Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Główne ognisko
Główne ognisko w Weymouth jak co roku rozpalone zostało na stosie złożonym z drewien wszystkich gatunków drzew rosnących w całej Wielkiej Brytanii; od wieków podkreślało rolę matki ziemi, matki wielkiego Lugha, strzegącej całej Wyspy, dziś miało wymiar podwójny - symbolizowało także jedność kraju zagrabionego przez oszalałych z nienawiści zbrodniarzy, oddawało cześć każdemu zakątkowi zranionemu przez kolejne bezmyślne rzezie urządzane w imię nierealnych idei. To na jego tle przemówić miał nestor rodu Prewett, sir Archibald, otwierając uroczyste świętowanie.
W kolejne dni, gdy tylko zaczynało zmierzchać, rozpoczynano kolejne obrzędy od próśb wznoszonych do pogrzebanej w zaświatach pięknej Caer - próśb o pokój dla kraju, o rozsądek dla tych, którzy go utracili i odwagę dla tych, którzy się bali. O jedność, która miała uchronić świat przed szaleństwem. Każdego dnia rozpoczynał je kto inny, za każdym razem była to jednak osoba zasłużona dla czarodziejskiego świata. Pierwszy dzień otwarty został przez Archibalda Prewetta, kolejne przez starą wiedźmę ze starszyzny jego rodu, wypędzonych sędziów Wizengamotu, którzy do końca pozostali na straży sprawiedliwości, dawnych mówców i polityków, filiozofów, naukowców i mędrców. Każda przemowa kończyła się ciśnięciem w sięgające nieba płomienie wieńca złożonego z innych kwiatów, symbolizujących kolejne ważne wartości: miłość, nadzieję, wiarę, sprawiedliwość, pokój, radość, współczucie, gościnność, uczynność, odwagę, poświęcenie, rodzinę, mądrość i szacunek. Wieniec nasączony specjalnym wywarem wywoływał widowiskowy wybuch i taniec płomieni, a tuż po nim z płomieni wylatywał śniący za dnia Fawkes, zachwycając swoim widokiem zgromadzonych gości. Wielki ptak wydawał się w tym okresie u szczytu swojej formy, przypominał złotego łabędzia. Lśniące ogniste pióra mieniły się na czerniejącym niebie, a jego pieśń pomagała odpocząć zmęczonym, zmężnieć wystraszonym i powstać niepocieszonym.
O zmierzchu, na rozpoczęcie, czarodzieje tańczyli wokół głównego ogniska w kręgu, trzymając się za dłonie. O świcie taniec ten powtarzano, lecz zamiast wzajemnych uścisków mieli w rękach pochodnie, które symbolicznie rozganiały nocne mroki i przywoływały słońce. Tańce i zabawy przy ognisku odbywały się całą noc nieprzerwanie.
Wśród świętujących czarodziejów krążyły ceremonialne misy wypełnione pszenicznym piwem zmieszanym z fermentowanym kwiatowym miodem, tradycyjny napój Lughnasadh. Ze wspólnych mis pili wszyscy, przekazując je sobie z rąk do rąk. Naczynia zapełniały charłaczki w zwiewnych sukienkach noszące przy sobie duże miedziane dzbany.
Do przygotowania rozdawanej przy jarmarku strawy wykorzystuje się mięso dziczyzny ustrzelonej w trakcie polowań urządzanych tuż przed świtem. Dzień w dzień urządzane są zbiorowe pościgi za zwierzyną, w trakcie których czarodzieje rywalizują o tytuł króla polowania. Tytuł przypada czarodziejowi, który dopadnie największą lub najrzadszą, w obu przypadkach najcenniejszą zdobycz. Codziennie o zmierzchu przy głównym ognisku następuje koronacja zwycięzcy z dnia poprzedniego. Jego skronie zdobi się wieńcem z plecionych liści laurowych, pozostali uczestnicy otrzymują sosnową gałązkę.
Jeżeli gracz wybranego przez siebie dnia uda się na polowanie w jakimkolwiek temacie w trakcie i w obrębie festiwalu i upoluje zwierzynę rozpoczyna w ten sposób rywalizację o tytuł króla polowania. Pozostali gracze udający się na polowanie w przeciągu realnych dwóch tygodni od momentu zgłoszenia udanego polowania w niniejszym temacie (tryumfalnego powrotu postaci ze zwierzyną z wyraźnym oznaczeniem daty) muszą przybrać tą samą datę. Rywalizacja kończy się po upływie dwóch realnych tygodni. Postać, która upoluje najrzadszą zwierzynę przyjmuje tytuł króla polowania i zostaje koronowana w trakcie kolejnego zmierzchu wieńcem plecionym z liścia laurowego.
Jednego dnia można wyruszyć na polowanie tylko raz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:45, w całości zmieniany 1 raz
- Jeśli nudzisz się za biurkiem, najwyraźniej dają ci za mało zajęć - rzuciła mu wyzywające spojrzenie, bławatkowe tęczówki błysnęły czymś chochliczym, niepokornym. Nie tylko jemu wolno było postępować wbrew regułom.
Pozwoliła sobie chwycić go za dłoń, gdy zeszli z wydm wprost na plażę, na której płonęło ogromne ognisko. Pozwoliła sobie na to ze świadomością, że ich przybycie zwróci uwagę wszystkich, że spotkają się z badawczymi spojrzeniami, lustrującymi każdy ich krok. Drobna, delikatna Rosierówna i wysoki, groźny Black. Wydarzenie roku. Niespodziewane zdarzenie na starannie utkanej mapie koligacji, nieoczekiwany zwrot akcji w plątaninie waśni i rodowych wojenek. Ich zaręczyny wywołały spore zamieszanie, a świdrujące spojrzenia były jego następstwem.
Uniosła lekko brodę, dumnie wyprostowana, z figlarnym uśmiechem na ustach. Miała być szczęśliwą wybranką, wdzięczną narzeczoną. I niech ją diabli, jeśli nie da mu właśnie tego. I więcej.
Szybko dał jej zresztą okazję, zatrzymując się bez ostrzeżenia, gdy jej dłoń wciąż tkwiła w jego uścisku. Przystanęła, posyłając mu pełne niezrozumienia spojrzenie, a kiedy nachylił się ku niej, sugestywnie odwracając głowę w bok i nadstawiając blady policzek, odetchnęła głęboko. Sam doskonale wiedział o co ją prosi, na co ją naraża. Jego występek na plaży można było puścić płazem, ale to? Sytuacja bez wyjścia. Tragiczna, można by rzec. Zignorowanie jego dość jawnego żądania na oczach wszystkich wysłałoby wyraźny sygnał, że coś między przyszłą młodą parą jest nie tak. Oczywistym było, że jako kojarzone z rozsądku małżeństwo nie byli zobligowani do uczuć, jakichkolwiek. Ich związek miał być jedynie wygodnym dla wszystkich układem. Z drugiej strony zawarta umowa, przeklęty układ przypieczętowany waniliowym papierosem majowego wieczora w altanie zobowiązywał ją do odgrywania roli, którą dla niej utkał. Do bycia zakochaną na pokaz, przy ludziach. Do emanowania szczęściem, które zostało wepchnięte w jej dłonie na siłę. Wiedziała, że jeśli raz ugnie się jego woli, utknie w tej roli do końca życia. Problem polegał na tym, że nie dał jej innego wyboru.
Powstrzymała cisnące się na usta przekleństwo. Pieprzony Black. Mogła się tego spodziewać po tym wilczym spojrzeniu, uśmiechu wykrzywiającym jego usta w prowokacyjnym grymasie. Stanęła na palcach i przycisnęła ciepłe, wilgotne wargi do jego żuchwy, w pocałunku wysyłającym dużo dosadniejszy sygnał niż banalne cmoknięcie w policzek. Jej palce zacisnęły się jednak na jego dłoni, paznokcie boleśnie wbiły w skórę, zostawiając na niej podbiegające krwią ślady. Gdy się odsunęła, w jej oczach płonęło wyraźne ostrzeżenie.
- Na to też zasłużyłeś - powiedziała, uśmiechając się ślicznie, dziewczęco. W tym uśmiechu było jednak coś lodowatego, coś, czego nie sposób było zignorować. Oboje wiedzieli co miała na myśli.
Cofnęła palce, poprawiła niesforny kosmyk włosów przy uchu, splotła dłonie za plecami.
- Chcesz się przywitać? Nie wypada tak uciekać od towarzystwa - zaproponowała, w większym gronie szukając chwili wytchnienia. Nie odważy się przecież znieważyć jej w tak bezpośredni sposób.
- W pewnym momencie kariery każdy dochodzi do sytuacji, gdzie obecna praca nie wypełnia całkowicie dnia. Część czasochłonnych spraw biorą stażyści, a ty jako osoba doświadczona nadzorujesz i stawiasz swoje podpisy.
Narzekał? Ciężko stwierdzić. Kto jak kto, ale Druella doskonale powinna już wiedzieć, że ten mężczyzna żyje nie tylko swoją pracą, a również pasją dzięki czemu rzadko się nudzi. Ot, zwyczajny dzień. Staniki nie latają, czterech liter nie urywa, a wciąż sprawia tyle frajdy! Z tym groźnym to bym nie przesadzał, chyba. W tym momencie Black zdecydowanie wyglądał potulniej, dzielnie krocząc za brunetką mając na sobie przemoczone do ostatniej nitki ubrania. Mimo wszystko wciąż idąc z podniesioną do góry głową, wypiętą klatką piersiową. Emanując odwagą i dumą, jakby mówił wszystkim, żeby patrzyli na niego. Wyłowił piękny wianek, pięknej kobiety, walcząc dzielnie z porywistym prądem, dużymi falami. Nie biorąc pod uwagę tego, że wciąż jest w ubraniach, że coś może mu się stać.
Tak, obowiązywał ich swego rodzaju układ. Rodziny zmusiły ich do wspólnego życia, chcąc połączyć ze sobą w ten sposób dwa skłócone rody. Oni natomiast między sobą postanowili ustalić pewne zasady. Nie łączyły ich głębsze uczucia, wszystko było po prostu dobrym biznesem, wszak nawet Rosierowie wiedzieli, że dzisiaj Blackowie mają bardzo duże wpływy, jedne z największych wśród arystokratów, choć nie byli wcale tak liczni. Na mocy ich paktu ona miała dzielnie udawać idealną narzeczoną, uczucia, motylki w brzuchach. On dawał jej wolną rękę w kreowaniu chociażby swojej kariery. Obiecał, że nigdy nie będzie naciskał, aby chociażby została kurą domową. Obiecał, że będzie ją wspierał w dążeniu do swoich celów, robiąc wszystko, aby jej się to udało. Ponadto poprzysiągł również, że będzie idealnym dla niej mężczyzną, aby wszyscy mogli jej zazdrościć, że to właśnie na nią padło przy zaręczynach z Blackiem.
- Dziękuję.
Krótko odpowiedział zaraz po tym jak otrzymał tego drobnego, pełnego wręcz nienawiści całusa. Druella była w tym momencie niczym otwarta księga, nawet jej oczy wyraźnie przekazywały informację, że odpłaci mu się za to z nawiązką. Nachylił się więc do niej na chwilę, dość cicho mówiąc kolejne słowa.
- Lady. Spokojnie, nie wyskoczę już tego wieczoru z czymś takim, większość spojrzeń już uciekło.
Delikatne zapewnienie z jego strony, wszak nie będzie jej zmuszał do publicznego okazywania uczuć. Nie przystoi to ani damie, ani lordowi, doskonale o tym wiedział. Wykorzystał jedynie "letni klimat", aby zgrabnie zasygnalizować niedoinformowanym gościom, że Druella jest jego i obowiązuje bezwzględny zakaz zbliżania się. Musiał trochę powarczeć, nawet jeśli teraz grzecznie przytaknął na jej pytanie. Chętnie podejdzie zamienić kilka słów z przyjacielem. Zgiął więc prawą rękę, dłoń ułożył na brzuchu, a łokieć "podał" swej partnerce, nie mogąc pozwolić tak po prostu samej dreptać. No i co? Zabrał Rosierównę wprost do Macmillana i jego blondwłosej towarzyszki! Jako, że tańczyli, wyczekał na odpowiedni moment zwolnienia, aby idealnie przeszkodzić im w tych wesołych harcach.
- Lordzie Macmillan, długośmy się nie widzieli.
Obdarował te małe skowronki idealnym uśmiechem, skiwając głową również do Charlene w geście powitania.
- Poznaj Druellę, lady z domu Rosier. Moją narzeczoną.
Wystrzelił prosto z mostu, teraz wyczekując tylko na reakcję Macmillana i to jak przedstawi blondwłosą, śliczną pannę. No proszę, proszę! Kto by pomyślał, że ten puchon znajdzie sobie taką piękność!
Gdy nachylił się ku niej, wygłaszając wielkopańskim tonem wszystkie te irracjonalne rzeczy, Druella uniosła lekko brwi, a później spojrzała na niego z pewnym niedowierzaniem. Ja jej twarzy politowanie mieszało się ze źle ukrywaną wściekłością... Choć może wcale nie próbowała jej ukrywać?
- Łaskawco - syknęła przez zęby, ustawiając się plecami do ogniska, by nikt nie dostrzegł furii, jaka ją ogarnęła - Dotknij mnie jeszcze raz, Black, a nie dożyjesz do końca tego Festiwalu. Na Morganę, masz moje słowo. Nie jestem jedną z twoich dziwek – ostatnie słowo wypluła z siebie z wyraźną pogardą, ale gdy sekundę później wsuwała dłoń pod jego ramię, jej twarz znów oblekła się łagodną, nieskazitelną radością. Jeśli było bowiem coś, w czym Druella była świetna, bez wątpienia było to sprawianie pozorów. Lata praktyki i nauki na własnych błędach przynosiły pierwsze owoce.
Pozwoliła mu poprowadzić się w stronę ogniska, ostrożnie stawiając kroki na nierównym, niepewnym podłożu. Jej spojrzenie omiotło rozbawione towarzystwo, odnalazło sylwetkę mężczyzny, o którym Cygnus wspominał wcześniej. Znała go, wiedziała kim jest. Wiedziała też, że ich rody nie mają ze sobą na pieńku, co w obecnych czasach było zaskakujące, ale formalnie nikt ich sobie nigdy nie przedstawił. Za to jego towarzyszka... Och, to zupełnie inna historia!
Blondwłose dziewczę, które jeszcze przed chwilą beztrosko wirowało w tańcu, było Rosierównie doskonale znane. Była na trzecim roku swojego stażu w Mungu, gdy roztrzepane, przesadnie melancholijne i wyjątkowo niezdarne stworzenie weszło jej w drogę na korytarzu, kosztując Druellę nieco nerwów, nową suknię i rozbite ingrediencje do eliksiru, którego niezwykle w tamtym momencie potrzebowała. I choć był to jedynie wypadek, a ona mogła przymknąć na to oko, kiepski dzień przerodził się w wyjątkowo paskudny, a brunetka rzadko wybaczała. A jeszcze rzadziej zapominała.
Charlie była w dodatku wszystkim, czym Druella z natury gardziła. Mieszanej krwi, niższego stanu, prostolinijna i naiwna. Była ofiarą doskonałą, a sercowe perypetie, które panna Rosier przeżywała w tamtym czasie sprawiały, że robiła się wyjątkowo drażliwa. Fakt, że Lupus - który jeszcze wtedy nie tratował jej jak wyjątkowo uciążliwego przeziębienia - również nie był do jasnowłosego podrostka nastawiony zbyt przyjaźnie, jedynie pogłębiał problem. W efekcie końcowym, pierwszy rok Charlie na stażu w katedrze alchemii był prawdziwym piekłem... A potem wcale nie było lepiej, bo Druella regularnie pojawiała się w Świętym Mungu i nigdy nie przepuściła okazji do drobnej nawet złośliwości. Ot, by nie wypaść z wprawy.
Los, jak się okazuje, wcale pannie Leighton nie sprzyjał. Ze wszystkich osób, na które mogła wpaść tego czarującego wieczora, musiała wpaść akurat na Druellę. W dodatku wściekłą.
- Lordzie Macmillan – brunetka spojrzała na mężczyznę i uśmiechnęła się uroczo, a uśmiech ten nadszedł tuż po wdzięcznym dygnięciu - Cygnusie, urocza towarzyszka twojego przyjaciela to Charlie Leighton. Zaczynała staż, gdy ja byłam na ostatnim roku - wtrąciła, unosząc nieznacznie brew.
- Lordzie Macmillan, jak mija wieczór? - spytała po chwili, odnajdując spojrzenie szlachcica, w którym bez wątpienia było coś... Dziwnego.
Z drugiej strony zadawał się z Leighton. Nie mógł być do końca normalny.
Uśmiechnął się, słysząc jej odpowiedź, co do pojawienia się na pozostałych dniach festiwalu. Wierzył, że może jakimś dziwnym trafem przekona ją do pojawienia się chociaż jutro. Praca nie zając, nie mogła uciec… nawet ta odpowiedzialna i wymagająca. Dla tych kilku dni warto było się przemęczyć i poświęcić, nawet pomimo utrudnień w transporcie. Nie zamierzał co prawda śledzić dziewczyny i zmuszać ją siłą do udziału w pozostałych dniach tego wyjątkowo miłego wydarzenia.
– Postaraj się – kusił ją nadal. – Poza tym nie przejmuj się nieudanym konkursem. Każdy z nas ma gorszy dzień. Nie ma się czego wstydzić – dodał, widząc że jej policzki porządnie się zaczerwieniły. Naprawdę, nie potrafił zrozumieć, co było w tym strasznego. Ot, każdemu mogło się zdarzyć. Dosłownie każdemu.
Może to nawet lepiej, że zachęcił ją do tańca. Przynajmniej mogła na chwilę zapomnieć o wstydzie związanym z jej „porażką”. Blondynka też zdawała się być zadowolona z tego, że została wprawiona w ruch. On jedynie zwalniał kiedy tylko czuł, że ta niepewnie stąpała po ziemi, potem trochę przyśpieszał, gdy czuła się pewniej. Od czasu do czasu podpowiadał jej, którą stopą powinna teraz przytupnąć lub odskoczyć. Z uśmiechem na twarzy reagował zarówno kiedy dany krok jej wyszedł, ale także kiedy przypadkiem poczuł jej stopę na swojej. Ważne, że dobrze się bawiła, jemu to nie przeszkadzało, bo i dlaczego by miało? Tak tańczyli chwilę, żeby w końcu mógł niespodziewanie chwycić ją w talii, chcąc zawirować z nią wkoło. Już ją odstawiał na ziemię, gdy nagle usłyszał głos, którego nie spodziewał się usłyszeć.
Momentalnie się zatrzymał i wrył swoje spojrzenie w dobrze znaną mu twarz. Radość zupełnie z niego uleciała. Przez chwilę przypatrywał się czarodziejowi z niedowierzaniem. On? Tutaj? Czy aby na pewno dobrze słyszał i widział? Zupełnie nie wiedział jak się zachować. Puścił pannę „Ch” i wyprostował się. Prawa dłoń automatycznie zacisnęła mu się w pięść. Nie wiedział, co powinien teraz myśleć. Miał ochotę rzucić się na Blacka i roztrzaskać mu twarz. W głowie nawarstwiały mu się wspomnienia z najgorszego dnia w swoim życiu. Momentalnie przypomniał sobie wszystko to, co planował powiedzieć Blackowi przez te kilka lat. Wszystko to, co spisał na kartkach i trzymał w swoim dzienniku w formie listów. Dosłownie wszystko, łącznie z cichym, mrocznym i niebezpiecznym marzeniem zemsty i mordu na nim. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie to spotkanie. Na pewno nie wyobrażał sobie, że spotkają się na ważnym na Prewettów festiwalu; że zostanie zaskoczony. Jak miał się zachować w takiej sytuacji? Jak? Udawać, że nic się nie stało? Nic a nic? Rzucić się mu do gardła jak pies? Zaczął miotać w niego zaklęciami? Mógł jedynie piorunować Blacka spojrzeniem, ciskać w niego niewidzialnymi sztyletami. Nabrał powietrza, próbując zapanować nad swoją żądzą krwi. Naprawdę miał nieodpartą chęć uderzenia go i okładania do nieprzytomności. Chęć sprania go na kwaśne jabłko, ale nie mógł. Z kilku powodów. Nie wypadało, nie mógł sobie pozwolić na gapiów, nie mógł kolejny raz zawieść Archibalda, swojej matki, samego lorda nestora.
Po chwili, która zdawała się być wiecznością, kiwnął w końcu Cygnusowi na powitanie. Zdawałoby się, że w kilka sekund doliczył do setki. Nadal jednak ledwo się kontrolował i bał się, że próba odpowiedzenia mu w jakikolwiek sposób mogłaby skończyć się niczym innym a krwawą bijatyką niegodną lordów. Stąd też Macmillan chciał skupić całą swoją uwagę na obu pannach, które zdawały się być ostatnim bastionem jego cierpliwości i samozachowania. Obydwie pozostawały zupełnie nieświadome tego, co wydarzyło się między nim a Blackiem. Obydwie mogły jedynie pozostawać w błogiej nieświadomości. I to właśnie jedna z nich „wybudziła” go z amoku, w którym się znajdował. Spojrzał na nią najpierw tak samo jak na Cygnusa. Dopiero po chwili jego spojrzenie „zelżało” i stało się łagodniejsze. Rozluźnił swoją pięść. Ukłonił się delikatnie. Po słowach lady Rosier momentalnie spojrzał na swoją towarzyszkę. Dopiero teraz przypomniał sobie jej imię, a przecież głowił się tyle czasu. Charlie Leighton. Zupełnie nie dziwiło go jak mogły się znać, być może dlatego, że wciąż zajęty był opanowywaniem się.
– Do tej pory przebiegał wyjątkowo przyjemnie, mam nadzieję, że to się nie zmieni – odpowiedział Rosierównie, tym samym w końcu się odzywając. Nie mógł jednak zmusić się na uśmiech, nie przy takiej osobie jak Cygnus. W końcu był dla niego wyjątkowo bolesnym przypomnieniem tego wszystko od czego dotychczas próbował uciec. Naprawdę ledwo się kontrolował i jedyną satysfakcję jaką znajdował to drobne zagrywki słowne. – A tobie, lady?
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ale teraz nie chciała o tym myśleć, więc skupiła się na tanecznych krokach. Szły jej nieudolnie, ale Anthony co jakiś czas podpowiadał, co powinna w danym momencie zrobić. Kilka razy przydepnęła mu stopy, ale wydawał się tym za bardzo nie przejmować. Cóż, nie byli na salonach i nie tańczył z damą uczoną tańca od dziecka, a ze zwyczajną czarownicą, dla której to było coś nowego.
Bawiła się dobrze, nie myśląc o konkursie ani o innych nieprzyjemnych sprawach. Było przyjemnie, nawet jeśli tak naprawdę z Anthonym znali się krótko. Dobrze czuła się w jego towarzystwie, ale jak się okazało, ich wspólny czas prawdopodobnie dobiegał końca. A na pewno dobiegał go taniec, przerwany pojawieniem się dwójki nowych osób, które najwyraźniej zainteresowały się Macmillanem.
Natychmiast się od niego odsunęła, a jej policzki znów nieznacznie poczerwieniały. Wbiła spojrzenie w nowo przybyłą parę. Nie znała mężczyzny, który do nich podszedł, ale z całą pewnością znała kobietę, i nie była to znajomość, którą wspominała dobrze. Druella Rosier była uosobieniem wszystkiego, czego Charlie nie lubiła w ludziach. Fałszywa, wyniosła, zadzierająca nosa i przebiegła, dała jej się we znaki podczas pierwszego roku jej stażu. Do dziś jej zastanawiało, co ktoś tak zepsuty robił w Mungu, bo nawet Charlie nie była tak naiwna, by uwierzyć, że Druella Rosier pragnęła pomagać potrzebującym. Była jedną z ostatnich osób, którą mogłaby podejrzewać o chęć pomagania innym ponad podziałami, i chociaż Charlie na ogół była osobą wyjątkowo przyjazną i tolerancyjną, do Druelli poczuła niechęć już podczas pierwszego spotkania i utrzymywała od niej odpowiedni dystans. Odetchnęła z ulgą, kiedy Rosierówna ukończyła kurs. To nie tak, że nie lubiła wszystkich szlachetnie urodzonych; wiedziała, że niektórzy, jak choćby Anthony, wydawali się naprawdę przyzwoitymi i miłymi ludźmi. Ale byli też tacy jak Druella, których lubić się po prostu nie dało. Podchodziła więc do nich jednostkowo. Niestety nawet w Mungu pracowali różni ludzie, i nie wszyscy byli mili, pomocni i tolerancyjni.
Teraz Rosierówna pojawiła się w towarzystwie mężczyzny, który przedstawił się jako jej narzeczony, więc choć na ogół starała się nie oceniać ludzi po pozorach, podejrzewała, że mógł być równie nieprzyjemny i niegodny zaufania jak ona, zwłaszcza, jeśli jego widok wywoływał w Anthonym wyraźnie złe emocje. Zastanawiało ją tylko, skąd tacy ludzie znali w gruncie rzeczy sympatycznego Macmillana? Na rodowych zawiłościach kompletnie się nie znała, nie miała też pojęcia o przeszłości swojego towarzysza ani o ich relacjach. Ale nie trzeba było być wybitnie spostrzegawczym, by wychwycić zmianę nastroju. Atmosfera nagle stała się nieznośnie ciężka, negatywne emocje zdawały się dosłownie wisieć w powietrzu, i to nawet nie tyle między nią i Druellą, a między mężczyznami. Dobra atmosfera sprzed kilku minut zniknęła bez śladu.
Co ich łączyło? Kim dla siebie byli? Co tu się działo?
Ostrożnie i powściągliwie skinęła przybyszom głową, przyglądając im się z dystansem. Chciałaby możliwie szybko się stąd ulotnić, więc rzuciła Anthony’emu spojrzenie, które wyraźnie mówiło „może lepiej sobie pójdę”. Nie miała ochoty na przebywanie w towarzystwie Druelli Rosier, ani na znalezienie się w samym środku jakiegoś męskiego konfliktu. Z niepokojem obserwowała rozwój sytuacji.
Różne rzeczy zwykła mu sugerować; czasami mniej, czasami bardziej niedorzeczne, bądź okropne (choć miała swoją granicę, której nigdy - w przeciwieństwie do niego - nie przekraczała), albo po prostu absurdalne, ale nie mówiła tego na poważnie, chyba o tym dobrze wiedział, a przynajmniej wiedzieć powinien. Maxine bywała szorstka i uszczypliwa, czasami zwyczajnie złośliwa, ale nie była naprawdę wredną, a ranienie innych nie leżało w jej naturze. Za to droczenie się jak najbardziej, a w Josephie swego czasu upatrywała towarzysza do najlepszych tego typu żartów; w zasadzie chyba wciąż nim był, bo gdy tylko się spotykali, historia nieustannie zataczała koło, a oni droczyli się ze sobą, jakby mieli znów po te piętnaście, szesnaście lat.
Już chciała coś zasugerować, gdy niczym jasnowidz uprzedził kolejną jej odzywkę; uniosła jedynie brew, gdy sam sobie nagle zaprzeczyl i przysłuchiwała mu się z lekkim politowaniem. - Ciekawe dlaczego - zastanowiła się głośno, z nieukrywaną nutą ironii w głosie lecz z ust nie schodził uśmiech; wyjątkowo nie sugerowała mu, że nie był dość dobry (choć zawsze kłamała, bo Josep był cholernie dobrym ścigającym - oczywiście nie lepszym niż którakolwiek Harpia, ale wciąż!), oboje wiedzieli, że Harpie z Holyhead rekrutują wyłącznie kobiety.
I dobrze, bo one bardziej się nadają do tego sportu, ot co! A już zwłaszcza na pozycję szukającej, która powinna być drobna, niska i szczupła, a przede wszystkim zwinna - no mężczyźni się do tego zwyczajnie nie nadali. Może nad pałkarzem to by się jeszcze trochę zastanowiła.
Może to i lepiej, że nie podchwycił tematu swego przyjaciela, a jej śmiertelnego wroga; gdy w ich rozmawach pojawiało się nazwisko Moore robiło się zdecydowanie mniej przyjemnie. Wright bronił druha, a Maxine była zbyt uparta, aby mu odpuścić - a wtedy musiel się rozejść, aby nie zaprzepaścić tej nici sympatii, która ich łączyła. Teraz mieli znacznie bardziej interesujące tematy i rzeczy do roboty, niż tamta paskudna. Maxine pozwoliła się poprowadzić nad ognisko; gdzieś w trawę rzuciła własne pantofle, lecz nie dbała o nie szczególnie - wracać do Walii i tak będzie na miotle, więc buty będą jej zbędne. Stopy i tak już miała oblepione w piasku, więc wkroczenie na nie nie zrobiło jej większej rżóżnicy.
- No wiesz, prawdziwi, czystej krwi - wyjaśniła mu, niezmiennie ironicznym tonem; uśmiechała się, choć błysk w oczach nieco przygasł. Potrafiła sobie żartować z własnego statusu krwi, potrafiła ironizować; w pewnym sensie to było jej tarczą obronną przed tymi, którzy naprawdę szydzili z tego, że była córką mugoli. Desmond mogła zaprzeczać ile wlezie, lecz gdzieś w głębi ducha - miała na tym punkcie pewien kompleks. Tyle jeszcze nie wiedziała o czarodziejskim świecie! Funkcjonowała w nim od ponad czternastu lat, a wciąż czasami wykazywała się żenującą niewiedzą. Co prawda nie sądziła, aby wciąż ukrywał się przed nią jakiś specjalny, tradycyjny taniec (za wyjątkiem tych balowych, ale na salonach nigdy nie bywała i nie miała zamiaru się tam pojawiać), lecz kto go tam wie?
Uniosła lekko brwi, gdy Joseph zaciął się dziwnie, jakby nie wiedział co jej powiedzieć; a gdy w końcu się odezwał, chciała poprosić, aby nie zabił jej tylko wzrokiem (jak Hannah), ale nie zdążyła, bo porwał ją do szalonego tańca. Aż pisnęła jak nastolatka, zaskoczona i ucieszna jednocześnie, lecz nie protestowała. Przykładała się nie mniej niż on; tańczyła całkiem dobrze, bywała przecież na potańcówkach nie raz i nie dwa, zarówno magicznych, jak i mugolskich. Ich energiczne, żywiołowe kroki przypominały trochę rock'n'rolla, nie pasowały do tradycyjnej muzyki, ale... kto by się tym przejmował? Bawiła się świetnie, uśmiechała cały czas; spódnica wirowała jej w tańcu, odsłaniając zgrabne łydki, a włosy wymknęły upięciu i rozsypały wokół buzi.
- Gdzieś się tak nauczył tańczyć, co? - przekrzyczała muzykę, gdy nagle znalazł się bliżej.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
- Nie traktuję Cię jako swoją kurtyzanę, pamiętaj o tym. Tworzymy duet, każde z nas jest na równi, a celem jest zawojowanie świata.
Dość wyniośle, marzycielsko, a jednak wypowiedziane z nieukrywaną pewnością siebie, wręcz powalającą. A przede wszystkim szczerze, co powinno być zdecydowanie najważniejsze dla Druelli, której to swego czasu obiecał, że będzie mówił jej prawdę, nie utrzymywał tajemnic, na które nie powinno być miejsca w ich związku. Choć obydwoje mieli swoje małe grzeszki, rzeczy z których nie chcieli się spowiadać. Jedna z nich właśnie nadchodziła wielkimi krokami, wołając o wspomnienie o sobie zaraz po tym jak dołączyli do Macmillana i jego partnerki tanecznej. Chwila kiedy zatrzymali swoją zabawę, te krótkie spojrzenie Tony'ego na Blacka. Atmosfera momentalnie się zmieniła, spoważniała. Coś zawisło w powietrzu i to nie tylko między dwójką mężczyzn. Coś było nie tak między paniami.
To jak Anthony momentalnie się spiął, uśmiech zniknął z jego twarzy. Dłoń splotła się w pięść, wszystkiemu przyglądał się Cygnus. Może najwyraźniej nie był to najlepszy pomysł, może jednak Macmillan wciąż mu nie wybaczył. Nie próbował nawet porozmawiać z Blackiem, ciągnęła go tylko chęć zemsty. Cygnus miał jedynie nadzieję, że to nie są wszystkie uczucia jakimi jest obdarzony przez dawnego puchona, dawnego przyjaciela. Byli różni, ich podejście do wielu spraw było całkowicie odmienne, a jednak czasy szkolne spędzali miło w swoim towarzystwie. Nawet jeśli już wtedy Black zadawał się z Riddlem i całą paczką ślizgonów, nie zaniedbał Tony'ego, swojego rodzeństwa, czy innych z którymi pragnął utrzymywać pozytywne stosunki. Zaprzepaścił wszystko jednym czynem, dość okrutnym, a jednak z troski o przyjaciela. Kierowało nim coś więcej, coś o czym nigdy nikomu nie powiedział i nie miał najmniejszego zamiaru wystawiać tego na światło dzienne. Teraz jednak należało coś z tym zrobić, przerwać chwilową ciszę, zaburzyć najwyraźniej plan Macmillana, który wolał skupić się na kobietach z nadzieją, że to pomoże mu się uspokoić.
Rosierówna przedstawiła mu blondynkę, zatem wszyscy już się tutaj znają, wszyscy zdążyli się ze sobą przywitać. Cygnus przybrał dość rzadko spotykany na jego twarzy wygląd. Delikatnie, ledwo widoczny uśmiech, z lekka podniesione ku górze brwi, niemalże maślane oczka. Jakby chciał już samą mimiką przekazać swego rodzaju troskę jaką obdarzał Macmillana.
- Widocznie lepiej bawiliście się bez nas, nie chcemy wam dłużej przeszkadzać, prawda Druello?
Krótkie, wymowne spojrzenie na swoją towarzyszkę mówiące, że będą musieli się stąd zawinąć. Wyjaśni jej wszystko później, bo na pewno nie odpuści. I ponownie wzrok na Anthony'ego.
- Lordzie, może odwiedziłbyś Grimmauld Place po festiwalu? Zapraszam na szklankę czegoś mocniejszego, musimy coś omówić.
I? I to tyle. Co prawda wciąż stał w tym samym miejscu, oczekując na reakcję mężczyzny, zdając sobie przy okazji sprawę z tego, że powoli jego ubrania się wysuszały, choć papieroska za szybko odpalić nie będzie mógł. Tytoń nie jest tak łatwy do wysuszenia w trybie natychmiastowym, niestety.
- Johnatan! – twarz Josyfa rozpromieniała momentalnie na widok kuzyna. I po raz kolejny Josyf został utwierdzony w przekonaniu, że opatrzność ma go w swojej opiece. Może powinien sobie zażyczyć coś jeszcze w myślach? Okazało się, że nie musiał, bo kuzyn przyszedł już ze wszystkim czego Josyf mógłby pragnąć. Na widok wina, Josyf szybko oderwał głowę od ziemi i podparł się na łokciu. – Dobre duchy cię tu przysłały – powiedział biorąc butelkę. Trochę skromne duchy, patrząc na jej zawartość. Josyf załapał się na alkohol, jak często miał w zwyczaju, na krzywy ryj, ale nigdy nie powstrzymywało go przed wybrzydzaniem i myśleniem, że należy mu się więcej. No ale przynajmniej nie na głos. Upił dużego łyka, niewiele zostawiając, ale upewniając się, że zostawił cokolwiek – ostatecznie miał jakieś maniery. Podał butelkę z powrotem do właściciela, sam opadając z powrotem na ziemię.
- Jaka charakteryzacja? – spytał niemal urażony, poprawiając podniosłym gestem koronę. Uniósł dumnie podbródek – Zawsze noszę koronę, nigdy nie zauważyłeś? – obruszył się, mało przekonująco, bo uśmiech nie opuszczał jego twarzy. Jak przyjemna była obecność kuzyna, brata tak naprawdę, w serduszku. Sprawiała, że Joszka czuł się o co najmniej dekadę młodszy i mógł udawać, że wcale nie jest poważnym panem doktorem, tylko dzieciakiem leżącym sobie na błoniach Hogwartu. Zerknął na Johnatana, po czym zatrzymał na nim wzrok dłużej, bo właśnie dostrzegł stan koszuli Johnatana. Detal, który mu naturalnie umknął w pierwszej chwili, gdy kuzyn pomachał mu winem przed oczami. – Lepiej mi powiedz, co to za charakteryzacja?
Widząc, że kuzyn najwyraźniej już przez wiele przeszedł tego wieczoru, i odpowiadając od razu na pytanie jak się bawi – Josyf podniósł uroczyście torbę jabłek i przełożył ją od razu tak, żeby leżała między nimi. W końcu należało wciągnąć krewnego Bojczuka do tradycyjnego świętowania, prawda?
- A wybacz, zawsze myślałem, że to tiara. - śmieję się, ale krótko, bo wraz z pytaniem drugiego Bojczuka marszczę nos i ściągam brwi, kątem oka zerkając na swoje odzienie w opłakanym stanie.
- Daj spokój, jedna panna puściła na mnie pawia. Tam sobie leży. - kiwam głową w kierunku miejsca, w którym ją położyłem i wywracam oczami - W skali od 1 do 10 jak bardzo tragicznie to wygląda? - pytam, bo chyba powinienem wskoczyć do wody, ale zimno takie, nie chce mi się... Chociaż to pewnie nieuniknione, bo sam już zaczynam czuć nieprzyjemny zapach wymiocin. Mam jednak nadzieję, że może uda nam się namówić jakieś nadobne niewiasty do wspólnej kąpieli w morskiej pianie, w stroju Wenus, naturalnie, bo jakże by inaczej.
- Co ty... - patrzę na kuzyna szeroko otwartymi oczami, unosząc wysoko obie brwi - Jabłka na Festiwal Lata? Było chociaż wziąć do tego spirytus. - śmieję się, ale sięgam po jedno i podrzucam je kilkukrotnie w dłoni - Trzy sykle dla tego, kto trafi tamtego gościa w ryj. - jeszcze się trochę chichram, ale znowu macham łbem, wskazując na jednego pijusa, co odczynia jakieś szamańskie tańce wokół ogniska, a partneruje mu jeno butelka wina. Marszczę brwi i ciskam w niego jabłkiem, jednak owoc przelatuje wysoko ponad jego postacią, na co się marszczę jak rodzyn.
- A niech to... - przeklinam i patrzę na mojego towarzysza - może jak uda nam się go powalić to zyskamy darmową flaszkę? To by była nawet całkiem niezła nagroda i dobry początek tego wieczora, bo moja sakiewka jak zwykle świeciła już tylko pustką.
- Pewnie jak zawsze - z kijem w dupie - tak, to dobre określenie na taniec w wykonaniu tych sztywniaków, którzy przychodzą na plażę wystrojeni jak na bal, żeby przypadkiem nikt nie posądził ich o bycie zwykłymi czarodziejami. Spokojnie, byli zwykłymi czarodziejami, tylko z nosami zadartymi aż pod same chmury (nie bali się, że powpadają im tam nie tylko muchy, ale i mewy?) i w strojach nieadekwatnych do sytuacji - przynajmniej zdaniem Joeya.
Na szczęście taniec zakończył ten temat rozmowy, a świat wokół nich zawirował. Wraz z nim zaś wielkie ognisko i inne pary. A muzyka...? Muzyka też pasowała, bo jak tylko skończyły się jakieś smuty, rozbrzmiała żywsza irlandzka nuta - wyjątkowo zresztą skoczna. No i do tego można się bawić!
Joe zawtórował piskowi Max swoim głośnym śmiechem i dalej! Okręcał ją raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby właśnie chodziło mu o uniesienie spódnicy Harpii i ujrzenie tych jej zgrabnych łydek, a co! Tu skok, tu przechylenie partnerki, obrót... mógł tak długo! Zresztą po przewianiu go przez wiatr na lewą stronę po taplaniu się w wodzie, teraz to się dopiero rozgrzewał w tańcu i przy ognisku.
A gdzie się nauczył tańczyć? Błysnął zębami w uśmiechu, po czym panna Desmond po raz setny dzisiejszego wieczora zawirowała i została tak raptownie przechylona, że spokojnie mogło jej odjąć oddech.
- To spuścizna po przodkach - odparł jej poważnym tonem, choć wciąż z uśmiechem na brodatej paszczy. Sprowadził ją z powrotem do pionu, ale zamiast puścić ją i jej spódnicę dalej w obieg, odsunął się, po czym ukłonił Maxine sztywno jak to robili Szkoci przed partnerką w tradycyjnym tańcu. Zaczął podskakiwać w miejscu prezentując fragment jednego z tańców z jego rodzinnych stron. Trochę dziwnie to było tańczyć i nie mieć na sobie kiltu, ale co tam.
- Mój dziadek do tej pory jest mistrzem reel - wytłumaczył znów ujmując jej dłonie i wracając do swojego "zwykłego" tańca. No, przez wzgląd na kolejną zmianę muzyki i zmianę rytmu trochę zwolnił.
- Babcia twierdzi, że była we Francji i krokami kankana może chodzić po domu - parsknął śmiechem, choć w zasadzie nie był pewny czy to kłamstwo. Kolejne okręcenie Maxine.
- Mam dość liczną rodzinę, która zjeżdża się na każdy spęd i święto... - tłumaczył, gdy tylko przyciągał ją do siebie. - A że nie ma święta bez tańca... - zawiesił znacząco głos szeroko się uśmiechając. - Ktoś musiał tańczyć z babcią, mamą, siostrą i stadem kuzynek i oczywiście z ciotkami, kiedy część męskiego towarzystwa zajęta była piciem - wyjaśnił jeszcze. Aż mu oczy zalśniły. W sumie dawno go nie było w domu... może czas sprawdzić czy matka nie zapomniała jak się piecze jabłecznik z cynamonem...
- A ty? - odbił piłeczkę. - Dajesz radę, a nie byłem pewien czy nadążysz - dodał tylko trochę uszczypliwie. Nie deptała go po stopach, nie potykała się i trzymała rytm: z pewnością nie tańczyła pierwszy raz.
No team can ever best the best of Puddlemere!
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Zaśmiała się na odpowiedź Wrighta; nie zraziło ją wulgarne określenie na tylną część ciała, ani że była trochę niestosowna - nie była przecież nadętą, sztywniacką lady, których wkoło nie brakowało. Zarówno ona, jak i Joseph patrzyli na nie z rozbawieniem. Na najlepsze przypadku Maxine w trakcie tańca wskazywała brodą. Nie potrafiła się po prostu nie roześmiać, gdy jedna z dam, ledwo oddychająca w ciasnym gorsecie, próbowała elegancko tańczyć walca na plaży do skocznej melodii wygrywanej przez muzyków na lutni i bębenkach.
Czasu na śmianie się z nich nie było jednak wiele, na myślenie także. Wright i Desmond zajęli się sobą, zapominając na chwilę o świecie pogrążonym w chaosie, fotoreporterze Czarownicy czającym się gdzieś w pobliżu i troskach. Z ust Maxine nie znikał radosny uśmiech, gdy wirowała w tańcu. Joseph świetnie prowadził, gdyby tylko i ona nie kroczyła ścieżką zawodowego sportowca mogłaby złapać za dyszkę... Trafił jednak swój na swego. Nie wymęczy jej! Na policzki Maxine wpłynął jednak rumieniec, gdy spódnica podwinęła się za wysoko i zaprezentowała aż za dużo smukłych nóg. Natychmiast poprawiła odzienie, doprowadzając się do porządku.
- Każdy Wright tak tańczy? - spytała Maxine, unosząc lekko brew. W końcu, gdy przystanęła naprzeciwko, obserwując kroki reela w wykonaniu Josepha, mogła wziąć głęboki oddech. Wsparła dłonie o biodra, lustrując go takim spojrzeniem, jakby była jurorką na konkursie tanecznym i za chwilę miała wystawić mu ocenę.
Dał jej wyłącznie chwilkę odpoczynku; zaraz wrócili do błyszczenia na wybrzeżu energicznym, radosnym tańcem. Po twarzy Maxine przemknął jednak cień, gdy opowiadał o rodzinie... i siostrze. Zastanowiła się, czy Hannah opowiedziała mu o pojedynku. Zacisnęła usta w wąską kreskę. - Godne pozazdroszczenia - mruknęła lakonicznie.
Z opowieści Josepha wysnuwała się wizja prawdziwej, szczęśliwej rodziny, której mogła mu wyłącznie zazdrościć. A świadomość, że zazdrościła więc tego także Hannah sprawiała dziwny dyskomfort.
- Och, wiesz, po prostu chodziłam na potańcówki - wyjaśniła jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Jak się słyszy Presleya, to nogi aż same rwą się do tańca, co? - uśmiechnęła się, ciekawa, czy Joseph, wychowany w rodzinie czarodziejów, słyszał kiedyś o tym słynnym mugolu.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Z pewnością jej nie zanudzi.
Nie był sztywniacki, nie chodził z kijem w dupie; żartował często i gęsto, uśmiechał się wciąż, łobuzersko i radośnie, nie marnowałby jej czasu na pogawędki o niczym. Z pewnością jednak brakowało mu dobrych manier... Aż za bardzo. Nie pomyślał o tym, by przedstawić się od razu (bo właściwie po co, kobiety lubią przecięż mężczyzn tajemniczych, czyż nie?), albo o tym, by szarmancko pocałować ją w rękę. Wpatrywał się za to w jej piegowatą, zarumienioną ciut twarz, intensywnie, może nawet napastliwie, lecz w obecnej sytuacji nie powinna była mieć mu tego za złe; zdołał w porę złapać jej wianek, byli więc sobie na dzisiejszy wieczór pisani - a do tego była tak piękna, że nie potrafił oderwać oczu od piegowatej buzi.
Komplement nie był przekłamany ani w przypadku Rii, ani wianka. Owszem, może nie było to finezyjne, misterne dzieło utkane z najrzadszych kwiatów, lecz takimi mógłby zachwycić się lord właśnie; a on, skromny człowiek, cenił prostotę i ludowość. W jego stronach najczęściej panny plotły wianki właśnie z białych i różowych kwiatów kończyny.
- No ja myślę - mruknął Siergiej z zadowoleniem; nie dość, że urocza, to jeszcze grzeczna - nie ośmieliłaby się odmówić, to dobrze wróżyło na pozostałą część wieczoru. Oby tylko Masza nie pojawiła sie znienacka... I nie zepsuła tego misternego planu. - Z Syberii, wiesz gdzie to? - odparł od razu, nie przestając suszyć zębów; jego pochodzenie nie było żadną tajemnicą. Od pierwszego słowa było słychać, że nie jest stąd. Angielski zdążył poznać już bardzo dobrze, był biegły zarówno w mowie, jak i piśmie, lecz nigdy nie wyzbył się wschodniego akcentu - i nawet się nie starał. Ze swojego pochodzenia, nazwiska, miejsca, w którym się wychował był dumny. Wypiął dumnie pierś. - No pewnie, słodziutka, jesteś lekka jak piórko - zaśmiał się Dolohov, podrzucając ją lekko na dowodów, że nie była ciężarem - a nawet jeśli, to wyjątkowo słodkim. Naprawdę sądziła, że rozbolą go ręce? Uniósł brew, patrząc na nią z miną mówiącą nie drocz się ze mną, z ust nie zniknął uśmiech szelmy. - Ta jest, moja pani - odparł Siergiej, podłapując od niej pełen godności ton; choć w jego ustach, człowieka bardzo prostego, brzmiało to ciut śmiesznie - lecz lepiej, aby było zabawnie, niż by milczeli. W chwili, gdy spojrzała w stronę ogniska, wskazując mu kierunek, w którym powinni byli podążyć, on nie potrafił się powstrzymać przed zerknięciem na dekolt sukienki - cóż, był tylko mężczyzną. Zanim zdążyła się zorientować, patrzył znów na jej twarz, spojrzał głęboko w oczy - niczym prawdziwy Romeo. - No, to powiedz mi, Rio Weasley... Często tu bywasz? - zaczął tonem poważnym, lecz zadrżały mu kąciki ust - i po chwili parsknął śmiechem. Nawet on nie był tak głupi, aby wypowiadać takie banały na serio. - Powiedz mi coś o sobie, ślicznoto - zachęcił ją, nie przestając podążać w stronę ogniska.
Nawet jednak, gdy zachrzęścił pod jego stopami rozgrzany piach, nie postawił jej na ziemi - w końcu była ranna. Z rudowłosą w ramionach zaczął kołysać się w takt melodii, wygrywanej na lutni, choć szło mu nieco... A nawet bardzo koślawo.
Siergiej Dolohov nie potrafił tańczyć. Czy przeszkadzało mu to jednak w czymś?
Ależ skąd.
That I'm bad to the bone
Dobrze, że osoba Rhiannon została pozbawiona zdolności penetracji ludzkich umysłów - przecież poczułaby się iście zgorszona przedmiotowym traktowaniem kobiet oraz celowym zabiegu zwodzenia żony; natomiast nieświadoma czyhających na nią pułapek doceniała bezpośredniość mężczyzny. Wolała chyba w ten sposób niż przesadną nieśmiałość, prawdopodobnie dlatego, że sama w kontaktach z płcią przeciwną nie miała doświadczenia. Rudowłosa poruszała się po ciemku w tunelach takich relacjach, nierzadko będąc zbyt zachowawczą. Elaine przestrzegała córkę przed złamanym sercem oraz wykorzystaniem przez nieodpowiedniego człowieka i Ria stawiała w tej przestrzeni bardzo ostrożne kroki.
Teraz nie musiała stawiać żadnych - za sprawą umięśnionych ramion partnera dosłownie unosiła się w powietrzu, odrywając nogi od ziemi. Stąpanie po niej przynosiło ból; niedokładnie zaleczona rana rwała za każdym razem, kiedy szła po nierównych terenach Weymouth. Weasley odczuwała wdzięczność względem tajemniczego pana oraz jego umiejętności, ponieważ ulga rozlewała się przyjemnym ciepłem po całym ciele.
- Syberia? - powtórzyła głucho. Oddała się w ręce rozmyślań, znacząc piegowate czoło podłużną bruzdą zamyślenia. - Wiem tylko, że to gdzieś na wschodzie - odparła z rozbrajającą szczerością, śmiejąc się cicho z własnej niewiedzy. - Jak tam jest? Kojarzy mi się, że dość zimno - spytała robiąc słodką minkę niewiniątka. Niech nie myśli o niej źle, nie można być dobrym ze wszystkiego, prawda? Musiał jej to wybaczyć.
- Aż tak? - Nie przestawała uśmiechać się zaczepnie, badając granice czarodzieja – i tego, jak szybko byłaby go w stanie podpuścić. Widocznie prezentowała swój przewrotny charakter pozbawiony subtelności. - Muszę szybko mknąć na miotle, żeby zdobywać punkty dla drużyny - opasłość mogłaby mnie jedynie spowolnić - wyjaśniła już poważniej, chcąc zaprezentować jakikolwiek temat podczas krótkiej podróży przez las, wprost do ogniska, przy którym bawili się już inni czarodzieje. Nieświadoma zaglądania w dekolt Rhiannon ucieszyła się, kiedy dotarli na miejsce. Tańczące w rytm muzyki języki ognia dawały przyjemne ciepło, z wolna muskające skórę. Kobieta rozejrzała się po zgromadzonych dostrzegając kilka znajomych twarzy. Zaaferowana pomachała do wszystkich (także do Max i Jo, w ogóle wszystkich), najdłużej koncentrując się na Tony’m i Charlie. Znów nie będąc świadomą jaki dramat rozgrywał się między nimi a… jakimiś przedstawicielami arystokracji. Poznała po przesadnie dworskim ubiorze. Kimkolwiek byli - Weasley współczuła parze, że musiała z nimi rozmawiać.
- Wstyd się przyznać, ale… jestem tu pierwszy raz - zaśmiała się wraz z towarzyszem. Naprawdę śmiesznie było rozmawiać i bujać się w jego ramionach. Jakby utulał ją do snu. - To tak jak wspominałam, gram w Qudditcha. Jestem ścigającą Harpii - powiedziała pełna dumy. Próbowała nawet wypiąć pierś, ale w pozycji, w jakiej się znajdowała, było to zbyt trudne. - Tak jak moja mama, choć ona już nie gra. Za to prawie wszyscy mężczyźni w rodzinie to aurorzy - rzuciła nie kryjąc się z rozbawieniem. Nie powiedziała tego z żadnego konkretnego powodu, ot tak wymsknęło jej się. - Oprócz sportu lubię też pojedynki. Ale poza tym jestem uroczym rudzielcem - dorzuciła w podobnym tonie. Odgarnęła włosy do tyłu i nagle… zaczęła się czarodziejowi ze Wschodu intensywniej przyglądać. - Czekaj, czekaj… Siergiej, tak? - W jej ustach to imię wybrzmiewało śmiesznie; nie mając do czynienia z rosyjskim dziwnie wymawiała tamtejsze słowa. - Czy ja cię nie widziałam przypadkiem podczas konkurencji walki z wiklinowym magiem? - zadała pytanie niczym najprawdziwszy detektyw. Nawet zmrużyła w tym celu oczy.
Bez wątpienia działo się tu coś dziwnego, ale niedostateczna ilość informacji nie pozwalała jej zrzucić zasłony z atmosfery, która zdawała się gęstnieć z sekundy na sekundę. Wokół nich ludzie wirowali w tańcu, ciepłe płomienie wspinały się w górę po sosnowych belach, do połowy strawionych już przez ogień, iskry strzelały w górę niczym fajerwerki, ale pogrążona w dziwacznej ciszy czwórka kompletnie nie zwracała na to uwagi. Charlie wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, wyraźnie unikając jej spojrzenia, Cygnus zdawał się być odrobinę rozbawiony, choć czuła, jak spina nieświadomie mięśnie, zupełnie jakby oczekiwał ataku. Natomiast Anthony... Och, to już zupełnie inna historia.
Choć na początku sądziła, że to zwykła niechęć, a Black próbował zwyczajnie utrzeć mu nosa, prędko zorientowała się, że coś jest bardzo nie tak. Coś skrywało się pod powierzchnią, napinało ramiona obcego jej mężczyzny, grało skurczem mięśni na szczęce i wypełniało zmrużone oczy wrogością tak otwartą, że odruchowo uniosła nieznacznie brwi, próbując przebić się przenikliwym spojrzeniem przez tarczę, jaką wzniósł wokół siebie. Jasnym stało się, że Cygnus musiał zaleźć mu za skórę, dopiec od żywego, pozostawić po sobie bardzo złe wspomnienia. Zerknęła na swojego narzeczonego, obrzucając krótkim spojrzeniem jego idealny profil, usta wykrzywione w parodii uśmiechu, spokój igrający w czarnych jak gagaty oczach. Jego również nie potrafiła rozgryźć, ale Merlinie, mógł być pewny, że po tym spotkaniu pojawią się pytania. Wiele pytań.
Napięcie przerwał zachrypnięty głos Macmillana, który, niczym wyrwany ze złego snu, otrząsnął się nagle i przeniósł na nią spojrzenie, napotykając ciekawość w błękitnych tęczówkach i słodki uśmiech, leniwie wstępujący na usta Druelli. Nie było to przecież tak, jak twierdziła Charlie; Rosierównę dało się lubić, ba, dało się ją uwielbiać. Odebrała doskonałe wychowanie, we krwi miała lekkość w nawiązywaniu kontaktów i kobiecą intuicję, która stanowiła o jej pochodzeniu lepiej niż nazwisko. Kobiety z jej rodu były wytrawnymi manipulantkami i strategami, a Druella wcale się od nich nie różniła. Potrafiła rozkochać w sobie każdego - oczywiście pod warunkiem, że tego chciała. I choć jej kontakty z Charlie Leighton w najlepszym przypadku można było określić jako negatywne, nie oznaczało to wcale, że zamierzała zrobić sobie wroga z Anthony'ego. Zwłaszcza, że mógł stanowić cenne źródło informacji.
- Zastanówmy się... - przechyliła lekko głowę, posyłając Macmillanowi kolejny sympatyczny uśmiech - Mój wianek nie utonął w morzu, pogoda wyjątkowo dopisuje, towarzystwo również... Chyba nie mam na co narzekać, lordzie Macmillan - odparła wreszcie, odnajdując jego spojrzenie kolejny raz. Wiedziała, że odpowiedzi należy szukać właśnie tam, bo opanowanie zdawało się spływać na niego powoli, ale konsekwentnie. Tylko w oczach nie potrafił ukryć wrogości, choć nie była ona skoncentrowana na jej osobie.
Gdy głos Blacka przerwał krótką ciszę, odwróciła głowę w jego kierunku, a później, wprawnie udając zaniepokojenie, przeniosła wzrok na Anthony'ego.
- Nie pomyślałam, że możemy wam przeszkadzać. Mam nadzieję, że nie żywi lord urazy? Nie chciałabym pozostawić po sobie złego wrażenia - powiedziała, bardziej z przyzwyczajenia niż celowo przygryzając dolną wargę. Ten gest, choć tak nieznaczny, wielokrotnie przetestowała już na ojcu i Tristanie, była pewna, że zadziała.
Słysząc kolejne słowa Cygnusa i wyczuwając w nich swoją szansę, natychmiast podchwyciła temat.
- Myślę, że to doskonały pomysł. Z przyjemnością poznam bliżej twoich przyjaciół... Powinien lord zabrać ze sobą swoją uroczą towarzyszkę - dodała, posyłając Charlie spojrzenie, które każdy mógł zinterpretować zupełnie inaczej.
- Nadrobimy stracony czas - dodała, unosząc nieznacznie brew. Przecież miała być miła, prawda?
Nie chciał wpadać kłopoty. Szczególnie teraz, gdy jeszcze wczoraj wygrał Wiklinowego Maga i wszyscy na niego spoglądali. Każdy wyraźnie go obserwował. Nie był jednak na tyle sztuczny, żeby bezgranicznie się uśmiechać i to jeszcze w fałszywym stylu, tak jak to robił chociażby Black. Nie był typem aktora. Nie potrafił kłamać. Jednocześnie, nie zdawał sobie sprawy z tego, że miał do czynienia z wytrawną manipulantką. Kiwnął głową pannie Rosier, przytakując jej do historyjki. Powinien się obawiać o jej życie, ale z drugiej strony, ona miała za sobą cały ród. Jego była ukochana nie miała nikogo… i była niskiego stanu. Czuł jak przytłacza go przeszłość, na którą nic nie potrafił poradzić.
– Cieszę się – odpowiedział jej bardziej z grzeczności niż z realnej radości. Bycie narzeczoną Cygnusa musiało być niekoniecznie dobrym wyborem… choć może wciąż pozostało w nim choć trochę z tego chłopaka, który kiedyś był przyjacielem Anthony’ego? Może jednak nie było to narzeczeństwo z rozsądku? Wątpił… w końcu oboje pochodzili z wyjątkowo konserwatywnych rodzin.
Słysząc ponownie głos swojego dawnego przyjaciela, przymrużył oczy, tak jak gdyby chciał dać sygnał, że wcale nie chciał go słyszeć. Mimowolnie jednak na niego spojrzał i uniósł brwi. Owszem, przeszkadzał mu, ale tylko on, lady Rosier mu nie wadziła, bo nie potrafił powiedzieć o niej złego słowa. Dopiero co ją poznał. Inna sprawa, że nie chciał, żeby Black za długo zawieszał wzrok blondwłosej towarzyszce… Musiał szybko znaleźć dobrą odpowiedź, która nie zabrzmiałaby jak nieuprzejmość.
Wtedy kątem oka zauważył pannę Weasley, która zaczęła do niego machać. Odmachałby, gdyby nie to, że władały nim nerwy i ledwo się kontrolował. Teraz musiał starać się zachowywać dwa razy silniej, chociażby ze względu na nią. Spojrzał na nią chłodno, jak nie on, zupełnie tak jak gdyby dawał jej znak, że nie czuje się obecnie na jakąkolwiek zabawę. Dobrze, że przynajmniej ona miała towarzystwo tego Rosjanina z Wiklinowego Maga. Oby zachowywał się przy niej porządnie, a nie tak jak na początku konkurencji.
– Nie przeszkadzacie mi, myślę że także pannie Leighton – dodał, zerkając z powrotem na szlachetnie urodzoną czarownicę, a towarzyszkę Blacka. Nie brzmiał przekonująco, ale co mógł na to poradzić. – Nie chciałbym jednak, żeby lady Rosier straciła przeze mnie okazję do całonocnej rozmowy i zabawie z tobą, Cygnusie – po raz pierwszy od wielu lat zwrócił się do niego bezpośrednio. Było to wyjątkowo dziwne, nieprzyjemne uczucie. Mógł przysiąc, że czuł jak biło mu serce, a właściwie waliło w piersi. Naprawdę nigdy nie przypuszczał, że będzie rozmawiać z Blackiem akurat na Festiwalu.
Przecież wyobrażał sobie wiele scenariuszy mordu, zemsty, przebaczenia, wszystkiego, w zależności od ilości alkoholu i stanu, w jakim się znajdował przez ostatnie osiem lat. Teraz Cygnus sam zapraszał go, niby jak dawniej, do Grimmauld Place. Zupełnie tak, jak gdyby naprawdę chciał sprowokować Anthony’ego.
– Owszem – odpowiedział mu, uśmiechając się szeroko, ale niepokojąco. – Musimy. – Dodał, zerkając na ciemnowłosą czarownicę. – Lady Rosier, wolałbym wpierw spotkać się z lordem Blackiem w cztery oczy. Dawno się nie widzieliśmy przez moją wyjątkowo długą wyprawę. Nie chciałbym zanudzać ciebie, ani panny Leighton swoimi nudnymi opowieściami.
Ile by dał, żeby zaciągnąć w tym momencie Cygnusa w krzaki i po prostu zbić go na kwaśne jabłko, bez przejmowania się etykietą. Po prostu, do krwi, bić go tak długo ile by się tylko dało. Wtedy jednak musiałby się długo tłumaczyć przed rodziną, przed samym nestorem i kto wie jak to wszystko by się skończyło. Musiał się kontrolować.
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset