Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Łąki
Strona 1 z 21 • 1, 2, 3 ... 11 ... 21
AutorWiadomość
Łąki
By dostać się na festiwal, należy przenieść się za pomocą przygotowanych na wydarzenia masowe świstoklików lub udać się pieszo z centrum najbliższego miasta na wybrzeże Dorset. Cały teren, gdzie będzie odbywać się wydarzenie, obłożono silnymi zaklęciami ochronnymi oraz uniemożliwiającymi teleportację. Wzgórza w porastają maki i chabry, stanowiące ciekawe kolorystyczne połączenie dla gromadzących się gości. Kilkaset metrów na zachód wyznaczono niewielkie pole namiotowe dla gości z różnych stron świata, chcących spędzić więcej czasu w urokliwym Dorset.
Nieopodal głównej części festiwalu zaprojektowano labirynt. Nie przytłaczał swoją wielkością – wystarczyło stanąć na palcach, żeby zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Składał się z kilku komnat, połączonych ze sobą plątaniną korytarzy. W każdej znajdowała się biała drewniana ławka i donice z kwiatami, a w niektórych ustawiono także nieduże rzeźby i fontanny. Czarodzieje mogli tu odpocząć od tłumu i harmidru festiwalu.
Gra zostanie rozpoczęta postem Ain Eingarp.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 31.01.23 19:06, w całości zmieniany 2 razy
1 sierpnia 1955, popołudnie
Czarodzieje wiedzeni obietnicą doskonałej zabawy, zapowiadanej już od miesiąca na łamach Czarownicy stopniowo gromadzili się w pobliżu wejścia na teren festiwalu. Organizacja przedsięwzięcia z takim rozmachem wymagała jednak odpowiednich zabezpieczeń zarówno antymugolskich, jak i teleportacyjnych. Większość z gości korzystała z przygotowanych przez Ministerstwo Magii świstoklików, w końcu nie istniało nic ważniejszego niż zachowanie Kodeksu Tajności, szczególnie w przypadku wydarzeń masowych, gdzie na niewielkim terenie zgromadzić się miało wiele magicznych osób z różnych stron Anglii, a może i świata. Na potrzeby festiwalu wyznaczono także teren przeznaczony pod pole namiotowe, znacząco zwiększający komfort czarodziejów uczestniczących w atrakcjach przez wszystkie lub kilka dni. Już od samego rana można było dostrzec osoby pojawiające się za pomocą świstoklików, a następnie rozkładające namioty o magicznie powiększonym wnętrzu. Oczywiście ta alternatywa została przygotowana dla czarodziejów mogących pozwolić sobie na tygodniowy urlop od pracy lub chcących spędzić w malowniczym Dorset więcej czasu niż tylko popołudnia i wieczory, którymi odbywać się będą atrakcje.
Po przejściu kilku wzniesień pokrytych kwitnącymi makami i chabrami, można dostrzec specjalnie przygotowane podwyższenie, z którego przemówi nestror rodu Prewettów. Obecnie, by umilić czas oczekiwania kilku czarodziejów tworzyło na żywo celtyckie melodie przy pomocy harf, skrzypiec, fletów, bębnów i dud.
| Proszę o gromadzenie się w tym temacie, w którym zostanie przeprowadzone oficjalne rozpoczęcie festiwalu.
Wraz z kolejnymi dniami festiwalu będą pojawiać się lokalizacje do ich rozgrywek.
Natomiast jarmark, obcowanie z jednorożcami oraz wieczorne tańce przy ogniskach będą trwać przez cały festiwal od jego oficjalnego rozpoczęcia. Dodatkowo sklepik jarmarkowy dostępny jest dla was do końca fabularnego sierpnia.
Taka szkoda. To naprawdę szkoda, że ktoś taki, jak Julius, jeszcze nie tak dawno mógł być najjaśniejszą z gwiazd brylującą w towarzystwie. Można byłoby go porównać do ramory w wodzie - te wszystkie uśmiechy, gładkie słówka, nienaganna aparycja i zachwycająca charyzma. Dobrze skrojone ubrania, wypastowane buty, kąciki ust uniesione delikatnie ku górze. Wspaniały posąg wszystkiego, czego Nottowie mogli pragnąć i czego wymagali od swych latorośli. Nawet, jeśli pod tym wszystkim krył się fałsz - wszak to było przyjęcie Prewettów, ich największych wrogów. Dlatego w środku najprawdopodobniej klan lwów krytykowałby wszystko w zasięgu ich wzroku, słuchu czy smaku. Fala pretensji oraz niepochlebnych słów, żółć goryczy zalałaby piękne, makowe pola, psując innym radość z tego pięknego popołudnia. Niewątpliwie słońce oraz delikatny wietrzyk zachęcał do spacerów, czy właśnie zabawy na świeżym powietrzu. Nie mniej jednak kiedy na tym wszystkim zalegnie gęsta, dająca się kroić nożem atmosfera, z pewnością obecność w tym miejscu byłaby dość kłująca, delikatnie nieznośna i budząca niepokój. Któż jednak ośmieliłby się ich pouczać, prawda? Co najwyżej sami organizatorzy, którzy jednak dla Nottów zapewne nie mieli żadnej wartości.
Tymczasem jednak Julius nie był tym samym człowiekiem, co wcześniej. Jeszcze te kilka lat temu. Owładnęła nim nieprzemożona chęć destrukcji. Wszystko wokół widział w czarnych barwach, w żyłach zaś płynęła nieokreślona złość, kierowana do każdego z osobna. Wypełniająca ciało i duszę, była przykrą, namolną i głośną. A mimo to mężczyzna karmił ją z każdym dniem coraz mocniej, zatracając się w hulaszczym trybie życia przesiąkniętym alkoholem i konfliktami. Był smutnym i przerażającym jednocześnie. Ale może chociaż szczęśliwie zapomnianym?
Nie lubił uczucia przenoszenia za pomocą świstoklika, nawet, jeśli to było dość podobne do teleportacji. Kiedy znalazł się na terenie festiwalu odczuwał nieprzyjemne drgania żołądka, które chwilowo wybiły wyjątkowo nieprzyjemne myśli. Otrzepał niewidzialny brud z ubrania, po czym żwawym, acz dość eleganckim krokiem skierował się do miejsca, gdzie podobno znajdowało się wejście do tego przybytku. Starał się przywdziewać wysoce obojętny wyraz twarzy, chociaż nie udało mu się ukryć cienia niezadowolenia, który przemykał w spojrzeniu jego niebieskich oczu.
Czy naprawdę chciał tu być?
Tymczasem jednak Julius nie był tym samym człowiekiem, co wcześniej. Jeszcze te kilka lat temu. Owładnęła nim nieprzemożona chęć destrukcji. Wszystko wokół widział w czarnych barwach, w żyłach zaś płynęła nieokreślona złość, kierowana do każdego z osobna. Wypełniająca ciało i duszę, była przykrą, namolną i głośną. A mimo to mężczyzna karmił ją z każdym dniem coraz mocniej, zatracając się w hulaszczym trybie życia przesiąkniętym alkoholem i konfliktami. Był smutnym i przerażającym jednocześnie. Ale może chociaż szczęśliwie zapomnianym?
Nie lubił uczucia przenoszenia za pomocą świstoklika, nawet, jeśli to było dość podobne do teleportacji. Kiedy znalazł się na terenie festiwalu odczuwał nieprzyjemne drgania żołądka, które chwilowo wybiły wyjątkowo nieprzyjemne myśli. Otrzepał niewidzialny brud z ubrania, po czym żwawym, acz dość eleganckim krokiem skierował się do miejsca, gdzie podobno znajdowało się wejście do tego przybytku. Starał się przywdziewać wysoce obojętny wyraz twarzy, chociaż nie udało mu się ukryć cienia niezadowolenia, który przemykał w spojrzeniu jego niebieskich oczu.
Czy naprawdę chciał tu być?
The devil's in his hole
Julius Nott
Zawód : łamacz klątw
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Into the sun the south the north, at last the birds have flown
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
The shackles of commitment fell, In pieces on the ground
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Żadne moje gry się nie pokończyły (a raczej ta jedna), dlatego nawet nie wiem, czy Melvin mógł być szczęśliwy i zakochany. Może załóżmy, że tradycyjnie był szalenie smutny. Tak, ja, Melvin Podmore jak zwykle byłem niesamowicie introwertyczny, całkowicie skupiony na historii zamierzchłej. Wciąż w głowie majaczyła mi postać znienawidzonej matki, nieżyjącego przez nią ojca i sióstr, które żyły, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Na tle tego udana bądź nieudana randka zdecydowanie blakła, przyćmiewana rosnącymi wątpliwościami i wyrzutami sumienia. Że nie potrafiłem zapobiec tej tragedii. Nawet, jeśli byłem ledwie kilkuletnim gnojkiem, to nie czułem się wcale usprawiedliwiony tym faktem. Wszystko we mnie się gięło, gniotło i trzaskało. Dźwięk wykręcanej i tak powykręcanej już duszy dźwięczał mi w uszach, nie dając spokojnie spać i należycie trenować. Ostatnimi czasy mogłem wyżywać się na ludziach dość intensywnie, nawet, jeśli tego nie chciałem. Trochę bałem się z kimkolwiek spotykać, lecz świadomość, że mam kilku zaufanych przyjaciół, podnosiła mnie na duchu. Nawet, jeśli oni byli obrzydliwie szczęśliwi, a ja obrzydliwie zdołowany - szczerze starałem się być zadowolony wraz z nimi. Zupełnie, jak gdyby szczęście dzielone, czy wręcz współdzielone rzeczywiście się zwiększało.
Można było zatem przyjąć, że wyglądałem na całkiem ukontentowanego, kiedy już wyzbyłem się przytłoczenia z powodu użycia świstokliku. Podszedłem do miejsca, w którym umówiłem się z samym Rudolfem Brandem, bo to oczywiście niesamowicie istotna informacja i stanąłem, rozglądając się wokół. Do uszu moich dochodziły dźwięki wydobywające się z festiwalu. Harfy rzeczywiście nieco koiły moje nadwyrężone nerwy, dzięki czemu uśmiechnąłem się całkiem przyjemnie, a przynajmniej wystarczająco, aby nie uciec ode mnie w popłochu. Ciekawiło mnie, czy Rudi przyjdzie z Gwen, czy jednak sam, bo tego w gruncie rzeczy nie ustaliliśmy. Ostatecznie rozchodziło się o to, aby poprawić sobie humor i dobrze się bawić. A na koniec wielki mecz!
Można było zatem przyjąć, że wyglądałem na całkiem ukontentowanego, kiedy już wyzbyłem się przytłoczenia z powodu użycia świstokliku. Podszedłem do miejsca, w którym umówiłem się z samym Rudolfem Brandem, bo to oczywiście niesamowicie istotna informacja i stanąłem, rozglądając się wokół. Do uszu moich dochodziły dźwięki wydobywające się z festiwalu. Harfy rzeczywiście nieco koiły moje nadwyrężone nerwy, dzięki czemu uśmiechnąłem się całkiem przyjemnie, a przynajmniej wystarczająco, aby nie uciec ode mnie w popłochu. Ciekawiło mnie, czy Rudi przyjdzie z Gwen, czy jednak sam, bo tego w gruncie rzeczy nie ustaliliśmy. Ostatecznie rozchodziło się o to, aby poprawić sobie humor i dobrze się bawić. A na koniec wielki mecz!
Gość
Gość
Po raz pierwszy od bardzo dawna miał naprawdę dobry humor.
Już dawno nie doświadczał tego stanu, więc pojawienie się go tego dnia miało naprawdę odświeżający charakter. Jakby na ten czas ktoś zdjął z jego barków ogromny ciężar i pozwolił mu poczuć się na te zaledwie dwadzieścia cztery lata, które przecież dopiero od niedawna miał. Być może przyczynił się do tego fakt, że w nocy jego snu nie zakłócił żaden koszmar. Pierwszy raz od dłuższego czasu po prostu wyspał się jak człowiek i rano nie czuł się jak własny cień. Inną opcją mogła być świadomość, że najbliższy czas spędzi w towarzystwie ukochanej Allison. Na reszcie po miesiącu od jej powrotu do kraju, od tej okropnej rozłąki, mógł spędzić z nią czas bez żadnych niespodzianek. Po prostu cieszyć się z towarzystwa osoby, która stanowiła jego nierozerwalną połowę, a której pozbawiono go w tak okrutny sposób. Nie miał zamiaru jednak myśleć dziś o Samaelu. Nie wiedział nawet, czy brat pojawi się na Festiwalu. Nawet gdyby to przecież będą w miejscu publicznym, a to bydle dba o swoją nieposzlakowaną opinię. Avery naprawdę nie rozumiał jak nadal mógł być magipsychiatrą i uczyć nowych uczniów. Na myśl o fakcie, że naucza Isolde robiło mu się niedobrze. Albo na myśl o innym pionku w rękach brata. Nie czuł jednak ani krzty wyrzutów sumienia, że zabiera Selwynowi narzeczoną na cały okres festiwalu u Prewettów. Potrzebował jej o wiele bardziej niż ten śmieszny, mały człowieczek.
Nie zatruwał sobie więc głowy żadną z tych postaci, a dobry humor sprawiał, że nawet nucił sobie pod nosem zasłyszaną w radiu piosenkę. Nie uśmiechał się pod nosem, bo to już naprawdę byłoby za dużo, ale szczerze ucieszył się, gdy spotkał Allison przy umówionym świstokliku. Wspólnie przenieśli się do Dorset, aby zająć odpowiednie miejsce na polu namiotowym. Pogoda była naprawdę piękna jak na Londyn i Søren zastanawiał się, czy nie jest to przypadkiem sprawka magii. Nie miał jednak nic przeciwko temu, zwłaszcza, że chciał, aby siostra bawiła się jak najlepiej i zapomniała o wszystkich nękających ich problemach. Chociaż na te krótkie chwile, kiedy byli razem. Oboje tego potrzebowali.
Zostawili rozstawiony namiot za sobą, a że czasu do rozpoczęcia było jeszcze sporo mogli cieszyć się swoim towarzystwem bez niepotrzebnego witania i ściskania rąk osób, których wcale nie miał ochoty pozdrawiać. Spacer wśród niekończących się pól maków, z dala od niepotrzebnej cywilizacji napawał go ogromnym spokojem. Mogli wreszcie rozmawiać bez żadnych przeszkód czy wścibskich uszu albo pomilczeć przy kawie, na którą zaszli, gdy naszła ich ochota.
Niestety nie można było izolować się bez końca. Musieli w końcu powrócić do głównego miejsca festynu. Søren wyjątkowo nie miał nic przeciwko temu, spokój oraz dobry humor cały czas się go trzymały, gdy szli wydeptanymi ścieżkami ku głównemu punktowi – podwyższeniu. Spoglądał cały czas czujnie kątem oka na bliźniaczkę, chcąc mieć pewność, że nie jest osamotniony w swoim dzisiejszym entuzjazmie. Ścisnął jej dłoń w milczącym podziękowaniu za to, że wyciągnęła go dziś z jego zimnej skorupy, jak tylko ona potrafiła.
Już dawno nie doświadczał tego stanu, więc pojawienie się go tego dnia miało naprawdę odświeżający charakter. Jakby na ten czas ktoś zdjął z jego barków ogromny ciężar i pozwolił mu poczuć się na te zaledwie dwadzieścia cztery lata, które przecież dopiero od niedawna miał. Być może przyczynił się do tego fakt, że w nocy jego snu nie zakłócił żaden koszmar. Pierwszy raz od dłuższego czasu po prostu wyspał się jak człowiek i rano nie czuł się jak własny cień. Inną opcją mogła być świadomość, że najbliższy czas spędzi w towarzystwie ukochanej Allison. Na reszcie po miesiącu od jej powrotu do kraju, od tej okropnej rozłąki, mógł spędzić z nią czas bez żadnych niespodzianek. Po prostu cieszyć się z towarzystwa osoby, która stanowiła jego nierozerwalną połowę, a której pozbawiono go w tak okrutny sposób. Nie miał zamiaru jednak myśleć dziś o Samaelu. Nie wiedział nawet, czy brat pojawi się na Festiwalu. Nawet gdyby to przecież będą w miejscu publicznym, a to bydle dba o swoją nieposzlakowaną opinię. Avery naprawdę nie rozumiał jak nadal mógł być magipsychiatrą i uczyć nowych uczniów. Na myśl o fakcie, że naucza Isolde robiło mu się niedobrze. Albo na myśl o innym pionku w rękach brata. Nie czuł jednak ani krzty wyrzutów sumienia, że zabiera Selwynowi narzeczoną na cały okres festiwalu u Prewettów. Potrzebował jej o wiele bardziej niż ten śmieszny, mały człowieczek.
Nie zatruwał sobie więc głowy żadną z tych postaci, a dobry humor sprawiał, że nawet nucił sobie pod nosem zasłyszaną w radiu piosenkę. Nie uśmiechał się pod nosem, bo to już naprawdę byłoby za dużo, ale szczerze ucieszył się, gdy spotkał Allison przy umówionym świstokliku. Wspólnie przenieśli się do Dorset, aby zająć odpowiednie miejsce na polu namiotowym. Pogoda była naprawdę piękna jak na Londyn i Søren zastanawiał się, czy nie jest to przypadkiem sprawka magii. Nie miał jednak nic przeciwko temu, zwłaszcza, że chciał, aby siostra bawiła się jak najlepiej i zapomniała o wszystkich nękających ich problemach. Chociaż na te krótkie chwile, kiedy byli razem. Oboje tego potrzebowali.
Zostawili rozstawiony namiot za sobą, a że czasu do rozpoczęcia było jeszcze sporo mogli cieszyć się swoim towarzystwem bez niepotrzebnego witania i ściskania rąk osób, których wcale nie miał ochoty pozdrawiać. Spacer wśród niekończących się pól maków, z dala od niepotrzebnej cywilizacji napawał go ogromnym spokojem. Mogli wreszcie rozmawiać bez żadnych przeszkód czy wścibskich uszu albo pomilczeć przy kawie, na którą zaszli, gdy naszła ich ochota.
Niestety nie można było izolować się bez końca. Musieli w końcu powrócić do głównego miejsca festynu. Søren wyjątkowo nie miał nic przeciwko temu, spokój oraz dobry humor cały czas się go trzymały, gdy szli wydeptanymi ścieżkami ku głównemu punktowi – podwyższeniu. Spoglądał cały czas czujnie kątem oka na bliźniaczkę, chcąc mieć pewność, że nie jest osamotniony w swoim dzisiejszym entuzjazmie. Ścisnął jej dłoń w milczącym podziękowaniu za to, że wyciągnęła go dziś z jego zimnej skorupy, jak tylko ona potrafiła.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kto jak kto, ale Benjamin Wright, główny wodzirej wszystkich nokturnowych potańcówek, musiał pojawić się także i na mniej renomowanych wydarzeniach. Na Festynie brakowało przecież podstawowych atrakcji, czyniących każdą imprezę godną wpisania do annałów (lub bezpowrotnego utopienia w mrokach pamięci krótkotrwałej). Z nieba nie sypało się szkło butelek, w obwoźnych sklepikach brakowało czarnomagicznego asortymentu no i ludzie byli bardziej drętwi, tłumacząc swoje moralne zachowanie przyzwoitością. Tak, zdecydowanie miłosny jarmark Prewettów należałoby przeorganizować i Ben bardzo chętnie zająłby się przetłumaczeniem szlacheckich zwyczajów na język prymitywnego Nokturnu, czyniąc cały magiczny spęd znacznie ciekawszym, bo odkąd szybko prześwistoklikował się na wzgórza Dorset, nic nie było w stanie przykuć jego uwagi na dłużej. I nie należało za ten stan uczuciowy winić zmanierowania Wrighta - po prostu po dwóch dniach spędzonych w pracy, uciekając przed płomieniami chorego smoka i próbując ogarnąć nowe nabytki trójogonów, niewiele rzeczy na tym magicznym świecie było w stanie naprawdę zaciekawić Benjamina, podnosząc ciśnienie w jego przepalonych alkoholem żyłach. Przeszedł więc przez teren festiwalu z nieco znudzoną miną, zapamiętując tylko miejsce, z którego dobiegały zachwycone piski dziewcząt. Bardziej chciał zobaczyć jednorożce niż trajkoczące przy nich panienki, ale...przecież nie zamierzał wrócić dzisiaj do Londynu sam. Perspektywa kolejnej nocy spędzonej na siłowaniu się z własnymi koszmarami wydawała mu się nie do zniesienia, zresztą powoli stała samotność zaczynała mu dokuczać. Wolał nie zastanawiać się, czy jest to spowodowane starością - ciągle przecież czuł się jak dzieciak, nastolatek, młody chłopak, gwiazdka Quidditcha, kiedyś pojawiająca się u Prewettów w glorii chwały a teraz raczej smętnie znikająca w podekscytowanym tłumie. Nie, żeby mu to przeszkadzało. Potrzebował teraz chwili spokoju, zanim rozpocznie miłosną zabawę, skierował więc swoje kroki ku wcześniej przygotowanemu podwyższeniu, trzymając się raczej z dala od oczekującego na przemówienie tłumu. Oparł się plecami o rosnące nieopodal drzewo, zapalając papierosa. Lata praktyki sprawiły, że praktycznie nie czuł ostrego dymu i tak rozpływającego się w letnich powiewach pachnącego kwiatami wiatru. Hattie by się tutaj spodobało; co roku przecież pojawiali się tutaj razem, i Benjamin podejrzewał, że Devon nie przepuściłaby okazji do pokazania się w towarzystwie. Zapewne z mężem, którego bardzo chciał poznać, chociaż na samą myśl o Zaimie coś zapiekło go w gardle, tylko wzmagając apetyt na Ognistą. Sierpień zdecydowanie nie zapowiadał się miesiącem trzeźwości.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na terenie festiwalu byłam od samego rana. Razem z Beatrice Nott przygotowywałyśmy zagrodę dla jednorożców i dopiero na rozpoczęcie, udało nam się na chwilę od nich odejść. Miałyśmy tyle pracy, że akurat na rozpoczęcie przytrafiła nam się wolna chwila, która zechciałyśmy wykorzystać. Nie wiem, gdzie Beatrice zniknęła, ja przy wejściu pojawiłam się jednak sama. Rozglądałam się uważnie szukając znajomych twarz. Liczyłam, że pojawi się może mój ojciec, aczkolwiek wiedziałam, że on nie przepada za takimi imprezami, więc jego pojawienie się, było co najmniej znikome. Szukałam wzrokiem swoje kuzynostwo albo koleżanki, z którymi mogłabym się przywitać. W tym tłumie jednak nikogo znajomego nie spotkałam. Nie zmartwiło mnie to jednak, wiedziałam, że prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto zechce dotrzymać mi towarzystwa. Czy to koleżanka, czy też mężczyzna mną oczarowany. Szłam, z gracją omijając stojących mi na drodze ludzi. Dzisiaj się wystroiłam, nawet nie wiem czy bardziej niż zazwyczaj. Nie mogłam pozwolić, aby Czarownica znowu zrobiła ze mnie pośmiewisko, za co właściwie stracili wierną czytelniczkę, musiałam się dzisiaj pilnować i nie miałam zamiaru dać im pola do plotek. Ani ze względu na ubiór, ani tym bardziej ze względu na zachowanie. Miałam na sobie nową, błękitną sukienkę, trochę za kolano. Do tego oczywiście pasująca biżuteria i dodatki. Miałam ogromną nadzieję, że żadna z innych panien, nie wpadnie na dokładnie ten sam pomysł, aby wykorzystać suknię z najnowszej kolekcji. To byłaby kompletna kompromitacja.
W każdym razie przemieszczałam się pomiędzy ludźmi szukając odpowiedniego miejsca do stanięcia i wysłuchania mowy rozpoczynającej. Gdzieś w środku, ale nie na tyle, by nic nie widzieć. No i chciałam też móc kontrolować, czy aby przypadkiem ktoś znajomy nie przyszedł i mnie nie zauważył. Było by mi naprawdę przykro, gdybym nie miała dzisiejszego dnia, oraz tych następnych, żadnego towarzystwa. Miałam w planach odwiedzić jarmark, ta suknia z włosem willi była przepiękna. Kupiłabym ją i założyła w odpowiednim momencie, dwóch czarów willi nigdy za wiele. Interesowały mnie też wianki i tańce oraz wróżby. No i może wybiorę się pooglądać wyścigi na koniach Carrow’ów. Miałam okazję je zobaczyć i się przejechać, naprawdę piękne, wręcz cudowne stworzenia. Na nic więcej zapewne nie będę miała czasu, zajmowanie się jednorożcami, to mój priorytet. Liczyłam na to, że pojawi się sporo osób, w końcu dla wielu może to być jedyna okazja, aby spotkać te stworzenia. Bałam się trochę, że może coś się stać, a ja nie będę potrafiła nad tym zapanować, ale miałam nadzieję, że razem z Beatrice sobie poradzimy. Atrakcje, które przygotowałyśmy powinny wszystkich zadowolić. Oby znaleźli się chętni na nasze jednorożce.
Sukienka
W każdym razie przemieszczałam się pomiędzy ludźmi szukając odpowiedniego miejsca do stanięcia i wysłuchania mowy rozpoczynającej. Gdzieś w środku, ale nie na tyle, by nic nie widzieć. No i chciałam też móc kontrolować, czy aby przypadkiem ktoś znajomy nie przyszedł i mnie nie zauważył. Było by mi naprawdę przykro, gdybym nie miała dzisiejszego dnia, oraz tych następnych, żadnego towarzystwa. Miałam w planach odwiedzić jarmark, ta suknia z włosem willi była przepiękna. Kupiłabym ją i założyła w odpowiednim momencie, dwóch czarów willi nigdy za wiele. Interesowały mnie też wianki i tańce oraz wróżby. No i może wybiorę się pooglądać wyścigi na koniach Carrow’ów. Miałam okazję je zobaczyć i się przejechać, naprawdę piękne, wręcz cudowne stworzenia. Na nic więcej zapewne nie będę miała czasu, zajmowanie się jednorożcami, to mój priorytet. Liczyłam na to, że pojawi się sporo osób, w końcu dla wielu może to być jedyna okazja, aby spotkać te stworzenia. Bałam się trochę, że może coś się stać, a ja nie będę potrafiła nad tym zapanować, ale miałam nadzieję, że razem z Beatrice sobie poradzimy. Atrakcje, które przygotowałyśmy powinny wszystkich zadowolić. Oby znaleźli się chętni na nasze jednorożce.
Sukienka
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Ostatnio zmieniony przez Rosalie Yaxley dnia 16.10.15 12:46, w całości zmieniany 3 razy
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Środki transportu zbiorowego nie należały nigdy do jego ulubionych rozrywek, tym razem jednak nie miał nawet okazji ponarzekać sobie w myślach, bo ledwie jego stopy wylądowały chwiejnie na jednym z okolicznych wzgórz, oślepiło go coś jaskrawego. Zamarł w miejscu, nieco nieprzytomnie osłaniając oczy przed atakującą go wściekle jasnością i dopiero wtedy uświadamiając sobie, że minął już... jakiś czas, odkąd ostatnim razem widział słońce. Powietrze też pachniało jakoś inaczej, pozbawione zarówno sterylnej woni ministerialnego biura, jak i zatęchłego smrodu, unoszącego się standardowo w barach, których stawał się powoli stałym bywalcem. Wrażenie było tak niespodziewane, że przez dobrą minutę rozglądał się dookoła, dopiero dzięki uniesionym w zdziwieniu brwiom jakiegoś nieznajomego czarodzieja orientując się, że wciąż mocno ściska w ręce starą, damską torebkę.
Odrzucił świstoklik do specjalnego pudła, reflektując się z lekkim opóźnieniem i ruszając z miejsca, w stronę ustawionej na wzniesieniu mównicy. Stopniowo przystosowywał się do sytuacji, jak przypominający sobie doskonale znane kroki tancerz, od niechcenia wsuwając dłonie do kieszeni szaty i starając się wyglądać jak odpowiednia osoba w odpowiednim miejscu. Co nie było zadaniem najprostszym; nie chciał tu być. Gra pozorów, do której wrócił ponad rok temu, ciążyła mu z każdym dniem coraz bardziej i częściej niż zazwyczaj łapał się na tym, że po prostu mu się nie chciało. Uśmiechać się, bawić w przykładnego syna i wirować w tym szlacheckim kołowrotku, od którego robiło mu się niedobrze (choć to ostatnie mogło mieć akurat coś wspólnego z opróżnioną wieczorem butelką ognistej). Czuł się niesamowicie staro, jak ktoś zmęczony życiem, z tą różnicą, że on był zmęczony jego brakiem, od miesięcy jedynie egzystując. Kiwał jednak głową posłusznie, zupełnie odruchowo witając się z czarodziejami i czarownicami, z którymi witać się należało i mechanicznie odpowiadając na ich pozdrowienia.
Nawet nie drgnął na widok opartej o drzewo postaci. To było pewną nowością, aczkolwiek nie był pewien, jak to interpretować. Obezwładniająca obojętność wciąż stanowiła stan dosyć świeży i na moment zwolnił kroku, czekając na napływ gorących wyrzutów sumienia, które od ponad roku trzymały go tak daleko od Benjamina, jak to tylko było możliwe, ale... nic takiego nie nastąpiło. Nadal był absolutnie pusty, i choć ta pustka ciążyła mu na szyi jak stalowy łańcuch, to dla odmiany milczała uparcie, nie namawiając go ani do ucieczki, ani do żałosnych przeprosin.
Zatrzymał się obok drzewa, nie odzywając się ani słowem, a jedynie odpalając wyłuskanego z kieszeni papierosa; paskudny, mugolski zwyczaj, który dostał w prezencie od Wrighta i który niezmiennie popychał jego myśli w inny czas i inne miejsce.
Tęsknił.
Odrzucił świstoklik do specjalnego pudła, reflektując się z lekkim opóźnieniem i ruszając z miejsca, w stronę ustawionej na wzniesieniu mównicy. Stopniowo przystosowywał się do sytuacji, jak przypominający sobie doskonale znane kroki tancerz, od niechcenia wsuwając dłonie do kieszeni szaty i starając się wyglądać jak odpowiednia osoba w odpowiednim miejscu. Co nie było zadaniem najprostszym; nie chciał tu być. Gra pozorów, do której wrócił ponad rok temu, ciążyła mu z każdym dniem coraz bardziej i częściej niż zazwyczaj łapał się na tym, że po prostu mu się nie chciało. Uśmiechać się, bawić w przykładnego syna i wirować w tym szlacheckim kołowrotku, od którego robiło mu się niedobrze (choć to ostatnie mogło mieć akurat coś wspólnego z opróżnioną wieczorem butelką ognistej). Czuł się niesamowicie staro, jak ktoś zmęczony życiem, z tą różnicą, że on był zmęczony jego brakiem, od miesięcy jedynie egzystując. Kiwał jednak głową posłusznie, zupełnie odruchowo witając się z czarodziejami i czarownicami, z którymi witać się należało i mechanicznie odpowiadając na ich pozdrowienia.
Nawet nie drgnął na widok opartej o drzewo postaci. To było pewną nowością, aczkolwiek nie był pewien, jak to interpretować. Obezwładniająca obojętność wciąż stanowiła stan dosyć świeży i na moment zwolnił kroku, czekając na napływ gorących wyrzutów sumienia, które od ponad roku trzymały go tak daleko od Benjamina, jak to tylko było możliwe, ale... nic takiego nie nastąpiło. Nadal był absolutnie pusty, i choć ta pustka ciążyła mu na szyi jak stalowy łańcuch, to dla odmiany milczała uparcie, nie namawiając go ani do ucieczki, ani do żałosnych przeprosin.
Zatrzymał się obok drzewa, nie odzywając się ani słowem, a jedynie odpalając wyłuskanego z kieszeni papierosa; paskudny, mugolski zwyczaj, który dostał w prezencie od Wrighta i który niezmiennie popychał jego myśli w inny czas i inne miejsce.
Tęsknił.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Percival Blake
Zawód : dowódca smoczych łowców
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler
kissing
d e a t h
and losing my breath
OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Festyn w posiadłości Prewettów? Tak wielkie wydarzenie musiało być uświetnione obecnością panny Malfoy. Jak zwykle ubrana odpowiednio do sytuacji pojawiła się w obrębie posiadłości rodziny Prewett. To, że nie mieli zbyt dobrych stosunków nie oznaczało, że Astoria miała sobie odpuścić zobaczenie jednorożców, czy dobrą okazję do pokazania się w towarzystwie, w którym lubiła świecić jak najjaśniejsza gwiazda. Oczywiście nie pojawiła się sama. Postanowiła wyciągnąć swoją siostrę, która zdecydowanie zbyt wiele czasu spędzała w domu. Tak, mowa tutaj o Cece. Dołączyła do nich również przyjaciółka Cece, Cassiopeia. Astoria do dnia dzisiejszego współczuła jej zachowania siostry. Krew Potterów chociaż czysta, nie była nieskazitelna, szlachetna jak ta, którą reprezentowały rodu typu Black, czy Malfoy. Dlatego Astoria cieszyła się, że z dwojga złego to Carrow miał zostać jej nowym szwagrem. No i Nott. Widocznie tylko ona pozostawała singielką, co niezbyt jej się podobało. Dlaczego? Nie, spokojnie, miała szacunek do siebie i nie chciała zostać wydana w ręce pierwszego, lepszego szlachcica. Raczej chodziło oto, że ma dosyć rodzinnego domu, w którym czuła się jak w więzieniu. Czy gdzieś snuła marzenia o wielkiej miłości? Tak. Czy ktoś miał się o tym dowiedzieć? Nie. W każdym razie stała tutaj teraz w Dorset ubrana w letnią sukienkę. Podsumowując, była ubrana jak na damę w terenie przystało.
Astoria D. Nott
Zawód : Dama
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
„Hidden feeling of power is sometimes infinitely more delicious
than overt power.”
than overt power.”
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Takie festyny to zdecydowanie nie były klimaty Cece. Lubiła spędzać czas w samotności, przynajmniej mogła porozmawiać z kimś inteligentnym patrząc w lustro. Teraz znów będzie zmuszona do bycia inną osobą niż naprawdę jest. Miała dość przybierania sztucznych uśmiechów na twarz i udawania zachwytu nad każdą błahą rzeczą, którą ktoś podstawi jej przed oczami. Nie potrafiła jednak odmówić siostrze. Astoria była jedną z najbliższych dla Cece osób, dla niej zrobiłaby wszystko. Nawet długo nie marudziła młodszej Malfoy i nie kazała się namawiać. Być może było to jedno z ostatnich towarzyskich wyjść kiedy będzie mogła szczycić się swoim wolnym stanem, już niedługo przestanie być panną. Chociaż nie! Już dawno przestała nią być! Teraz mogła szczycić się statusem nieszczęśliwej wdowy, która wciąż nie może się otrząsnąć po utracie ukochanego męża. Piękne kłamstwo, Cece była naprawdę dumna z siebie, że tak ładnie wszystko zaplanowała i nikt nie domyślił się tego jak naprawdę zmarł jej mąż. Niewiele osób znało prawdę, tylko Ci najbliżsi, a do tych zdecydowanie należała Cassiopeia. Blondynka bardzo się cieszyła, że będzie mogła spędzić z przyjaciółką trochę czasu. Zrządzeniem losu obie miały, pewnego dnia, wyjść za któregoś z Nottów. Dobrze, że Cece nie była w tym osamotniona, czuła się raźniej wiedząc o tym, że Black jest w podobnej sytuacji, hmmm może nawet Malfoy była na wygranej pozycji, bo poznała już "uroki" małżeństwa. Miała nadzieję, że Prewettowie zadbali o jakieś inne atrakcje niż te, które były przedstawione oficjalnie. Blondynka przybyła tu z nadzieją, że wybuchnie jakieś zamieszanie i może odbędzie się jakiś pojedynek! To o wiele bardziej przypadłoby jej do gustu, no chyba że gdzieś tu odnajdą jakieś źródło alkoholu wtedy będzie jej wszystko obojętne. Musiała korzystać z czasu, który jej został i nie jest stopowana przez żadnego mężczyznę. Chciałaby się dobrze zabawić i może w końcu odnalazłaby inspirację do swojej książki? Kto to wie.
strój
strój
Gość
Gość
Może gdyby miała naście lat, to potrafiłaby wykrzesać z siebie choć marną iskrę emocji. Może gdyby w jej klatce piersiowej nie zionęło lodowatą pustką, poczułaby, jak bardzo tęskni za siostrą, ba, za czasami, kiedy nic nie groziło ich relacjom. Ale ona była tutaj; daleko od słodko-gorzkiej przeszłości i nie mogła zrobić nic, żeby cokolwiek zmienić. Nawet jeśli z miłości zrodziła się nienawiść, trzymała ją na wodzy, jak wszystkie emocje. Lipiec upłynął jej na pracy, bardzo intensywnej, gdyż została wysłana do odległego regionu, by tam pełnić swoją służbę. Po raz kolejny jej zdolność metamorfomagii bardzo się przydała, przestała być Cassiopeią Black, a stała się jedną z wielu anonimowych twarzy. Ginęła w tłumie obcokrajowców, jednocześnie zbierając informacje. Kiedy miesiąc chylił się już ku końcowi, została wezwana z powrotem do kraju. Festyn wydawany przez ród Prewettów był kolejną doskonałą okazją do zrealizowania dwóch misji. Pierwszą z nich było pokazanie, iż córka zmarłego Cygnusa Blacka bardzo przeżyła stratę ojca, ale też i godne zaprezentowanie się; ukazanie tym samym, iż mimo wszystko rodzina Blacków wciąż jest silna, a ich wpływy nie osłabły. Czarna suknia zdawała się krzyczeć, iż kobieta pogrążona jest w głębokim smutku. Oczywiście, były to tylko pozory, gdyż śmierć ojca, owszem, może i wywołała u niej swego rodzaju żal, ale na pewno nie aż do takiego stopnia. Na całe szczęście na festyn wybierały się również Cece i Astoria, więc Cassio postanowiła zabrać się z nimi; nie czułaby się dobrze, wybierając się na takie wydarzenie samotnie. Co do drugiego zdania, to było nim zbieranie informacji, czyli coś, w czym Cassiopeia była naprawdę dobra. Od momentu pojawienia się na jednym ze wzgórz za pomocą świstoklików panna Black solennie wypełniała obie misje. Z jej postawy biła niczym niezmącona duma, a na ustach błąkał się półuśmiech, jakby sugerujący, iż dzisiaj nic nie będzie w stanie jej zaskoczyć. Wodziła czujnym wzrokiem po okolicy aż do momentu, gdy spojrzenie przykuła postać oparta o drzewo. Dziwnie znajoma sylwetka i nagły przebłysk zrozumienia. Minęło tak wiele lat, iż omal go nie poznała. Niby wciąż ten sam, a jednak tak bardzo inny. Ale i ona się zmieniła, dlatego też odwróciła wzrok, a niechciane myśli same po chwili odpłynęły w eter. Liczyła, iż atrakcje przygotowane przez Prewettów jej nie zawiodą, a skutecznie zajmą na długi, długi czas. Och, i oczywiście nie utrudnią jej pracy!
sukienka
sukienka
granice ciał to dla nich przeszłość, a "ty i ja" zamienia się w jedno,
zwinięci razem wokół o d d e c h u, tak święci w swoim grzechu…
zwinięci razem wokół o d d e c h u, tak święci w swoim grzechu…
Cassiopeia Black
Zawód : wiedźmia straż
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
His eyes upon your face
His hand upon your hand
His lips caress your skin
It's more than I can stand
His hand upon your hand
His lips caress your skin
It's more than I can stand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wielka, złocista pszczoła brzęcząc odbijała się od szyb okien głównej jadalni. Dźwięk jednak niknął w głośnym rozgardiaszu panującym w rozległej posiadłości w Weymouth. Siedząc przy dębowym stole, obserwowałem jej rozpaczliwe próby ucieczki, bez celu przesuwając palcami po zapisanych arkuszach papieru. Po dwóch minutach owad wykonując nagły skręt, znalazł szparę w uchylonym oknie i wyfrunął wprost do parnego ogrodu. Wiele oddałbym za to, by móc stąd bez słowa uciec.
Zegar na kominku jeszcze nie zaczął wybijać, gdy w drzwiach pojawił się Artur z szerokim uśmiechem. Nie musiał nic mówić, z cichym jękiem wstałem, zostawiając pomięte kartki na blacie. Przemówienie od dwóch tygodni wygłaszałem z pamięci do lustra, niestety, te treningi nie mogły mnie przygotować na morze ludzi za oknem. Jak za dawnych czasów wlokłem się za swoim starszym bratem, drzwi z salonu zatrzasnęły się z trzaskiem, przed nami rozpościerał się gwarny ogród, a w oddali na wietrze kołysały się maki i chabry.
Mównica już czekała, przyozdobiona tiulami w pomarańczowym, połyskliwym kolorze. Dookoła w ozdobnych donicach stały rozłożyste paprocie, ciasno ułożone obok siebie. Na liściach roślin połyskiwały małe krople rosy, rozświetlające całość niczym brylantowe refleksy. Eddard stał obok, witając się z przybywającymi gośćmi. Przez chwilę nasze spojrzenia skrzyżowały się, a on uśmiechając się promiennie, gestem wskazał mi schody prowadzące do pulpitu. Był to niewątpliwy zaszczyt, móc otwierać festiwal Prewettów i bezczelnie przechwalać się, że należę do rodu, jednak z każdą chwilą zaczynałem panikować coraz bardziej. Z jednej strony to tylko przemówienie, z drugiej, kluczowy element nie tylko dla nestora ale i dla każdego obecnego tu Prewetta.
Nie wiem ile zajęło mi wejście na mównicę, ale kiedy spojrzałem na tłum ludzi przed sobą, nagle rozmowy ucichły. Wydało mi się, że słyszę brzęczenie pszczoły po lewej stronie. Różdżka sama powędrowała do szyi, nie było już odwrotu. Zacząłem w tej samej chwili, gdy Eddard uniósł swój kielich i skinął głową.
– Wystarczy nocą spojrzeć na niebo, aby zobaczyć miliony mrugających gwiazd. Nigdy nas nie opuszczają, nawet jeśli skryją się za chmurami, ciągle wiemy, że tam są. Układają się w konstelacje, przypominające czasem dziwne figury i postacie. Są tajemnicze i piękne, dlatego tak często nie potrafimy wieczorami oderwać od nich wzroku. Jeżeli będąc dzieckiem nocowaliście w Weymouth na pewno słyszeliście tą historię. Prewettowie opowiadają swoim pociechom o jasnej Caer, która przebywa w niebie i zapala dla ludzi jasne gwiazdy. Dzisiaj też jest z nami, błyszczy migotliwym gwiazdozbiorem Łabędzia. Wierzę, że na jej straży tuż obok czuwa Smok, jej ukochany waleczny czarodziej Aenghus. Ich historia miłości zaczęła się na dobre wraz z ultimatum ojca Caer. Gdyby Aenghus nie rozpoznał jej pod zmienioną postacią łabędzia pośród całego stada, nie mógłby zostać jej mężem. Czarodziej zrobił coś więcej, sam przemienił się w postać owego ptaka, a ich pieśń uśpiła słuchaczy na trzy dni i trzy noce. Aż do narodzin pierworodnego, żyli szczęśliwie i dostatnie. Bo jeśli spędziliście jeszcze jedną noc w Weymouth to wiecie już, że Caer umarła, wydając na świat swojego syna, a na jej grobie wyrósł kwiat paproci. Pielęgnujemy go z troską, otaczamy miłością i z dumą nosimy w herbie. Niektórzy nam mówią, że gwiazdy nigdy nie są na wyciągniecie ręki, że są nieskończenie odległe, że dawno już zgasły, a nam pozostaje delikatne rwanie w głębi serca. Aenghus wierzył, że kiedy Caer odeszła, został jeszcze jej blask. Uwierzcie mi, on świeci jeszcze i dla nas, opromieniając nadchodzący karnawał. Ab imo pectore, jak głosi nasza dewiza, chciałbym wszystkich przybyłych Gości powitać na tegorocznym festiwalu Lordów Dorset. To nasz hołd składany przodkom, nasze święto miłości i szczęścia. Życzę wam jak i sobie, by zabawa była jeszcze lepsza, wino mocniejsze, słodycze słodsze, a tydzień dłuższy od zeszłorocznego. Liczę, że jak co roku, udowodnimy wam, że gwiazdy są na wyciągnięcie ręki. Sierpniowy festiwal czas zacząć!
Z ulgą oderwałem różdżkę od gardła, uśmiechając się do tłumu, próbując wyłapać pierwsze oznaki znudzenia. Eddard z uśmiechem, wraz z resztą rodziny, przyłączył się do braw. Uśmiechając się, z ulgą zszedłem z mównicy, zastanawiając się, kiedy ktoś wyłoży mi krytyczne uwagi czy też opowie w kilku dosadnych słowach jak bardzo skompromitowałem rodzinę.
Gość
Gość
Obserwowanie z dystansu ludzi, pojawiających się na jarmarku, nieco zaspokajało benjaminową potrzebę towarzystwa. Plac przed podwyższeniem szybko zapełniał się czarodziejami rozmaitej maści i pochodzenia: przed jego oczami paradowały głównie szczęśliwe rodziny i zakochane pary, tylko gdzieniegdzie rozdzielone pojedynczym osobnikiem, rozglądającym się dookoła w poszukiwaniu brakującego elementu. Każdy gdzieś przynależał, ściskając rękę zachwycającej narzeczonej, rzucając uspokajające spojrzenia swoim dzieciom czy po prostu śmiejąc się donośnie w gronie znajomych, chwaląc się kupionym miłosnym prezentem. Ten cały uczuciowy spektakl wcale nie działał zbawiennie na Benjamina - widocznie jego przeznaczeniem było towarzystwo nieco spróchniałego drzewa, rzucającego jednak przyjemny cień. Wolał wsparcie zdrowej kory niż fałszywe uśmieszki nawet najpiękniejszej przedstawicielki płci pięknej, reprezentowanej tutaj nadzwyczaj godnie. Wątpił jednak, by którakolwiek z tych wyrafinowanych dam mogła podejść naprawdę blisko do jednorożców: chętnie zobaczyłby oburzenie przyszłego narzeczonego, wystawiającego swoją wybrankę na taki test. Mógłby oburzyć się podwójnymi standardami, ale jakoś mało zajmował go feminizm i inne ideologie. Skupiał się na teraźniejszości, na wyjątkowo ciepłym dniu, rozpoczynającym gorący sierpień. Jego myśli nie powinny zostać zachmurzone żadnymi zmartwieniami, w końcu przyjechał tutaj doskonale się zabawić a nie skupiać na samoudręczaniu. Od tego miał samotne noce.
Od mocno nieogarniętych myśli jego uwagę odsunęła smukła sylwetka urodziwej blondynki. Mignęła mu przed oczami na zaledwie sekundę, ale ciągle wypatrywał ją w tłumie, czując dziwne kołatanie serca. Miała naprawdę długie nogi, nieprzyzwoicie krótką sukienkę i...ach tak, była półwilą. Odwracające się za szlachcianką Yaxley głowy pozwoliły nawet nieco otumanionemu Benjaminowi połączyć fakty, chociaż na ziemię sprowadziła go dopiero obecność kogoś oddziałującego na niego bardziej niż potomkini zabójczo pięknych harpii.
Percivala zauważył dopiero po chwili, ale kiedy już złowił wzrokiem mężczyznę, nie odrywał od niego uporczywego spojrzenia. Bez zdziwienia, bez szoku, bez nagłych wdechów czy też uporczywych kaszelków. Za dużo razy go tracił, by ponowne przyjęcie przyjaciela marnotrawnego w poczet świętych robiło na nim jakiekolwiek wrażenie. Przynajmniej z pozoru, bo mimo wszystko ciągle czuł gdzieś pod siódmym żebrem uporczywie pulsujący ból. Wbitego noża, poparzenia, wściekłości: znów kumulowało się w nim zbyt wiele uczuć, ale nauczony doświadczeniem (Hattie jednak na coś się przydała) potrafił już hamować prymitywne instynkty.
- Miejsce dla ukochanych szlacheckich syneczków tatusia jest z przodu - poinformował go bardzo uprzejmie, obserwując uważnie każdy jego gest, kiedy zaciągał się papierosem. Już nie kaszlał, jak wtedy, w Hogwarcie - w ogóle obydwaj w niczym nie przypominali już tamtych chłopców, gotowych za sobą wskoczyć w ogień. Za dużo zdrad, za dużo bólu, za dużo dorosłości, która potrafiła zniszczyć nawet najczystszą przyjaźń. Dlaczego więc próbował nawiązać kontakt? O wiele łatwiej byłoby po prostu zignorować milczącą obecność Notta, w końcu pozwalając mu odejść na dobre. Z tym jednak nie mógł się pogodzić. Percival należał do grona jego największych słabości; tęsknił za nim wręcz masochistycznie. - Dla tchórzy przewidziano miejsca w pierwszym rzędzie. Będziesz miał doskonały widok - uzupełnił swoją wypowiedź festiwalowego informatora, zaciągając się powoli, prawie odruchowo naśladując rytm oddechu Percivala.
Od mocno nieogarniętych myśli jego uwagę odsunęła smukła sylwetka urodziwej blondynki. Mignęła mu przed oczami na zaledwie sekundę, ale ciągle wypatrywał ją w tłumie, czując dziwne kołatanie serca. Miała naprawdę długie nogi, nieprzyzwoicie krótką sukienkę i...ach tak, była półwilą. Odwracające się za szlachcianką Yaxley głowy pozwoliły nawet nieco otumanionemu Benjaminowi połączyć fakty, chociaż na ziemię sprowadziła go dopiero obecność kogoś oddziałującego na niego bardziej niż potomkini zabójczo pięknych harpii.
Percivala zauważył dopiero po chwili, ale kiedy już złowił wzrokiem mężczyznę, nie odrywał od niego uporczywego spojrzenia. Bez zdziwienia, bez szoku, bez nagłych wdechów czy też uporczywych kaszelków. Za dużo razy go tracił, by ponowne przyjęcie przyjaciela marnotrawnego w poczet świętych robiło na nim jakiekolwiek wrażenie. Przynajmniej z pozoru, bo mimo wszystko ciągle czuł gdzieś pod siódmym żebrem uporczywie pulsujący ból. Wbitego noża, poparzenia, wściekłości: znów kumulowało się w nim zbyt wiele uczuć, ale nauczony doświadczeniem (Hattie jednak na coś się przydała) potrafił już hamować prymitywne instynkty.
- Miejsce dla ukochanych szlacheckich syneczków tatusia jest z przodu - poinformował go bardzo uprzejmie, obserwując uważnie każdy jego gest, kiedy zaciągał się papierosem. Już nie kaszlał, jak wtedy, w Hogwarcie - w ogóle obydwaj w niczym nie przypominali już tamtych chłopców, gotowych za sobą wskoczyć w ogień. Za dużo zdrad, za dużo bólu, za dużo dorosłości, która potrafiła zniszczyć nawet najczystszą przyjaźń. Dlaczego więc próbował nawiązać kontakt? O wiele łatwiej byłoby po prostu zignorować milczącą obecność Notta, w końcu pozwalając mu odejść na dobre. Z tym jednak nie mógł się pogodzić. Percival należał do grona jego największych słabości; tęsknił za nim wręcz masochistycznie. - Dla tchórzy przewidziano miejsca w pierwszym rzędzie. Będziesz miał doskonały widok - uzupełnił swoją wypowiedź festiwalowego informatora, zaciągając się powoli, prawie odruchowo naśladując rytm oddechu Percivala.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pierwszy dzień sierpnia przyniósł słońce, które nieprzyjemnie łaskotało go po twarzy.
Chwytanie świstoklika w postaci mugolskiej szczoteczki do zębów, która zdawała się być wyjątkowo zużyta, stanowiło doświadczenie wątpliwie przyjemne (ale wciąż lepsze niż podróżowane za pomocą starej, wełnianej skarpety), więc przymknął oczy, delektując się błogą ciemnością przerywaną świergotem rozjuszonych ptaków.
Chwilę później stał już w morzu maków i chabrów zalewających jego buty. W powietrzu drżało brzmienie fletów, harf, przejmujących płaczów skrzypiec; w gęstwinie pojawiających się znikąd czarodziejów dostrzegał znajome twarze, którym wysyłał ciepłe uśmiechy, kiwnięcia głową i przeszywające spojrzenia, jednocześnie czując obezwładniającą potrzebę powrotu do tonącego w cieniu mieszkania w samym centrum zalanego słońcem Londynu. Ciemny, dobrze wykrojony garnitur przy odrobinie uporu mógłby stać się żałobnym, nieobecność włosów bestialsko uwięzionych w przylizanym kucyku zdawała mu się wyjątkowo nienaturalna. Czuł się źle - i nie mogło zmienić tego nawet spojrzenie narzeczonej (bogowie, jak egzotycznie brzmiało to słowo), w którym czaiło się coś mobilizującego, ani nawet obecność siostry, o jaką nieprzerwanie musiał się troszczyć. Odpalenie ukrytego w kieszeni papierosa zwodziło na pokuszenie, ale - wciąż utwierdzając się w przekonaniu, że nikotyna nie jest rozwiązaniem wszystkich jego problemów - nie pozwolił własnej dłoni nawet drgnąć.
- Przepięknie tu - rzucił neutralnie w skąpane w słońcu powietrze, lekkim uśmiechem obdarzając zarówno Dianę, jak i Lyrę, która stała nieopodal ich - idealnej i zakochanej w sobie na zabój pary czującej się obco, a udającej jedność. Delikatnym gestem zaproponował pannie Crouch ramię, głęboko przekonany, że prowadzenie swojej lubej pod rękę omami wszystkich i utwierdzi ich w przekonaniu, że miłość, jaką się darzyli, była bezdenna, bezbrzeżna, nieograniczona żadnymi limitami i zakazami.
Jak długo będzie w stanie oszukiwać siebie i innych?
Chwytanie świstoklika w postaci mugolskiej szczoteczki do zębów, która zdawała się być wyjątkowo zużyta, stanowiło doświadczenie wątpliwie przyjemne (ale wciąż lepsze niż podróżowane za pomocą starej, wełnianej skarpety), więc przymknął oczy, delektując się błogą ciemnością przerywaną świergotem rozjuszonych ptaków.
Chwilę później stał już w morzu maków i chabrów zalewających jego buty. W powietrzu drżało brzmienie fletów, harf, przejmujących płaczów skrzypiec; w gęstwinie pojawiających się znikąd czarodziejów dostrzegał znajome twarze, którym wysyłał ciepłe uśmiechy, kiwnięcia głową i przeszywające spojrzenia, jednocześnie czując obezwładniającą potrzebę powrotu do tonącego w cieniu mieszkania w samym centrum zalanego słońcem Londynu. Ciemny, dobrze wykrojony garnitur przy odrobinie uporu mógłby stać się żałobnym, nieobecność włosów bestialsko uwięzionych w przylizanym kucyku zdawała mu się wyjątkowo nienaturalna. Czuł się źle - i nie mogło zmienić tego nawet spojrzenie narzeczonej (bogowie, jak egzotycznie brzmiało to słowo), w którym czaiło się coś mobilizującego, ani nawet obecność siostry, o jaką nieprzerwanie musiał się troszczyć. Odpalenie ukrytego w kieszeni papierosa zwodziło na pokuszenie, ale - wciąż utwierdzając się w przekonaniu, że nikotyna nie jest rozwiązaniem wszystkich jego problemów - nie pozwolił własnej dłoni nawet drgnąć.
- Przepięknie tu - rzucił neutralnie w skąpane w słońcu powietrze, lekkim uśmiechem obdarzając zarówno Dianę, jak i Lyrę, która stała nieopodal ich - idealnej i zakochanej w sobie na zabój pary czującej się obco, a udającej jedność. Delikatnym gestem zaproponował pannie Crouch ramię, głęboko przekonany, że prowadzenie swojej lubej pod rękę omami wszystkich i utwierdzi ich w przekonaniu, że miłość, jaką się darzyli, była bezdenna, bezbrzeżna, nieograniczona żadnymi limitami i zakazami.
Jak długo będzie w stanie oszukiwać siebie i innych?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Po niedawnych wydarzeniach potrzebowała wypocząć. Zgodziła się więc na propozycję wysnutą przez Garretta, żeby pojawić się na Festiwalu Lata organizowanym przez Prewettów. Jeszcze nigdy tam nie była, ale liczyła, że uda jej się znaleźć jakieś interesujące artystyczne inspiracje. Poza tym, taka odskocznia od życia w gwarnym, zatłoczonym Londynie z pewnością dobrze jej zrobi.
W miejsce, gdzie miał odbywać się festiwal, przenieśli się za pomocą świstoklika, co nie było wiele przyjemniejsze od teleportacji, ale dawało pewność, że wszyscy wylądują we właściwym miejscu. Razem z Garrettem i jego narzeczoną, Dianą. Dowiedziała się o tym dopiero niedawno i praktycznie nie znała kobiety, którą rodzina wybrała dla jej brata. Zdawała sobie jednak sprawę, że zaaranżowany związek nie był sprawą łatwą ani przyjemną dla żadnego z nich, i jednocześnie miała dziwne przeczucie, że było tylko kwestią czasu, kiedy i dla niej zostanie wybrany narzeczony.
Wylądowali na łące porośniętej barwnymi kwiatami. Lyra mimowolnie zachwyciła się roztaczającym przed nią widokiem. Jako artystka, kochała piękno i nie potrafiłaby przejść przez to miejsce obojętnie. Pochyliła się lekko, wyciągając drobną dłoń i muskając czerwony mak o delikatnych, wiotkich płatkach.
- Mi też się podoba – rzekła cicho, kiedy dotarł do niej głos brata. – Cudownie tu.
Obserwując ich, nie mogła nie zauważyć, że ich gesty były niezręczne, jakby wymuszone grą pozorów i koniecznością udawania szczęśliwej, zgranej pary. Którą jeszcze nie byli, bo minęło zbyt mało czasu. Czy będą? Tego nie wiedziała, ale miała ogromną nadzieję, że brat będzie szczęśliwy. Był dla niej najważniejszą osobą, jej wzorem do naśladowania, kimś, na kim zawsze mogła polegać.
Patrzyła na nich jeszcze przez chwilę, odgarniając z twarzy rude włosy, które rześki wiatr, przesycony wonią kwiatów, zawiał na jej piegowate policzki. Poprawiła letnią sukienkę w kwiatki, po czym znowu rozejrzała się z ciekawością po otoczeniu, zauważając innych pojawiających się tu czarodziejów podążających ku miejscu, gdzie miał rozpocząć się festiwal. Zewsząd dobiegały ją odgłosy rozmów i grającej muzyki, coraz głośniejszej, im bardziej zbliżali się do właściwego miejsca.
Lyra trzymała się nieco z tyłu, nie chcąc przeszkadzać Garrettowi i jego narzeczonej. Szła wolniej, od czasu do czasu pochylając się, by zerwać jakiś kwiat, z których robiła mały bukiecik. Rozglądała się po twarzach innych przybyłych, wypatrując kogoś znajomego, z kim mogłaby porozmawiać i miło spędzić wieczór.
W miejsce, gdzie miał odbywać się festiwal, przenieśli się za pomocą świstoklika, co nie było wiele przyjemniejsze od teleportacji, ale dawało pewność, że wszyscy wylądują we właściwym miejscu. Razem z Garrettem i jego narzeczoną, Dianą. Dowiedziała się o tym dopiero niedawno i praktycznie nie znała kobiety, którą rodzina wybrała dla jej brata. Zdawała sobie jednak sprawę, że zaaranżowany związek nie był sprawą łatwą ani przyjemną dla żadnego z nich, i jednocześnie miała dziwne przeczucie, że było tylko kwestią czasu, kiedy i dla niej zostanie wybrany narzeczony.
Wylądowali na łące porośniętej barwnymi kwiatami. Lyra mimowolnie zachwyciła się roztaczającym przed nią widokiem. Jako artystka, kochała piękno i nie potrafiłaby przejść przez to miejsce obojętnie. Pochyliła się lekko, wyciągając drobną dłoń i muskając czerwony mak o delikatnych, wiotkich płatkach.
- Mi też się podoba – rzekła cicho, kiedy dotarł do niej głos brata. – Cudownie tu.
Obserwując ich, nie mogła nie zauważyć, że ich gesty były niezręczne, jakby wymuszone grą pozorów i koniecznością udawania szczęśliwej, zgranej pary. Którą jeszcze nie byli, bo minęło zbyt mało czasu. Czy będą? Tego nie wiedziała, ale miała ogromną nadzieję, że brat będzie szczęśliwy. Był dla niej najważniejszą osobą, jej wzorem do naśladowania, kimś, na kim zawsze mogła polegać.
Patrzyła na nich jeszcze przez chwilę, odgarniając z twarzy rude włosy, które rześki wiatr, przesycony wonią kwiatów, zawiał na jej piegowate policzki. Poprawiła letnią sukienkę w kwiatki, po czym znowu rozejrzała się z ciekawością po otoczeniu, zauważając innych pojawiających się tu czarodziejów podążających ku miejscu, gdzie miał rozpocząć się festiwal. Zewsząd dobiegały ją odgłosy rozmów i grającej muzyki, coraz głośniejszej, im bardziej zbliżali się do właściwego miejsca.
Lyra trzymała się nieco z tyłu, nie chcąc przeszkadzać Garrettowi i jego narzeczonej. Szła wolniej, od czasu do czasu pochylając się, by zerwać jakiś kwiat, z których robiła mały bukiecik. Rozglądała się po twarzach innych przybyłych, wypatrując kogoś znajomego, z kim mogłaby porozmawiać i miło spędzić wieczór.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Strona 1 z 21 • 1, 2, 3 ... 11 ... 21
Łąki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset