnogość niedopasowanych, kanciastych elementów. Nie wiedział, w jaką postawę, ulokować większość znikomej mocy, krążącej w osłabionym, przeciążonym krwiobiegu. Bolesne sprzeczności, przeciskały się na światło dzienne, chcąc dotknąć przestrzeni, rozświetlonej potęgą słońca, obcości wrażliwej skóry, wylewając, wydostając się na skonfrontowaną personę. Emocje, ukazywały się w drżeniu długich palców, męczącej bezsenności, ogromnym rozkojarzeniu i skłonności do destrukcyjnych zachowań. Przyjmowały postać rozdzierającej złości, zmienionej w kompletną bezsilność. Poruszały się za pomocą wolniej bijącego serca, utknęły w odmętach, ciasnej klatki żeber przytrzymującej zbolały narząd. Były nadwrażliwe, płaczliwe, zatopione w odmętach ciemnej rozpaczy i paraliżującego smutku. Potrafiły odłączyć chęć normalnego funkcjonowania, przez długie, rozciągnięte godziny – odciągnąć od pracy, codziennych kontaktów, obowiązków, nakręcających stabilny i oczekiwany rytm. Wydawało mu się, że był taki od zawsze. Pozbawiony energii, odseparowany od przemijającej rzeczywistości, uciekający w namiastkę bezpiecznej przestrzeni, którą tworzył wokół siebie, niczym złudną, wyeksponowaną krainę. Nie pragnął pocieszenia, nie pragnął nawet zrozumienia. Chciał, aby ludzkość pozwoliła mu na pozycję pustelnika, samotnika z ostatkiem zaprzepaszczonej nadziei. Nie podejmował żadnych działań, nie wyobrażał sobie bezpośredniej konfrontacji. Nie dostrzegał sensu dalszej walki, głoszonej w górnolotnej mowie. Wszystko to, wydawało się tak zimne, tak obojętne, tak niepotrzebne. Pogubił się. Upuścił cel, który napędzał go do działania. Zobojętniał, a starość poglądów, przebijała się na światło dzienne. Musiał przewartościować swoje życie. Potrzebował czegoś gwałtownego, niespodziewanego, rozpalającego niczym ogień z pobliskiego ogniska.
Wzmożona temperatura rozhulanej, letniej sielanki, rozkładała się na festiwalowym terenie, rozświetlonym rozmigotanym światłem długich promieni słonecznych. Rozłożystość ogromnego drzewa, chroniła go przed ostrą spiekotą, oddając czarną plamę bezpośredniego ukojenia. Oparty o chropowatą korę, zaplótł ramiona na klatce piersiowej, przymknął powieki, czekając, aż część oficjalna w końcu dobiegnie końca. Chciał urwać się z niechcianej aktywności, wymknąć niepostrzeżenie, wrócić do bezpieczeństwa czterech ścian tymczasowej przystani. Nie rozważał patetycznych wersetów, wypowiadanych przez eleganckiego nestora. Dobrane z niezwykłą starannością, miały podnosić morale, pokrzepiać zbolałą społeczność, wymęczoną wojenną zawieruchą, nieludzkim cierpieniem, męczeństwem, doświadczanym niemalże każdego dnia. Zupełne inny wymiar ów celebracji przekładał się w ożywionych reakcjach, wiwatach rozbrzmiewających po całej polanie. Pragnienie normalności, wylewało się z najdrobniejszej mikrokomórki rozgrzanego ciała. Przez kilka dni, bez żadnych skrupułów, mogli oddać się bezpośredniej, niekontrolowanej uciesze, lecz, czy nie oszukiwali samych siebie? Westchnął przeciągle, a prawa dłoń, dotknęła policzka, ścierając samotną, wilgotną kroplę. Odwrócił głowę, gdyż przeszywające spojrzenie najdroższej przyjaciółki, świdrowało jego sylwetkę, w domyśle niecnych zamiarów. Pokiwał głową niechętnie, uprzedzając słowa, które nie miały racji bytu. Chciał odbić się od drzewa, zrobić pierwszy krok, jednakże, nierozpoznany nieznajomy, przerwał nadchodzące przedsięwzięcie, przeciskając się przez rozchodzący tłum. Mężczyzna zmarszczył brwi i przymrużył powieki, próbując nieco lepiej przyjrzeć się współtowarzyszowi. Czy byłby w stanie rozpoznać go w zbiorowisku? Na wzmożony entuzjazm, zareagował z opóźnieniem. Ciężkie ramię opadło na jego plecy, a on zesztywniał na moment, nie spodziewając się takowej reakcji. W obecnym stanie, na niektóre zachowania, reagował odrobinę inaczej, dziwniej, całkiem nieswojo. Odetchnął wewnętrznie i zdobył się na lekki uśmiech, ton głosu, podkręcony weselszą, lecz statyczną nutą: – Elric! Będziesz bogaty… Nie poznałbym cię w tłumie… – zaczął nagle, ale zaraz doprecyzował swą wypowiedź: – W tej fryzurze oczywiście. Co u ciebie? – odnowienie szkolnej znajomości, było czymś nieoczekiwanym. Jednostki z poprzedniego żywota, przewijały się przez kręte ścieżki, a on nie wiedział jak zareagować. Co powiedzieć, jaką wersję wydarzeń przedstawić? Jakie pytania zadawało się takim osobom? Dlaczego podświadomość podpowiadała mu, aby ewakuował się jak najszybciej, przygotował na karcącą konfrontację? Jasne tęczówki przesuwały się po flirtującej parze. Po krótkiej chwili zbłądziły jednak w zagęszczony tłum, wyszukując konkretnych postaci. Rozbiegany wzrok, zatrzymywał się na sylwetkach, przypominających te znane, te wrogie, te niechciane. Na krótki moment zamarł w bezruchu, dostrzegając tą, która odebrała mu dosłownie wszystko, począwszy od naturalnej swobody i pełnego oddechu. Jasne kosmyki rozbujane wiatrem, wątła postura, niewielki wzrost, sprężysty krok, wyróżniający ją z całości zgromadzenia. Serce przekręciło się nieuchronnie, twarz zmieniła swój odcień. Zamrugał kilkukrotnie, oddalając od siebie obraz Justine. Powrócił do rzeczywistości, gubiąc omawiany wątek? – Co? - wybełkotał, koncentrując się na rozbawionych twarzach. - Możemy zmienić miejsce? – poprosił pospiesznie, po czym sam, wyrwał się do przodu, wymijając partnerów niezgrabnie, ocierając się o ramię Zakonniczki, tracąc równowagę, idąc w zupełnie inną stronę. Ponownie zaplótł ramiona - tym razem, schował je do zewnątrz, przyjmując coś w rodzaju obronnej postawy. Odwrócił się do nich i wyrzucił jeszcze urwane: – Możemy wypić to piwo. – oby tylko znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, od zasięgu jej wzroku, od niechcianego zdarzenia, które krążyło w powietrzu. Bo nie był na nie gotowy.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
- Hmm? Nie, nie wydaje mi się - Skupił spojrzenie z powrotem na Lucy, choć szara twarz i źle maskowane wzdrygnięcia Vincenta zaczynały go martwić. Całkiem o nim zapomniał? Niby by się nie obraził, ale to aż dziwne. Zapamiętał Vincenta z lat młodości jako faceta wyjątkowo skupionego i uważnego, a teraz wydawał się towarzyszyć im zaledwie jedną nogą. - Znamy się ze szkoły i trochę po niej. Wszyscy byliśmy Krukami w końcu. Za Ravenclaw! - Wzniósł szybki toast, gdy do ręki złapał wreszcie kielich dobrego piwa z miodem. Przejął od dziewcząt kręcących się w tłumie także kolejny dla Lucy; nie miał trzeciej ręki, więc Vincent musiał dać sobie radę sam. Wyglądał zresztą jakby potrzebował czegoś mocniejszego.
Ucałował Lucy w czubek głowy, gdy się na nim oparła, marszcząc przy tym nos od łaskoczących kosmyków złotych włosów. Tłum przed głównym ogniskiem zaczął się wreszcie przerzedzać, ludzie dzielili się na tańczących i odpoczywających.
- Dziękuję. Jesteśmy dzisiaj twoją obstawą - nawiązał żartobliwie do podobnych koszul, a potem dźgnął lekko Vince'a łokciem w bok. - Ja się może zestarzałem, Vince, ale ty się nic nie zmieniasz. Zdradź swój sekret. - Ze śmiechem pokiwał głową, słysząc przy uchu o hormonie szczęścia, ale było w tym śmiechu coś wymuszonego i drętwego. Nie mógł się nawet skupić na słodkim zapachu Lucindy, gdy przyjaciel raz po raz rozglądał się po innych ludziach z tak wyraźnym niepokojem. - Hej, Vince. Potrzebujesz może pomocy? - spytał niezbyt subtelnie, bo zupełnie nie miał pojęcia o jego sercowych rozterkach, o tym, że temat może okazać się zbyt świeży i zbyt delikatny na jego siły. Wydawało się zresztą, że Vincent wcale go nie zrozumiał. - Nie wyglądasz najlepiej, stary. - I zaraz musiał odsunąć się od Lucy, żeby złapać Vince'a za ramię i utrzymać go w pionie, gdy zaczął się niebezpiecznie kręcić. - Dobrze się czujesz? Chodź, znajdziemy jakąś ławkę albo rozłożymy koc, usiądziemy na spokojnie. Lucy, potrzymasz mi piwo? - Nie zdążył jej nawet odpowiedzieć co będą dzisiaj świętować, ale chyba to zrozumie. Przy tak dziwnym zachowaniu dawnego przyjaciela i tak potrzebował czasu, by cokolwiek wymyślić. Gdy przekazał Lucy kielich, sam zaczął torować drogę między ludźmi, łagodnie przepraszając i szukając prześwitów, żeby wyprowadzić ich z tłumu na obrzeża polany.
[bylobrzydkobedzieladnie]
frighten me
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
- Rozsądnie. - mruknęła, wskazując na nią niemal leniwie palcem. Uniosła zabrany kielich do warg, pociągając z niego trochę. Kącik jej ust drgnął ledwie widocznie. Choć pozornie zdawała się posiadać całkiem niezły humor. Cóż, kłamstwo przychodziło jej już naturalnie. Wcześniej było potrzebą, teraz zdawało się drugą skórą którą przywdziewała bez większego zastanowienia wybierając po prostu którą wersję siebie dzisiaj podaruje światu. Uniosła wyżej brwi na odpowiedź padając z ust brunetki. Przełamie się? Do czego tak właściwie? Zmarszczyła brwi a jej mina wyrażała właściwie nic poza powątpiewaniem. Na kolejne ze słów splecionych w zdania westchnęła lekko, wypuszczając z ust powietrze. Spoglądając przed siebie.
- Może wszyscy jesteśmy. - mruknęła wywracając oczami. - Zaczyna robić się filozoficznie. - mruknęła, by pokręcić lekko głową, zerknąć w kierunku głównej sceny. Kłamiąc siebie okrutnie, że nie patrzy w tamtą stronę, by zobaczyć jego a jedynie po to, by złapać kawałek trwającego przemówienia. Sprawdzić, czy nikt nie zakłóca porządku dziejącego się przedsięwzięcia. Mimo, że jej samej zawieszenie broni działało na nerwy, zdawała sobie sprawę, że ludzie potrzebują chociaż chwili pozornego spokoju. Nie wierzyła przecież, że czarnoksiężnicy nagle przestali mordować. Usłużnie na tę chwilę jedynie robili to bardziej dyskretnie - jak kiedyś, jak wcześniej. Rzucone w przestrzeń pytanie Hazel wyrwało z ust Justine krótki śmiech. Podała jej naczynie, odchylając się do tyłu, opierając ramionami o ziemię, spoglądając na kometę wiszącą im nad głowami - nadal niewiadome zjawisko, które mogło przynieść ze sobą wszystko.
- Nie, wyższym nie. - orzekła przenosząc spojrzenie niżej, przesuwając nim po zbierającym się pod miejscem w którym przemawiał Archibald tłumie. - Miłość nie jest dla mnie. - orzekła z pozornym spokojem, choć ścisnęło jej się serce. Kroczyła, wżerała się w jej serce, ciało, oddech. Ale za każdym razem tylko traciła, nie chciała więcej cierpieć. Nie była w stanie, łatwiej było odsunąć się dalej, nawet jeśli stała się katem dla tego, przed którym otworzyła swoje serce. - Jestem tutaj dla nich, żeby móc zareagować gdy coś się stanie. - dodała brodą wskazując tłum. - I dla siebie, ponoć odpoczynek też mi się należy. Choć odpoczywać umiem marnie. - przyznała, wzruszając pokracznie ramionami. Nie odpoczywała. Nie robiła przerw, zajęta działaniem nie miała czasu myśleć o tym, co straciła i czego sama się pozbawiła. - Znam kilku miłych jegomości, gdybyś miała ochotę na poszukiwanie. - rzuciła jeszcze prowokacyjnie, unosząc łagodnie z jedną brwi ku górze.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Blondynka zmarszczyła brwi widząc równie duże zaskoczenie malujące się na twarzy przyjaciela, gdy Lovegood się z nim przywitał. Wolała nie wchodzić w te koligacje. Tak naprawdę nie była to jej sprawa. Oddała więc im chwile na wyjaśnienie sobie zażyłości, a sama przeniosła spojrzenie na bawiący się tłum ludzi. Zawsze podziwiała to jak niewiele ludzie potrzebują by oddać się zabawie. Sama miała z tym spory problem i prawdopodobnie wynikało to z jej szlacheckiego wychowania. Tańcz, gdy jesteś proszona do tańca. Nie wychodź z własną inicjatywą. Na jej ustach pojawił się uśmiech, gdy zdała sobie sprawę z tego jak bardzo ludziom brakowało tego typu rozrywki. Oderwania myśli od codziennych spraw. Nawet jeśli w ten sposób przyszło im się oszukiwać. Może było warto? Przeniosła spojrzenie na swoich towarzyszów dopiero, gdy Elric podał jej kielich wypełniony piwem. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i uniosła go w ramach toastu, który mężczyzna wzniósł. – Mam wrażenie, że to było w innym życiu. Hogwart, wielka sala, małe problemy. – zaśmiała się. Lubiła wracać wspomnieniami do czasów szkoły, ale coraz częściej miała wrażenie, że te wspomnienia należą do kogoś innego.
Blondynka dostrzegła w tłumie Justine żywo dyskutującą z inną kobietą, ale starała się nie kierować tam spojrzenia by nie dać Rineheartowi kolejnego powodu do ewakuowania się. Doszła do wniosku, że będzie lepiej jak złapie ją później by mogły się przywitać, ale też porozmawiać. Nie jej rola by wtrącać się w ich sprawy i nie miała zamiaru tego robić, ale wątpiła by dla niej była to komfortowa sytuacja nawet jeśli to za jej sprawą zostały podjęte takie a nie inne decyzje. – W takim razie włos mi z głowy nie spadnie – skomentowała i uśmiechnęła się szeroko. Widziała już po zachowaniu przyjaciela, że ten dostrzegł w tłumie wcześniej wspomnianą Zakonniczkę. Wcale nie dziwiła się, że wolał zwyczajnie zmienić miejsce. Pokiwała głową w odpowiedzi i już zrobiła krok do przodu, kiedy to Elric kierując się troską i niezrozumieniem sytuacji zaoferował Vincentowi pomoc, a jej w dłonie włożył kufel piwa. Zmarszczyła brwi nie rozumiejąc co właściwie się dzieje. Owszem Rineheart nie wyglądał na zadowolonego, myślami był bardzo daleko od nich, ale chyba… nie mdlał? Domyślała się, że Elric nie miał nic złego na myśli, zapewne chciał jedynie pomóc, ale znając też zachowania przyjaciela zwyczajnie nie chciała by doszło do tragedii. – Puść go, Elric – zaczęła przyciskając mocniej oba kufle piwa do siebie. – Trochę nadinterpretowałeś sytuacje. Wszystko jest w porządku. – dodała pewnym głosem chcąc zatrzymać to szaleństwo. – Czy możemy w końcu zwyczajnie napić się piwa, porozmawiać? Ja przynajmniej mam w zamiarze wypić te dwa skoro już… trafiły w moje ręce. – westchnęła i ruszyła przed siebie do miejsca, które chwile wcześniej wskazał Vincent. Bez względu na intencje i chęci Lovegooda uważała, że było to całkowicie zbędne w tej sytuacji. Mógł nie wiedzieć z czym zmaga się Zakonnik, mógł podejrzewać, że nie jest w najlepszym stanie, ale podkreślanie tego raczej nie mogło przynieść niczego dobrego. Ona stawiała na pozory. Czasem się ich bała, czasem z jadem w ustach rozprawiała o ich sile, a czasem łapała się ich jak tonący brzytwy. Ekstremalne sytuacje właśnie tego wymagają.
Nie odpowiadała, słuchając i obserwując osobę, której zdawała się nie znać. Choć Justine zwykle była ambitną, inteligentną i waleczną, ta kobieta tutaj - obok niej - daleka była wyobrażeniom wspomnień. Ta tutaj wydawała się, no właśnie, jaka?
Pewniejsza? Dojrzalsza? Zmęczona? Niezrozumiałe emocje błąkały się gdzieś na bladym licu, oczy wydawały się na pozór zmatowione. Gwiazda złej strony, plugawa morderczyni, no i takie tam. Co musiała trawić przez te lata, ile cierpienia widzieć i przeżyć?
Kolana lekko się ugięły, potrząsnęła głową, tak naprawdę rozumiejąc jej słowa - chyba jako jedna z niewielu - z pełną akceptacją. Cóż mogła ofiarować w relacji, w której przyjdzie marzyć o każdy kolejny dzień, o każdą chwilę bezpieczeństwa? Co z poczuciem jedności, stałości, troską? Ledwie krótko przytaknęła, zdając sobie doskonale sprawę, że u boku takiej kobiety musiałby trwać mężczyzna z podobnymi ambicjami. Jak ciężko było takiego znaleźć i czy miała w ogóle potrzebę, gdy na jej własne barki - i tak obciążone - przybyłoby kolejne zmartwienie? Kolejne, współdzielone problemy.
Była markotna, podchodziła pragmatycznie, ale była tą drugą stroną - tą, która się martwiła, która spoglądała w każdą wizję przyszłości z lękiem o to, co przyjdzie. Samolubnie odbierała innym to, co mogli sprowadzić na swoich bliskich, a co było sprowadzone na nią. Czy słusznie? Nie jej to rokować, nie jej mówić.
- Szlachetnie, ponoć. Odpoczywaj, jeszcze długo nie będziesz miała takiej możliwości. - Na Wilde można było zawsze liczyć, niezaprzeczalnie. Wesprze na duchu, odciąży, przestanie dołować i w ogóle takie, takie. Zagryzła wargę, słuchając dalszych słów Justine, które najpierw wywołały na twarzy brunetki lekkie uniesienie brwi, a chwilę później salwę śmiechu, który w ledwie milisekundę zastąpiło sarkastyczne sarknięcie, podbudowane łykiem alkoholu.
- W tym stanie, jedyne co mam ochotę pieprzyć, to ministerstwo. - To nie ich, zaś dokładnie to, które sprowadziło na nich klęskę. Podała blondynce na powrót piwo, by spoglądając na scenę, przesunąć na powrót po zgromadzonych. Z całym szacunkiem dla znajomego, ta przemowa robiła się już nurząca. - Zresztą, raz z francuzem i nigdy nie wrócisz do anglika. - Dołożyła, absolutnie z kpiną, co okazywała całą sobą, wracając chyba do tego poziomu akceptacji swojego języka, że prócz ściszonego tonu, nie specjalnie się ograniczała. Po co - w istocie - miałaby się ograniczać, będąc już szarym marginesem w grupie potencjalnie interesujących, zaś jej rozmowę z Tonks usłyszeć mógł co najwyżej ktoś z podsłuchem. Też chce kiepskie porady? Proszę bardzo.
- Może taki wyjazd ci się przyda do odpoczynku?
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
- Odpoczywanie jest cholernie nudne. - mruknęła spoglądając na niebo nad ich głowami, na kometę, które nie pozwała się wyspać. Choć, dla Justine była jedynie dodatkiem. Jej sny wyciągały na wierzch demony, rzadko kiedy się wysypiała. Bardziej drzemała jedynie zbierając energię. - Potrzebuję działania. - orzekła bez cienie wątpliwości. Nie znosiła stagnacji. Zawsze biegła - fizycznie i metaforycznie. Teraz zaś czuła się, jakby ktoś próbował ją spętać. Kiedy Hazel odezwała się ponownie, uniosła brwi, przekrzywiając w jej stronę głowę.
- Język. - wypuściła z ust z naganą, wyciągając rękę po piwo. Nie to, że ona miała swój jakoś bardzo utemperowany, ale to nie przeszkadzało jej czepiać się innych. Uniosła się trochę, podpierając na ramieniu, żeby pociągnąć piwa.
- Widocznie nie trafiłaś na dobrego anglika. - podrzuciła jej usłużnie rozciągając wargi w kpiącym uśmiechu. Opadła ponownie na trawę, podniosła dłonie, by po chwili wsunąć je sobie pod głowę po raz kolejny przekrzywiając na nią głowę kiedy z jej ust padła propozycja.
- Do królestwa miłości i bagietek? Podziękuję. - orzekła po krótkiej chwili poruszając nogą narzucaną na drugą, wytyczając nim jakiś nieokreślony rytm. - Nie mam czasu na wakacje, poza tym, już znalazłam sobie zajęcie na najbliższy tydzień. - orzekła przesuwając znów spojrzeniem po gwiazdach nad ich głowami.
- A ty? - zapytała nie łapiąc tęczówkami Hazel, nie precyzując, czy pyta ją o powrót do Francji, czy może o plany na najbliższy czas. Pozwalając samej jej wybrać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset